Arsene Lupin. Arsene Lupin. Dżentelmen włamywacz - Maurice Leblanc - ebook

Arsene Lupin. Arsene Lupin. Dżentelmen włamywacz ebook

Leblanc Maurice

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza część opowiadań opisujących przygody Arsène’a Lupina, jednego z najpopularniejszych fikcyjnych bohaterów literackich. Lupin, dżentelmen włamywacz ma znakomite zdolności detektywistyczne, ale i uwodzicielskie. Nie ma szyfru którego by nie złamał, ani kobiety, która oparłaby się jego wdziękom. Błyskotliwy umysł, szarmancki charakter i pełen humoru dialog w pełnej zwrotów akcji historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 228

Oceny
3,6 (8 ocen)
2
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Uwięzienie Arsène’a Lupina

Dziwna podróż! Zapowiadała się tak pomyślnie! Co do mnie osobiście, żadna się jeszcze pod tak szczęśliwą wróżbą nie rozpoczęła! Prowansja jest to statek szybki, wygodny, wspaniale urządzony. Kapitan należy do ludzi najuprzejmiejszych w świecie. Towarzystwo zebrało się doborowe. Zawiązywały się stosunki, organizowały rozrywki. Doznawaliśmy rozkosznego wrażenia, że odcięto nas od reszty świata, rzucono na wyspę nieznaną, pozostawiając własnemu losowi. Z konieczności więc musieliśmy się zbliżyć do siebie,

Istotnie, zbliżyliśmy się...

Czyście się kiedy zastanawiali, ile oryginalności, ile pola do niespodzianek przedstawia takie przypadkowe zgromadzenie osób, które się wczoraj jeszcze nie znały ze sobą wcale, a dziś skazane są na to, by czas pewien przebyć razem wśród bezmiaru morza i bezkresnych przestworów nieba, razem stawiać czoło rozszalałym falom, wyzywać do walki wściekłość oceanu, złośliwość burzy i niepokojącą ciszę bezdennych głębin?

Jest to w gruncie rzeczy obraz życia ludzkiego w tragicznym skróceniu, życia ze wszystkimi jego burzami, górnymi wzlotami, monotonią, rozmaitością. I dlatego to może z tak gorączkowym pośpiechem i wytężoną rozkoszą upajaliśmy się tą krótką podróżą, której koniec widać było już w chwili, gdy się rozpoczynała.

Od niedawna coś się zmieniło. Pojawił się czynnik nowy, dający inne zabarwienie wrażeniom podróży morskiej. Mała wysepka, kołysząca się na falach, związana jest ze światem, od którego zdawała się być wyzwolona. Istnieje nić subtelna, która się niekiedy i na pełnym morzu zadzierzgnąć daje... na pełnym morzu się i zrywa. Telegraf bez drutu! Wołanie z innego świata, skąd otrzymujemy wiadomości w sposób dziwnie tajemniczy. Wyobraźnia okazuje się bezsilna. Nie ma już żelaznych nici przenoszących niewidzialne poselstwo.

Tajemnica jest tym większa, tym trudniejsza, do zbadania, owiana urokiem poezji, że przelatuje na skrzydłach wiatru.

W pierwszych chwilach po odbiciu od brzegu czuliśmy wszyscy, że płynie ku nam z oddali jakiś głos życzliwy; głos ten towarzyszy nam stale, a niekiedy nawet wyprzedza, co jakiś czas szepcąc każdemu po kilka słów serdecznych. Odezwało się do mnie dwu przyjaciół... Dziesięciu, dwudziestu innych przesyłało nam z odległości słowa pożegnania, tchnące smutkiem lub okraszone uśmiechem wesela.

Drugiego dnia podróży pogoda była burzliwa. Pod wieczór, na odległości pięciuset mil od lądu francuskiego, telegraf podawał nam depeszę następującą:

 

Arsène Lupin na waszym statku, pierwsza klasa, blondyn, rana na prawym przedramieniu, podróżuje sam pod nazwiskiem R...

 

W tej właśnie chwili rozległ się grom. Przerwały się fale elektryczne. Koniec depeszy nas nie doszedł. Pozostała tylko pierwsza litera nazwiska, pod którym się ukrywał Arsène Lupin.

Gdyby szło o każdą inną wiadomość, pewien jestem, że tajemnica byłaby dochowana święcie, zarówno przez urzędników telegrafu, jak przez kapitana okrętu i komisarza policji. Zdarzają się jednak wypadki zdolne złamać najściślejszą dyskrecję. Tegoż dnia jeszcze treść sensacyjnej depeszy przebiegła z ust do ust. Wiedzieliśmy wszyscy, że sławny Arsène Lupin ukrywa się wśród nas.

Arsène Lupin w naszym gronie! Arsène Lupin, wytworny włamywacz, którego dotąd nikt pochwycić nie zdołał! O którego świetnych czynach dzienniki rozpisują się nieustannie od wielu, wielu miesięcy! Zagadkowy, tajemniczy Arsène Lupin, z którym stary Ganimard, najzdolniejszy z naszych agentów policyjnych, rozpoczął pojedynek na życie i śmierć! Arsène Lupin, którego niezwykłe przygody owiane były urokiem dziwnej malowniczości! Arsène Lupin, mityczny gentleman, operujący jedynie w pałacach i salonach... Arsène Lupin, który pewnej nocy zakradł się do mieszkania, barona Schormana, lecz nie tknął tam niczego, pozostawiając jedynie kartę z napisem:

 

Arsène Lupin, gentleman-włamywacz, wróci, gdy meble będą zmienione na stylowe.

 

Arsène Lupin umiejący przybierać najrozmaitsze postacie: to palacz, to tenor, to bookmaker, syn szanowanej rodziny, młodzieniec, starzec, komiwojażer z Marsylii, lekarz rosyjski lub torero1 hiszpański!

Proszę, zdajcie sobie jasno sprawę z położenia: Arsène Lupin przechadzający się w ciasnym obrębię parostatku... co mówię... w małym kąciku przeznaczonym dla pasażerów pierwszej klasy, gdzie się wszyscy spotykają ze sobą co chwila i na każdym kroku: w jadalni, w salonie, w palarni! Arsène Lupin to może właśnie ten pan... nie, to tamten... a może to mój sąsiad z table d’hôtelu2... lub może współlokator z kajuty...

– Pomyśleć tylko, że niepewność trwać będzie jeszcze całych pięć dni! – wołała nazajutrz miss Nelly Underdown – ależ to nie do zniesienia! Mam nadzieję, że go wreszcie zaaresztują!

Potem, zwracając się ku mnie, dodała:

– Proszę pana, panie d’Andrézy, czyż to być może, aby pan, będąc w tak dobrych stosunkach z kapitanem, nie wiedział nic?

Pragnąłem niezmiernie cośkolwiek wiedzieć, aby się przypodobać miss Nelly! Była to jedna z tych uroczych istot, które wszędzie, gdzie się tylko ukażą, zajmują zawsze miejsce najwybitniejsze. Piękność ich olśniewa na równi z bogactwem. Mają swój dwór, wielbicieli, entuzjastów.

Wychowana w Paryżu przez matkę Francuzkę, wracała właśnie do ojca, miliardera w Chicago. Towarzyszyła jej przyjaciółka, lady Jerland.

Od pierwszej chwili stanąłem w liczbie kandydatów do flirtu. Szybkie tempo podróży prędko stopiło lody konwenansów, atmosfera się ociepliła i urok miss Nelly oczarował mnie tak silnie, że do zwykłego flirtu czułem się już niezdolny, szczególnie gdy jej duże czarne oczy spotykały się z moimi. W odpowiedzi na mój gorący, nieskrywany zachwyt z oczu tych zdawała się płynąć ku mnie jakaś nieuchwytna, nieokreślona sympatia. Hołdy me przyjmowała z wyraźną łaskawością. Raczyła śmiać się z moich dowcipów. Interesowały ją moje opowieści.

Jeden tylko, jedyny rywal mógłby zakłócić mój spokój – wcale ładny chłopak, elegancki, zamknięty w sobie.

Zdawało mi się chwilami, że jego mrukowatość pociąga miss Nelly bardziej niż moje swobodne obejście się paryżanina.

Gdy piękna Amerykanka zwróciła się do mnie z powyższym zapytaniem, on też znajdował się w grupie otaczających ją wielbicieli. Było to na pokładzie. Leżeliśmy na wygodnych bujakach. Po wczorajszej burzy niebo było jasne, czyste. Pogoda cudna.

– Nie mam szczegółów bliższych – odparłem – możemy jednak sami przeprowadzić śledztwo równie dobrze, jak byłby to uczynił stary Ganimard, osobisty nieprzyjaciel Arsène’a Lupina.

– Ho, ho... Zagalopowuje się pan daleko.

– Dlaczego? Czyż zadanie istotnie wydaje się pani tak zawiłe?

– Niezmiernie.

– Zapomina pani o danych, jakie posiadamy.

– Jakich mianowicie?

– Po pierwsze: Lupin figuruje pod nazwiskiem, rozpoczynającym się od litery R.

– Wskazówka bardzo niejasna.

– Po drugie: Podróżuje sam.

– Czyżby ten szczegół panu wystarczał?!

– Jest blondynem.

– A więc?

– A więc pozostaje nam tylko przejrzeć listę pasażerów i zastosować metodę podstawienia.

Listę miałem w kieszeni. Wyjąłem ją, szybko przebiegając wzrokiem.

– Przede wszystkim zaznaczam, że tylko trzynaście osób nosi nazwisko, rozpoczynające się od owej znamiennej litery.

– Tylko trzynaście?

– Mówię o pasażerach pierwszej klasy. Z tych trzynastu panów R. dziewięciu podróżuje z żonami, dziećmi i służbą. Pozostają wiec cztery osoby pojedyncze: markiz de Ravezdan...

– Sekretarz ambasady – przerwała miss Nelly. – Znam go osobiście.

– Major Rawson...

– To mój wuj – odezwał się ktoś z obecnych.

– Pan Rivolta...

– Jestem – zawołał jeden z grupy panów, wysoki Włoch z twarzą przysłoniętą olbrzymią brodą przedziwnej czarności.

Miss Nelly wybuchła śmiechem.

– Pan wcale nie jest blondynem.

– W takim razie – zacząłem – zmuszeni jesteśmy wyprowadzić wniosek, że winowajcą jest ostatni z listy.

– To znaczy?...

– To znaczy pan Rozaine. Kto z panów zna pana Rozaine’a?

Zapanowało milczenie. Miss Nelly, spoglądając na młodego człowieka, którego wyraźne zajęcie się nią irytowało mnie srodze, zapytała:

– Cóż panie Rozaine? Nic pan nie odpowiada?

Wszystkie oczy skierowały się ku niemu. Był blondynem. Wyznaję, uczułem w tej chwili coś jakby ukłucie w sercu. Przygniatające milczenie zaciężyło nad nami. Jasne było, że wszyscy obecni doznają tego samego uczucia. Zresztą, była to niedorzeczność, nic bowiem w zachowaniu się tego pana nie upoważniało do podejrzeń.

– Dlaczego nie odpowiadam? – powtórzył. – Dlatego że, wziąwszy pod uwagę moje nazwisko, kolor włosów i fakt, że podróżuję samotnie, doszedłem do tego samego wyniku. Proponuję zatem, aby mnie aresztowano natychmiast.

Wymówił powyższe słowa z dziwnie komicznym wyrazem twarzy. Wąskie jego wargi, więcej się jeszcze zwęziły i pobladły. Na białka oczu wystąpiła krwawa siatka.

Stanowczo żartował. Lecz twarz jego i całe zachowanie się zrobiły na nas wrażenie.

Miss Nelly zapytała naiwnie:

– Ależ pan nie ma rany na ręku!

– Prawda, rany mi brakuje.

Nerwowym ruchem zerwał mankiet, odsłaniając ramię. W tej samej chwili uderzyła mnie jedna myśl. Oczy moje spotkały się z oczami miss Nelly: pokazał ramię lewe!

Chciałem szczegół ten podkreślić, gdy nagle uwaga nasza skierowała się w inną stronę. Na pokład wpadła lady Jerland, przyjaciółka miss Nelly.

Była wzburzona. Wszyscy się rzucili ku niej. Z wielkim trudem zdołała wykrztusić:

– Moje perły... moje klejnoty... skradziono mi wszystko!

Nie, nie skradziono wszystkiego, jakeśmy się o tym przekonali wkrótce. Rzecz ciekawa niesłychana: złodziej wybierał!

Z brylantowej gwiazdy, z medalionu ozdobionego rubinami, z naszyjników i połamanych bransolet powyjmował kamienie, i to nie największe, a tylko najpiękniejsze, najkosztowniejsze, które, przedstawiając najwyższą wartość, zajmowały jak najmniej miejsca. Oprawy leżały przed nami, na stole. Widziałem je... widzieli je wszyscy. Odarte z klejnotów wyglądały jak kwiaty, którym poobrywano lśniące, barwne płatki.

Dla wykonania tego dzieła wystarczyła jedna godzina, gdy lady Jerland piła herbatę. W tak krótkim przeciągu czasu trzeba było w biały dzień, w korytarzu, gdzie się kręciło pełno ludzi, wyłamać drzwi kajuty, odnaleźć małą torebkę, tendencyjnie ukrytą na dnie pudełka do kapelusza, otworzyć ten woreczek i wyjąć klejnoty.

Jeden okrzyk wydarł się ze wszystkich piersi. Gdy się rozniosła wieść o wypadku, pasażerowie zadecydowali, że winowajcą, jest Arsène Lupin. Istotnie, była to kradzież zupełnie w jego stylu: skomplikowana, tajemnicza, niepojęta, a zarazem niesłychanie logiczna, jeżeli bowiem trudną byłoby rzeczą znaleźć bezpieczne miejsce dla wszystkich klejnotów, o ileż łatwiej ukryć pojedyncze perły, szmaragdy, szafiry.

Przy obiedzie okazało się, że miejsca na prawo i na lewo od pana Rozaine’a były niezajęte. Wieczorem dowiedzieliśmy się, że był on wzywany do kapitana. Zdawało się, że uwięzienie jego nie ulega wątpliwości. Wszystkim kamień spadł z serca. Odetchnęliśmy lżej.

Tego wieczora bawiliśmy się w gry towarzyskie. Nawet tańczono. Miss Nelly szczególnie była w wyśmienitym humorze, co upoważniło mnie do przypuszczeń, że jeśli hołdy pana Rozaine’a sprawiały jej pewną przyjemność, zapomniała już o tym zupełnie. Wdzięk jej oczarował mnie do reszty. O północy, przy świetle księżyca zapewniałem ją o swym głębokim uczuciu. Wzruszenie moje zdawało się jej podobać.

Nazajutrz, ku ogólnemu zdumieniu, dowiedzieliśmy się, że Rozaine jest wolny. Obciążające go dowody okazały się niedostateczne.

Rozaine był synem bogatego przemysłowca z Bordeaux. Wszystkie papiery miał we wzorowym porządku. Przy tym na obu rękach ani śladu rany.

– Ba! Papiery! Akt urodzenia – zawołali nieprzyjaciele Rozaine’a – ależ Arsène Lupin dostarczy wszelkich dokumentów, jakich kto zapragnie! Co się tyczy rany, to albo jej nie odniósł wcale... albo też zatarł umiejętnie ślady!...

Ktoś zarzucił, że w czasie, gdy popełniono kradzież, Rozaine znajdował się na pokładzie. Fakt ten stwierdzono!

Na to przeciwnicy odpowiedzieli:

– Czyż złodziej tej miary, co Arsène Lupin musi koniecznie być obecny przy kradzieży, którą zamyślił?

Zresztą, odrzucając wszelkie insynuacje, pozostawał punkt jeden, którego najwięksi sceptycy skrytykować nie mogli: kto, z wyjątkiem Rozaine’a, podróżował samotnie, był blondynem i nosił nazwisko, zaczynające się od litery R? Kogóż więc, jeśli nie jego wskazywał telegram?

Gdy Rozaine na kilka minut przed śniadaniem skierował się ku naszej grupie, miss Nelly i lady Jerland odeszły.

Po prostu się bały.

W godzinę później pisany cyrkularz obiegał statek, przechodził z rąk do rąk, zawiadamiając urzędników, marynarzy, pasażerów wszystkich klas, że Ludwik Rozaine obiecuje dziesięć tysięcy franków nagrody temu, kto zdemaskuje Arsène’a Lupina lub odnajdzie skradzione klejnoty.

– Jeżeli nikt mi nie przyjdzie z pomocą – oświadczył kapitanowi młody przemysłowiec, rozprawię się z bandytą sam.

Rozaine występował przeciwko Arsène’owi Lupinowi, a raczej – jak ktoś dowcipnie określił – Arsène Lupin przeciwko Arsène’owi Lupinowi! Walka zapowiadała się ciekawie.

Trwała całe dwa dni. Rozaine wałęsał się na prawo i lewo, kręcił się między załogą, rzucał pytania, szperał, wywiadywał się. Nawet w nocy, jak cień, snuł się po statku.

Kapitan ze swojej strony rozwinął najgorętszą energię. Przetrząśnięto Prowansję od góry do dołu. Przeszukano wszystkie kajuty bez wyjątku, pod pozorem, że skradzione klejnoty mogły być ukryte wszędzie, oprócz kajuty złodzieja.

– Gdyby nawet był czarnoksiężnikiem, nie mógłby pereł i brylantów uczynić niewidzialnymi. Muszą w końcu coś znaleźć, nieprawdaż? Pytała miss Nelly.

– Owszem – odparłem – lecz w takim razie należałoby zbadać najstaranniej woreczki naszych kapeluszy, podszewki marynarek, i całe ubranie.

Wskazując swój kodak 9×12, przy którego pomocy fotografowałem ją bez znużenia w najrozmaitszych pozach, dodałem:

– Czy nie przyszło pani na myśl, że w tak małym pudełeczku znalazłoby się dosyć miejsca dla ukrycia wszystkich klejnotów lady Jerland. Zdejmowanie widoków to pretekst doskonały!

– Zawsze jednak słyszałam, że każdy złodziej Zostawia za sobą jakieś ślady.

– Z wyjątkiem jednego: Arsène’a Lupina.

– Dlaczego?

– Dlaczego? – Prawdopodobnie dlatego, że myśli nie tylko o kradzieży, którą popełnia, lecz i o wszystkich okolicznościach, które by go wydać mogły.

– Z początku miałeś pan więcej wiary.

– Tak, lecz później zobaczyłem go przy robocie.

– A więc, zdaniem pana?

– Moim zdaniem, tracimy tylko czas.

Istotnie, wszelkie poszukiwania okazały się bezowocne, a raczej odniosły skutek wręcz przeciwny usiłowaniom ogółu: zginął zegarek kapitana.

Kapitan, wściekły z gniewu, podwoił gorliwość i pilniej jeszcze śledził Rozaine’a, którego kilkakrotnie poddawał indagacji.

Nazajutrz – o ironio! – znaleziono zegarek pomiędzy kołnierzykami pomocnika kapitana.

Wszystko to nosiło charakter cudowności, zdradzając rodzaj rzemiosła humorystyczno-dyletancki, właściwy Arsène’owi Lupinowi. Znać było, że złodziejstwo traktuje nie tylko jako zawód, lecz uprawia je z powołania, dla rozrywki. Wywierał wrażenie człowieka, który sam bawi się sztuką z jego woli odgrywaną przez innych, a za kulisami śmieje się do rozpuku z pomysłów i dowcipnych sytuacji, których sam jest autorem.

Stanowczo był to artysta w swoim rodzaju. Obserwując milczącego, posępnego Rozaine’a, myślałem o podwójnej roli, jaką odgrywa i nie mogłem się powstrzymać od podziwu.

Przedostatniej nocy oficer służbowy usłyszał jęki dochodzące z najciemniejszego kąta pokładu. Podszedł natychmiast. Na ziemi leżał jakiś człowiek z głową owiniętą szarym grubym szalem, z rękami związanymi cienkim sznurem.

Uwolniono go z więzów, podniesiono z ziemi, nie szczędząc troskliwych starań.

Był to Rozaine.

Rozaine, napadnięty, zbity i obdarty, podczas jednej ze swych nocnych wypraw. Do ubrania jego przypięty był bilet wizytowy, ze słowami:

 

Arsène Lupin, przyjmuje z wdzięcznością dziesięć tysięcy franków od pana Rozaine’a.

 

W rzeczywistości skradziony pugilares zawierał dwadzieścia tysięcy franków.

Naturalnie, oskarżono nieszczęśliwego o napad fikcyjny. Okazało się jednak, że związać samego siebie w ten sposób było niemożliwością absolutną... Co więcej, pismo jego różniło się najzupełniej od pisma na bilecie wizytowym, które do złudzenia przypominało pismo Arsène’a Lupina, podane w jakimś dzienniku, znalezionym na pokładzie.

Tak więc Rozaine przestał być Arsène’em Lupinem. Rozaine był to Rozaine, syn przemysłowca z Bordeaux.

Obecność Arsène’a Lupina na Prowansji, stwierdzona została raz jeszcze... W jak straszny sposób!...

Na statku zapanowało przerażenie. Każdy się obawiał samotności, nie tylko w swej kajucie, lecz i na pokładzie w miejscach bardziej oddalonych. Wszyscy przezornie grupowali się w kółka. Instynktowa nieufność dzieliła nawet bliższych znajomych. Postrachem ogółu nie była już jednostka odosobniona, śledzona i przez to mniej groźna. Arsène Lupin obecnie był to... był to każdy z nas. Podniecona wyobraźnia obdarzała go siłą cudowną, nieograniczoną. Przypisywano mu zdolność przybierania różnych postaci: raz był to szanowany major Rawson, to znów szlachetny markiz de Raverdan, albo wreszcie ktoś całkiem inny – nie krępowano się już początkową literą nazwiska. Posądzenie, nie oszczędzało nawet osobistości znanych powszechnie lub też podróżujących w towarzystwie żony, dzieci, służby.

Pierwsze depesze, które przyniósł telegraf bez drutu nie zawierały nic nowego. Przynajmniej kapitan nic nam nie powiedział. Oczywiście podobne milczenie uspokoić nas nie mogło.

Nadszedł ostatni dzień podróży. Zdawało się, że się nie skończy nigdy. Przeżywaliśmy go w atmosferze niepokojącego wyczekiwania.

Nieszczęście było nieuniknione. Tym razem nie szło już o kradzież, o zwykły napad, lecz o zbrodnię, o morderstwo. Nikt nie przypuszczał, aby Arsène’owi Lupinowi wystarczyły dwie nieznaczące kradzieże. Był absolutnym panem statku, potęgę władz mógł sprowadzić do zera. Mógł rozporządzać życiem i mieniem wszystkich stosownie do swej woli. Wszystko, było na jego rozkazy.

Wyznaję, dla mnie osobiście były to chwile pełne rozkoszy, ułatwiły mi bowiem zdobycie zaufania miss Nelly. Wzruszona tylu niezwykłymi wypadkami, zbliżyła się ku mnie, jakby szukając osłony. Czułem się szczęśliwy, że mogę ją swą opieką otoczyć.

W głębi ducha błogosławiłem Arsène’a Lupina. Czyż to nie on nas zbliżył? Czyż nie dzięki niemu miałem prawo puścić wodze najpiękniejszym marzeniom? Marzenia o miłości nie były tak urojone, jak się wydawać mogło. Czemużbym tego wyznać nie miał? Rodzina d’Andrézy pochodzi z dobrego gniazda, z Poitou, lecz złoto już zeszło z ich tarczy herbowej. Czyżby chęć przywrócenia nazwisku dawnej świetności była niegodna prawdziwego gentlemana?

Marzenia moje – czułem to dobrze – nie raziły miss Nelly. Uśmiech jej oczu pozwalał mi snuć je dalej. Słodycz głosu obiecywała nadzieję. Do ostatniej chwili staliśmy obok siebie, oparci o poręcz pokładu. Przed nami coraz wyraźniej majaczyła linia amerykańskich wybrzeży.

Przerwano poszukiwania. Czekano. Czekano wszędzie, zaczynając od pierwszej klasy, kończąc na pomostach, gdzie się mrowiło od emigrantów. Czekano chwili stanowczej, która miała przynieść rozwiązanie palącej zagadki.

Kto był Arsène’em Lupinem? Pod czyim nazwiskiem, pod jaką postacią się ukrywał?

Chwila ta nadeszła. Gdybym miał żyć sto lat jeszcze nie zapomnę najdrobniejszego szczegółu tej sceny.

– Jaka pani blada, miss Nelly – zwróciłem się do swej towarzyszki, która cała drżąca oparła się na mym ramieniu.

– A pan! odparła – pan także bardzo zmieniony!

– Cóż dziwnego, chwila jest tak przejmująca – szczęśliwy jestem, że ją przeżywam obok pani, miss Nelly. Zdaje mi się, że w przyszłości myśl pani zatrzyma się niekiedy...

Nie słuchała mnie, drżąca, rozgorączkowana... Przerzucono kładkę. Zanim jednak pozwolono pasażerom opuścić statek, tłum ludzi wdarł się na pokład: byli tam urzędnicy komory celnej, policjanci w mundurach, agenci.

Miss Nelly szepnęła:

– Gdyby się okazało, że Arsène Lupin, znikł niepostrzeżenie, wcale nie byłabym zdziwioną.

– Może wolał śmierć niż niesławę i pogrążył się w nurtach Atlantyku.

– Nie żartuj pan! – przerwała podrażniona.

Nagle drgnąłem. Gdy mnie zapytała o powód wzruszenia, odparłem:

– Czy widzi pani tego małego staruszka na samym końcu kładki?

– Z parasolem w ręku, w oliwkowym surducie?...

– To Ganimard.

– Ganimard?

– Tak, znakomity agent śledczy, który przysiągł, iż osobiście zaaresztuje Arsène’a Lupina. A, teraz pojmuję, dlaczego z tej strony oceanu nie przychodziły żadne wiadomości... Ganimard był tu, a on nie lubi wtajemniczać obcych w swe sprawy.

– Teraz Arsène Lupin może być pewny, że będzie ujęty?

– Nie wiadomo. Zdaje się, iż Ganimard widywał go zawsze tylko w przebraniu... chyba, że wie, pod jakim się ukrywa nazwiskiem...

– O – zawołała z wrodzoną kobietom okrutną ciekawością – jakżebym chciała być obecna przy aresztowaniu!

– Cierpliwości. Niewątpliwie Arsène Lupin zauważył już obecność swego wroga, postara się pewnie wyjść na samym końcu, gdy oczy starca będą znużone.

Pasażerowie zaczęli tłumnie opuszczać statek. Ganimard oparty na kiju parasola, z miną najobojętniejszą w świecie, zdawał się nie zwracać uwagi na ciżbę tłoczącą się między dwiema poręczami. Zauważyłem, że oficer służbowy, stojący tuż zanim, od czasu do czasu udzielał mu objaśnień.

Markiz de Raverdan, major Rawson, Włoch Rivolta przesunęli się mimo agenta. Za nimi poszli inni, wielu innych. Spostrzegłem nadchodzącego Rozaine’a.

Biedny Rozaine! Nie odzyskał jeszcze równowagi po doznanych ciosach.

– A jednak, może to on – odezwała się miss Nelly. Jak pan sądzi?

– Sądzę, że warto by mieć na jednej fotografii Ganimarda i Rozaine’a. Niech pani weźmie aparat – jestem tak obładowany.

Podałem jej kodak, lecz za późno. Rozaine już przeszedł. Oficer szepnął coś do ucha Ganimardowi. Stary agent wzruszył lekko ramionami. Rozaine’a nie zatrzymano.

W takim razie, któż był Arsène’em Lupinem?

– Tak – powtórzyła głośno miss Nelly – kto jest Arsène’em Lupinem?

Na pokładzie pozostało najwyżej osób dwadzieścia. Obserwowała ich po kolei, ogarnięta nieokreśloną, niejasną trwogą, że jego w liczbie tych dwudziestu nie będzie.

Rzuciłem:

– Nie możemy czekać dłużej.

Powoli ruszyła naprzód. Poszedłem za nią. Wtem, Ganimard zagrodził nam drogę.

– Co to znaczy? – zawołałem.

– Chwilę, szanowny panie. Co pana tak nagli?...

– Towarzyszę pani.

– Czekaj pan – powtórzył głosem nakazującym posłuszeństwo.

Przyjrzał mi się bacznie, a potem, wlepiając oczy w moje źrenice, rzucił:

– Arsène Lupin, nieprawdaż?

Parsknąłem śmiechem.

– Nie, panie, tylko Bernard d’Andrézy.

– Bernard d’Andrézy umarł przed trzema laty w Macedonii.

– Gdyby Bernard d’Andrézy był umarł i mnie by na świecie nie było. A – jak pan widzi – jest wręcz przeciwnie. Oto moje dokumenty.

– To są jego dokumenty. Jakim zaś sposobem przyszedłeś pan do ich posiadania, będę miał przyjemność wkrótce panu opowiedzieć.

– Ależ pan oszalałeś! Arsène Lupin wsiadł na statek pod przybranym nazwiskiem pana R...

– To także jeden z pańskich kawałów. Chciałeś pan zmylić ślady. Ho, ho, spryciarz z pana nie lada! Tym razem jednak szczęście się odwróciło. No, panie Lupin, pokaż pan, co umiesz!

Wahałem się chwilę. Krótkim ruchem ręki uderzył mnie w prawe przedramię. Krzyknąłem z bólu. Dotknął rany jeszcze niezagojonej, rany, o której wzmiankował telegram.

Należało poddać się losowi. Zwróciłem się ku miss Nelly. Ledwie trzymała się na nogach, blada jak papier, wsłuchana.

Oczy jej spotkały się z moimi, potem opuściły się na kodak, który jej przed chwilą wręczyłem. Poruszyła się gwałtownie. Miałem wrażenie, nie, miałem pewność, że nagle zrozumiała wszystko. Tak, to tam, między cienkimi ściankami z jaszczuru3, wewnątrz małego przyrządu, który złożyłem w jej ręce, nim mnie Ganimard zdążył zatrzymać, znajdowały się franki Rozaine’a, perły i brylanty Lady Jerland.

O, przysięgam, w tej chwili tak ważnej, gdy Ganimard i jego towarzysze mnie otoczyli, wszystko na świecie było mi obojętne... i uwięzienie i niechęć ludzka, wszystko, wszystko, z wyjątkiem jednej, jedynej rzeczy: co zrobi miss Nelly z przedmiotem, który jej powierzyłem.

Było mi zupełnie obojętne, czy ten dowód rzeczowy, a tak obarczający, świadczyć będzie przeciwko mnie – szło mi o to tylko, czy miss Nelly dowodu tego dostarczyć im zechce!

Czy ona mnie zdradzi? Czy zgubi? Czy postąpi jak wróg nieprzejednany, czy też jak kobieta pamiętająca o chwilach przeżytych wspólnie? Czy odrobina mimowolnej sympatii złagodzi pogardę, zabarwi ją pobłażaniem?

Przeszła koło mnie. Bez słowa złożyłem ukłon głęboki. Wmieszała się w tłum podróżnych, kierując się ku kładce. Kodak mój trzymała w ręku.

– Stanowczo, krępuje ją publiczność – myślałem. Odda go im za godzinę, może za chwilę.

Nagle, w samym środku kładki, niby niechcący, upuściła go w wodę. Znikł między ścianą murowanej grobli a bokiem statku.

Patrzyłem za odchodzącą. Śliczna jej sylwetka zginęła w tłumie, znów mi się ukazała i znów zniknęła. Skończone! Skończone na zawsze!

Chwilę stałem bez ruchu, smutny, przejęty słodkim wzruszeniem. Z piersi mej wyrwało się głębokie westchnienie. Potem, ku wielkiemu zdumieniu Ganimarda, rzuciłem:

– A jednak szkoda, że nie jestem uczciwym człowiekiem!

Tymi słowy Arsène Lupin opowiadał mi pewnego wieczora o swym uwięzieniu. Dziwny zbieg wypadków, o których kiedyś napisze osobną powieść, zadzierzgnął między nami węzły... dajmy na to, przyjaźni. Tak, mam odwagę wierzyć, iż Arsène Lupin zaszczyca mnie pewną przyjaźnią; że to przez przyjaźń, od czasu do czasu, wpada do mnie niespodziewanie, wnosząc do ciszy mej pracowni, wdzięk młodości, odblask wytężonego życia, dobry humor człowieka, któremu los nie szczędził powodzenia i uśmiechów.

Mam nakreślić jego portret? Czy potrafię? Widziałem Arsène’a ze dwadzieścia razy, lecz za każdym razem wydawał mi się kimś innym... a raczej był to ten sam człowiek odbity w dwudziestu różnych zwierciadłach dających najrozmaitsze obrazy; każdy miał właściwe sobie spojrzenie, wyraz twarzy, ruchy, sylwetkę i charakter.

– Ja sam dobrze nie wiem – mówił do mnie – który obraz jest prawdziwy. Nie poznaję siebie w lustrze.

Blaga i paradoks, powiecie, lecz zarazem prawda. Prawda dla tych, którzy go spotykali, lecz nie mają pojęcia o nieskończonym zasobie środków, jakimi rozporządza: o bezgranicznej cierpliwości, artyzmie w użyciu szminek, cudownej zdolności zmieniania wzajemnego stosunku i charakteru rysów, przekształcania wyrazu, a nawet wymiarów twarzy.

– Po cóż mi – mówił – jakiś wygląd stały? Dlaczegóż nie uniknąć niebezpieczeństwa, na jakie naraża człowieka niezmienna tożsamość osobistości? Czyny moje określają mnie dostatecznie.

Potem dodał z odcieniem dumy:

– Tym lepiej dla mnie, jeżeli nikt nie powie nigdy z zupełną pewnością: Oto Arsène Lupin. Główna rzecz, niech twierdzą bez cienia wątpliwości: Oto dzieło Arsène’a Lupina.

Właśnie o tych dziełach, o przygodach niezwykłych zamierzam mówić. Czerpać będę ze zwierzeń czynionych mi niekiedy w zimowe wieczory przy kominku, w ciszy mojej pracowni.

1torero (hiszp.) – toreador; uczestnik walki z bykiem.

2table d’hôtel (fr.) – stół hotelowy; tutaj: stół w jadalni okrętowej.

3 jaszczur – skóra końska lub ośla wyprawiona chropowato, podobna do skóry jaszczurczej.