Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwszy z cyklu tomów poświęconych przygodom Arsène’a Lupine’a. Główny bohater jest włamywaczem i bawidamkiem, ale urzeka bystrością umysłu i nienagannymi manierami. To mistrz w swoim fachu – błyskotliwy i piekielnie inteligentny łamie szyfry sejfów i niewieście serca. Okrada tylko nikczemników i złych bogaczy, a wspiera potrzebującą biedotę i otacza opieką pokrzywdzonych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Dziwna podróż! Zapowiadała się tak pomyślnie! Co do mnie osobiście, żadna się jeszcze pod tak szczęśliwą wróżbą nie rozpoczęła! Prowansja jest to statek szybki, wygodny, wspaniale urządzony. Kapitan należy do ludzi najuprzejmiejszych w świecie. Towarzystwo zebrało się doborowe. Zawiązywały się stosunki, organizowały rozrywki. Doznawaliśmy rozkosznego wrażenia, że odcięto nas od reszty świata, rzucono na wyspę nieznaną, pozostawiając własnemu losowi. Z konieczności więc musieliśmy się zbliżyć do siebie.
Istotnie, zbliżyliśmy się...
Czyście się kiedy zastanawiali, ile oryginalności, ile pola do niespodzianek przedstawia takie przypadkowe zgromadzenie osób, które się wczoraj jeszcze nie znały ze sobą wcale, a dziś skazane są na to, by czas pewien przebyć razem wśród bezmiaru morza i bezkresnych przestworów nieba, razem stawiać czoło rozszalałym falom, wyzywać do walki wściekłość oceanu, złośliwość burzy i niepokojącą ciszę bezdennych głębin?
Jest to w gruncie rzeczy obraz życia ludzkiego w tragicznym skróceniu, życia ze wszystkimi jego burzami, górnymi wzlotami, monotonią, rozmaitością. I dlatego to może z tak gorączkowym pośpiechem i wytężoną rozkoszą upajaliśmy się tą krótką podróżą, której koniec widać było już w chwili, gdy się rozpoczynała.
Od niedawna coś się zmieniło. Pojawił się czynnik nowy, dający inne zabarwienie wrażeniom podróży morskiej. Mała wysepka, kołysząca się na falach, związana jest ze światem, od którego zdawała się być wyzwolona. Istnieje nić subtelna, która się niekiedy i na pełnym morzu zadzierzgąć daje... na pełnym morzu się i zrywa. Telegraf bez drutu! Wołanie z innego świata, skąd otrzymujemy wiadomości w sposób dziwnie tajemniczy. Wyobraźnia okazuje się bezsilna. Nie ma już żelaznych nici przenoszących niewidzialne poselstwo.
Tajemnica jest tym większa, tym trudniejsza, do zbadania, owiana urokiem poezji, że przelatuje na skrzydłach wiatru.
W pierwszych chwilach po odbiciu od brzegu czuliśmy wszyscy, że płynie ku nam z oddali jakiś głos życzliwy; głos ten towarzyszy nam stale, a niekiedy nawet wyprzedza, co jakiś czas szepcąc każdemu po kilka słów serdecznych. Odezwało się do mnie dwu przyjaciół... Dziesięciu, dwudziestu innych przesyłało nam z odległości słowa pożegnania, tchnące smutkiem lub okraszone uśmiechem wesela.
Drugiego dnia podróży pogoda była burzliwa. Pod wieczór, na odległości pięciuset mil od lądu francuskiego, telegraf podawał nam depeszę następującą:
Arsène Lupin na waszym statku, pierwsza klasa, blondyn, rana na prawym przedramieniu, podróżuje sam pod nazwiskiem R...
W tej właśnie chwili rozległ się grom. Przerwały się fale elektryczne. Koniec depeszy nas nie doszedł. Pozostała tylko pierwsza litera nazwiska, pod którym się ukrywał Arsène Lupin.
Gdyby szło o każdą inną wiadomość, pewien jestem, że tajemnica byłaby dochowana święcie, zarówno przez urzędników telegrafu, jak przez kapitana okrętu i komisarza policji. Zdarzają się jednak wypadki zdolne złamać najściślejszą dyskrecję. Tegoż dnia jeszcze treść sensacyjnej depeszy przebiegła z ust do ust. Wiedzieliśmy wszyscy, że sławny Arsène Lupin ukrywa się wśród nas.
Arsène Lupin w naszym gronie! Arsène Lupin, wytworny włamywacz, którego dotąd nikt pochwycić nie zdołał! O którego świetnych czynach dzienniki rozpisują się nieustannie od wielu, wielu miesięcy! Zagadkowy, tajemniczy Arsène Lupin, z którym stary Ganimard, najzdolniejszy z naszych agentów policyjnych, rozpoczął pojedynek na życie i śmierć! Arsène Lupin, którego niezwykłe przygody owiane były urokiem dziwnej malowniczości! Arsène Lupin, mityczny dżentelmen, operujący jedynie w pałacach i salonach... Arsène Lupin, który pewnej nocy zakradł się do mieszkania, barona Schormana, lecz nie tknął tam niczego, pozostawiając jedynie kartę z napisem:
Arsène Lupin, dżentelmen włamywacz, wróci, gdy meble będą zmienione na stylowe.
Arsène Lupin umiejący przybierać najrozmaitsze postacie: to palacz, to tenor, to bookmaker, syn szanowanej rodziny, młodzieniec, starzec, komiwojażer z Marsylii, lekarz rosyjski lub torero hiszpański!
Proszę, zdajcie sobie jasno sprawę z położenia: Arsène Lupin przechadzający się w ciasnym obrębię parostatku... co mówię... w małym kąciku przeznaczonym dla pasażerów pierwszej klasy, gdzie się wszyscy spotykają ze sobą co chwila i na każdym kroku: w jadalni, w salonie, w palarni! Arsène Lupin to może właśnie ten pan... nie, to tamten... a może to mój sąsiad z table d’hôtelu... lub może współlokator z kajuty...
– Pomyśleć tylko, że niepewność trwać będzie jeszcze całych pięć dni! – wołała nazajutrz miss Nelly Underdown – ależ to nie do zniesienia! Mam nadzieję, że go wreszcie zaaresztują!
Potem, zwracając się ku mnie, dodała:
– Proszę pana, panie d’Andrézy, czyż to być może, aby pan, będąc w tak dobrych stosunkach z kapitanem, nie wiedział nic?
Pragnąłem niezmiernie cośkolwiek wiedzieć, aby się przypodobać miss Nelly! Była to jedna z tych uroczych istot, które wszędzie, gdzie się tylko ukażą, zajmują zawsze miejsce najwybitniejsze. Piękność ich olśniewa na równi z bogactwem. Mają swój dwór, wielbicieli, entuzjastów.
Wychowana w Paryżu przez matkę Francuzkę, wracała właśnie do ojca, miliardera w Chicago. Towarzyszyła jej przyjaciółka, lady Jerland.
Od pierwszej chwili stanąłem w liczbie kandydatów do flirtu. Szybkie tempo podróży prędko stopiło lody konwenansów, atmosfera się ociepliła i urok miss Nelly oczarował mnie tak silnie, że do zwykłego flirtu czułem się już niezdolny, szczególnie gdy jej duże czarne oczy spotykały się z moimi. W odpowiedzi na mój gorący, nieskrywany zachwyt z oczu tych zdawała się płynąć ku mnie jakaś nieuchwytna, nieokreślona sympatia. Hołdy me przyjmowała z wyraźną łaskawością. Raczyła śmiać się z moich dowcipów. Interesowały ją moje opowieści.
Jeden tylko, jedyny rywal mógłby zakłócić mój spokój – wcale ładny chłopak, elegancki, zamknięty w sobie.
Zdawało mi się chwilami, że jego mrukowatość pociąga miss Nelly bardziej niż moje swobodne obejście się paryżanina.
Gdy piękna Amerykanka zwróciła się do mnie z powyższym zapytaniem, on też znajdował się w grupie otaczających ją wielbicieli. Było to na pokładzie. Leżeliśmy na wygodnych bujakach. Po wczorajszej burzy niebo było jasne, czyste. Pogoda cudna.
– Nie mam szczegółów bliższych – odparłem – możemy jednak sami przeprowadzić śledztwo równie dobrze, jak byłby to uczynił stary Ganimard, osobisty nieprzyjaciel Arsène’a Lupina.
– Ho, ho... Zagalopowuje się pan daleko.
– Dlaczego? Czyż zadanie istotnie wydaje się pani tak zawiłe?
– Niezmiernie.
– Zapomina pani o danych, jakie posiadamy.
– Jakich mianowicie?
– Po pierwsze: Lupin figuruje pod nazwiskiem, rozpoczynającym się od litery R.
– Wskazówka bardzo niejasna.
– Po drugie: Podróżuje sam.
– Czyżby ten szczegół panu wystarczał?!
– Jest blondynem.
– A więc?
– A więc pozostaje nam tylko przejrzeć listę pasażerów i zastosować metodę podstawienia.
Listę miałem w kieszeni. Wyjąłem ją, szybko przebiegając wzrokiem.
– Przede wszystkim zaznaczam, że tylko trzynaście osób nosi nazwisko, rozpoczynające się od owej znamiennej litery.
– Tylko trzynaście?
– Mówię o pasażerach pierwszej klasy. Z tych trzynastu panów R. dziewięciu podróżuje z żonami, dziećmi i służbą. Pozostają wiec cztery osoby pojedyncze: markiz de Ravezdan...
– Sekretarz ambasady – przerwała miss Nelly. – Znam go osobiście.
– Major Rawson...
– To mój wuj – odezwał się ktoś z obecnych.
– Pan Rivolta...
– Jestem – zawołał jeden z grupy panów, wysoki Włoch z twarzą przysłoniętą olbrzymią brodą przedziwnej czarności.
Miss Nelly wybuchła śmiechem.
– Pan wcale nie jest blondynem.
– W takim razie – zacząłem – zmuszeni jesteśmy wyprowadzić wniosek, że winowajcą jest ostatni z listy.
– To znaczy?...
– To znaczy pan Rozaine. Kto z panów zna pana Rozaine’a?
Zapanowało milczenie. Miss Nelly, spoglądając na młodego człowieka, którego wyraźne zajęcie się nią irytowało mnie srodze, zapytała:
– Cóż panie Rozaine? Nic pan nie odpowiada?
Wszystkie oczy skierowały się ku niemu. Był blondynem. Wyznaję, uczułem w tej chwili coś jakby ukłucie w sercu. Przygniatające milczenie zaciężyło nad nami. Jasne było, że wszyscy obecni doznają tego samego uczucia. Zresztą, była to niedorzeczność, nic bowiem w zachowaniu się tego pana nie upoważniało do podejrzeń.
– Dlaczego nie odpowiadam? – powtórzył. – Dlatego że, wziąwszy pod uwagę moje nazwisko, kolor włosów i fakt, że podróżuję samotnie, doszedłem do tego samego wyniku. Proponuję zatem, aby mnie aresztowano natychmiast.
Wymówił powyższe słowa z dziwnie komicznym wyrazem twarzy. Wąskie jego wargi, więcej się jeszcze zwęziły i pobladły. Na białka oczu wystąpiła krwawa siatka.
Stanowczo żartował. Lecz twarz jego i całe zachowanie się zrobiły na nas wrażenie.
Miss Nelly zapytała naiwnie:
– Ależ pan nie ma rany na ręku!
– Prawda, rany mi brakuje.
Nerwowym ruchem zerwał mankiet, odsłaniając ramię. W tej samej chwili uderzyła mnie jedna myśl. Oczy moje spotkały się z oczami miss Nelly: pokazał ramię lewe!
Chciałem szczegół ten podkreślić, gdy nagle uwaga nasza skierowała się w inną stronę. Na pokład wpadła lady Jerland, przyjaciółka miss Nelly.
Była wzburzona. Wszyscy się rzucili ku niej. Z wielkim trudem zdołała wykrztusić:
– Moje perły... moje klejnoty... skradziono mi wszystko!
Nie, nie skradziono wszystkiego, jakeśmy się o tym przekonali wkrótce. Rzecz ciekawa niesłychana: złodziej wybierał!
Z brylantowej gwiazdy, z medalionu ozdobionego rubinami, z naszyjników i połamanych bransolet powyjmował kamienie, i to nie największe, a tylko najpiękniejsze, najkosztowniejsze, które, przedstawiając najwyższą wartość, zajmowały jak najmniej miejsca. Oprawy leżały przed nami, na stole. Widziałem je... widzieli je wszyscy. Odarte z klejnotów wyglądały jak kwiaty, którym poobrywano lśniące, barwne płatki.
Dla wykonania tego dzieła wystarczyła jedna godzina, gdy lady Jerland piła herbatę. W tak krótkim przeciągu czasu trzeba było w biały dzień, w korytarzu, gdzie się kręciło pełno ludzi, wyłamać drzwi kajuty, odnaleźć małą torebkę, tendencyjnie ukrytą na dnie pudełka do kapelusza, otworzyć ten woreczek i wyjąć klejnoty.
Jeden okrzyk wydarł się ze wszystkich piersi. Gdy się rozniosła wieść o wypadku, pasażerowie zadecydowali, że winowajcą, jest Arsène Lupin. Istotnie, była to kradzież zupełnie w jego stylu: skomplikowana, tajemnicza, niepojęta, a zarazem niesłychanie logiczna, jeżeli bowiem trudną byłoby rzeczą znaleźć bezpieczne miejsce dla wszystkich klejnotów, o ileż łatwiej ukryć pojedyncze perły, szmaragdy, szafiry.
Przy obiedzie okazało się, że miejsca na prawo i na lewo od pana Rozaine’a były niezajęte. Wieczorem dowiedzieliśmy się, że był on wzywany do kapitana. Zdawało się, że uwięzienie jego nie ulega wątpliwości. Wszystkim kamień spadł z serca. Odetchnęliśmy lżej.
Tego wieczora bawiliśmy się w gry towarzyskie. Nawet tańczono. Miss Nelly szczególnie była w wyśmienitym humorze, co upoważniło mnie do przypuszczeń, że jeśli hołdy pana Rozaine’a sprawiały jej pewną przyjemność, zapomniała już o tym zupełnie. Wdzięk jej oczarował mnie do reszty. O północy, przy świetle księżyca zapewniałem ją o swym głębokim uczuciu. Wzruszenie moje zdawało się jej podobać.
Nazajutrz, ku ogólnemu zdumieniu, dowiedzieliśmy się, że Rozaine jest wolny. Obciążające go dowody okazały się niedostateczne.
Rozaine był synem bogatego przemysłowca z Bordeaux. Wszystkie papiery miał we wzorowym porządku. Przy tym na obu rękach ani śladu rany.
– Ba! Papiery! Akt urodzenia – zawołali nieprzyjaciele Rozaine’a – ależ Arsène Lupin dostarczy wszelkich dokumentów, jakich kto zapragnie! Co się tyczy rany, to albo jej nie odniósł wcale... albo też zatarł umiejętnie ślady!...
Ktoś zarzucił, że w czasie, gdy popełniono kradzież, Rozaine znajdował się na pokładzie. Fakt ten stwierdzono!
Na to przeciwnicy odpowiedzieli:
– Czyż złodziej tej miary, co Arsène Lupin musi koniecznie być obecny przy kradzieży, którą zamyślił?
Zresztą, odrzucając wszelkie insynuacje, pozostawał punkt jeden, którego najwięksi sceptycy skrytykować nie mogli: kto, z wyjątkiem Rozaine’a, podróżował samotnie, był blondynem i nosił nazwisko, zaczynające się od litery R? Kogóż więc, jeśli nie jego wskazywał telegram?
Gdy Rozaine na kilka minut przed śniadaniem skierował się ku naszej grupie, miss Nelly i lady Jerland odeszły.
Po prostu się bały.
W godzinę później pisany cyrkularz obiegał statek, przechodził z rąk do rąk, zawiadamiając urzędników, marynarzy, pasażerów wszystkich klas, że Ludwik Rozaine obiecuje dziesięć tysięcy franków nagrody temu, kto zdemaskuje Arsène’a Lupina lub odnajdzie skradzione klejnoty.
– Jeżeli nikt mi nie przyjdzie z pomocą – oświadczył kapitanowi młody przemysłowiec, rozprawię się z bandytą sam.
Rozaine występował przeciwko Arsène’owi Lupinowi, a raczej – jak ktoś dowcipnie określił – Arsène Lupin przeciwko Arsène’owi Lupinowi! Walka zapowiadała się ciekawie.
Trwała całe dwa dni. Rozaine wałęsał się na prawo i lewo, kręcił się między załogą, rzucał pytania, szperał, wywiadywał się. Nawet w nocy, jak cień, snuł się po statku.
Kapitan ze swojej strony rozwinął najgorętszą energię. Przetrząśnięto Prowansję od góry do dołu. Przeszukano wszystkie kajuty bez wyjątku, pod pozorem, że skradzione klejnoty mogły być ukryte wszędzie, oprócz kajuty złodzieja.
– Gdyby nawet był czarnoksiężnikiem, nie mógłby pereł i brylantów uczynić niewidzialnymi. Muszą w końcu coś znaleźć, nieprawdaż? Pytała miss Nelly.
– Owszem – odparłem – lecz w takim razie należałoby zbadać najstaranniej woreczki naszych kapeluszy, podszewki marynarek, i całe ubranie.
Wskazując swój kodak 9×12, przy którego pomocy fotografowałem ją bez znużenia w najrozmaitszych pozach, dodałem:
– Czy nie przyszło pani na myśl, że w tak małym pudełeczku znalazłoby się dosyć miejsca dla ukrycia wszystkich klejnotów lady Jerland. Zdejmowanie widoków to pretekst doskonały!
– Zawsze jednak słyszałam, że każdy złodziej Zostawia za sobą jakieś ślady.
– Z wyjątkiem jednego: Arsène’a Lupina.
– Dlaczego?
– Dlaczego? – Prawdopodobnie dlatego, że myśli nie tylko o kradzieży, którą popełnia, lecz i o wszystkich okolicznościach, które by go wydać mogły.
– Z początku miałeś pan więcej wiary.
– Tak, lecz później zobaczyłem go przy robocie.
– A więc, zdaniem pana?
– Moim zdaniem, tracimy tylko czas.
Istotnie, wszelkie poszukiwania okazały się bezowocne, a raczej odniosły skutek wręcz przeciwny usiłowaniom ogółu: zginął zegarek kapitana.
Kapitan, wściekły z gniewu, podwoił gorliwość i pilniej jeszcze śledził Rozaine’a, którego kilkakrotnie poddawał indagacji.
Nazajutrz – o ironio! – znaleziono zegarek pomiędzy kołnierzykami pomocnika kapitana.
Wszystko to nosiło charakter cudowności, zdradzając rodzaj rzemiosła humorystyczno-dyletancki, właściwy Arsène’owi Lupinowi. Znać było, że złodziejstwo traktuje nie tylko jako zawód, lecz uprawia je z powołania, dla rozrywki. Wywierał wrażenie człowieka, który sam bawi się sztuką z jego woli odgrywaną przez innych, a za kulisami śmieje się do rozpuku z pomysłów i dowcipnych sytuacji, których sam jest autorem.
Stanowczo był to artysta w swoim rodzaju. Obserwując milczącego, posępnego Rozaine’a, myślałem o podwójnej roli, jaką odgrywa i nie mogłem się powstrzymać od podziwu.
Przedostatniej nocy oficer służbowy usłyszał jęki dochodzące z najciemniejszego kąta pokładu. Podszedł natychmiast. Na ziemi leżał jakiś człowiek z głową owiniętą szarym grubym szalem, z rękami związanymi cienkim sznurem.
Uwolniono go z więzów, podniesiono z ziemi, nie szczędząc troskliwych starań.
Był to Rozaine.
Rozaine, napadnięty, zbity i obdarty, podczas jednej ze swych nocnych wypraw. Do ubrania jego przypięty był bilet wizytowy, ze słowami:
Arsène Lupin, przyjmuje z wdzięcznością dziesięć tysięcy franków od pana Rozaine’a.
W rzeczywistości skradziony pugilares zawierał dwadzieścia tysięcy franków.
Naturalnie, oskarżono nieszczęśliwego o napad fikcyjny. Okazało się jednak, że związać samego siebie w ten sposób było niemożliwością absolutną... Co więcej, pismo jego różniło się najzupełniej od pisma na bilecie wizytowym, które do złudzenia przypominało pismo Arsène’a Lupina, podane w jakimś dzienniku, znalezionym na pokładzie.
Tak więc Rozaine przestał być Arsène’em Lupinem. Rozaine był to Rozaine, syn przemysłowca z Bordeaux.
Obecność Arsène’a Lupina na Prowansji, stwierdzona została raz jeszcze... W jak straszny sposób!...
Na statku zapanowało przerażenie. Każdy się obawiał samotności, nie tylko w swej kajucie, lecz i na pokładzie w miejscach bardziej oddalonych. Wszyscy przezornie grupowali się w kółka. Instynktowa nieufność dzieliła nawet bliższych znajomych. Postrachem ogółu nie była już jednostka odosobniona, śledzona i przez to mniej groźna. Arsène Lupin obecnie był to... był to każdy z nas. Podniecona wyobraźnia obdarzała go siłą cudowną, nieograniczoną. Przypisywano mu zdolność przybierania różnych postaci: raz był to szanowany major Rawson, to znów szlachetny markiz de Raverdan, albo wreszcie ktoś całkiem inny – nie krępowano się już początkową literą nazwiska. Posądzenie, nie oszczędzało nawet osobistości znanych powszechnie lub też podróżujących w towarzystwie żony, dzieci, służby.
Pierwsze depesze, które przyniósł telegraf bez drutu nie zawierały nic nowego. Przynajmniej kapitan nic nam nie powiedział. Oczywiście podobne milczenie uspokoić nas nie mogło.
Nadszedł ostatni dzień podróży. Zdawało się, że się nie skończy nigdy. Przeżywaliśmy go w atmosferze niepokojącego wyczekiwania.
Nieszczęście było nieuniknione. Tym razem nie szło już o kradzież, o zwykły napad, lecz o zbrodnię, o morderstwo. Nikt nie przypuszczał, aby Arsène’owi Lupinowi wystarczyły dwie nieznaczące kradzieże. Był absolutnym panem statku, potęgę władz mógł sprowadzić do zera. Mógł rozporządzać życiem i mieniem wszystkich stosownie do swej woli. Wszystko, było na jego rozkazy.
Wyznaję, dla mnie osobiście były to chwile pełne rozkoszy, ułatwiły mi bowiem zdobycie zaufania miss Nelly. Wzruszona tylu niezwykłymi wypadkami, zbliżyła się ku mnie, jakby szukając osłony. Czułem się szczęśliwy, że mogę ją swą opieką otoczyć.
W głębi ducha błogosławiłem Arsène’a Lupina. Czyż to nie on nas zbliżył? Czyż nie dzięki niemu miałem prawo puścić wodze najpiękniejszym marzeniom? Marzenia o miłości nie były tak urojone, jak się wydawać mogło. Czemużbym tego wyznać nie miał? Rodzina d’Andrézy pochodzi z dobrego gniazda, z Poitou, lecz złoto już zeszło z ich tarczy herbowej. Czyżby chęć przywrócenia nazwisku dawnej świetności była niegodna prawdziwego dżentelmena?
Marzenia moje – czułem to dobrze – nie raziły miss Nelly. Uśmiech jej oczu pozwalał mi snuć je dalej. Słodycz głosu obiecywała nadzieję. Do ostatniej chwili staliśmy obok siebie, oparci o poręcz pokładu. Przed nami coraz wyraźniej majaczyła linia amerykańskich wybrzeży.
Przerwano poszukiwania. Czekano. Czekano wszędzie, zaczynając od pierwszej klasy, kończąc na pomostach, gdzie się mrowiło od emigrantów. Czekano chwili stanowczej, która miała przynieść rozwiązanie palącej zagadki.
Kto był Arsène’em Lupinem? Pod czyim nazwiskiem, pod jaką postacią się ukrywał?
Chwila ta nadeszła. Gdybym miał żyć sto lat jeszcze nie zapomnę najdrobniejszego szczegółu tej sceny.
– Jaka pani blada, miss Nelly – zwróciłem się do swej towarzyszki, która cała drżąca oparła się na mym ramieniu.
– A pan! odparła – pan także bardzo zmieniony!
– Cóż dziwnego, chwila jest tak przejmująca – szczęśliwy jestem, że ją przeżywam obok pani, miss Nelly. Zdaje mi się, że w przyszłości myśl pani zatrzyma się niekiedy...
Nie słuchała mnie, drżąca, rozgorączkowana... Przerzucono kładkę. Zanim jednak pozwolono pasażerom opuścić statek, tłum ludzi wdarł się na pokład: byli tam urzędnicy komory celnej, policjanci w mundurach, agenci.
Miss Nelly szepnęła:
– Gdyby się okazało, że Arsène Lupin, znikł niepostrzeżenie, wcale nie byłabym zdziwioną.
– Może wolał śmierć niż niesławę i pogrążył się w nurtach Atlantyku.
– Nie żartuj pan! – przerwała podrażniona.
Nagle drgnąłem. Gdy mnie zapytała o powód wzruszenia, odparłem:
– Czy widzi pani tego małego staruszka na samym końcu kładki?
– Z parasolem w ręku, w oliwkowym surducie?...
– To Ganimard.
– Ganimard?
– Tak, znakomity agent śledczy, który przysiągł, iż osobiście zaaresztuje Arsène’a Lupina. A, teraz pojmuję, dlaczego z tej strony oceanu nie przychodziły żadne wiadomości... Ganimard był tu, a on nie lubi wtajemniczać obcych w swe sprawy.
– Teraz Arsène Lupin może być pewny, że będzie ujęty?
– Nie wiadomo. Zdaje się, iż Ganimard widywał go zawsze tylko w przebraniu... chyba, że wie, pod jakim się ukrywa nazwiskiem...
– O – zawołała z wrodzoną kobietom okrutną ciekawością – jakżebym chciała być obecna przy aresztowaniu!
– Cierpliwości. Niewątpliwie Arsène Lupin zauważył już obecność swego wroga, postara się pewnie wyjść na samym końcu, gdy oczy starca będą znużone.
Pasażerowie zaczęli tłumnie opuszczać statek. Ganimard oparty na kiju parasola, z miną najobojętniejszą w świecie, zdawał się nie zwracać uwagi na ciżbę tłoczącą się między dwiema poręczami. Zauważyłem, że oficer służbowy, stojący tuż zanim, od czasu do czasu udzielał mu objaśnień.
Markiz de Raverdan, major Rawson, Włoch Rivolta przesunęli się mimo agenta. Za nimi poszli inni, wielu innych. Spostrzegłem nadchodzącego Rozaine’a.
Biedny Rozaine! Nie odzyskał jeszcze równowagi po doznanych ciosach.
– A jednak, może to on – odezwała się miss Nelly. Jak pan sądzi?
– Sądzę, że warto by mieć na jednej fotografii Ganimarda i Rozaine’a. Niech pani weźmie aparat – jestem tak obładowany.
Podałem jej kodak, lecz za późno. Rozaine już przeszedł. Oficer szepnął coś do ucha Ganimardowi. Stary agent wzruszył lekko ramionami. Rozaine’a nie zatrzymano.
W takim razie, któż był Arsène’em Lupinem?
– Tak – powtórzyła głośno miss Nelly – kto jest Arsène’em Lupinem?
Na pokładzie pozostało najwyżej osób dwadzieścia. Obserwowała ich po kolei, ogarnięta nieokreśloną, niejasną trwogą, że jego w liczbie tych dwudziestu nie będzie.
Rzuciłem:
– Nie możemy czekać dłużej.
Powoli ruszyła naprzód. Poszedłem za nią. Wtem, Ganimard zagrodził nam drogę.
– Co to znaczy? – zawołałem.
– Chwilę, szanowny panie. Co pana tak nagli?...
– Towarzyszę pani.
– Czekaj pan – powtórzył głosem nakazującym posłuszeństwo.
Przyjrzał mi się bacznie, a potem, wlepiając oczy w moje źrenice, rzucił:
– Arsène Lupin, nieprawdaż?
Parsknąłem śmiechem.
– Nie, panie, tylko Bernard d’Andrézy.
– Bernard d’Andrézy umarł przed trzema laty w Macedonii.
– Gdyby Bernard d’Andrézy był umarł i mnie by na świecie nie było. A – jak pan widzi – jest wręcz przeciwnie. Oto moje dokumenty.
– To są jego dokumenty. Jakim zaś sposobem przyszedłeś pan do ich posiadania, będę miał przyjemność wkrótce panu opowiedzieć.
– Ależ pan oszalałeś! Arsène Lupin wsiadł na statek pod przybranym nazwiskiem pana R...
– To także jeden z pańskich kawałów. Chciałeś pan zmylić ślady. Ho, ho, spryciarz z pana nie lada! Tym razem jednak szczęście się odwróciło. No, panie Lupin, pokaż pan, co umiesz!
Wahałem się chwilę. Krótkim ruchem ręki uderzył mnie w prawe przedramię. Krzyknąłem z bólu. Dotknął rany jeszcze niezagojonej, rany, o której wzmiankował telegram.
Należało poddać się losowi. Zwróciłem się ku miss Nelly. Ledwie trzymała się na nogach, blada jak papier, wsłuchana.
Oczy jej spotkały się z moimi, potem opuściły się na kodak, który jej przed chwilą wręczyłem. Poruszyła się gwałtownie. Miałem wrażenie, nie, miałem pewność, że nagle zrozumiała wszystko. Tak, to tam, między cienkimi ściankami z jaszczuru, wewnątrz małego przyrządu, który złożyłem w jej ręce, nim mnie Ganimard zdążył zatrzymać, znajdowały się franki Rozaine’a, perły i brylanty Lady Jerland.
O, przysięgam, w tej chwili tak ważnej, gdy Ganimard i jego towarzysze mnie otoczyli, wszystko na świecie było mi obojętne... i uwięzienie i niechęć ludzka, wszystko, wszystko, z wyjątkiem jednej, jedynej rzeczy: co zrobi miss Nelly z przedmiotem, który jej powierzyłem.
Było mi zupełnie obojętne, czy ten dowód rzeczowy, a tak obarczający, świadczyć będzie przeciwko mnie – szło mi o to tylko, czy miss Nelly dowodu tego dostarczyć im zechce!
Czy ona mnie zdradzi? Czy zgubi? Czy postąpi jak wróg nieprzejednany, czy też jak kobieta pamiętająca o chwilach przeżytych wspólnie? Czy odrobina mimowolnej sympatii złagodzi pogardę, zabarwi ją pobłażaniem?
Przeszła koło mnie. Bez słowa złożyłem ukłon głęboki. Wmieszała się w tłum podróżnych, kierując się ku kładce. Kodak mój trzymała w ręku.
– Stanowczo, krępuje ją publiczność – myślałem. Odda go im za godzinę, może za chwilę.
Nagle, w samym środku kładki, niby niechcący, upuściła go w wodę. Znikł między ścianą murowanej grobli a bokiem statku.
Patrzyłem za odchodzącą. Śliczna jej sylwetka zginęła w tłumie, znów mi się ukazała i znów zniknęła. Skończone! Skończone na zawsze!
Chwilę stałem bez ruchu, smutny, przejęty słodkim wzruszeniem. Z piersi mej wyrwało się głębokie westchnienie. Potem, ku wielkiemu zdumieniu Ganimarda, rzuciłem:
– A jednak szkoda, że nie jestem uczciwym człowiekiem!
Tymi słowy Arsène Lupin opowiadał mi pewnego wieczora o swym uwięzieniu. Dziwny zbieg wypadków, o których kiedyś napisze osobną powieść, zadzierzgnął między nami węzły... dajmy na to, przyjaźni. Tak, mam odwagę wierzyć, iż Arsène Lupin zaszczyca mnie pewną przyjaźnią; że to przez przyjaźń, od czasu do czasu, wpada do mnie niespodziewanie, wnosząc do ciszy mej pracowni, wdzięk młodości, odblask wytężonego życia, dobry humor człowieka, któremu los nie szczędził powodzenia i uśmiechów.
Mam nakreślić jego portret? Czy potrafię? Widziałem Arsène’a ze dwadzieścia razy, lecz za każdym razem wydawał mi się kimś innym... a raczej był to ten sam człowiek odbity w dwudziestu różnych zwierciadłach dających najrozmaitsze obrazy; każdy miał właściwe sobie spojrzenie, wyraz twarzy, ruchy, sylwetkę i charakter.
– Ja sam dobrze nie wiem – mówił do mnie – który obraz jest prawdziwy. Nie poznaję siebie w lustrze.
Blaga i paradoks, powiecie, lecz zarazem prawda. Prawda dla tych, którzy go spotykali, lecz nie mają pojęcia o nieskończonym zasobie środków, jakimi rozporządza: o bezgranicznej cierpliwości, artyzmie w użyciu szminek, cudownej zdolności zmieniania wzajemnego stosunku i charakteru rysów, przekształcania wyrazu, a nawet wymiarów twarzy.
– Po cóż mi – mówił – jakiś wygląd stały? Dlaczegóż nie uniknąć niebezpieczeństwa, na jakie naraża człowieka niezmienna tożsamość osobistości? Czyny moje określają mnie dostatecznie.
Potem dodał z odcieniem dumy:
– Tym lepiej dla mnie, jeżeli nikt nie powie nigdy z zupełną pewnością: Oto Arsène Lupin. Główna rzecz, niech twierdzą bez cienia wątpliwości: Oto dzieło Arsène’a Lupina.
Właśnie o tych dziełach, o przygodach niezwykłych zamierzam mówić. Czerpać będę ze zwierzeń czynionych mi niekiedy w zimowe wieczory przy kominku, w ciszy mojej pracowni.
Każdy turysta, godny tego imienia, zwiedzając brzegi Sekwany, zauważył niewątpliwie ciekawy zamek feudalny Malaquis, dumnie usadowiony na skale sterczącej ponad samą rzeką. Malaquis leży pomiędzy ruinami Jumièges i Saint-Wandrille. Łuk mostu łączy go z traktem. Ciemne wieżyczki zdają się wyrastać z granitowej podstawy – olbrzymiego bloku, rzekłbyś, oderwanego od łańcucka gór, rzuconego tutaj przez potężny kataklizm przyrody. U stóp skały cicho szemrze toń rzeki zarośniętej trzcinami. Na wilgotnym żwirze igrają ruchliwe pliszki.
Historia zameczku Malaquis jest równie posępna jak jego nazwa, a surowa i dzika jak jego zarysy. Same walki, oblężenia, szturmy, łupiestwa i mordy. W prowincji Caux opowiadania wieczorne obracają się zwykle dokoła popełnionych tu zbrodni i dreszcz grozy przenika słuchaczy. Przechodzą do tajemniczych legend. Mówią o sławnym podziemiu, które prowadziło niegdyś z opactwa Jumièges do siedziby Agnieszki Sorel, pięknej kochanki Karola VII.
W tej odwiecznej kryjówce bohaterów i bandytów zamieszkał baron Natan Cahorn, baron Szatan, jak go niegdyś przezwano na giełdzie, gdzie się wzbogacił nieco za szybko. Zrujnowani panowie na Malaquis dla kawałka chleba sprzedali mu dawne dziedzictwo przodków.
Baron Natan umieścił tutaj swe wspaniałe meble, przepyszne zbiory obrazów, majoliki i rzeźby w drewnie. Zamieszkał sam z trzema starymi sługami. Nie przyjmował nikogo. Nikt nigdy nie podziwiał trzech arcydzieł Rubensa ani dwu pieścidełek Watteau, zdobiących staroświeckie ściany; nikt się nie zachwycał wspaniałym dziełem Jana Goujona i wielu innymi cudami, które baron, sypiąc hojnie złotem, wyrwał z rąk zawodowym licytantom.
Baron Szatan się boi. Boi się nie o siebie, lecz o skarby gromadzone z upartą namiętnością i bystrością amatora, którego najprzebieglejsi antykwariusze nigdy oszukać nie zdołali. Baron kocha swe bibeloty. Kocha je łakomie jak skąpiec, zazdrośnie jak kochanek. Każdego dnia o zachodzie słońca zaryglowują się żelazne bramy: dwie strzegą mostu, a dwie głównego wejścia.
Przy najlżejszym uderzeniu wśród ciszy drgają dzwonki elektryczne. Od strony Sekwany nie grozi nic: stroma skała broni dostępu.
Pewnego razu – było to w piątek we wrześniu – na szańcu przedmostowym ukazał się listonosz. Stosownie do codziennego zwyczaju, sam baron uchylił ciężkich drzwi.
Od stóp do głowy obejrzał przybysza. Zdawałoby się, że po raz pierwszy w życiu widzi jego wesołą, poczciwą twarz i filuterne oczy. A znał je tak dobrze od szeregu lat!
– Ależ to ja, panie baronie – odezwał się listonosz ze śmiechem – ja sam we własnej osobie, nikt się nie przebrał w moją bluzę i czapkę.
– Co to można wiedzieć? – mruknął Cahorn.
– Listonosz wręczył mu plik gazet. Po czym dodał:
– Ale, panie baronie, jest coś nowego?
– Nowego?
– List... i to polecony.
Baron, mizantrop, odsunięty od świata, nie miał przyjaciół ani bliższych znajomych. Z nikim korespondencji nie prowadził. Toteż list wydał mu się od razu wypadkiem złowróżbnym. Zaniepokoił się srodze. Cóż to za tajemniczy natręt zakłóca spokój jego kryjówki?
– Trzeba podpisać, panie baronie.
Podpisał, mrucząc jakieś przekleństwo. Potem wziął list, zaczekał, aż oddawca zniknie na zakręcie, chodził przez parę minut tam i na powrót, wreszcie oparł się o poręcz mostu i rozerwał kopertę. Zwykły kratkowany papier nosił u góry napis:
Z więzienia la Santé w Paryżu
Spojrzał na podpis:
Arsène Lupin
Zdziwiony, czytał co następuje:
Szanowny panie baronie,
W galerii łączącej pańskie dwa salony znajduje się obraz Filipa de Champaigne, który lubię ogromnie. Obrazy Rubensa też mi się podobają, mały obrazek Watteau nie mniej. W prawym salonie zauważyłem kredens w stylu Ludwika XIII, dywany z Beauvais, stoliczek wstylu empire, z marką Jacoba i duży kufer z czasów odrodzenia. W lewej sali zasługuje na uwagę oszklona szafka z klejnotami i miniaturami.
Tymczasem zadowolę się przedmiotami, które wymieniłem i które, jak sądzę, łatwe będą do przewiezienia. Proszę więc najuprzejmiej, zechciej je Pan zapakować porządnie i, po opłaceniu kosztów przewozu, wyekspediować na stację Batignolles, na moje imię, koniecznie przed upływem tygodnia... w przeciwnym razie bowiem będę zmuszony zająć się ich przewiezieniem osobiście, w nocy ze środy 27 na czwartek 28 września. Wtedy, oczywiście, wymagania moje będą większe.
Zechciej, szanowny panie, wybaczyć mały kłopot, który mu sprawiam, oraz przyjąć wyrazy najgłębszego szacunku, z jakim pozostaję.
Arsène Lupin
PS. Przede wszystkim staraj się Pan nie omylić co do obrazków Watteau. Większego nie chcę. Aczkolwiek na licytacji zapłaciłeś Pan za niego trzydzieści tysięcy franków, jest to tylko kopia. Oryginał spalony został zaDyrektoriatuprzez Barrasa, podczas pewnej orgii. Możesz Pan to sprawdzić w niewydanych pamiętnikach Garata.
Nie zależy mi również na łańcuchu w stylu Ludwika XV; autentyczność jego wydaje mi się mocno podejrzana.
List ten wzburzył barona. Każdy inny podpis byłby go zaniepokoił, cóż dopiero nazwisko Arsèna Lupina.
Czytając dzienniki od deski do deski wiedział dokładnie o wszystkim, co się dzieje w świecie, nie wyłączając kroniki wypadków. Prawda, wiedział również, że Arsène Lupin, uwięziony w Ameryce przez Ganimarda, osobistego wroga, strzeżony był wyjątkowo starannie; że obecnie rozpoczęto – z jakimi trudnościami! – badania przedwstępne odnoszące się do jego procesu. Lecz wiedział też, że dla Arsène’a Lupina nie ma rzeczy niemożliwych.
Zresztą dokładna znajomość zamku, rozmieszczenie mebli i obrazów była wskazówką niesłychanie groźną. Kto mógł mu udzielić tak dokładnych wiadomości o przedmiotach, których niczyje oko nie oglądało?
Podniósł oczy i długo patrzył w milczeniu na dziką przyrodę Malaquis. Patrzył na skalną podstawę zamku, na rzekę płynącą u jej stóp. Patrzył i wzruszał ramionami. Nie, stanowczo niebezpieczeństwo nie istniało. Nikt na świecie nie zdoła przeniknąć do sanktuarium, gdzie umieścił swe skarby.
Nikt – być może – lecz Arsène Lupin! Czyż dla niego istnieją zamki, drzwi, mosty zwodzone, ściany, mury? Na cóż się przydadzą wszelkie najlepiej obmyślone przeszkody, najsprytniejsze środki zapobiegawcze, jeżeli Arsène Lupin coś sobie postanowił?
Tego samego wieczora baron napisał do prokuratora Rzeczypospolitej w Rouen. Załączał list Arsène’a Lupina, wzywając pomocy i opieki.
Odpowiedź nadeszła niezwłocznie: wobec tego, że człowiek nazywający się Arsène’em Lupinem, znajduje się obecnie w więzieniu la Santé pod najściślejszym dozorem i pozbawiony jest możności pisania, list załączony przez barona jest najzwyklejszą mistyfikacją. Wszystko za tym przemawia: logika, zdrowy rozsądek, wreszcie same fakty.
Jednakże list posłano do zbadania.
Ekspert orzekł, iż pomimo pewnych cech podobieństwa, pismo nie jest pismem więźnia.
Pomimo pewnych cech podobieństwa – te trzy straszne słowa utkwiły w umyśle barona. Bądź co bądź świadczyły one o niejakich wątpliwościach.
W jego mniemaniu wystarczało to w zupełności, aby w sprawę wdała się policja. Obawa barona graniczyła z rozpaczą. List odczytywał nieustannie.
Zajmę się osobiście ich przeniesieniem. Termin podawał tak dokładny: noc ze środy 27 na czwartek 28 września.
Podejrzliwy i zamknięty w sobie nie miał odwagi zwierzyć się służącym: nie dowierzał ich przywiązaniu. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat uczuwał potrzebę rozmowy, zasięgnięcia rady. Opuszczony przez władze stracił nadzieję w możność obrony własnymi siłami, postanowił nawet udać się do Paryża i żądać pomocy od jakiegoś znanego detektywa.
Upłynęły dwie doby. Trzeciego dnia, czytając dzienniki, zadrżał z radości. Réveil de Caudebec podawał wiadomość następującą:
Blisko od trzech tygodni mamy zaszczyt gościć w swych murach inspektora policyjnego Ganimarda, jednego z najszanowniejszych weteranów w służbie bezpieczeństwa publicznego. Pan Ganimard, który, ujęciem Arséna Lupina zdobył sobie sławę europejską, odpoczywa po trudach, szerząc popłoch wśród kiełbi i płotek.
Ganimard! Oto pomocnik, jakiego potrzebował baron!
Któż lepiej od chytrego i cierpliwego Ganimarda potrafi obrócić wniwecz projekty Arsène’a Lupina?
Baron nie wahał się ani chwili. Sześć kilometrów dzieliło zamek od miasteczka Caudebec. Przebył je szybko jak człowiek podniecony nadzieją ratunku.
Po kilku bezowocnych próbach odnalezienia adresu głównego inspektora skierował się do biura gazety Réveil położonego przy ulicy Nadbrzeżnej. Zwrócił się do redaktora z zapytaniem o sławnego agenta.
– Ganimard! – zawołał redaktor, zbliżając się do okna – możesz go pan spotkać każdej chwili na ulicy Nadbrzeżnej, z wędką w ręku. Tam zawarliśmy znajomość. Wyczytałem przypadkowo jego imię wyryte na wędzisku. Patrz pan, tam pod drzewami przechadza się staruszek.
– W surducie i słomianym kapeluszu?
– Tak, tak! Co za komiczny typ! Bardzo nietowarzyski, mruk.
W pięć minut później baron zbliżał się do sławnego Ganimarda. Przedstawił się i próbował zawiązać rozmowę. Widząc, że mu się to nie udaje, przystąpił do rzeczy otwarcie.
Ganimard słuchał, nieruchomo wpatrzony w pływak kołyszący się na fali. Potem odwrócił się, zmierzył barona od stóp do głowy wzrokiem pełnym głębokiej litości i rzekł:
– Szanowny panie! Zazwyczaj nie uprzedza się ludzi, których się ma zamiar ograbić. Tym bardziej Arsène Lupin nie popełniłby podobnego głupstwa.
– Jednakże...
– Gdybym miał cień posądzenia, wierz mi pan, rzuciłbym wszystko, byle tylko móc wpakować pod klucz kochanego Lupinka. Nieszczęściem jednak młodzieniec ten siedzi już w ciupie.
– A jeżeli się stamtąd wymknie?
– Nie tak łatwo uciec z la Santé.
– Ba, lecz on...
– On taki sam człowiek jak inni.
– Jednakże...
– Ha, jeżeli się wymknie, tym lepiej. Pochwycę go znowu. Tymczasem śpij pan spokojnie i nie płosz mi kiełbi.
Rozmowa była skończona. Baron wrócił do domu nieco uspokojony obojętną pewnością Ganimarda. Opatrzył zamki, śledził służących. W ten sposób minęły znowu dwa dni.
Baron zaczynał dochodzić do przekonania, że obawy jego były urojone. Stanowczo nie uprzedza się ludzi, których się ma zamiar ograbić.
Zbliżał się dzień naznaczony. We wtorek rano nie zaszło nic godnego uwagi. Lecz o godzinie trzeciej po południu do bramy zamkowej zadzwonił jakiś chłopak. Przynosił depeszę:
Na stacji Batignolles żadnej paki. Proszę się przygotować na jutro wieczór.
Arsène
Było od czego stracić głowę! Baron zapytywał siebie w myśli, czy nie lepiej zastosować się do żądania Arsène’a Lupina. Pospieszył do Caudebecu. Ganimard łowił ryby w tym samym miejscu, co dnia poprzedniego. Siedział na składanym krzesełku. Baron bez słowa podał mu depeszę.
– A co potem? – zapytał inspektor.
– Co potem? Ależ to jutro!...
– Co jutro?
– Jutro kradzież z włamaniem się! Jutro ogołocą mnie z moich skarbów!
Ganimard odłożył wędkę, zwrócił się do barona i, krzyżując ręce na piersiach, wykrzyknął z niecierpliwością:
– Do licha! Czyż pan sądzisz, że będę sobie zawracał głowę podobnie idiotyczną historią?!...
– Ile pan żąda za spędzenie w zamku nocy z 27 na 28 września?
– Ani grosza! Zostaw mnie pan w spokoju!
– Oznacz pan cenę! Jestem bogaty... bardzo bogaty!...
Brutalność propozycji zmieszała Ganimarda. Odparł tonem spokojniejszym:
– Jestem na urlopie i nie mam prawa...
– Nikt się nie dowie! Obiecuję, cokolwiek by się stało, zachować milczenie.
– O, nic się nie stanie!
– Zgadzasz się pan na trzy tysiące franków?
Inspektor zażył potężny niuch tabaki, pomyślał chwilę i rzucił:
– Niech i tak będzie. Wszelako uczciwość nakazuje mi oświadczyć, że pieniądze wyrzucasz pan za okno!
– Wszystko mi jedno!
– W takim razie... Zresztą, gdy idzie o tego diabła Lupina, wszystkiego się można spodziewać. Musi mieć całą bandę na swoje usługi. Czy jesteś pan zupełnie pewny swoich służących?
– Ależ...
– W takim razie nie rachujmy na nich. Wezwę telegraficznie dwu pomocników, za których mogę ręczyć... A teraz uchodź pan, aby nas nie widziano razem. Jutro, około dziewiątej.
Nazajutrz, w dzień oznaczony przez Arsène’a Lupina, baron Cahorn zdjął ze ściany rynsztunek, oczyścił broń i obszedł Malaquis dokoła. Nic podejrzanego nie dostrzegł.
O wpół do dziewiątej wieczorem oddalił służących. Zajmowali oni krańcowe skrzydło zamku wychodzące na drogę, lecz trochę cofnięte w głąb. Skoro tylko baron został sam, cicho otworzył wszystkie cztery bramy. Po chwili usłyszał zbliżające się kroki.
Ukazał się Ganimard z dwoma pomocnikami. Byli to ludzie silnej budowy, o szerokich karkach i potężnych rękach. Ganimard zapytywał o niektóre szczegóły. Gdy się zorientował w rozkładzie mieszkania, pozamykał starannie i zabarykadował wszystkie wejścia, przez które można się było dostać do sal zagrożonych. Obejrzał ściany, podnosił dywany, makaty, wreszcie ustawił agentów w głównej galerii.
– Baczność! Nie przyszliśmy tutaj na spanie. W razie najlżejszego hałasu otwórzcie okna od podwórza i wołajcie. Uważać też od strony wody! Dziesięciometrowe urwisko takich diabłów nie odstraszy!
Zamknął ich w galerii, klucze schował do kieszeni.
– A teraz – odezwał się do barona – na stanowisko!
W murze obwodowym, między dwoma głównymi wejściami, znajdowała się mała kliteczka, niegdyś schronienie odźwiernego. Tam Ganimard noc zamierzał spędzić. Jedno małe okrągłe okienko wychodziło na most, drugie na podwórko. W rogu kliteczki znajdował się jakiś otwór – niby wpust do studni.
– Mówiłeś mi, panie baronie, że otwór ten, obecnie zabity na głucho, był niegdyś jedynym wejściem do podziemi.
– Tak.
– Więc, o ile nie istnieje inne wejście nieznane nikomu prócz Arsèna Lupina, co mi się wydaje nieco problematyczne, możemy być zupełnie spokojni.
Zestawił trzy krzesła, rozłożył się na nich wygodnie, zapalił fajkę i westchnął głęboko.
– No, panie baronie, muszę mieć niekłamaną ochotę dobudować piętro w moim domku, gdzie zamierzam dokończyć życia, jeżeli się podjąłem tak łatwej roboty. Gdy o dziejach tej nocy opowiem Lupinowi, będzie się pokładał od śmiechu.
Baron się nie śmiał. Nadsłuchiwał. Pomimo ciszy głuchej, niepokój jego wzrastał z każdą chwilą. Od czasu do czasu pochylał się nad studnią, rzucając trwożne spojrzenia w czarną otchłań.
Wybiła godzina jedenasta, potem dwunasta, wreszcie pierwsza.
Nagle baron schwycił Ganimarda za ramię. Inspektor zerwał się na równe nogi.
– Słyszysz pan?
– Tak.
– Co to być może?
– Mam zwyczaj chrapać w nocy.
– Ależ nie! słuchaj pan!
– Ach tak! To klakson samochodu.
– A więc.
– A więc istnieje małe bardzo prawdopodobieństwo, aby Lupin użył samochodu, jako tarana do zburzenia pańskiego zamku. Tak więc, panie baronie, ja bym się na pańskim miejscu położył spać... będę miał zaszczyt, uczynić to samo. Dobranoc.
Był to jedyny hałas w ciągu tej nocy. Ganimard zasnął ponownie. Baron czuwał, lecz nie usłyszał nie, prócz głębokiego, miarowego chrapania detektywa.
O świcie wyszli na podwórze. W przyrodzie rozlana była pogodna cisza poranka. Cahorn promieniał radością. Ganimard był spokojny jak zawsze. Weszli na schody. Żadnego ruchu. Nic, co by mogło zbudzić podejrzenia.
– A co, panie baronie? Czy nie miałem słuszności? W gruncie rzeczy nie powinienem był przyjmować pańskiej propozycji... wstyd mi...
Wziął klucze i wszedł do galerii.
Na krzesełkach spali agenci, pochyleni, z rękami zwieszonymi.
– Do stu tysięcy piorunów! – wrzasnął inspektor.
W tej samej chwili baron wydał okrzyk rozpaczy:
– Moje obrazy!... kredens!...
Bełkotał niewyraźnie. Tchu mu brakowało. Ręką wskazywał obnażone ściany, puste miejsca, gdzie wczoraj jeszcze wisiały obrazy, a dziś sterczały tylko gwoździe, zwieszały się niepotrzebne sznury. Watteau znikł! Rubens porwany! Dywany zdjęte! Oszklona szafka pusta!
– O, moje kandelabry w stylu Ludwika XVI!... i lichtarz z czasów Regenta... Przenajświętsza Dziewica z wieku XII!...
Biegał z miejsca na miejsce, nieprzytomny, zrozpaczony. Przypominał ceny, które płacił na licytacjach, dodawał straty nieprzewidziane, gromadził cyfry – a wszystko to czynił bezładnie, rzucając słowa niezrozumiałe, zdania niedokończone. Tupał nogami, miotał się konwulsyjnie, szalał z wściekłości i bólu. Rzekłbyś, bankrut, któremu pozostaje tylko odebrać sobie życic.
Nawet osłupienie Ganimarda nie zdołało mu przynieść najmniejszej ulgi. Inspektor po prostu skamieniał. Błędnym wzrokiem rozglądał się dokoła. Okna? – zamknięte. Zamki? – nienaruszone. Najmniejszej szpary na suficie. Żadnego otworu w podłodze. Porządek wzorowy. Wszystko musiało się odbyć według jakiegoś planu bezbłędnie logicznego.
– Arsène Lupin!... Arsène Lupin... mruknął zgnębiony.
Nagle, jak gdyby pchnięty gniewem, rzucił się na agentów, zaczął ich potrącać i wymyślać. Nie obudzili się wcale.
– Do diabła! – zawołał. – Czyżby przypadkiem...
Pochylił się nad jednym... potem nad drugim... przyglądał im się bacznie: spali, lecz sen ich był nienaturalny. Zwrócił się do barona.
– Uśpiono ich.
– Lecz kto?
– Ależ on, do licha... on lub też banda... operująca pod kierunkiem mistrza. To zupełnie w jego stylu. Znać lwi pazur.
– W takim razie jestem zgubiony... nie ma tu już nic do zrobienia.
– Nic.
– Ależ to wstrętne... potworne!
– Wnieś pan skargę.
– Po co?
– Do licha!... można przecież spróbować... Policja nie jest znowu ani tak bezsilna, ani bezradna.
– Policja!... masz pan dowód najlepszy na sobie... Jesteś na miejscu przestępstwa i zamiast szukać śladów, chociażby najdrobniejszych wskazówek, pan nawet nie drgniesz.
– Odkryć ślady Arsène’a Lupina! Ależ, panie łaskawy, człowiek ten nigdy nie pozostawia po sobie żadnych śladów! Przewiduje wszystko! Dochodzę do przekonania, że nawet uwięzienie w Ameryce nie stało się wbrew jego woli.
– W takim razie muszę się pożegnać z mymi obrazami... pożegnać ze wszystkim... Wydarł najkosztowniejsze perły z mych zbiorów. Dla ich odzyskania poświęciłbym cały majątek. Jeżeli istotnie jest niezwalczony, niech poda cenę!
Ganimard przyjrzał mu się uważnie.
– Oto pierwsze słowo rozsądne. Nie cofniesz go pan?
– Nie, nie i jeszcze raz nie. Dlaczego pan mnie o to pyta.
– Mam pewną myśl...
– Jaką?
– Powiem panu później... jeżeli śledztwo nie przyniesie żadnych rezultatów... Tylko jeden warunek: jeżeli chcesz pan, aby mi się udało, słówkiem nie wspominaj o mnie.
Dodał przez zęby:
– Co prawda, nie mam się czym chwalić.
Agenci powoli przychodzili do siebie. Otwierali zdumione oczy... z miną ogłupiałą, właściwą ludziom zbudzonym ze snu hipnotycznego, rozglądali się wokoło, starając się zorientować w położeniu. Ganimard zaczął ich rozpytywać. Nie pamiętali nic.
– Musieliście jednak widzieć kogokolwiek?
– Nie.
– Przypomnijcie sobie!
– Nie, nie...
– Piliście wczoraj cośkolwiek.
Zamyślili się. Po chwili jeden z nich rzekł:
– Wypiłem trochę wody.
– Wody z tej karafki?
– Tak.
– Ja także – oświadczył drugi.
Ganimard powąchał wodę, potem jej skosztował. Nie miała nic szczególnego ani w smaku, ani w zapachu.
– Dosyć tego – rzekł – tracimy tylko czas. Nikt na świecie w przeciągu pięciu minut nie odgadnie dróg myślowych Arsène’a Lupina. Lecz, do diaska, przysięgam że go wyśledzę! Wygrywa partię po raz drugi. Należy mi się odwet!
Tego samego dnia jeszcze baron Cahorn wniósł skargę o kradzież przeciwko Arsène’owi Lupinowi, więźniowi z la Santè.
Czynu tego baron żałował nieraz, widząc Malaquis wydane na pastwę żandarmów, prokuratora, sędziego śledczego, reporterów dziennikarzy i ciekawych, którzy się wkręcą wszędzie, gdzie ich najmniej pragną.
Sprawa roznamiętniła opinię publiczną. Rozpoczęła się w warunkach tak niezwykłych. Nazwisko Arsène’a Lupina podniecało wyobraźnię. Najnieprawdopodobniejsze historie wypełniały kolumny dzienników, znajdując kredyt wśród publiczności. List Arsène’a Lupina ogłoszony w Echo de France (nikt się nigdy nie dowiedział, kto go doręczył redakcji), list, w którym uprzedzono barona o grożącej mu kradzieży, wywarł silne wrażenie. Zaczęły krążyć wersje najnieprawdopodobniejsze. Przypomniano sobie o istnieniu sławnych podziemi. Pod wpływem tych bajań, prokuratura rozpoczęła nowe poszukiwania.
Przetrząśnięto zamek od piwnic aż do poddaszy. Oglądano każdy kamyk. Zdejmowano boazerie, ramy luster, belki z sufitu – zaglądano do kominków. Przy blasku pochodni badano olbrzymie piwnice, w których panowie na Malaquis trzymali niegdyś amunicję i żywność. Wiercono skałę. Wszystko było daremne. Nie odnaleziono ani śladu podziemi. Przejście tajemne nie istniało wcale.
Niech i tak będzie – odpowiadano ze wszystkich stron – lecz meble i obrazy nie znikły nagle, jak nikną senne widziadła. Wyniesiono je przez okna lub drzwi. Kto je wyniósł? W jaki sposób ludzie ci dostali się do zamku? Jak stamtąd wyszli?
Prokuratura w Rouen, przekonawszy się o swej bezsilności, wezwała do pomocy agentów paryskich. Dudouis, prefekt policji, przysłał najlepszych swych „wyżłów”. Zjechał nawet osobiście do Malaquis i spędził tam dni parę. Sprawy nie posunął naprzód.
Wtedy wezwał do siebie głównego inspektora, Ganimarda, którego zdolności wysoko cenił.
Ganimard wysłuchał w milczeniu instrukcji zwierzchnika, po czym, potrząsając głową, oświadczył:
– Zdaje mi się, że policja weszła na błędne tory. Przetrząsanie zamku nie doprowadzi do niczego. Rozwiązania zagadki szukać należy gdzie indziej.
– Gdzie mianowicie?
– U Arsène’a Lupina.
– U Arsène’a Lupina! W takim razie przypuszczasz pan jego udział w tej sprawie.
– Przypuszczam... nawet jestem pewny.
– Słuchaj, Ganimard, przecież to niedorzeczność. Arsène Lupin znajduje się w więzieniu.
– Arsène Lupin znajduje się w więzieniu, pod ścisłym dozorem – zgoda na to. Gdyby nawet był zakuty w kajdany, a usta miał zakneblowane, nie zmieniłbym zdania.
– Skąd taki upór?
– Dlatego, że tylko jeden, jedyny Arsène Lupin, zdolny jest obmyślić przedsięwzięcie na tak wielką skalę i poprowadzić je tak genialnie, aby się wszystko według planu stało.
– Czcze słowa, panie Ganimard.
– Słowa, mające znaczenie rzeczywiste. Otóż, moim zdaniem, zaprzestańmy szukania pod ziemią i tych podobnych bredni. Arsène Lupin, nie ucieka się do tak przestarzałych sposobów. To człowiek dzisiejszy... więcej nawet – to człowiek jutra!
– Jakiż stąd wniosek?
– Proszę o godzinę rozmowy z Arsène’em Lupinem.
– W jego celi?
– Tak. Podczas powrotu z Ameryki, zawiązały się między nami stosunki życzliwe. Śmiem twierdzić, iż powziął on pewną sympatię dla człowieka, który potrafił go schwytać. Jeżeli będzie mógł udzielić mi wyjaśnień, nie kompromitując siebie, jestem pewien, że mi oszczędzi daremnej podróży.
Zaraz po południu wprowadzono Ganimarda do celi Arsène’a Lupina. Więzień leżał na łóżku. Na widok Ganimarda wydał okrzyk radości.
– Ach, co za miła niespodzianka! Kochany pan Ganimard u mnie!
– On sam, we własnej osobie.
– W ustroniu, które sobie wybrałem, pragnąłem nieraz wielu rzeczy... niczego jednak nie pożądałem tak gorąco jak wizyty pana.
– Zbytek uprzejmości.
– Ależ nie, nie... żywię dla pana najgłębszy szacunek.
– Dumny jestem z tego.
– Zawsze utrzymywałem: Ganimard to nasz najlepszy detektyw. Wart jest prawie tyle – podziwiaj pan, moją szczerość – prawie tyle, co Sherlock Holmes. Przykro mi niezmiernie, że mogę panu ofiarować tylko ten stołek. I żadnych napojów chłodzących! Nawet szklanki piwa! Daruj pan, lecz jestem tutaj gościem przelotnym.
Ganimard usiadł z uśmiechem. Więzień mówił dalej, zadowolony, że się może wygadać:
– Mój Boże! Jakaż to przyjemność, jaki odpoczynek dla oczu, widok twarzy uczciwego człowieka! Mam już dosyć tych wszystkich szpiegów, którzy dziesięć razy na dzień oglądają moje kieszenie, wszystkie rzeczy, wreszcie tę skromną celę, aby się upewnić, że nie obmyślam ucieczki. Do diabła! ale też rząd dba o mnie!
– Ma słuszność.
– Przeciwnie: Byłbym tak szczęśliwy, gdyby mi pozwolono żyć spokojnie w cichym zakątku.
– Utrzymując się z dochodów cudzych.
– Nieprawdaż? To byłoby takie proste! Lecz ja tu ględzę, prawię głupstwa, a pan się może spieszy. Do rzeczy więc! Jaki jest powód tak zaszczytnej dla mnie wizyty, kochany panie Ganimard?
– Sprawa Cahorna – oświadczył Ganimard prosto.
– Zaczekaj pan chwilę... Tyle mam spraw na swojej głowie. Muszę odnaleźć w pamięci akta odnoszące się do sprawy Cahorna... Aha, już wiem... Sprawa Cahorna... Zamek Malaquis, Sekwana Dolna... Dwa obrazy Rubensa, jeden Watteau i kilka przedmiotów pomniejszych...
– Pomniejszych!
– O, Dalibóg, to przecież drobnostki... prowadzę sprawy lepsze... skoro jednak ta pana interesuje... O cóż idzie?
– Czy mam pana objaśnić, na czym się zatrzymało badanie sądowe?
– Zbyteczne. Czytałem już dzienniki poranne. Pozwolę sobie nawet zrobić małą uwagę, że panowie posuwacie się naprzód dosyć wolno.
– Właśnie dlatego zwracam się do pańskiej uprzejmości.
– Jestem zupełnie na rozkazy pana.
– Przede wszystkim: Czy sprawą kierował pan?
– Od A do Z.
– List z ostrzeżeniem? Depesze?
– Wysłał je sługa szanownego Pana. Zdaje mi się nawet, mam gdzieś recepisy.
Otworzył szufladę białego drewnianego stolika, który wraz z łóżkiem i stołkiem stanowił jedyne umeblowanie celi, wydostał dwa świstki papieru i podał je inspektorowi.
– Co widzę – zawołał Ganimard – byłem pewien, że pana nie spuszczają z oka i przetrząsają wszystko. Tymczasem czytujesz pan dzienniki, przechowujesz recepisy...
– Ba, ci ludzie są tak głupi! Odpruwają podszewkę od marynarek, zaglądają między podeszwy butów, ostukują ściany, lecz żadnemu nie przyjdzie na myśl, że Arsène może sobie obmyślić tak łatwą kryjówkę... Na to właśnie rachowałem.
Ubawiony Ganimard wykrzyknął:
– Co za dziwny typ! Pan mnie wytrącasz z równowagi. Przejdźmy jednakże do sprawy Cahorna!
– Jak się panu śpieszy!... Mam pana wtajemniczać we wszystkie moje sposoby... odsłaniać najsprytniejsze arkana?! To są rzeczy bardzo ważne...
– Omyliłem się zatem, rachując na pańską uprzejmość?
– Bynajmniej... Skoro pan nalegasz...
Dużymi krokami przeszedł się po ccii, potem, zatrzymując się nagle, zapytał.
– Co pan sądzisz o moim liście do barona?
– Sądzę, że chciałeś pan zadziwić galerię.
– Cha, cha, cha... zadziwić galerię! Otóż, zapewniam cię, panie Ganimard, że miałem lepsze pojęcie o twych zdolnościach. Czyżbym ja, Arsène Lupin, tracił czas na podobne błazeństwa?! Czyżbym pisał ten list, gdyby on nie był koniecznie potrzebny do ograbienia barona! Zrozumiejcie w końcu – pan i wszyscy inni – że list ten jest niezbędnym punktem wyjścia, motorem, który puścił w ruch całą maszynę. Zacznijmy od początku i obmyślmy razem – jeżeli to panu dogadza – plan okradzenia Malaquis.
– Słucham pana.
– Wyobraźmy sobie zamek, szczelnie zaryglowany i zabarykadowany – jak na przykład zamek pana Cahorna. Czy mam się wycofać z góry i wyrzec się skarbów, których zapragnąłem, pod pozorem, że zamek jest niedostępny?
– Oczywiście, nie.
– Czy mam stanąć na czele awanturników i urządzić napad zbrojny – jak to czyniono niegdyś?
– Dziecinada!
– Czy mam się zakraść podstępnie?
– To niemożliwe.
– Pozostaje sposób jedyny – moim zdaniem – a mianowicie: zmusić właściciela zamku, aby mnie zaprosił.
– Sposób oryginalny.
– A przy tym, jaki łatwy! Przypuśćmy następnie, że pewnego dnia wzmiankowany wyżej właściciel zamku otrzymuje list z zawiadomieniem o zamiarach niejakiego Arsène’a Lupina, głośnego włamywacza. Co baron uczyni?
– List odeśle do prokuratora...
– ...Który go wyśmieje, ponieważ ów Arsène Lupin siedzi obecnie w więzieniu. Poczciwiec straci głowę, szukać będzie pomocy i rady u pierwszego lepszego przechodnia. Nieprawdaż?
– To nie ulega wątpliwości.
– Jeżeli w takiej chwili wyczyta w pisemku miejscowym, że sławny agent policyjny spędza wakacje w bliskim sąsiedztwie...
– Zwróci się do niego.
– Rzekłeś pan. Lecz z drugiej strony, przypuśćmy, że Arsène Lupin, w przewidywaniu tego kroku, poprosi kogoś sprytnego z grona swych przyjaciół, aby zamieszkał w Caudebecu... dalej, że ten przyjaciel zapozna się z redaktorem gazety Réveil, którą prenumeruje baron... że zręcznie da do poznania, redaktorowi, iż jest na przykład sławnym detektywem. Co nastąpi wtedy?
– Redaktor ogłosi w gazecie obecność w Caudebecu znakomitego agenta.
– Doskonale. Otóż, albo ryba – to znaczy Cahorn – nie da się wziąć na przynętę i wtedy cały plan rozpada się w gruzy... Albo też – i to hipoteza prawdopodobniejsza – połknie haczyk skwapliwie. Cahorn więc błaga jednego z moich przyjaciół o pomoc przeciwko mnie!
– Coraz, oryginalniej.
– Ma się rozumieć, z początku pseudoagent odmawia swej pomocy. Przychodzi telegram od Arsène’a Lupina. Przerażenie barona, który się zwraca do mego przyjaciela po raz drugi, ofiarowując mu znaczną sumę. Rzeczony przyjaciel w końcu ustępuje, przyprowadza ze sobą dwu drabów z naszej bandy. W nocy, podczas której przyjaciel mój nie traci z oczu Cahorna, pomocnicy jego przez okno spuszczają na linach wszystkie wymienione w liście przedmioty i składają je do szalupy, wynajętej ad hoc. Proste jak Lupin, nieprawdaż?
– To jest po prostu cudowne! – wykrzyknął Ganimard. – Nie znajduję słów dla wyrażenia mego zachwytu nad śmiałością pomysłu i jego genialnym wykonaniem. Nie znam tylko tak sławnego agenta, ażeby urok jego nazwiska mógł przyciągnąć i zasugerować barona.
– Jest... jedno, jedyne.
– Jakie?
– Nazwisko najsławniejszego naszego detektywa, osobistego wroga Arsène’a Lupina – krótko mówiąc, nazwisko inspektora Ganimarda.
– Moje nazwisko?!...
– Tak, pańskie! I to właśnie rozkosz największa. Spróbuj pan pojechać do Malaquis. Jeżeli baron zdecyduje się mówić z panem, dojdziesz do przekonania, że obowiązek nakazuje ci aresztować samego siebie – tak jak mnie pan zaaresztowałeś w Ameryce. Ha, odwet przekomiczny, nieprawdaż? Zmuszam Ganimarda do zaaresztowania Ganimarda!
Arsène Lupin śmiał się do rozpuku. Podrażniony inspektor zagryzł wargi. Jego zdaniem, żart nie zasługiwał na takie wybuchy wesołości.
Wszedł stróż więzienny, przynosząc posiłek, który Arsène Lupin dzięki specjalnym względom otrzymywał z restauracji sąsiedniej. Stróż postawił półmisek na stole i odszedł. Ganimard opanował się tymczasem. Arsène usiadł wygodnie, ułamał parę kawałków chleba, zjadł je, a potem rzekł:
– Uspokój się, kochany panie Ganimard, obejdzie się bez podróży do Malaquis. Odsłonię panu pewną tajemnicę, która napełni pana zdumieniem: sprawa Cahorna będzie wkrótce umorzona.
– Co takiego?
Będzie wkrótce umorzona... powtarzam panu.
– To niepodobna! przed chwilą byłem u prefekta policji.
– Cóż z tego? Czyżby pan Dudouis w sprawach dotyczących mojej osoby miał informacje lepsze ode mnie? Dowiedz się pan zatem, że Ganimard – przepraszam najmocniej – pseudo-Ganimard utrzymuje nadal z baronem stosunki przyjazne. Otóż baron – i to jest główny powód jego milczenia – polecił pseudo-Ganimardowi delikatną misję zawarcia transakcji ze mną... Bardzo jest prawdopodobne, że w obecnej chwili baron, za opłatą pewnej sumy, wrócił już do posiadania swych skarbów. W zamian za to, oczywiście, cofnął oskarżenie. Sprawa o kradzież upada i prokuratura...
Ganimard wpatrywał się w więźnia ze zdumieniem najwyższym.
– Skąd pan wiesz o tym?
– Właśnie otrzymałem oczekiwaną depeszę.
– Otrzymałeś pan depeszę?!
– Przed chwilą, kochany panie. Przez grzeczność nie chciałem jej przy panu odczytywać. Jeżeli jednak pan mnie upoważnia...
– Panie Lupin, pan drwisz ze mnie!
– Zechciej, kochany panie, rozbić ostrożnie to jajko. Przekonasz się, że myśl o żartach nie postała mi w głowie.
Ganimard usłuchał machinalnie. Z piersi jego wyrwał się okrzyk zdumienia. W pustej skorupce znajdował się tylko mały skręcony świstek niebieskiego papieru. Na prośbę Arsène’a inspektor go rozwinął. Był to telegram, a raczej urywek telegramu bez znaków pocztowych.
Przeczytał głośno:
Umowa zawarta. Sto tysięcy kul zdobyto. Wszystko dobrze.
– Sto tysięcy kul? – powtórzył.
– Tak... sto tysięcy franków! To mało... lecz czasy są dziś ciężkie... Mam tyle wydatków ogólnych! Ba, gdybyś pan przejrzał mój budżet... budżet wielkomiejski...
Ganimard powstał z miejsca. Jego zły humor już się rozproszył. Zamyślił się chwilę. Błyskawicznie ogarnął myślą całą sprawę, chcąc odnaleźć jej słabe strony. Potem odezwał się tonem, w którym dźwięczało szczere uwielbienie znawcy:
– Szczęściem, że ludzi takich jak pan nie można liczyć na tuziny. Inaczej należałoby zamknąć budę.
Arsène odparł z miną niewiniątka:
– Ba, trzeba się było jakoś rozerwać, zabić czas... tym bardziej, że kawał mógł się udać tylko wtedy, dopóki jestem w więzieniu.
– Jak to! – wykrzyknął Ganimard. – Więc pański proces, obrona, śledztwo – wszystko to nie wystarczało dla zabicia czasu?!...
– Nie, ponieważ postanowiłem nie być obecny na swym procesie.
– Cha, cha, cha!
Arsène powtórzył tonem bardzo stanowczym:
– Nie będę obecny na swoim procesie.
– Doprawdy?
– Kochany panie, czyżbyś istotnie przypuszczał, że zgniję na wilgotnej słomie! Byłaby to dla mnie zniewaga! Arsène Lupin pozostaje w więzieniu tylko tyle czasu, ile mu się podoba – ani chwili dłużej.
– Może byłoby rozsądniej nie dostawać się tu wcale – zauważył inspektor z odcieniem szyderstwa.
– Szanowny pan ironizuje? – Zapewne chce pan podkreślić, że miał pan zaszczyt przyłożyć się do mego uwięzienia. Dowiedz się, kochany panie, że nikt na świecie, nawet pan, nie zdołałby mnie ująć, gdyby nie okoliczności wyjątkowe.
– Zadziwiasz mnie pan.
– Świadkiem owej krytycznej chwili była kobieta, którą kochałem... Czy pan rozumiesz, co to znaczy czuć na sobie wzrok kobiety, którą się kocha. Wszystko inne nie obchodziło mnie wcale, pizysięgam papu. Oto dlaczego jestem tutaj!
– Od dosyć dawna, pozwól pan zauważyć...
– Chciałem zapomnieć. Nie śmiej się pan... Przeżyłem chwile urocze i dotąd wspominam je z rozrzewnieniem... Zresztą, jestem trochę neurastenikiem. W naszych czasach żyje się tak gorączkowo. Trzeba niekiedy odpocząć. W takich razach system odosobnienia działa zbawiennie. Nigdzie go lepiej jak tutaj zastosować nie można.
– Panie Lupin – zauważył Ganimard.
– P anie Ganimard – oświadczył Lupin – mamy dzisiaj piątek, jeżeli się nie mylę. Otóż w przyszłą środę przyjdę do pana na ulicę Pergolèse o czwartej popołudniu, na cygaro.
– Będę czekał na pana.
Uścisnęli sobie dłonie, jak dobrzy przyjaciele, którzy się wzajemnie na swej wartości poznali. Stary detektyw skierował się do drzwi.
– Panie Ganimard!
Inspektor się odwrócił.
– Co takiego?
– Zapomniałeś pan o zegarku.
– Zegarek?
– Tak... zabłąkał się do mej kieszeni.
Oddał zegarek, przepraszając mocno.
– Daruj mi pan... złe przyzwyczajenie... zabrali mi wprawdzie mój, lecz to nie powód, abym naśladował ich system postępowania. Tym bardziej że mam bardzo dobry chronometr, na który się nie mogę uskarżać i który na me potrzeby wystarcza w zupełności.
Wyjął z kieszeni duży, elegancki złoty zegarek z dewizką.
– A ten zegarek z czyjej pochodzi kieszeni? – zapytał Ganimard.
Arsène Lupin przyglądał się bacznie monogramowi.
– J.B. Do diabła, któżby to mógł być?... Aha, już wiem!... Juliusz Bourier, sędzia śledczy, który mnie badał, bardzo miły człowiek.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.