Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skomplikowana fabuła i narastające napięcie czynią tę powieść pasjonującą lekturą. Aura tajemniczości i grozy pozwalają zakwalifikować utwór jako świetny thriller. Zapraszamy do lektury...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
I
– Widzisz więc, stary Jimie – powiedział dozorca, klepiąc po ramieniu więźnia – pomalowano ci świeżo mury twej celi. Jeżeli je zaczniesz zasmarowywać na nowo, to biada ci. Słyszysz! Żadnych napisów. Bo...
Człowiek nie ruszał się skulony na stołku. Dozorca popatrzył na niego przez chwilkę, a potem, głosem łagodniejszym, w którym przebijała litość, dodał:
– No, widzę, że jesteś spokojniejszy. Pomogła ci samotność. Ach, gałganie, dałeś się nam we znaki tymi paroksyzmami. Ale już skończone z nimi? Tym lepiej. No, to do widzenia, stary Jimie.
Człowiek pozostał sam w swej celi oświetlonej niepewnym światłem płynącym z dwóch otworów wyciętych wysoko w grubym murze. Milczenie grobowe przerywane było od czasu do czasu wyciem dochodzącym z oddali.
Jim wyglądał na lat pięćdziesiąt. Siwe włosy opadały kosmykami na czoło. Pod ubraniem w paski, jakie noszą więźniowie w Stanach Zjednoczonych, przeglądała jego chudość ale i atletyczna budowa. Twarz jego, o cerze ziemistej, o dużych, ciężkich rysach, zastygła w błędnym wyrazie.
Jim wstał i zbliżył się do kraty służącej jednocześnie aa drzwi od celi. Potężnymi rękami chwycił za żelaza i oczy jego, apatycznie obojętne, błądziły przez chwilę w cieniu korytarza, dokąd oddalił się dozorca. Potem zaczął chodzić wzdłuż i wszerz swej celi.
Chód jego był ciężki i zarazem elastyczny, jak chód wielkiego zwierza leśnego. I nagle zatrzymał się, tak jak się zatrzymuje zwierzę, pod nagłym uderzeniem jakiegoś wrażenia; pragnienia, które się budzi, instynktu szukającego zaspokojenia.
Oczy jego wpatrzyły się najpierw w nagi mur na prawo od kraty, na wprost otworów okiennych. Ściany były pomalowane farbą brązową, prawie czarną, jak to oznajmił dozorca. Więźnia zdawało się to wprowadzać w zakłopotanie. Palce jego zadrżały, niecierpliwie i kurczowo zaciśnięte. Ale w kącie znajdowała się mała szafka w murze, gdzie stawiano dzbanek z wodą i chleb. Otworzył ją. Wewnątrz tynk był biały, gładki i czysty.
Wówczas Jim powrócił do swego stołka, chwycił go oburącz i wywinął nim w powietrzu młynka. Pod siedzeniem drewno było pęknięte. Do szczeliny tej wsunął paznokieć i wyciągnął z niej kawałek ołówka o czerwieni szkarłatu.
Trzymając ołówek między palcem wielkim a wskazującym, powrócił do szafki. Tam, stojąc z łokciem opartym o półeczkę, poważnie, z naprężeniem całej swej siły zaczął rysować coś na białej ścianie.
Kiedy skończył, cofnął się o parę kroków by podziwiać swoje dzieło.
Narysował czerwone koło.
Koło szerokości mniej więcej bransoletki kobiecej, koło prawie regularne i symetryczne w przecięciu, ale nierówne w grubej tworzącej je linii, czasem węższej, czasem bardziej wydatnej; koło krwi można by powiedzieć. Jim przyglądał mu się długo, długo z szybko zmieniającym się wyrazem twarzy kurczącym jego rysy, z wyrazem wściekłości, nienawiści, rozpaczy, rezygnacji dzikiej. Oczy jego napełniły się tym kołem dziwacznym, tą małą zagadkową geometryczną figurą, zdającą się mu mówić tyle rzeczy strasznych i bolesnych. I nagle cierpienie jego doszło do takiego napięcia, że zamknął gwałtownie drzwiczki szafki i odwrócił się.
Ale nie zrobił nawet czterech kroków wstecz, gdy zadrżał, dusząc w sobie okrzyk przerażenia.
Naprzeciwko niego, na ścianie, pomiędzy szafką a kratą, widniało czerwone koło.
Nie wahał się ani sekundy, przyjmując jako pewnik myśl zalewającą mu mózg. Koło, które widział, było takie samo, jakie narysował.
Dwoma susami znalazł się przy szafce i otworzył ją; pierwsze koło było wewnątrz.
Więc to drugie?... Koło, wyskakujące na gołej ścianie?...
Odwrócił głowę i patrzył w bok, trzęsąc się cały, z nadzieją, że już nie ujrzy kółka, i z głęboką pewnością, że przecież ono pozostanie.
Zobaczył je.
Zobaczył. Wzrok jego zdawał się być do niego przygwożdżony. Drugie koło było obrazem pierwszego... a jednocześnie różniło się... Czym?... Czym?... Ta sama wielkość, tenże wygląd, ten połysk krwawy... a jednak...
Podstępnymi krokami, cichaczem, Jim zbliżył się, posuwając się wzdłuż ściany i nagle rzucił się gwałtownie z rozwartą dłonią.
Trzymał je! Zdusił je, jak dusi zwierzę szkodliwe. Zgładził je ze świata! Ach, co za ulga!
Odjął dłoń. I tym razem nie mógł powstrzymać krzyku przerażenia rozdzierającego mu gardło.
Czerwone koło było obok, o jakieś trzydzieści centymetrów.
I oto stała się rzecz, nieoczekiwana i zdumiewająca:
Czerwone koło poruszyło się znowu! Zaczęło tańczyć po gołej ścianie, niknąć, ukazywać się, podskakiwać.
Nieraz pod zamkniętą powieką naszą, punkt świetlny tańczy, rośnie, zmniejsza się, staje się dyskiem drżącym, mnoży się, dzieląc się w błędne ogniki, które igrają w zamkniętej świątyni naszej wizji. Podobnie Jim widział, ale oczami szeroko rozwartymi, całą fantasmagorię kół czerwonych, punktów świetlnych, plam krwawych, wieńców szkarłatnych, kulek ognistych, a wszystko to wirowało w jakimś obłąkanym tańcu.
Umysł jego uległ zamroczeniu. Rzucił się na mur i potężnymi pięściami zaczął walić bez przerwy, jak wariat, a z gardła jego wyrywały się okrzyki szału.
– Cóż to, Jim? Znowu? Więc jeszcze te napady wściekłości cię nie opuściły?
Był to dozorca, który zwabiony krzykiem, zaglądał przez kratę.
Jim opamiętał się i wielkim wysiłkiem zmusił się do milczenia, nie dlatego, by się obawiał, ale nie chciał, by dozorca wszedł i zobaczył czerwone koło na ścianie.
Dozorca bacznie spoglądał na Jima. Krople potu lśniły mu na twarzy i na szyi. Jednakże wydawał się on obecnie spokojny i opanowany.
– Skończone już? Nieprawdaż, Jimie? A teraz trzeba trochę milczenia! – powiedział dozorca i odszedł.
Jim nie ruszył się. Znowu patrzył uparcie w ścianę.
Czerwone koło zniknęło.
Jednocześnie, przez jakiś fenomen niewytłumaczony, ale w którego straszliwe istnienie nie mógł wątpić ani chwili, miał on poczucie jasne, niezaprzeczalne, że czerwone koło przechodzi przez materiał ubrania, wpija mu się w plecy, prze w ciało i piecze go jak żelazo rozpalone do białości.
Uczucie diabelskie! A jednak – jak zaprzeczyć temu? Nie, to było nie do zniesienia! Jednym susem Jim skoczył w bok, jakby dając swobodne przejście tej rzeczy niepojętej, torturującej go okrutnie, a rzecz ta rzuciła się na ścianę, jakby rzucona tam z mocą nieposkromioną.
Czerwone koło było znów.
A potem nagle znikło. Nic. Ściana była znów pusta.
Jim odetchnął.
Ale znów ukazały się, raz po raz, dwie kule świetlane, jakby wyskakujące z muru. Znowu przerwa. I znów cała seria błysków, oddzielonych jeden od drugiego regularnymi odstępami.
Machinalnie Jim je policzył, tak jak się liczy błyski latarni morskiej.
Było ich piętnaście.
Nowa przerwa. Potem dwa błyski.
Jim czekał. Ale już nic więcej się nie ukazało i po paru minutach myślał, że to jest koniec zjawiska.
– Dwa... Piętnaście... Dwa... mruczał, przypominając sobie liczbę tych serii jasnych kół czerwonych.
Nie miało to dla niego z początku żadnego znaczenia, gdyż nie szukał go wcale. Ale po chwili wpadło mu na myśl, zupełnie podświadomie co prawda, by każdą z tych liczb skonfrontować z literą odpowiadającą danej liczbie w alfabecie.
Otrzymał w ten sposób B, potem O, potem znów B.
Wówczas ogarnęło go zdumienie bez granic. Te trzy litery razem złączone, tworzyły wyraz, a raczej imię: Bob.
A Bob – było to imię jego syna.
Ze wzruszenia zachwiał się i, aby nie stracić równowagi, musiał usiąść na stołku. Ale owo przerażenie przed tajemniczym zjawiskiem przeszło bez śladu. Nie miał przed sobą żadnego cudu i nie rozumiejąc jeszcze kryzysu, przez jaki przeszedł, nie rozumiejąc, że był igraszką swego chorego mózgu i że czerwone koło przez niego narysowane poplątało się wskutek naturalnej u niego halucynacji z plamą świetlną tańczącą na ścianie i przynoszącą mu sygnały syna jego, Boba, pojął przynajmniej pochodzenie tych plam i znaczenie sygnałów.
Ogarnął go wielki spokój. Koszmar podstępny i okropny czegoś nadprzyrodzonego i niepojętego oddalił się. Teraz wiedział.
Wiedział! Gdzieś, leżąc wysoko na jakimś sąsiednim dachu, Bob poprzez otwór okna jego celi, dawał mu znaki za pomocą małego lusterka kieszonkowego, które zbierało promienie słońca, i posyłał je do ciemnej celi.
II
Okienko to, przez które trochę powietrza i światła wchodziło do celi, było zawsze otwarte. Wycięte w murze grubym na dwa metry rozszerzało się na zewnątrz.
Często Jim wślizgiwał się aż do otworu, zbyt wąskiego by więzień mógł uciec tamtędy, i tam przez długie godziny pogrążał wzrok, ponury i znudzony, w małym podwórku, ciemnym jak studnia, wybrukowanym wilgotnymi zielonkawymi kamieniami. Upewniwszy się, że na korytarzu nie ma nikogo, Jim powtórzył swój manewr. Plecy jego, zbyt szerokie, uderzyły o kamienie muru, ale głowa wysunęła się na zewnątrz.
Z naprzeciwka, nieco wyżej, usłyszał lekki gwizd.
Podniósł oczy.
Bob znajdował się na dachu, po przeciwnej stronie podwórza, u dołu pochyłości dachówek, pochyłości tak spadzistej, że było prawdziwym szaleństwem znajdować się tamże. Dwa duże kominy wznosiły się powyżej i Jim spostrzegł, bez wielkiego zdziwienia zresztą – wiedział bowiem, że syn jego był mało odważny – że sznur przewiązywał go wpół i że ktoś, najwidoczniej stojący w tyle za kominem, trzymał go mocno.
Trzy metry najwyżej oddzielały syna od ojca. Bob zamierzał mówić, ale Jim szepnął:
– Milcz. Ani słowa!
Wówczas Bob schwycił znajdującą się obok niego na dachówkach deskę i przerzucił ją jak most wiszący pomiędzy dachem a brzegiem okienka.
– Nie! – zaprotestował Jim. – To idiotyzm! Złapią cię tu!
Cofnął się z przerażeniem i zobaczył swego syna, spuszczającego się po desce.
Jim skrył się w głębi celi. Bob, młodzieniec długi i szczupły, podobny do akrobaty z powodu wygimnastykowanych członków, przelazł bez wielkiego trudu przez otwór okna i znalazł się obok ojca. Powoli rozwiązał opasujący go sznur.
Wszystko to nie trwało nawet dwóch minut.
Słońce zapewne przez ten czas schowało się poza wysokie sąsiednie budynki, cień zapanował wszechwładnie wewnątrz celi, tak że Jim z trudem rozpoznał rysy twarzy syna.
Mruknął.
– Proszę cię – cichooo... dozorca znajduje się tuż...
Oparł rękę na plecach Boba i popchnął go do kąta, gdzie nie można było zobaczyć go przez kratę, po czym szepnął głosem urywanym i surowym:
– Czego chcesz ode mnie?... Po co tu przyszedłeś? Mów...
Bob znajdował się pod wpływem reakcji swego wysiłku i niebezpieczeństwa, przez jakie przeszedł. Być może również, że obawiał się swego ojca. Blady był straszliwie i trząsł się na całym ciele. Wreszcie rozpoczął opowiadanie o swoim przedsięwzięciu. Miał pomysł razem z jednym ze swoich przyjaciół wyleźć na dach sąsiedniego domu; zawahał się jednak przed otworem okna w murze więzienia.
– Nie wiedziałem, które to okno... I w jaki sposób dać ci znać?... Trzy razy przychodziliśmy tutaj...
Jim przerwał:
– Przestań gadać głupstwa. Mów do rzeczy... Po co tu przyszedłeś? Czego chcesz ode mnie?...
– Więc!... otóż... – jąkał się Bob – bo... dlatego, że może mógłbyś uciec stąd...
– Uciec?... Jakim sposobem? Nie jestem wężem, nie mogę się prześlizgnąć... A poza tym, ty przecie wiesz dobrze, że nie chcę wcale uciekać! Bandyta taki jak ja musi pozostać w ciasnej klatce... Tutaj nie mogę nikomu szkodzić!... Za dużo już zrobiłem złego...
Słowa te rzucił ponurym głosem. Potem, zastanowiwszy się chwilę, dodał:
– A zresztą, ty przecież łżesz. Wcale ci nie chodzi o to, bym był wolny... Nie będziesz mi przecie zawracał głowy uczuciem, co? Nie miłość tobą kieruje... Ani mną również. Robiłeś wszystko, co mogłeś, aby tak było... Chciałem mieć syna... prawdziwego syna... Człowieka pracującego, żyjącego z uczciwego rzemiosła... A ty...
Nie puszczał ramienia Boba, ściskając je brutalną ręką.
– A co ty robisz obecnie? Jeszcze przed sześciu miesiącami, gdy byłem na wolności, znalazłem ci miejsce porządne... Co? Co mówisz? Wypędzono cię? A więc z czego żyjesz teraz? U kogo pracujesz? Bo chyba pracujesz, mam nadzieję?
– Tak jest, pracuję – mruknął Bob.
– U kogo? Odpowiadaj?...
– U... u Sama Smilinga.
Jim podskoczył.
– U Sama Smilinga! U tego szewca przeklętego!... Ach, tego to już za wiele!
– Ależ to przecie jeden z twych przyjaciół! – zaryzykował Bob.
– Milcz! To bandyta!... Prawdziwy bandyta!... O, tak, on wie, co robi...
– Ależ, ojcze, zapewniam cię, on się mną zajmuje, daje mi dobre rady.
– Nie gadaj! Sam Smilling! O, znam dobrze jego rady! Achacha! Więc ty „pracujesz” u niego! Więc teraz rozumiem już... Przyznaj się: to on posyła tu ciebie? – Jim drżał cały ze złości. Powstrzymał się jednak, by nie przerażać swego syna i otrzymać od niego zupełne wyznanie.
– No, więc tak – mruknął Bob – to on mnie przysyła tutaj... Zresztą nic nie mam do ukrywania... Przeciwnie... To w celu dobrego uczynku – dokończył z emfazą.
– Dobrego uczynku? – powtórzył Jim, zaciskając pięści. – A zresztą, opowiedz... zobaczymy potem.
– Więc tak – powiedział Bob, zupełnie już ośmielony. – Jak się dowiedziałem, przed trzema laty oddaliście obydwaj wielką usługę bankierowi na Dalekim Zachodzie. A on powiedział wam wówczas, że jeśli zgłosicie się do niego do San Francisco, gdzie on mieszka, to w razie jego nieobecności przyjmie was jego córka, którą on uprzedził. Dla rozpoznania macie jej pokazać, tej córce...
– Pokazać co?
– Otóż właśnie, bransoletę... Bransoletę koralową, która należała do ciebie... a przedtem należała do...
– Do mojej żony – wtrącił Jim głucho.
– I wówczas, podobno, pewnego dnia przyszło między Samem a tobą do wielkiej kłótni i bransoletkę połamano... Sam wziął połowę... Obecnie bankier pojechał do Europy i Sam dowiedział się przypadkiem, że chcą go ograbić... Więc dlatego chce on uprzedzić o tym córkę, ale na to, by ona mu zaufała, prosi cię o wydanie mu drugiej połowy bransolety... Widzisz, jakie to proste...
– Tak – powiedział Jim, który czynił najwyższe wysiłki, by pozostać panem siebie... – Tak, to bardzo proste. I istotnie, Sam nie namęczył się bardzo, by wymyślić tę historyjkę. Ale widocznie sądzi, że stałem się już idiotą i że mógłbym dać się wziąć na lep tej bajeczki... Tak, tak, prawdą jest, że chce on udać się do San Francisco, że chce zdobyć zaufanie i że raz już będąc na miejscu, będzie kradł i mordował... a ty będziesz jego wspólnikiem.
– Ja od razu byłem pewny, że ty odmówisz – szepnął Bob – ale on chciał za wszelką cenę, abym spróbował...
– I to on przyprowadził cię tutaj? To on trzymał cię na sznur?...
Jim nie skończył. Złość nurtowała w nim, podnosiła się i dusiła go. Ciężkie milczenie zapadło między ojcem a synem. Kąt, w którym się znajdowali, oświetlało trochę drugie okienko a promień jasny padał właśnie na drżące ręce starego Jima.
I nagle Jim spostrzegł, że syn jego zaczął się trząść, a głos przeszedł w jęk wyrażający przerażenie bez granic.
– Ach! Czerwone koło!... Czerwone koło na twej ręce! Ach, nie rób mi nic złego... Łaski!... To Sam Smiling kazał mi tu przyjść...
Z początku Jim nie drgnął. Wiedział, że czerwone koło odbiło się na jego prawej ręce i że ten straszny stygmat, znany jego synowi, znany wszystkim, że ten straszny stygmat, znak widomy jego kryminalnych instynktów, zaokrąglał się krwawym wieńcem na jego chropowatej skórze. Wiedział o tym również z wrzenia złych myśli, z rozpętania sił nieokiełznanych, pchających go niechybnie do czynu gwałtownego.
Minęła chwila straszliwa, Bob trząsł się jak w febrze, nie mając odwagi uciekać lub się bronić, nie mogąc wydać krzyku o ratunek. Ojciec naprężał się jakby w napięciu całej energii naciągającej jego muskuły jak sznury.
A koło, różowe najpierw, potem żywo czerwone, nabiegało purpurą krwi, wychodząc wypukle na skórę.
– Czerwone koło! – wyjąkał Bob... – boję się... boję się... to koło!...
Nie skończył. Ojciec chwycił go za gardło obiema rękami w najwyższej rozpaczy i chłopak zwalił się na podłogę.
Nie było walki. Nie było oporu. Jim nielitościwy, klęcząc, dusił go.
W cieniu połyskiwał krwawy stygmat a przynajmniej Jimowi zdawało się, że widzi jego kształt i kolor. Widział to tylko, wpatrywał się w to jedynie, w ten płomień, biegający mu pod skórą, w tego węża ognistego, kręcącego się bez przerwy dokoła siebie samego, nieruchomego na pozór, lecz żyjącego jakimś piekielnym życiem. Zdawało mu się, że jego obie ręce złączone zakreślają wokoło szyi syna jego najokropniejsze koło – koło śmierci.
Nagle puścił ofiarę. Ta wizja śmierci była dla niego nie do zniesienia. Jego syn zaduszony przez niego! Przez kilka chwil zły geniusz instynktu trzymany był na wodzy – ale jedynie podczas tych paru chwil. Czerwone koło nie znikło.
Jednym susem Jim znalazł się przy kracie. Zdawało mu się, że słyszy kroki dozorcy robiącego swój obchód.
W tej chwili Bob, wciąż rozciągnięty na podłodze, nie mogący lub nie chcący wstać, jęknął głośno.
Wówczas Jim stracił głowę. Kryzys jego wzrastał, ale zmieniał podmiot wściekłości. Dozorca powinien byt nadejść, a wówczas nastąpiłoby zaaresztowanie Boba i syn jego byłby w więzieniu.
A czerwone koło wciskało mu się w ciało: o męczarnie niewypowiedziane! Czerwone koło wciągało jego myśli w jakiś wir zawrotny, gdzie były płomienie i krew.
Kroki się zbliżały.
Wówczas Jim szalonym wysiłkiem chwycił syna wpół i posunął go aż do otwartego okna. Jakaś przeszkoda. Potem łoskot rzeczy padającej na bruk podwórza. Była to deska, ów most powietrzny łączący z sąsiednim dachem.
Ostatnie popchnięcie.
Bob zniknął.
Kiedy dozorca wszedł do celi, znalazł tam starego Jima leżącego na ziemi i łkającego konwulsyjnie, bez pamięci.
Z rana we wtorek 13 czerwca doktor Max Lamar, lekarz sądowy zatrudniony przy administracji policji w Los Angeles, pracował ze swą stenografką w swoim biurze, pokoju dużym, ponurym i zimnym!
Stenografka, panna Hayes, powtórzyła półgłosem ostatnie dyktowane sobie zdanie:
– Streszczając więc, odpowiedzialność danego osobnika zdaje się być bardzo zmniejszona wskutek ciążącej na nim dziedziczności...
I z ołówkiem w ręku oczekiwała dalszego ciągu wpatrzona w swego szefa.
Szef milczał. Siedząc przed dużym biurkiem zawalonym instrumentami, papierami i dokumentami najrozmaitszego rodzaju czytał z uwagą jakąś notatkę.
Ale czas uciekał. Doktor Lamar spieszył się z robotą. Wstał z krzesła i zaczął przechadzać się po pokoju wielkimi krokami.
– Gdzieśmy się zatrzymali, proszę pani? – zapytał.
Panna Hayes odczytała niedokończone zdanie.
Doktor zapalił papierosa i podjął dyktowanie głosem wolnym i dobitnym.
Max Lamar wywoływał tamże zdziwienie u tych, którzy znając go z reputacji, stykali się z nim osobiście po raz pierwszy.
Zważywszy jego głębokie doświadczenie oraz sumę wiedzy zebranej z głębokich studiów o kryminalistyce, o popędach zbrodniczych, o dziedziczności fizycznej i moralnej, można by oczekiwać spotkania się z człowiekiem dojrzałym, nerwowym, przedwcześnie zestarzałym.
Max Lamar przedstawiał zupełnie co innego. Mając lat trzydzieści sześć, zachował wygląd młodzieńca; wysoki szczupły, muskularny, elegancki w swoim ciemnym i dobrze skrojonym ubraniu, przedstawiał obraz siły giętkiej i prędko spełniającej rozkazy.
Inteligencja widniała na jego czole szerokim, które osłaniała gęsta, ciemna czupryna. W jego szarych oczach, przenikliwych, jasnych i spokojnych, we wszystkich liniach jego wygolonej twarzy o rysach regularnych i cerze matowej wyczytać można było zdecydowanie, domyślność i energię, energię dochodzącą aż do postanowienia najbardziej nielitościwego... Ale gdy się uśmiechnął, gdy jakieś uczucie miłosierdzia lub tkliwości rozjaśniało mu rysy, wówczas można było bez trudu zdać sobie sprawę z całej dobroci tak starannie ukrywanej pod jego zwykłą flegmą.
Przyjaciele jego mówili o nim, że jest to najpewniejszy i najusłużniejszy z ludzi, a zdanie to podzielali wszyscy ci nieszczęśliwi, którymi doktor zainteresował się podczas swoich badań i których wspomagał z życzliwością mądrą i zawsze dyskretną.
Wrogowie jego – czyli niektórzy z najgorszych jego klientów – bali się go straszliwie. Cała ta zwierzyna więzień i przytułków, które on odwiedzał, wszyscy wykolejeńcy, alkoholicy, półwariaci, maniacy, których wady i obciążenia dziedziczne badał, drżeli pod jego badawczym okiem i przed nim zapominali swych kłamstw.
Ale Max Lamar miał jeszcze innych nieprzyjaciół: mała ilość kolegów miernej wartości nie mogących mu przebaczyć, że w tak stosunkowo młodym wieku zdobył sobie stanowisko znaczne i wysokie.
Koledzy ci twierdzili, iż Max Lamar tak daleko posunął miłość do swego zawodu, że przekraczał granice swych zadań i że czasami dawał mu się unieść przez ciekawość zawodową, przez pasję w dochodzeniach kryminalistycznych, że wpędzał się aż na tereny nie będące już odpowiednimi dla lekarza, lecz dla detektywa.
Ale on, choć echo tych krytyk obijało się kilkakrotnie o jego uszy, odpowiadał, śmiejąc się, spokojnie:
– To prawda. Rozwiązanie problemu psychologicznego więcej ma dla mnie wartości niż rozwiązanie zadania nauki czystej. Trudno mi oprzeć się pokusie rozwiązania zagadki chwytającej mnie zawsze na widok śladu, jaki pozostawia po sobie zręczny złoczyńca. A zresztą, czyż nie jest dla mnie rzeczą konieczną studiować zbrodnię, by poznać zbrodniarza? Nie z książek przecie uczymy się medycyny, ale w szpitalach; nie w biurze zamkniętym można rozstrzygnąć kwestię odpowiedzialności lub nieodpowiedzialności danego osobnika. Moje laboratorium – to rojenie się poczwarek ludzkich uwijających się w nizinach wielkiego miasta. Ja analizuję szumowiny społeczeństwa tak, jak chemik bada ciało złożone z pierwiastków jeszcze nieznanych.
Po ukończeniu swego raportu doktor Lamar powrócił do swego biurka.
Wybiła właśnie jedenasta. Podyktował już dwa pisma i zamierzał zabrać się do trzeciego, kiedy otworzyły się drzwi prowadzące do pokoju sekretarzy.
Wszedł urzędnik, niosąc list, który Max Lamar otworzył natychmiast.
Czytając, zadrżał nieznacznie i wyraz żywego zainteresowania odbił się na jego twarzy. Położył list przed sobą i chwilę siedział milczący i zamyślony.
– Proszę pani – zwrócił się wreszcie do swej stenografki – jest rzeczą prawdopodobną, że nie przyjdę tu dzisiaj, a i jutro również. Będę miał bardzo dużo do roboty w czasie tych kilku dni – dodał półgłosem, jakby mówiąc do siebie – ale jest to praca warta zachodu...
Zagłębiony w fotelu pogrążył się w rozmyślaniach.
– Tak, tak – dodał w parę chwil później – praca warta zachodu... Zażąda pani z administracji akt Jima Bardena... Słyszy pani, panno Hayes? Zapewne będę miał dużo tych akt do skompletowania...
– Akty Jima Bardena? Dobrze, proszę pana – odpowiedziała stenografka, zapisując sobie w notatniku.
Podniosła wzrok na szefa i zapytała:
– Czy to jest zbrodniarz?
– Oto, proszę, niech pani sobie to przeczyta, a dowie się pani wszystkiego – odpowiedział Lamar, podając stenografce pismo.
Mój kochany Maksie,
Słynny Jim Barden, znajdujący się u nas w celi pod kluczem w szpitalu obłąkanych, ma być wypuszczony na wolność z powodu korzystnej opinii naczelnego lekarza.
Spieszę powiadomić o tym ciebie, abyś mógł roztoczyć swą czynną opiekę i dozór, jak to zwykle czyniłeś.
Serdecznie ci oddany
Randolph Allen – szef policji.
– Więc Jim Barden jest obłąkany? – spytała stenografka.
– Widzi pani, że nie, ponieważ lekarz naczelny podpisał mu jego zwolnienie – odpowiedział doktor Lamar z lekkim uśmiechem. A zresztą – wzruszył ramionami – czy Jim Barden jest obłąkany czy nie, trudno mi to dzisiaj stanowczo stwierdzić. Wiem tylko, że jest to człowiek najniebezpieczniejszy dla społeczeństwa. Badam go już od kilku lat. Trzy razy musiałem go już kazać zamknąć w przytułku dla obłąkanych i trzy razy został on niebawem wypuszczony na wolność.
– Więc dlaczego wypuszczają go, kiedy to wariat?
– Wypuszczają go, gdy już nie zdradza cech obłąkania. Wariuje on okresami i nigdy w zupełności. Można by o nim powiedzieć, że periodycznie zmienia on duszę. O ile mogłem stwierdzić, w Jimie jest dwóch różnych ludzi. Po przerwach nieregularnych, w odstępach, których obliczyć niepodobna, powstaje w nim pęd niepohamowany, pchający go do złego i czyniący z niego złoczyńcę zdecydowanego, bardzo zręcznego, przebiegłego i strasznego. Wówczas nie zna on nic więcej, jak swe okrutne instynkty i rozbujałą gwałtowność. A w ogóle jest to człowiek ponury, brutalny i podejrzliwy; ale w okresach pokoju miewa on, o ile mi się zdaje, wyrzuty sumienia za zbrodnie popełnione w periodach chorobliwych. Obserwowałem jego sen i widziałem, jak czasem wije się pod ciężarem straszliwych zmór.
– Jakież on popełnił zbrodnie? – spytała sekretarka.
– Nie znam wszystkich, a i te, o które go posądzają, nie są mu dowiedzione, bowiem odznacza się on wielką zręcznością. Mój przyjaciel, Randolph Allen, szef policji, ten właśnie, który mnie uprzedza o jego zwolnieniu, jest również przekonany, że na Jimie ciążą rozmaite zbrodnie popełnione z równym zuchwalstwem jak przebiegłością.
– I nie ma na to kary?
– Prawo jest prawem. Jima Bardena kryje jego diabelska zręczność, a przy tym, powtarzam raz jeszcze, jest on nie tylko przestępcą ale i chorym. Znajduje się pod wpływem okropnej dziedziczności i nosi na sobie znak swego przeznaczenia.
Panna Hayes popatrzyła ze zdziwieniem na doktora Lamara.
– Znak swego przeznaczenia? – powtórzyła.
– Tak. Jim Barden znajduje się pod wpływem czerwonego koła.
– Czerwone Koło? A co to jest, panie doktorze? – zapytała sekretarka, coraz bardziej zaintrygowana. – Czy to jakieś koło anarchistów? – dodała po chwili namysłu.
Max Lamar pokręcił głową.
– Nie. Jest to fenomen fizjologiczny, tajemniczy i mało znany. W chwilach, kiedy Jim staje się impulsywny, opanowany przez swe zbrodnicze instynkty, kiedy jest jak dziki zwierz szukający ofiary, w chwilach tych na grzbiecie jego prawej ręki ukazuje się znak. Jest to najpierw cień różowy zaledwie widoczny, który szybko nabiera ciemniejszego koloru, staje się stygmatem okrągławym, nieregularnym, szkarłatnym jak krwawy wieniec.
– Panie doktorze, skąd to pochodzi? – wyszeptała drżąca z przerażenia panna Hayes.
– Nie wiem. Jest to szczególny znak fizjologiczny, analogiczny do plama zwanych noevus, które są zwane pospolicie plamami winnymi. Widywała i pani zapewne rozmaite znaki fioletowe, czerwone lub brunatne, przyrodzone wielu osobom.
– Ale tamto czerwienieje tylko w pewnych razach? Jakże to jest możliwe?
– Chce pani wiedzieć zbyt wiele, panno Hayes. Mówiłem przecież pani, że jest to kwestia nie do wytłumaczenia. Przez analogię można chyba zauważyć, że u niektórych osobników twarz pod wpływem wzruszenia pokrywa się rumieńcem. Otóż twarz Jima Bardena nie czerwienieje nigdy, nawet w atakach najgwałtowniejszej furii. Ale na ręku jego pojawia się wówczas czerwone koło. W niskich warstwach społeczeństwa, gdzie przebywa ten człowiek, osobliwość ta jest znana i powoduje ona pewien rodzaj przesądnego strachu. Nazywają go Jim Czerwone Koło i opowiadają o nim – nie sprawdziłem dotychczas, czy nie jest to legendą – że stygmat ten jest dziedziczny. Twierdzą, że w przeszłości, z pokolenia na pokolenie, był zawsze jakiś człowiek rodziny Bardenów będący istotą upośledzoną z urodzenia, moralnie obciążoną, obłąkaną lub zbrodniczą i noszącą zawsze na grzbiecie prawej ręki tenże sam znak tajemniczy.
Doktor Lamar umilkł na chwilę. Zapalił papierosa, popatrzył w zamyśleniu na kółka niebieskiego dymu wypływające mu z ust i mówił dalej:
– Jim Barden ma syna. Jest to skończony typ tego, co Francuzi nazywają młodym apaszem, bez żadnych względów dla przodków, tych dzielnych i walecznych wojowników na naszych preriach. Syn ten liczy obecnie około dwudziestu lat i zadowalał się dotychczas życiem poza nawiasem społeczeństwa, włócząc się od szynku do szynku i chowając do kieszeni wszystko, co znalazło się mu pod ręką. Ale dotychczas nie złapano go w żadnej poważniejszej sprawie i nie słyszałem jeszcze, by ktokolwiek ujrzał na ręku jego straszliwą pieczęć czerwonego koła.
Doktor Lamar wstał i popatrzył na zegarek.
– Oto wszystkie dane tej zagadki. Teraz wie pani tyle, co ja. Ale już dochodzi południe, czyli chwila, kiedy Jim Barden będzie wypuszczony na wolność. Będę go oczekiwał przy wyjściu, bo chcę wiedzieć, co on uczyni i jednocześnie zamierzam dawać baczność na jego czyny. Zapewne zechce on zobaczyć się z synem, a potem pójdzie do siebie, to jest do tajnego schronienia, jakie posiada według zdania policji, gdyż umie on znikać, gdy chce, i policja nie może wówczas go wytropić.
Doktor Lamar włożył kapelusz i otworzył szufladę w biurku. Wyjął stamtąd rewolwer i parę stalowych kajdanków i oba te przedmioty schował do kieszeni.
– A teraz muszę się spieszyć, jeżeli chcę być obecny przy wypuszczeniu dzikiego zwierza – mruknął do siebie, opuszczając biuro.
Więzienie karne, duży masywny budynek o zakratowanych oknach, wydawało się jeszcze bardziej ponure w blaskach promiennego słońca wiosennego południa.
Luksusowy samochód objechał okrężną aleję i zatrzymał się przed ciężką zakratowaną bramą więzienia.
Z auta wysiadły dwie eleganckie kobiety. Najpierw młoda panienka wyskoczyła lekko na chodnik i podała rękę swej towarzyszce, kobiecie w poważnym wieku.
Młoda dziewczyna zadzwoniła do bramy. Ukazał się dozorca ukłonił się paniom, które, zdawało się, że zna, wpuścił je za ogrodzenie i oddalił się. Za chwilę powrócił, mówiąc, że dyrektor oczekuje pani Travis i panny Flory Travis.
Pani Travis, licząca około pięćdziesięciu lat, o twarzy spokojnej i dobrej, okolonej włosami prawie zupełnie siwymi, zwróciła się do córki:
– Idziemy, Florciu? – zapytała z akcentem wyrażającym całą jej tkliwość.
Florcia – to śliczne spieszczenie było bardzo odpowiednie dla tej promiennej dziewczyny, której piękność zdawała się rozjaśniać to ponure więzienie.
Wydawała się ona wysoka i smukła w miękkiej sukni z czarnego aksamitu w szerokie białe pasy. Wycięty stanik odsłaniał ładnie zarysowaną szyję, przykrytą kołnierzem z białego lisa. Jej śliczną twarzyczkę o czystej cerze i ustach świeżych rozpromieniały duże oczy, chwilami marzące i prawie poważne, chwilami zaś sypiące skrami jakby dziecięcej wesołości. Na białe czoło zwisały loki puszystych ciemnych włosów uwięzionych pod lekkim białym kapeluszem. Wszystko w niej było harmonijne i pociągające a humor kapryśny i fantazyjny Flory Travis, jej pogarda dla błahych zajęć, jakim oddawały się jej rówieśniczki, szczera oryginalność gustów i nieoczekiwane pomysły tej młodej panny czyniły z niej osobistość niezwykłą i podbijającą wszystkich, ale osobistość o charakterze niepodległym, bardzo odrębnym, jednak zawsze bardzo prostolinijnym i szczerym, którego wybitną cechą było gorące, serdeczne współczucie dla wszystkich niedoli i wszystkich nieszczęśliwych. I to właśnie uczucie, podzielane przez panią Travis, spowodowało Florę i jej matkę do przybycia w piękne wiosenne południe do pewnego przytułku, gdzie tylu nędznych rozbitków zbrodni i szaleństwa odsiadywało lata całe.
Dozorca wpuścił panie do gabinetu dyrektora.
Dyrektor, pan Miller, był człowiekiem zimnym, ponurym i uroczystym.
Ale nikt nie uniknął wpływu wdzięku Flory. Widząc ją pan dyrektor przypomniał sobie, że ludzkość cała nie składa się li tylko z więźniów i dozorców. Uśmiechnął się nawet uprzejmie, wskazując krzesła.
– Więc pani nie traci odwagi, panno Floro? – spytał.
Prowadzi pani dalej swoje piękne dzieło, mimo rozczarowań, jakie pani przyniosło?
– Dlaczego bym miała stracić odwagę? – przerwała Flora. – Chyba nie z powodu tych kilku rozczarowań, o jakich pan wspomina... Tak, tak, panie dyrektorze – dodała, śmiejąc się – wiem, że Jones, którym zajmowałam się ubiegłej zimy, próbował okraść naszą rezydencję Blanc-Castel. Ale wiem również, że udawało mi się dobrze częściej niż przeciwnie i że kilku z pańskich dawnych pensjonariuszy dzięki pomocy, jakiej im dostarczyłyśmy, wróciło obecnie na dobrą drogę i uczciwie pracuje na życie. Trudno przecie, by każde staranie uwieńczone było powodzeniem, nieprawdaż, panie Miller? Dobrze, jeżeli powiedzie się czasem... Tyle mam współczucia dla tych wydziedziczonych, dla tych biednych rozbitków życiowych, którzy częściej zasługują na współczucie niż na potępienie...
Zatrzymała się. Oczy jej błyszczały, piękna twarzyczka płonęła wzruszeniem.
Dyrektor spoglądał na nią z podziwem, z pewną domieszką zdziwienia szyderczego.
– Niestety! panno Travis – powiedział – widzę tu entuzjazm, którego podzielić nie może taki stary urzędnik jak ja. Zbyt wiele już widziałem. Ale to nie przeszkadza mi podziwiać pani zajęć humanitarnych... i pani niezmęczonej gorliwości... Pani jest taka odmienna od swych rówieśniczek!
– Nie wiem, czy jestem od nich różna, ale w każdym razie nie ma w tym wielkiej mojej zasługi, gdyż to wszystko, co zajmuje i bawi inne panny, nie bawi mnie wcale. A jeżeli przy tym jeszcze jest się bogatą i szczęśliwą, jak my, to już będzie prostym obowiązkiem zająć się biedakami...
– Zapewne, zapewne... – odpowiedział pan Miller. – Ale proszę panie za mną, jeżeli chcą panie widzieć słynnego Jima Bardena, którego właśnie zwalniamy... Jeżeli wpływ pani dosięgnie tego człowieka, no – to będę bardzo zdziwiony. Zresztą najlepiej wydam rozkaz, by go przyprowadzono tutaj.
Dyrektor zadzwonił. Ukazał się dozorca, któremu wydał odpowiednie zarządzenia.
W oddziale przeznaczonym dla najniebezpieczniejszych więźniów Jim stał koło drzwi swej celi.
Poprzez pręty swej ciężkiej kraty wysunął prawą rękę tak, że dłoń zwisała na zewnątrz. Jego oczy nieruchome wpatrzyły się na wprost, zdając się nic nie widzieć i tak więzień stał jak ponury obraz buntu bezsilnego i skamieniałej rozpaczy.
Nagle na jego prawej ręce zarysował się znak, stygmat okrągły, różowy z początku, potem ciemniejszy, wreszcie jak wieniec szkarłatny: czerwone koło. Jim Barden wchodził w atak furii.
Podniósł rękę do wysokości oczu, popatrzył na pieczęć tajemniczą i odezwał się głuchym jękiem wariata. W tej chwili dały się słyszeć kroki. Jim schował rękę. Ukazał się dozorca, otworzył drzwi i wszedł, niosąc pakiet ubrań, które rzucił więźniowi.
– Ubieraj się – rozkazał. – Pójdziesz ze mną do dyrektora i wypuszczą cię na wolność.
Po chwili dodał.
– Tak, tak, stary Jimie! Na wolność! Widzisz, co znaczy być rozsądnym. Od kilku miesięcy nie mam ci nic do zarzucenia, taki jesteś grzeczny! Zauważyłem, że to od tego dnia, kiedy cię znalazłem tutaj, na ziemi, płaczącego jak dziecko. Tak, odtąd ani jednego kryzysu. Więc zasłużyłeś sobie na wolność, mój chłopcze.
Bez słowa, nie okazując najmniejszego zdziwienia, wzruszenia lub radości, bez ostatniego spojrzenia na swą celę, Jim ubrał się w swoje stare ubranie, garnitur szary, zniszczony i poplamiony, i wyszedł za dozorcą do dyrektora.
– A, jesteście, Jimie Barden, wychodzicie więc na wolność – powiedział ma dyrektor. – Te oto panie chcą się zająć wami...
Jim Barden, wchodząc do biura dyrektora, rzucił spojrzenie na Florę i jej matkę, ale teraz, po słowach dyrektora, nie zwrócił nawet głowy w ich kierunku.
– Nie chcę niczego – odpowiedział twardo.
Flora wstała i zbliżyła się parę kroków ku niemu.
– Wiemy, że pan niczego nie chce – powiedziała łagodnie – ale byłybyśmy bardzo szczęśliwe, gdybyśmy mogły dopomóc panu.
– Tak – dorzuciła pani Travis – przecież pan się znajdzie bez pieniędzy, bez mieszkania...
– To już moja rzecz – przerwał brutalnie Barden. – Ja nie potrzebuję nikogo. Wrzucono mnie do klatki, ale to nie powód, by przychodzono oglądać mnie jak dzikie zwierzę.
Nałożył mocno kapelusz na głowę i zrobił ruch do wyjścia, ale Flora podbiegła ku niemu i położyła mu swoją białą i delikatną rączkę na rękawie.
– Nie, nie! Proszę tak nie odchodzić! Rozumiem pana dobrze! Pan wycierpiał tyle!... Ale proszę nie myśleć, że przyprowadza nas tu zwykła ciekawość... Chcę, aby pan stał się na nowo uczciwym człowiekiem. I szczęśliwym... Nie jest na to za późno... Zapewne pan nie jest sam na świecie? Ma pan rodzinę?... Żonę?...
Drżenie przebiegło ciężkie plecy więźnia. Bolesny skurcz skrzywił mu twarz.
– Żona?... och, żona... Jest dwadzieścia lat, jak umarła – powiedział głucho.
– Och, przepraszam pana... zrobiłam panu mimo woli przykrość... – szepnęła panna, wzruszona przebłyskiem wzruszenia na tej ponurej twarzy. – Ale jeżeli pańska żona umarła, to może pan ma dzieci, którymi trzeba się zaopiekować, poprowadzić w życiu, a które będą pana kochały i będą podporą starości... Córka?... Syn?
– Syn... – rzekł Jim cicho z odcieniem goryczy w głosie.
Pozostał tak chwilkę, zamyślony, potem nagle odsunął dłoń Flory ze swego ramienia i bardziej ponury niż zwykle skierował się ku wyjściu.
Dozorca wzrokiem zapytał dyrektora, a gdy tenże skinął potakująco głową, dozorca przepuścił Jima i towarzyszył mu wzdłuż posępnych, ciemnych korytarzy.
– Widzi pani, oto próba mało zachęcająca, panno Floro – zaczął dyrektor Miller.
Ale panna Flora, jakby skamieniała na miejscu, gdzie ją opuścił Barden, przerwała dyrektorowi tok jego przemowy:
– Nie, nie, to niemożliwe! Nie mogę mu pozwolić tak odejść! Pobiegnę za nim, spróbuję jeszcze...
I mimo wołania matki, młoda dziewczyna wybiegła z gabinetu dyrektora i puściła się w pogoń za uwolnionym więźniem.
Właśnie otwarto przed nim bramę. Jim przeszedł ją i znalazł się w pustej alei. Na chwilę znieruchomiał po opuszczeniu cienia wewnętrznego.
Właśnie wówczas Flora znalazła się przy nim.
Dziewczę znów położyło mu dłoń na ramię.
Jim obrócił się, a twarz jego skurczyła się pod wpływem dzikiego zniecierpliwienia.
– Proszę mnie posłuchać – rzekła panna Flora z najmilszym swoim uśmiechem – mam jeszcze parę słów panu do powiedzenia. Zdaje mi się, że przed chwilą zirytowałam pana. Nie chciałam źle zrobić, proszę mi wybaczyć! I proszę przyjąć ode mnie ten drobiazg, aby pan mógł spokojnie przeżyć, zanim znajdzie się jaka praca.
To mówiąc, wyciągnęła z torebki zwitek banknotów.
Jim Barden rzucił się zniecierpliwiony. Gniew błysnął w jego wzroku. Brutalnie wyrwał z ręki młodej dziewczyny banknoty, zmiął je i rzucił na ziemię.
– Nie chcę tych pieniędzy – burknął szorstko.
– Proszę pana bardzo, nalegała Flora.
Wtem słowa uwięzły jej w gardle. Przed nią znajdował się jakby inny człowiek. Jim Barden szalał w ataku wściekłej furii.
– Czy zostawicie mnie w spokoju! – ryczał.
Był tak groźny, że dozorca uznał za stosowne obezwładnić go, chwytając wpół.
Jim wydał ze siebie głos podobny do zduszonego ryku a jego potężne ręce zacisnęły się dokoła szyi dozorcy.
Walka trwała krótko. Człowiek z czerwonym kołem rzucił na ziemię przeciwnika i furia jego zwróciła się teraz przeciwko dziewczynie.
Ale silna ręka schwyciła groźne ramię. Szaleniec ujrzał przed swymi oczami lufę rewolweru.
– Ręce do góry! – rozkazał Max Lamar, który tak w porę zainterweniował.
Wychodząc z biura, skierował kroki swe, jak to oznajmił sekretarce, do gmachu więziennego.
Tam, znalazłszy kryjówkę w załomie muru, skąd dobrze można było obserwować bramę, schował się, oczekując wyjścia straszliwego człowieka, którego zamierzał śledzić. Z tego punktu obserwacyjnego był świadkiem gwałtownej sceny między Jimem a dziewczyną i pospieszył na jej ratunek.
– To znowu pan doktor – mruczał Barden.
– Ręce do góry! – powtórzył Lamar.
Jim Czerwone Koło zawahał się chwilę, ale gwałtowne napięcie ataku już minęło. Podniósł więc ręce, mrucząc złowrogo jak pojmane zwierzę.
Max Lamar, nie spuszczając z niego wzroku, wyciągnął z kieszeni parę kajdanków.
– Włóżcie mu te bransolety – rozkazał dozorcy.
Flora nie cofnęła się przed Jimem. Spokojna, zdecydowana, piękniejsza jeszcze niż kiedykolwiek w swym śmiałym postanowieniu, widziała jak jej zbawca zwyciężył szaleńca. Ale gdy dozorca zabierał się do usłuchania rozkazu nałożenia kajdanków, dziewczyna rzuciła się ku doktorowi głęboko wstrząśnięta litością.
– Nie, nie! – zawołała. – Panie, proszę mu pozwolić odejść, błagam pana!... To z mojej winy, z mojej niezręczności. Ja doprowadziłam go do tej pasji przez moje nalegania niedyskretne... Proszę pana puścić go wolno.
Oczy jej błagały. Max był oczarowany pięknością młodej kobiety.
– Dobrze, możesz odejść – powiedział do starego bandyty. – Jesteś wolny! Podziękuj tej pani, na którą napadłeś, a która wspaniałomyślnie prosi, by nie odsyłać cię tam, skąd wychodzisz.
Jim Barden nie odpowiedział ani słówka. Nacisnął kapelusz na oczy i oddalił się ciężkim krokiem.
Flora patrzyła w ślad za nim. Na ślicznej jej twarzyczce malował się wyraz ogromnego miłosierdzia. Potem zwróciła do Maxa Lamara, dziękując mu serdecznie.
– Floro, dziecino moja, czy nic ci się nie stało? – wołała z przerażeniem pani Travis, nadbiegająca pospiesznie.
– Nie, nie, mateńko! Dzięki panu jestem cała i zdrowa.
Max Lamar uczuł pewne zmieszane wobec tego pięknego dziewczęcia wyrażającego mu swą wdzięczność. Machinalnie nachylił się, pozbierał banknoty zmięte ręką Jima i zwrócił je Florze. Gdy pani Travis zarzucała go z kolei swymi podziękowaniami, doktorowi wróciła jego pewność siebie.
– Ależ, proszę pani, spełniłem tylko mój obowiązek. To mój zawód... Nie, nie jestem detektywem – dodał śmiejąc się. – Jestem lekarzem. Doktor Max Lamar – przedstawił się paniom – a rolą moją jest czasem opanowywać szaleńców.
– Tak, tak, prawda, że ten atak furii to choroba? – zawołała panna. – Bo i cóż ja mu zrobiłam złego?
– To wariat, ale nie tylko wariat – rzekł Max Lamar. – Jest to człowiek bardzo groźny dla społeczeństwa, obecnie wypuszczony na wolność. Obawiam się, że pani szlachetność kazała mi popełnić wielką nieostrożność.
– Człowiek ten interesuje mnie i budzi litość – mówiła Flora do młodego lekarza. – I jeżeli pan, panie doktorze, zechce poświęcić mi parę minut, by opowiedzieć o swoich pracach i poszukiwaniach w tym kierunku, będę panu bardzo zobowiązana... Kwestie te są tak bardzo zajmujące, a nikt tak ich nie badał jak pan...
Pani Travis przyłączyła swe zaproszenie do słów córki i Max Lamar obiecał złożyć paniom wizytę.
Flora i matka wsiadły do samochodu. Doktor, stojąc na miejscu, wpatrywał się w auto, aż znikło za drzewami.
Wówczas dopiero oddalił się w kierunku, w którym poszedł Jim Barden.
W samochodzie, unoszącym kobiety całą szybkością, Flora starała się uspokoić matkę i była weselsza niż zwykle. Chwilami jednak chmurka smutku przelotnie ukazywała się na jej obliczu.
W alei, po której obu stronach wznosiły się bogate pałace prywatne, samochód zatrzymał się przed bramą wspaniałego ogrodu, pośród drzew widać było zbytkowną willę. Był to pałacyk Blanc-Castel, rezydencja pań Travis. Matka weszła do mieszkania, córka zaś skierowała się powoli w głąb parku. Tam spotkała ją kobieta lat czterdziestu pięciu – sześciu, ubrana czarno, o twarzy energicznej i dobrej. Nazywała się Mary i była ongiś mamką Flory; potem zaś pozostała przy niej, bardziej jako nieoceniona, wierna przyjaciółka niż guwernantka młodej dziewczyny, którą otaczała przywiązaniem i poświęceniem niestrudzonym. Zamieniła z wychowanką swą parę słów, a widząc ją zamyśloną, odeszła.
Flora pozostała sama. W roztargnieniu zrobiła parę kroków wśród podzwrotnikowej roślinności i znalazłszy się nad brzegiem dużej sadzawki usiadła na ławeczce trzcinowej. Powoli twarz jej przybierała wyraz coraz bardziej smutny i nagle, jakby czując gwałtowny ból, przycisnęła rękę do piersi.
– Floro, dziecino moja, co ci jest? Cierpisz, kochanie? – szepnął obok niej głos niespokojny.
Flora obejrzała się i zobaczyła swą wierną guwernantkę, która, będąc niespokojna o swą wychowankę, poszła w jej ślady.
– Nie, Mary, upewniam cię, że nie. Nic mi nie jest. Dlaczegóż bym miała cierpieć?
– Nie wiem, dlaczego, ale widzę, że jesteś inna niż zwykle. Co z tobą?
– Doprawdy, droga Mary, nie wiem. Może to wskutek wzruszenia sceną, jaką przeżyłam... Ale nie...
Zamilkła, a po chwili głosem przyciszonym powiedziała:
– To coś innego... To jakieś przeczucie, które mnie opanowało, przeczucie nieszczęścia, jakie mnie spotka.
Drgnęła nerwowo, rozejrzała się dokoła z przerażeniem i jeszcze ciszej, szeptem prawie, dodała:
– Nieszczęścia, jakie mnie spotkało... w tej chwili właśnie... nieszczęścia niepowetowanego... To szaleństwo, ale mam wrażenie jasne i okrutne, że ktoś z moich zginął.
Drżąca cała oparła się na ramieniu swej wiernej towarzyszki. Mary przytuliła ją do siebie z czułością i starała się uspokoić łagodnymi słowami.
Ale i głos Mary był dziwnie zmieniony i w oczach jej przebijała trwoga.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.