Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dżentelmen - włamywacz. A niekiedy wyśmienity detektyw.
Arsène Lupin zasłynął prawdziwym mistrzostwem w sztuce rabunku dzięki niezwykłej inteligencji oraz sprytowi i talentowi do kamuflażu i charakteryzacji. Jednocześnie był włamywaczem honorowym – nigdy nie krzywdził biednych. Z wzajemnością uwielbiał kobiety, a także potrafił znaleźć wyjście nawet z najtrudniejszej sytuacji.
Opowiadania kryminalne o detektywie-włamywaczu, które pokochali czytelnicy na całym świecie, w nowej, ekskluzywnej odsłonie! Rozbawią, zaintrygują i zaskoczą najbardziej wymagającego książkofila.
A jeśli po lekturze trudno będzie wam się rozstać z Arsènem Lupinem – na platformie Netflix czeka serial inspirowany jego przygodami.
Niniejsze wydanie zostało wzbogacone o zdjęcia pochodzące z serialu Lupin.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 232
Tytuł oryginału:
Arsène Lupin, Gentleman Cambrioleur
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Korekta
Anna Grelewska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2021
eISBN 978-83-66790-93-3
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Pierre Lafitte, Drogi Przyjacielu,
za Twoją sprawą wstąpiłem na drogę, którą nigdy nie spodziewałem się podążyć, a znalazłem na niej tyle radości i literackiej satysfakcji, że zdało mi się ze wszech miar słuszne, by Twoje nazwisko znalazło się na samym początku pierwszego tomu, przy czym pragnę wyrazić tu swoją szczerą i serdeczną wdzięczność.
M. L.
Aresztowanie Arsène’a Lupin
Cóż za przedziwna podróż! A przecież zaczęła się tak pomyślnie. Ze swojej strony mogę stwierdzić, że nigdy dotąd nie odbyłem wyprawy, która równie dobrze by się zapowiadała. „Provence” jest transatlantykiem szybkim i wygodnym, a kapitan to najmilszy z ludzi. Na pokładzie statku zgromadziło się nadzwyczaj dobrane towarzystwo. Nawiązywano znajomości, organizowano rozrywki. Udziałem naszym było to szczególne wrażenie odcięcia od świata, wyborna świadomość, iż nie ma tu nikogo oprócz nas, całkiem jakbyśmy się znaleźli na jakiejś nieznanej wyspie, a to siłą rzeczy zbliżało nas do siebie.
Tak więc zbliżaliśmy się…
Czy przyszło wam kiedyś na myśl, jak niezwykłe i nieprzewidziane dzieją się rzeczy, gdy razem zgromadzą się ludzie, którzy jeszcze poprzedniego dnia wcale się nie znali, a którzy podczas kilku dni między nieskończonym niebem, a niezmierzonymi odmętami znajdują się tak blisko siebie, by wspólnie rzucić wyzwanie gniewnym oceanom, groźnym falom, nieokiełznanym burzom i mierzyć się ze złowieszczym spokojem ciszy na morzu?
W istocie rzeczy jest to obraz życia przeżywanego w swoistym tragicznym skrócie, wraz z jego wzlotami i sztormami, monotonią i urozmaiceniem — toteż może dlatego właśnie w tak gorączkowym pośpiechu i z łapczywością dziecka zachłystujemy się niedługą w końcu podróżą, której kres łatwo przecież daje się przewidzieć jeszcze zanim wyruszymy z portu.
A jednak od wielu już lat dzieje się coś, co przydaje rejsowi swoistych emocji, sprawia bowiem, że mała pływająca wyspa utrzymuje więzy ze światem, od którego, jak nam się zdawało, zdołaliśmy się na jakiś czas uwolnić. Istnieje łączność, która zanika dopiero stopniowo pośrodku oceanu i także stopniowo znów się nawiązuje. To telegraf bez drutu, wołanie dochodzące z innej rzeczywistości dostarczającej nam wieści w sposób nadzwyczaj tajemniczy. Wyobraźnia nie może już pomagać sobie wizją żelaznych kabli, wewnątrz których pomykają niewidoczne wiadomości. Tajemnica stała się jeszcze bardziej niezgłębiona, a przy tym i poetyczna, nowy ten cud przemierza bowiem przestworza na skrzydłach wichru.
Tak więc już od pierwszych godzin podążał za nami i eskortował nas, a także wyprzedzał ten sam odległy głos, który co jakiś czas szeptał niektórym z pasażerów słowa dochodzące — stamtąd. Odezwali się do mnie dwaj przyjaciele. Dziesięciu, dwudziestu innych wysłało w eter zasmucone lub pogodne pożegnania innym podróżnym.
Drugiego zaś dnia, gdy się oddaliliśmy od wybrzeży francuskich o pięćset mil, w burzliwe popołudnie telegraf bez drutu przekazał nam depeszę takiej oto treści:
„Na pokładzie statku odbywa podróż Arsène Lupin, pierwszą klasą, włosy blond, świeża rana na prawym przedramieniu, podróżuje samotnie pod nazwiskiem R…”.
W tej właśnie chwili pociemniałe niebo przeszył piorun. Fale elektryczne zostały zakłócone. Pozostała część depeszy do nas nie dotarła. Poznaliśmy tylko pierwszą literę nazwiska, pod którym skrywał się Arsène Lupin.
Nie wątpię ani przez chwilę, że gdyby chodziło o jakąkolwiek inną wiadomość, jej tajemnica zostałaby skrupulatnie dochowana przez telegrafistów, komisarza pokładowego oraz kapitana. Bywają jednak takie wydarzenia, które nie robią sobie nic z najsurowszych nakazów dyskrecji. Już tego samego dnia, choć nikt nie wiedział, jakim sposobem rzecz się rozeszła, wszyscy wiedzieliśmy, iż sławny Arsène Lupin przebywa w naszym gronie.
Arsène Lupin pośród nas! Nieuchwytny włamywacz, o którego wyczynach już od miesięcy rozpisywały się wszystkie gazety. Enigmatyczna postać, z którą stary wyga Ganimard, nasz najlepszy policjant, toczył pojedynek na śmierć i życie, a którego perypetie rozgrywały się w tak malowniczy sposób. Arsène Lupin, ekscentryczny dżentelmen, grasuje jedynie w pałacach oraz na salonach, a pewnej nocy, kiedy odwiedził apartamenty barona Schormanna, opuścił je z pustymi rękami, pozostawiwszy tam wizytówkę z następującym dopiskiem: „Arsène Lupin, dżentelmen włamywacz, powróci gdy meble będą autentyczne”. Arsène Lupin, człowiek tysiąca przebrań: występował już jako szofer, tenor, bukmacher, młodzieniec z arystokratycznego rodu, starzec, marsylski komiwojażer, rosyjski medyk, torreador!
Niech szanowny czytelnik zechce zdać sobie sprawę: oto Arsène Lupin przechadza się swobodnie po dość ograniczonym terytorium, jakim jest pokład transatlantyku. Co ja mówię! Gdzieś między kabinami pierwszej klasy a salą jadalną, w której właśnie się znajdowaliśmy, salonem i palarnią! Arsènem Lupin mógł okazać się ten pan… albo tamten. Osobnik siedzący obok mnie przy stole… lub współlokator z mojej kabiny.
— I pomyśleć, że trwać to będzie jeszcze po pięciokroć dwadzieścia cztery godziny! — zawołała następnego dnia panna Nelly Underdown. — Przecież to nie do zniesienia! Mam nadzieję, że go aresztują.
A zwracając się do mnie, dodała:
— Ale zaraz, zaraz. Panie d’Andrézy, przecież pan przyjaźni się z kapitanem. Z pewnością wie pan coś więcej?
Bardzo pragnąłem w tamtej chwili mieć w swoim posiadaniu jakieś informacje, którymi mógłbym służyć pannie Nelly, byle tylko jej się przypodobać. Była to jedna z tych wspaniałych istot, które gdziekolwiek się znajdą, natychmiast skupiają na sobie uwagę całego otoczenia. Ich uroda olśniewa w takim samym stopniu jak ich fortuna. Mają swój dwór, świtę gorliwych wielbicieli i wiernych wyznawców.
Wychowała się w Paryżu u swojej matki, Francuzki, a teraz udawała się do ojca, bajecznie bogatego Underdowna z Chicago. Towarzyszyła jej jedna z przyjaciółek, lady Jerland.
Od chwili, gdy ją ujrzałem, zamarzył mi się flirt. Lecz jako że w podróży znajomości zacieśniają się prędko, od razu jej wdzięk wprawił mnie w pomieszanie i jak na zwykły romans, czułem się zbyt poruszony, kiedy jej wielkie czarne oczy napotykały moje spojrzenie. Tymczasem składane przeze mnie hołdy spotykały się z niejaką przychylnością. Raczyła śmiać się z moich żarcików i wyrażać zainteresowanie anegdotami, które przytaczałem. Zdawało się, że na moje zachwyty odpowiada jakby czymś w rodzaju sympatii.
Niepokoić mnie mogła obecność tylko jednego rywala, całkiem przystojnego, eleganckiego i pełnego rezerwy; odnosiłem niekiedy wrażenie, że Nelly czasami przedkłada jego dyskretną małomówność nad moją wylewność paryżanina.
Kiedy zadała mi to pytanie, znajdował się właśnie w grupie otaczających ją adoratorów. Przebywaliśmy na pokładzie, zasiadając wygodnie w fotelach na biegunach. Poprzedniego dnia burza oczyściła niebo. Pogoda była rozkoszna.
— Nie wiem nic, droga pani, czego by nie wiedzieli wszyscy tu obecni — odpowiedziałem — ale przecież możemy sami przeprowadzić własne śledztwo i uporać się z nim nie gorzej niż stary Ganimard, zaciekły wróg Arsène’a Lupin...
— Och, doprawdy! Teraz pan już przesadza!
— Jakże to? Czy problem jest tak skomplikowany?
— Wielce.
— Tylko dlatego, że zapomina pani o wszystkich danych, jakie mamy po temu, by go rozwiązać.
— A jakie to dane?
— Po pierwsze, Lupin używa nazwiska rozpoczynającego się na literę R.
— To trochę zbyt mało.
— Po drugie, podróżuje samotnie.
— I to panu wystarczy, by go zdemaskować?
— Oraz po trzecie, jest blondynem.
— I cóż z tego?
— To, że wystarczy przyjrzeć się liście pasażerów i wyeliminować tych, którzy nie pasują do opisu.
Miałem listę w kieszeni. Wyjąłem ją.
— Przede wszystkim stwierdzam, że nazwiska tylko trzynastu panów powinny zwrócić naszą uwagę.
— Zaledwie trzynastu?
— Tak, w pierwszej klasie tylko trzynastu. Spośród tych trzynastu panów R., jak sama pani może się przekonać, dziewięciu towarzyszą żony, dzieci lub służba. Pozostaje więc czterech: Markiz de Raverdan…
— To sekretarz ambasady — przerwała panna Nelly. — Znam go.
— Major Rawson…
— To mój wujek — odezwał się ktoś.
— Pan Rivolta…
— Obecny — zawołał jeden z nas, Włoch o obliczu przyozdobionym piękną, kruczoczarną brodą.
Panna Nelly roześmiała się.
— Trudno nazwać tego pana blondynem.
— Tak więc — podjąłem — musimy stwierdzić, że winowajcą jest ostatni na naszej liście.
— To znaczy?
— To znaczy pan Rozaine. Czy ktoś zna pana Rozaine’a?
Zapadło milczenie. Panna Nelly nie zamierzała jednak na tym poprzestać i ponagliła młodzieńca, którego starania o jej względy budziły mój niepokój:
— I cóż, panie Rozaine, nic pan nie mówi?
Wszyscy spojrzeliśmy w jego kierunku. Niewątpliwie był blondynem.
Muszę przyznać, że w głębi duszy poczułem lekki wstrząs. A zakłopotane milczenie, które ciążyło nam wszystkim, wskazywało nieomylnie, że pozostali obecni czuli się równie niezręcznie. Skądinąd jednak było to absurdalne, bo przecież nic w postawie tego pana nie skłaniało do podejrzeń.
— Dlaczego nic nie mówię? — odparł. — Ależ dlatego, że biorąc pod uwagę moje nazwisko, to że podróżuję samotnie, i kolor moich włosów, dokonałem już tego samego rozumowania i doszedłem do identycznego wniosku. Jestem więc zdania, że powinno się mnie aresztować.
Wyglądał dziwacznie, gdy wymawiał te słowa. Jego wąskie wargi niczym dwie proste kreski zakreślone na twarzy stały się jeszcze węższe i pobladły. Oczy napłynęły krwią.
Zapewne tylko żartował. A jednak ta fizjonomia i cała jego postać zrobiły na nas wrażenie. Panna Nelly zapytała bez ogródek:
— Ale nie ma pan rany na przedramieniu?
— To prawda — przyznał. — Tego warunku nie spełniam.
Nerwowym ruchem rozpiął mankiet i odkrył przedramię. Jednak od razu coś mnie w tym geście uderzyło i spojrzenia moje oraz panny Nelly spotkały się: obnażył lewe ramię, nie prawe.
I cóż, prawdę mówiąc, zamierzałem właśnie oznajmić to na głos, kiedy naszą uwagę odwróciło inne zdarzenie. W tej chwili podbiegła do nas lady Jerland, przyjaciółka panny Nelly.
Była tak zbulwersowana, że dopiero po jakimś czasie i z niemałym wysiłkiem zdołała oznajmić otaczającym ją współpasażerom:
— Moje klejnoty, moje perły!… Wszystko przepadło!
Jednak nie, wcale nie wszystko — jak dowiedzieliśmy się później. Stała się bowiem rzecz znacznie bardziej interesująca: złodziej dokonał wyboru.
Z diamentowej broszy w kształcie gwiazdy, z wisiora wysadzanego rubinowymi kaboszonami, z kolii i bransolet wyjął wcale nie największe kamienie, lecz najcenniejsze, najpiękniejsze — rzec by można te, które miały największą wartość, a zajmowały najmniej miejsca. Ich oprawy pozostały na stole. Widziałem je, tak jak widzieli je wszyscy, pozbawione klejnotów niczym kwiaty, którym wyrwano lśniące barwami płatki.
Chcąc tego dokonać, trzeba było w samym środku dnia z uczęszczanego korytarza włamać się do kabiny, odnaleźć woreczek ukryty przemyślnie na dnie pudła z kapeluszami, otworzyć go, a następnie dokonać selekcji, tymczasem lady Jerland piła herbatę w bawialni!
Wszyscy byliśmy tego samego zdania a pozostali pasażerowie z tym się zgodzili, kiedy rozeszła się wieść o kradzieży: to sprawka Arsène’a Lupin. Bo też i rzeczywiście, wszystko odbyło się w jego stylu — kradzież zuchwała, skomplikowana i tajemnicza… a przy tym jednak logiczna, bowiem niełatwo by było upłynnić kłopotliwy łup, jaki stanowiły wszystkie klejnoty, natomiast o ileż mniej zachodu było z tymi „drobiazgami” luzem, czyli perłami, szmaragdami i szafirami!
Podczas kolacji zaś, oto co się stało: po prawej i lewej stronie Rozaine’a miejsca pozostały puste. A wieczorem dowiedzieliśmy się, że wezwał go kapitan.
Aresztowanie go, do którego, zdaniem wszystkich, dojść musiało, przyniosło prawdziwą ulgę. Wreszcie pasażerowie odetchnęli. Tego wieczoru graliśmy w gry i tańczyliśmy. Zwłaszcza panna Nelly okazywała wesołość, która przyprawiała mnie o zawrót głowy i przekonała, że jeśli hołdy pana Rozaine przypadły jej z początku do gustu, teraz już wcale o nich nie pamiętała. Jej wdzięk podbił mnie ze szczętem. Około północy przy kojącym blasku księżyca wyznałem jej swoje oddanie i zdawało mi się, że moje uczucia nie budziły jej wstrętu.
Jednak następnego dnia ku powszechnemu osłupieniu dowiedzieliśmy się, że dowody świadczące przeciwko panu Rozaine okazały się niewystarczające i trzeba go było uwolnić.
Był synem poważanego handlowca z Bordeaux, okazał dokumenty świadczące niezbicie o swojej tożsamości. Ponadto ani na prawym, ani na lewym przedramieniu nie było śladu zranienia.
— Dokumenty! Metryki! — krzyczeli wniebogłosy przeciwnicy Rozaine’a. — Przecież Arsène Lupin dostarczy wam takich dokumentów, jakich tylko zechcecie! Jeśli chodzi o tę ranę, to albo nigdy jej nie doznał… albo zatarł jej ślady!
Przekonywano ich, że w czasie, gdy doszło do kradzieży, Rozaine przechadzał się po pokładzie i zostało to udowodnione. Na co odpowiadali:
— Czy człowiek taki, jak Arsène Lupin musi brać udział w kradzieży, którą popełnia?
No i przecież poza wszystkimi innymi okolicznościami pozostawały fakty, których nawet najbardziej sceptyczni nie mogli podać w wątpliwość: któż bowiem prócz pana Rozaine’a podróżował sam, miał jasne włosy i przedstawiał się nazwiskiem rozpoczynającym się od litery R.? O kim innym mogła być mowa w telegramie, jeśli nie chodziło o niego?
Kiedy zaś kilka minut przed śniadaniem rzeczony Rozaine podszedł śmiało do naszej grupki, panna Nelly oraz lady Jerland wstały i odeszły od stołu.
Bez dwóch zdań, Rozaine budził lęk.
Godzinę później zaczęto pośród stewardów, marynarzy i pasażerów wszystkich klas przekazywać sobie kartkę, na której widniał anons sporządzony przez pana Louisa Rozaine’a. Obiecywał on sumę dziesięciu tysięcy franków każdemu, kto zdemaskowałby Arsène’a Lupin lub wskazałby tego, w czyim posiadaniu znajdują się skradzione klejnoty.
— A jeśli nikt mi nie dopomoże w walce z tym bandytą — oznajmił Rozaine kapitanowi — ja sam się z nim rozprawię.
A więc — Rozaine kontra Arsène Lupin albo raczej Arsène Lupin przeciwko samemu Arsène’owi Lupin. Pojedynek zapowiadał się całkiem ciekawie!
Trwało to jeszcze dwa dni. Widywano pana Rozaine’a, jak snuł się po całym statku, rozmawiał z personelem, zadawał pytania, szperał. Również nocą jego cień pojawiał się na wszystkich pokładach.
Także i kapitan ze swojej strony nie szczędził energii tudzież wysiłków. „Provence” przeszukano od samego dna aż po czubki kominów, zaglądając w każdy kąt. Sprawdzono wszystkie kabiny, nie czyniąc żadnych wyjątków, a to pod całkiem słusznym pretekstem, że skradzione przedmioty mogły zostać schowane w każdym miejscu poza kabiną winowajcy.
— W końcu przecież coś znajdą, czyż nie? — pytała mnie panna Nelly. — Choć taki z niego czarodziej, nie może przecież sprawić, by diamenty i perły stały się niewidzialne.
— Ależ owszem — odparłem — może. Chyba że szukać też będą za podszewkami naszych kapeluszy i marynarek, sprawdzając wszystko, co mamy przy sobie i na sobie.
Pokazałem mojego kodaka, aparat fotograficzny formatu dziewięć na dwanaście, którym niestrudzenie robiłem jej zdjęcia w najrozmaitszych pozach.
— Choćby i w aparacie nie większym od tego dość jest miejsca na wszystkie drogie kamienie lady Jerland, nie sądzi pani? Wystarczy udawać, że robi się zdjęcia i już.
— Ja jednak słyszałam, że nie ma takiego złodzieja, który nie zostawiłby jakichś śladów.
— Owszem, jest jeden taki. Nazywa się Arsène Lupin.
— Dlaczego właśnie on?
— Dlaczego? Dlatego, że myśli nie tylko o popełnianej kradzieży, lecz i o wszystkich innych okolicznościach, które mogłyby go zgubić.
— Z początku miał pan więcej wiary.
— Ale później przekonałem się, że to nie takie proste. Ba, niemożliwe!
— Tak więc, pańskim zdaniem?...
— Uważam, że te poszukiwania to strata czasu.
I rzeczywiście, nie dały one żadnego rezultatu, a jeśli coś z nich wynikło, to z pewnością nie to, czego oczekiwano: skradziony został zegarek kapitana.
Rozgniewany taką bezczelnością kapitan zdwoił jeszcze wysiłki oraz tym pilniej obserwował pana Rozaine’a, z którym odbył kilka rozmów. Następnego dnia, o urocza ironio, zegarek odnalazł się pośród kołnierzyków pierwszego oficera.
Wszystko to zakrawało na jakieś zjawisko nadnaturalne, a przy tym stanowiło znamienny przejaw poczucia humoru Arsène’a Lupin, który zapewne był włamywaczem, ale przecież także i artystą w swojej sztuce. Działał z upodobania i zgodnie z powołaniem, bez wątpienia, ale także dla własnej rozrywki. Przywodził na myśl komediopisarza, który bawi się doskonale, oglądając swoją sztukę i gdzieś w kulisach śmieje się do rozpuku, śledząc wymyślone przez siebie gagi.
Niewątpliwie w swoim genre był to artysta wybitny, więc kiedy przyglądałem się panu Rozaine, osobnikowi ponuremu i upartemu, myśląc przy tym o podwójnej roli, którą miała odgrywać ta osobistość, nie mogłem powstrzymać się od podziwu.
A potem, już podczas przedostatniej nocy, oficer pełniący wachtę usłyszał jakieś jęki dochodzące z najciemniejszego miejsca pokładu. Udał się więc w tamtą stronę. Leżał tam człowiek, którego głowa owinięta była szarym i bardzo grubym szalikiem; jego nadgarstki skrępowano cienką linką.
Uwolniono go z więzów i podniesiono.
Okazało się, że to Rozaine.
Rozaine, którego napadnięto podczas jednej z jego samotnych wypraw, powalono i obrabowano. Do ubrania ktoś przyczepił mu wizytówkę z następującymi słowami:
„Arsène Lupin z wdzięcznością przyjmuje od pana Rozaine’a należne dziesięć tysięcy franków”.
W rzeczywistości zrabowany portfel zawierał aż dwadzieścia banknotów tysiącfrankowych.
Oczywiście oskarżono nieszczęśnika o dokonanie mistyfikacji — upozorował tę napaść na siebie. Jednak poza tym, że nie byłby w stanie samodzielnie się w ten sposób związać, pismo na wizytówce różniło się zupełnie od jego charakteru pisma, a za to było nadzwyczaj podobne do liter skreślonych ręką Arsène’a Lupin, których reprodukcję znaleziono w jakimś starym czasopiśmie.
Tak więc Rozaine nie był już Arsènem Lupin. Pan Rozaine okazał się panem Rozaine, synem kupca z Bordeaux! Natomiast obecność prawdziwego Arsène’a Lupin raz jeszcze dała się we znaki i to w tak dotkliwy sposób!
Groza zapanowała na statku. Nikt już nie miał odwagi pozostać sam w swojej kabinie ani też w pojedynkę wybrać się w bardziej odosobnione miejsca transatlantyku. Przezornie szukano towarzystwa osób pewnych. Lecz i to nie zapewniało poczucia bezpieczeństwa, bowiem zrodziła się powszechna nieufność nawet wobec tych, których dotąd uważano za dobrych znajomych. Wszak zagrożenia nie stanowiła jednostka wyizolowana, znajdująca się pod nadzorem i przez to o wiele mniej niebezpieczna. Teraz każdy mógł być Arsènem Lupin. Nadmiernie pobudzona wyobraźnia przypisywała mu moce cudowne i nieograniczone. Spodziewano się, że może kryć się pod dowolnym przebraniem; podejrzewano kolejno, że wcielił się w szacownego majora Rawsona lub szlachetnego markiza de Raverdan. Potem powszechna obawa sprawiła, że przestano już przywiązywać wagę do inicjału „R.” i nikt już nie był pewien, czy Arsène Lupin nie przywdział maski takiej czy innej znanej wszystkim osoby podróżującej w towarzystwie żony, dzieci, służby.
Pierwsze depesze, jakie dotarły, nie przyniosły żadnych wiadomości. W każdym razie kapitan nie podzielił się nimi, a jego milczenie nie przyczyniło się bynajmniej do poprawy ogólnego nastroju.
Ostatni dzień wlókł się nieznośnie. Z lękiem oczekiwano jakiegoś nieszczęścia. Tym razem już nie kradzieży, nie zwykłego rabunku; spodziewano się zbrodni, morderstwa. Nikt nie przypuszczał, by Arsène Lupin ograniczył się do tych dwóch nie tak znów poważnych choć niecnych uczynków. Był wszak niepodzielnym władcą panującym na statku, a prawowite władze okazały się bezsilne. Wystarczyło, by zechciał, a wszystko miał w zasięgu ręki, mógł dysponować do woli cudzą własnością i ludzkim życiem.
Przyznaję, że były to dla mnie godziny rozkoszne, ponieważ dzięki nim zyskałem zaufanie panny Nelly. Pod wrażeniem tych wydarzeń, z natury dość lękliwa, spontanicznie szukała opieki u mojego boku, a ja byłem szczęśliwy, mogąc taką opiekę jej zapewnić.
W głębi duszy błogosławiłem Arsène’a Lupin. Bowiem czy to nie on zbliżył nas do siebie? Czyż to nie dzięki niemu mogłem oddawać się najpiękniejszym z marzeń? Marzeniom miłosnym i marzeniom mniej chimerycznym — dlaczego miałbym to skrywać? Rodzina d’Andrézy wywodzi się z dobrej szlachty, lecz ich tarczy herbowej przydałoby się nieco pozłoty. Nie wydawało mi się niegodnym szlachetnie urodzonego pragnienie, by przydać nazwisku nieco utraconego ongiś blichtru.
Czułem, że pragnienia moje nie były Nelly niemiłe. Uśmiech w jej oczach upoważniał mnie do takich myśli. Słodycz jej głosu dawała nadzieję.
Aż do końca rejsu staliśmy obok siebie, oparci o balustradę, podczas gdy zbliżała się już do nas linia amerykańskiego wybrzeża.
Poszukiwania przerwano jakiś czas przedtem. Czekano. Od pokładu pierwszej klasy po dolny pokład, gdzie kłębił się tłum emigrantów, wyczekiwano tej decydującej chwili, w której wreszcie zostanie rozwiązana zagadka zaprzątająca myśli wszystkich. Kim jest, pod jakim nazwiskiem, pod jaką maską kryje się sławetny Arsène Lupin?
I owa chwila nadeszła. Choćbym miał żyć sto lat, nie zapomnę najmniejszego szczegółu.
— Jaka pani blada, panno Nelly — odezwałem się do towarzyszki. Oparta o moje ramię, wyglądała, jakby miała zemdleć.
— I pan także! — odpowiedziała. — Ach, jak pan się zmienił!
— Cóż w tym dziwnego? Wszak to fascynująca chwila i szczęśliwy jestem, że przeżywam ją u pani boku, panno Nelly. Zdaje mi się też, że wspomnienie o pani nieprędko zniknie…
Nie słuchała mnie, rozgorączkowana, półprzytomna. Opuszczono trap. Jednak nim wolno nam było nim przejść, na pokład weszli różni ludzie — celnicy, jacyś mężczyźni w mundurach, faktorzy.
Panna Nelly rzekła słabym głosem:
— Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby wyszło na jaw, że Arsène Lupin umknął jakoś na pełnym morzu.
— Kto wie, może wolał śmierć od hańby i skoczył do Atlantyku, aby uniknąć aresztowania.
— Niechże pan nie żartuje — ofuknęła mnie.
Nagle wzdrygnąłem się, a gdy spytała, co się stało, odparłem:
— Widzi pani tego starego niskiego człowieka, który stanął przy pomoście?
— Tego z parasolem i w oliwkowym surducie?
— To Ganimard.
— Ganimard?
— Tak, słynny policjant, ten sam, który poprzysiągł, że osobiście aresztuje Arsène’a Lupin. Ha! Teraz rozumiem, dlaczego nie otrzymaliśmy wiadomości z tej strony oceanu. Wszystko jasne, Ganimard był w Ameryce! To człowiek, który nie lubi, żeby ktoś inny zajmował się sprawami, które jego dotyczą.
— Czy to znaczy, że Arsène Lupin z pewnością zostanie pojmany?
— Kto wie? Ganimard ponoć nigdy go nie widział bez przebrania. Chyba że zna nazwisko, które tu przybrał…
— Ach! — zawołała, okazując tę okrutną kobiecą ciekawość. — Gdybym mogła być obecna przy jego aresztowaniu!
— Bądźmy cierpliwi. Z pewnością Arsène Lupin dostrzegł już swojego wroga. Będzie pilnować się, by wyjść pośród ostatnich pasażerów, kiedy tamten odczuje znużenie spowodowane przyglądaniem się kolejnym osobom.
Podróżni zaczęli wysiadać. Oparty o parasol Ganimard przyglądał im się obojętnie, jakby nie zwracał uwagi na tłum cisnący się między dwiema balustradami. Zauważyłem, że jeden z oficerów naszego statku stanął za nim i od czasu do czasu rzucał jakieś uwagi dotyczące poszczególnych pasażerów.
Markiz de Raverdan, major Rawson, Włoch Rivolta przeszli, a potem wielu innych… Ujrzałem zbliżającego się pana Rozaine’a.
Biedny Rozaine! Widać było, że nie przyszedł jeszcze do siebie po niemiłych przygodach.
— A może to jednak on — wyraziła przypuszczenie panna Nelly. — Jak pan sądzi?
— Nie wiem, ale myślę, że miło by było mieć na jednym zdjęciu panów Ganimarda i Rozaine’a. Zechce pani potrzymać mój aparat, mam tyle bagażu…
Wzięła go, ale za późno, by się nim posłużyć. Rozaine zdążył przejść. Oficer pochylił się do ucha Ganimarda, ale ten tylko wzruszył lekko ramionami. Rozaine znalazł się na lądzie.
— Ale na Boga, kto w takim razie był Arsènem Lupin?
— No właśnie — powtórzyła głośno. — Kto nim jest?
Pozostało już tylko koło dwudziestu osób. Przyglądała im się kolejno z widoczną obawą, że właśnie pośród nich może się znajdować Arsène Lupin.
Odezwałem się:
— Nie możemy już dłużej czekać.
Ruszyła przed siebie. Poszedłem za nią. Nie uczyniliśmy jednak nawet dziesięciu kroków, gdy Ganimard zagrodził nam drogę.
— O co chodzi?! — zawołałem.
— Chwileczkę, proszę pana. Chyba się pan nie spieszy?
— Towarzyszę tej pani.
— Chwileczkę — powtórzył z nieco większym naciskiem.
Przyjrzał mi się dokładniej, a potem, spoglądając w oczy, powiedział:
— Arsène Lupin, czyż nie?
Roześmiałem się.
— Ależ skąd, jedynie Bernard d‘Andrézy.
— Bernard d‘Andrézy zmarł trzy lata temu w Macedonii.
— Gdyby nie żył, to nie byłoby mnie na tym świecie. A przecież jestem. Oto moje dokumenty.
— To jego dokumenty. Będę miał nawet przyjemność wyjaśnić panu, jakim sposobem wszedł pan w ich posiadanie.
— Ależ pan oszalał! Arsène Lupin wsiadł na statek pod nazwiskiem zaczynającym się na R.
— O tak, jeszcze jedna z pańskich sztuczek, kolejny fałszywy trop, na który pan wszystkich skierował. Doprawdy, nieźle pan się spisał. Ale tym razem szczęście się odwróciło. No, Lupin, niech pan pokaże, iż potrafi pan przegrywać.
Zawahałem się przez sekundę. W następnej chwili uderzył mnie mocno w przedramię. Wydałem okrzyk bólu. Trafił właśnie w ledwie zabliźnioną ranę, o której była mowa w telegramie.
Cóż, trzeba było poddać się losowi. Zwróciłem się ku pannie Nelly, która się przysłuchiwała tej rozmowie, blada jak chusta.
Jej spojrzenie napotkało moje, a potem skierowało na aparat Kodaka, który jej wręczyłem. Drgnęła nagle i odniosłem wrażenie, a właściwie byłem pewien, że nagle wszystko pojęła. O tak, właśnie wewnątrz mieszka z czarnego szagrynu, w środku tego niewielkiego przedmiotu, który przezornie jej wręczyłem, zanim Ganimard mnie aresztował, właśnie tam znajdowały się perły i diamenty lady Jerland oraz dwadzieścia tysięcy franków Rozaine’a.
Ach, przysięgam, w tamtej uroczystej chwili, gdy stanął przy mnie Ganimard i dwóch jego podwładnych, wszystko mi było obojętne, to aresztowanie, wrogość otoczenia, wszystko, oprócz jednego: jaką decyzję podejmie panna Nelly? Co zrobi z powierzonym sobie depozytem?
Miała w swoich rękach materialny i ostateczny dowód przeciwko mnie, ale ten fakt wcale nie napawał mnie lękiem. Chodziło tylko o to, czy panna Nelly przekaże ten dowód władzom.
Czy zostanę przez nią zdradzony? Czy zechce mnie zgubić? Czy postąpi jak wróg, który nie przebacza, czy też jak kobieta, która pamięta i której wzgardę łagodzi nieco wyrozumiałość i odrobina mimowolnej sympatii?
Przeszła przede mną, a ja skłoniłem się jej nisko bez słowa. Wraz z innymi pasażerami weszła na trap, wciąż trzymając mojego kodaka.
Pewnie się nie odważy uczynić tego wobec wszystkich, publicznie — pomyślałem. — Odda im go za godzinę, a może za chwilę.
Jednak pośrodku trapu udała, że się potyka i upuściła aparat, który wpadł do wody między nabrzeżem a burtą statku.
A potem odeszła.
Jej wdzięczna sylwetka znikła w tłumie, ujrzałem ją raz jeszcze, by zaraz znów stracić ją z oczu. To było już skończone, skończone na zawsze.
Przez chwilę stałem bez ruchu, posmutniały i zarazem przejęty błogim rozczuleniem. Później westchnąłem, ku wielkiemu zdumieniu Ganimarda:
— Cóż, jaka szkoda, że mimo wszystko nie zaliczam się do praworządnych obywateli…
Tymi słowami pewnego zimowego wieczoru Arsène Lupin opowiedział mi dzieje swojego aresztowania. Zbieg przypadków, które kiedyś opiszę, wytworzył między nami więzy… czy przyjaźni? Tak, śmiem przypuszczać, że Arsène Lupin zaszczyca mnie przyjaźnią i to z tej racji odwiedza mnie czasem niespodzianie, wnosząc do zacisza mojego gabinetu młodzieńczą wesołość, powiew wielkiego świata i szalonych przygód oraz pogodę ducha kogoś, komu los ma do zaofiarowania tylko swe uśmiechy i powodzenie.
Jego portret? Jak mógłbym się o takowy pokusić? Widziałem Arsène’a Lupin dwadzieścia razy i dwudziestokrotnie objawił mi się w innej postaci… A raczej była to ta sama postać, której dwadzieścia wcieleń ukazywało mi tyleż zdeformowanych obrazów, z których każdy miał swój własny wyraz oczu i twarz, gestykulował w sobie właściwy sposób, miał inną sylwetkę i charakter.
— Ja sam — wyznał mi — sam nie wiem już, kim jestem. Gdy spoglądam w lustro, nie rozpoznaję siebie.
Żart? Zapewne. Paradoks? Z pewnością, ale jakże prawdziwy, jeśli chodzi o tych, którzy spotykają go na swojej drodze i nie zdają sobie sprawy z jego niemal nieskończonych możliwości. Ci, którym obca jest jego cierpliwość, sztuka charakteryzacji, jego cudowna umiejętność przekształcania nawet proporcji twarzy, przeinaczania jej rysów.
— Dlaczegóż — cytuję znowu jego słowa — miałbym się trzymać jednego określonego wyglądu? Dlaczego nie uniknąć niebezpieczeństwa, które niesie ze sobą określona tożsamość? Moje czyny dostatecznie wystarczą.
I uściślił, nie bez dumy:
— Tym lepiej, jeśli nikt nie zdoła stwierdzić z pewnością: oto Arsène Lupin. Najważniejsze, by bez obawy popełnienia błędu powiadano: „tego dokonał Arsène Lupin”.
Spróbuję tu odtworzyć niektóre z jego wyczynów i przygód, opierając się przy tym na zwierzeniach, którymi zechciał uczynić mi zaszczyt podczas długich zimowych wieczorów w zaciszu mojego gabinetu…
Ciąg dalszy w wersji pełnej