Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Arsene Lupin, sprytny włamywacz i mistrz kamuflażu jest zawsze o krok przed prawem. Ale czyżby tym razem spotkał kogoś kto mu dorówna? Podczas włamania do domu posła Daubrecqa dwóch wspólników Lupina zostaje schwytanych przez policję i skazanych na śmierć. Tylko Lupin może uratować ich przed gilotyną. Musimy jednak zmierzyć się z bezwględnym szantażystą Daubrecq’iem, który to posiada tajemniczy kryształowy korek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Arsène Lupin wyszedł z kiosku, w którym palił cygaro i spojrzał w stronę jeziora, gdzie kołysały się u przystani dwie uwiązane łodzie.
Było to w okolicach Paryża, w ładnym miasteczku Enghien, które jest ulubionym celem niedzielnych wycieczek mieszkańców stolicy. Zapadł już mglisty, jesienny wieczór; w oknach błyszczały światła, a zwłaszcza miejscowe kasyno jaśniało z daleka, jak w dniu iluminacji. Na ulicach natomiast, skąpo oświetlonych, było dość ciemno, a że w dodatku czas był mglisty, mijający się przechodnie mogli z trudem tylko wzajem się rozpoznać.
Arsène Lupin lubił takie wieczory. Lubił je zwłaszcza dawniej, gdy był niejako początkującym w swym ulubionym rzemiośle. Dziś jednak czuł się nieswój. A przecież to, czego miał dokonać, było stosunkowo drobnostką, bagatelą, niewartą wspomnienia wobec innych przedsięwzięć. Jeśli dał się skusić na dzisiejszą wyprawę, to stało się to tylko z tego powodu, że podrażniono jego ambicję zbieracza osobliwości. Arsen był, to pamiętają zapewne czytelnicy, zapalonym kolekcjonerem, a willa, którą zamierzał dziś odwiedzić, zawierać miała mnóstwo starych brązów, cennych sprzętów i prawdziwych arcydzieł sztuki.
Stanąwszy nad jeziorem, Lupin zagwizdał jakąś piosenkę. W tejże chwili dwóch barczystych chłopów podniosło się z głębi łodzi. Byli to wioślarze.
– Jesteście, chłopcy? – rzekł Lupin.
– Jesteśmy, dowódco! – odparły oba głosy.
– Dobrze – gotujcie się do jazdy, bo słyszę już nasz samochód.
Wśród kilku przejeżdżających automobilów wprawne ucho genialnego włamywacza odróżniło łoskot własnego ekwipażu, zwanego przez niego przewozowym, gdyż służył zazwyczaj do przewożenia zdobytych łupów, składanych w jednej z licznych rezydencji, jakie posiadał Lupin w różnych punktach kraju. Poszedł więc na spotkanie samochodu, z którego wyskoczyło dwóch ludzi w ciemnych płaszczach z podniesionymi kołnierzami. Byli to dwaj członkowie jego bandy. Młodszy z nich, imieniem Gilbert, był bardzo przystojnym chłopakiem, liczącym nie więcej jak dwadzieścia dwa lata. Twarz jego otwarta, sympatyczna, nie zdradzała niczym rzemiosła, jakie uprawiał. Był on ulubieńcem Arsène’a, który odnajdywał w nim niektóre cechy przypominające mu własną młodość. Przeciwnie, towarzysz jego nazwiskiem Vaucheray miał w postaci swej coś odrażającego. Znacznie niższy od Gilberta postać miał chuderlawą, a cerę ziemistą. Nie należało jednak liczyć na jego pozorną niemoc. Pomimo drobnych kształtów obdarzony był niepospolitą siłą, a przy tym gotów na wszystko, a co gorsze skłonny do okrucieństwa. Nie cieszył się też wielką przyjaźnią Arsène’a, który zwykł mawiać, że okrutnik bywa zazwyczaj tchórzem i sam z zasady krwi nie przelewał. Za to Gilbert był wesołym chłopcem, poczciwym, jak to mówią, z kościami, a przy tym dzielnym i sprawnym aż miło.
Sam Lupin zapytywał go nieraz:
– I po co ty, chłopcze, przystałeś do mnie? Ludzie nazywają mnie przecie złodziejem, włamywaczem, ba, nawet zabójcą, chociaż dłoń moja nie splamiła się nigdy krwią.
– Ludzie się mylą – odpowiedział na to Gilbert. – Pan jest dużo więcej wart od wielu znakomitych panów żyjących w świecie kosztem nieuczciwych spekulacji. Pan umie być dobroczynnym i przyjść z pomocą tym, których wszyscy opuścili.
– Dobrze, dobrze, mój chłopcze – odpowiadał Lupin, którego te pochwały łechtały mile. Miał on rzeczywiście za punkt honoru, nie występować nigdy przeciw ludziom, o których zacności był przekonany.
Dzisiejszy jego klient, bo tak nazywano w bandzie Lupina tych, którym zamierzano złożyć wizytę, jak mawiał żartobliwie Lupin, nie miał wcale dobrej opinii. Był on wprawdzie posłem, i to bardzo wpływowym, słowo jego znaczyło wiele u ministrów, z którymi, jak mówiono, robił co chciał, ale znaczenia tego nie używał nigdy dla dobra ogółu. Brutalny, nieużyty, dążył tylko do własnych, egoistycznych celów. Dogadzał sobie we wszystkim, sypał pieniędzmi dla zaspokojenia zachcianek, nie słyszano zaś nigdy, żeby przyszedł komu z pomocą. Toteż Arsène myślał bez skrupułów o dzisiejszym zamachu. Był nawet trochę ciekaw poznać bliżej życie tego posła, który trząsł niejako swym krajem. Z drugiej strony jakieś niedobre przeczucie mówiło mu w duszy, że sprawa z nim nie pójdzie tak gładko i przyczyni mu dużo kłopotu. Ale Arsène Lupin nie należał do tych, którzy umieją się cofać. Szedł więc pewnym krokiem obok swoich wspólników, zadając im parę koniecznych pytań.
– Widziałeś więc Daubrecqa wsiadającego do pociągu?
– Tak jest – odpowiedział Gilbert – pan poseł odjechał do Paryża punktualnie o godzinie siódmej.
– A służba?
– Kucharka odprawiona, a lokaj czekać ma na swego pana w Paryżu. Nie powrócą z pewnością wcześniej jak o pierwszej po północy.
– Zatem willa Maria Teresa jest na nasze rozporządzenie?
– Najzupełniej, możemy w niej gospodarować jak u siebie.
Lupin odesłał samochód, polecając szoferowi, by powrócił za godzinę, po czym wszyscy trzej wsiedli do jednej z łodzi stojących na jeziorze.
– Bardzo powszednia awantura – rzucił przez zęby Lupin. Dopływali do willi, gdy nagle w oknach jej błysnęło światło.
– Patrzcie tylko, tam jest ktoś – zauważył Lupin.
– Nie, nie. To tylko latarnia gazowa stojąca na ulicy. Zapalono ją przed chwilą, a światło to odbiło się w jednym z okien. – Objaśnienia tego udzielił Gilbert, który był dzisiaj niezwykle ożywiony. Vaucheray siedział nieruchomy i ponury jak zwykle. Łódź przybiła do brzegu małej przystani, z której omszałe schody kamienne schodziły do wody. Dochodząc do willi, ujrzeli istotnie latarnię gazową palącą się na ulicy.
– A widzi pan! – rzekł Gilbert.
– Tak, tak, a jednak światło, któreśmy widzieli, pochodziło skądinąd. Gdzież są te zbiory? – zagadnął jeszcze Arsène.
– Na pierwszym piętrze – odparł Gilbert. – Tam zgromadził pan poseł wszystkie swe osobliwości.
– A gdzież są schody?
– Tuż za portierą.
Lupin skierował się ku owej portierze, gdy wtem fałdy jej rozsunęły się i ukazała się wśród nich wystraszona twarz ludzka.
– Złodzieje! Na pomoc! – ryknął przerażony głos.
Głowa znikła znów za portierą i słychać było szybkie kroki uciekającego.
W mgnieniu oka Arsène Lupin puścił się za nim w pogoń. Doścignął go w ostatnim pokoju, gdzie uciekający starał się otworzyć okno, zamierzając widocznie wyskoczyć na dziedziniec.
– Hola! Stój obywatelu! – krzyknął Lupin. – A to co! Tak sobie poczynasz?
Z tymi słowy Lupin padł twarzą na ziemię, podczas gdy nad głową jego zagrzmiały trzy wystrzały. Chwilę potem Arsène przyskoczył do przeciwnika i podbiwszy mu nogi, obalił go na ziemię.
Gilbert i Vaucheray byli już przy nim.
– Związać mi tego dowcipnisia! – rozkazał Lupin. – O mały włos, a byłby mnie zdmuchnął z tego świata.
– To Leonard, służący Daubrecqa.
– Służący musi być tyle wart co jego pan – natrząsał się Lupin, przystawiwszy latarkę do twarzy powalonej na podłogę ofiary. – Nie masz uczciwej twarzy, Leonardzie, i musisz mieć niejeden grzech na sumieniu. No, ale nie bój się, nic ci się nie stanie, bylebyś zachował się spokojnie.
W gruncie rzeczy Lupin był wściekły. Głupia awantura, a o mało co życia w niej nie postradał! Zmył porządnie głowę swym wspólnikom za mylnie podane informacje, dopiero widok cennych i pięknych przedmiotów, które znalazł na górnym piętrze, uspokoił go cokolwiek.
– Panu posłowi nie brak, jak widzę, gustu – zauważył, wybierając najpiękniejsze okazy mebli i obrazów.
Gilbert i Vaucheray znosili je do łodzi, tak że wkrótce salon był opróżniony... Jedna tylko okoliczność uderzyła Arsène’a: oto Gilbert i Vaucheray, nie ograniczając się do zabierania wskazanych przez niego sprzętów, dokonywali przeglądu mieszkania Daubrecqa z drobiazgową skrupulatnością detektywów.
– Oni szukają tu czegoś... – zauważył w duchu Lupin. Zwracał też na nich spod oka uwagę, nie dając po sobie poznać, że postępowanie ich obudziło w nim pewne podejrzenia. Naglił ich do pośpiechu i pilnował, gdy schodzili do łodzi.
– No! dość już tego – wskazał wreszcie. – Wzięliśmy co lepsze, resztę zostawić mi panu posłowi, aby miał na czym usiąść, wróciwszy z teatru.
– Jeszcze pięć minut – prosił go Gilbert. – Powrócimy raz jeszcze, bo...
– Bo co?
– Tam w jednej z szaf ukryty być ma słynny relikwiarz złoty czy też coś innego w tym rodzaju. Przedmiot bez żadnej prawie wartości...
Chłopak nie nawykły do kłamstwa, wikłał się, ale Lupin udawał, że wierzy jego słowom.
– Szukają czegoś! – pomyślał – a w dodatku kryją się przede mną... Nawet Gilbert...
Przykro mu było, że Gilbert nie ma do niego zaufania.
– Nie pięć, lecz dziesięć minut daję wam zwłoki. Ani sekundy dłużej!
Poszli, a on czekał na nich na dole. Nie powracali jednak, choć upłynęło więcej niż dziesięć minut. Była to niesubordynacja, której doświadczony szef nie mógł puścić płazem.
Wybiegł więc żywo na górę, ale nim dobiegł do jadalni, usłyszał wystrzał, potem jęk i łoskot upadających sprzętów.
– Co to jest, do pioruna? – pomyślał.
Wpadł jak bomba do pokoju, skąd dochodziły krzyki, Gilbert i Vaucheray tarzali się po podłodze zwarci w uścisku. Z ust ich wydzierały się stłumione okrzyki wściekłości. Odzież zbryzgana była krwią. Wreszcie Gilbert odniósł nad osłabłym zwycięstwo. Lupin, ścisnąwszy żelazną ręką zaciśniętą jego pięść, zmusił go do wypuszczenia jakiegoś drobnego przedmiotu, lecz Gilbert schował go natychmiast do kieszeni. Podniósł się wreszcie, Vaucheray jednak nie mógł się ruszyć z miejsca. Ramię jego broczyło krwią.
– Ty go zraniłeś? – spytał Gilberta Arsène Lupin.
– Nie! To Leonard, służący.
– Jakże to się stać mogło, skoro był związany?
– Zdołał jakoś uwolnić się z więzów. Podczas gdyśmy byli na górze, odnalazł swój rewolwer i strzelał do Vaucheraya.
– Gdzież jest ten śmiałek?
– W przyległym pokoju – odparł Gilbert, wskazując na drzwi. Lupin poszedł tam z lampą i istotnie znalazł służącego. Leonard był już trupem. Leżał na wznak, z rękoma na krzyż złożonymi. W szyi jego tkwił sztylet. Wyglądał strasznie. Na twarzy jego zastygł wyraz nienawiści.
– Kto go zabił? – krzyknął Lupin, blady z gniewu.
– Vaucheray – wyjąkał nieśmiało Gilbert.
– Vaucheray?... A ty, będąc świadkiem, pozwoliłeś na to? A więc krew przelewacie. Tym gorzej dla was. Od dziś przestajecie być członkami bandy. Ha! zobaczycie, co znaczy narazić się na gniew Arsène’a Lupina.
Gilbert nie próbował się usprawiedliwiać. Widok trupa przerażał go widocznie.
– I dlaczego? – badał Lupin. – Vaucheray jest skończonym łotrem. Ale jaki miał powód, który go skłonił do popełnienia tego ohydnego morderstwa?
– Leonard miał w kieszeni klucz od szafy.
– A! Od tej, gdzie był ukryty ten cenny relikwiarz? – spytał Łupin, patrząc badawczo w oczy swego młodego wspólnika.
– Tak – odparł tamten, spuszczając powieki.
– Leonard bronił się, nie chcąc dać klucza?
– Sięgnął po rewolwer i strzelił, zanim go Vaucheray przebił sztyletem.
– A potem? – badał dalej Lupin.
– Vaucheray otworzył szafę i zabrał stamtąd...
– Co? Relikwiarz? Widziałem wybornie, że to nie był relikwiarz. Ty wydarłeś mu ten mały przedmiot. Pokaż mi go zaraz.
Milczenie było jedyną odpowiedzią. Gilbert miał w tej chwili tak zacięty wyraz twarzy, że było widoczne, iż niełatwo ustąpi.
– Co to? – zawołał nagle Lupin.
– To on! – odpowiedział Gilbert, wskazując na trupa Leonarda. – Och, panie – zawołał nagle z trwogą. – Ten trup mówi. Słyszałem już raz jego głos.
– W takim razie nie jest jeszcze trupem – zaśmiał się Lupin, pochylając się nad Leonardem.
Po chwili jednak cofnął się sam... Włosy stanęły mu na głowie pod wpływem trwogi. Leonard już nie żył. Serce jego przestało bić. Twarz była nieruchoma. A przecież z tych ust, skrzywionych w kurczu przedśmiertnym, wychodzić się zdawały jakieś krótkie, urywane wyrazy. Wymawiane były głosem cichym, stłumionym, głosem dziwnie nierównym, gwiżdżącym, a przede wszystkim dziwnie dalekim.
Zimny pot wystąpił na czoło Lupina. Towarzysz jego zakrył twarz dłońmi – spojrzeli na siebie, obejrzeli wszystkie kąty pokoju. Nie było nikogo prócz nich i zamordowanego. Skąd więc pochodzić mógł ten dziwny, tajemniczy głos, jakby płynący spoza grobu. Po chwili Arsène opanował nadludzkim wysiłkiem swój lęk i pochylił się nad zabitym. Głos, który umilkł przez chwilę, znów się odezwał. Słyszał już teraz wyrazy, odróżniał poszczególne zdania.
– Poświeć mi tu lepiej – rzekł do Gilberta.
Ten zbliżył się z lampą, oświetlając twarz Leonarda. Nie było żadnej wątpliwości, że słowa, które dochodziły ich uszu, wypowiadane były przez trupa, a jednak usta skrwawione nie poruszały się wcale.
– Słuchajcie! – mamrotał straszny głos. – Oni go zabili. Zabili go chyba! Śpieszmy się! Żywo! Milczenie! Nie mówi już!...
– Panie – wyjąkał Gilbert, którego zęby szczękały jak w febrze. – Boję się... to straszne...
Ale Arsène, który od pewnego czasu wpatrywał się uważnie w jeden punkt, wybuchnął nagle szczerym, głośnym śmiechem. Dźwignął silną ręką trupa i przesunął go na inne miejsce.
– Wybornie! – rzekł. – Patrz no tu, chłopcze! Upiór zażartował sobie z nas, ale mamy go wreszcie.
Palcem wskazywał Gilbertowi słuchawkę od telefonu połączoną za pomocą drutu z aparatem wiszącym na ścianie. Słuchawka ta leżała na podłodze w tym miejscu, na którym spoczywał przed chwilą trup.
– Zjawisko tłumaczy się samo przez się – mówił dalej Arsène, poważniejąc nagle – ale za to grozi nam ono niebezpieczeństwem stokroć gorszym niż gadanie umarłego. Leonard musiał telefonować przed śmiercią na policję. A padając, ściągnął ciężarem swym słuchawkę, nie przerywając mimo to drutu. Głos, któryśmy słyszeli, to była odpowiedź z biura policyjnego. Za małą chwilę będziemy mieć na karku żołnierzy i agentów. – Mówiąc to, zmierzał już ku drzwiom, ciągnąc za sobą Gilberta.
Vaucheray wtedy ryknął z rozpaczą:
– Więc zostawiacie mnie na pastwę policji?
– Zasługiwałbyś na to, urodzony bandyto! – mruknął Lupin. Pozostał jednak, bo sprzeczne było z jego naturą zostawiać bez pomocy w biedzie kamrata, podszytego wprawdzie łotrem, ale należącego bądź co bądź do bandy. Podnieśli rannego wraz z Gilbertem, zamierzając wyprowadzić go z willi. Ale zaledwie uszli kilka kroków, Arsène zaklął z cicha.
– Za późno, do pioruna...
– Już idą...
– Nakryją nas – biadał Gilbert.
– Cicho bądź! – upomniał go Lupin. On sam miał twarz spokojną, niewzruszoną, jak ktoś, kto ma dość czasu na to, by rozważyć dobrze za i przeciw. Przechodził w tej chwili jeden z tych momentów, które zdaniem jego nadają właściwą wartość życiu. Zagrożony, przyciśnięty do muru, obmyślić musiał jakiś środek ratunku równie nagły jak skuteczny.
– Mam już! – zawołał wreszcie, uderzając się w czoło, podczas gdy słychać już było ciężkie kroki na schodach, a potem otwieranie przemocą drzwi.
Poskoczył do okna, a otworzywszy je szeroko, oddał w powietrze dwa strzały, a potem zaczął wołać: – Tędy! tędy! Mam już tych zbójów, trzymam ich! Ach śpieszcie się z pomocą, bo mi umkną!
Potem, nie namyślając się, skoczył do Gilberta, obalił go na ziemię i zaczął się z nim szamotać.
– Co to jest? – krzyknął chłopak, zaskoczony tą nagłą napaścią.
– To nic, broń się jak możesz, aby policja widziała, jak trudno mi cię pokonać. – Policja wchodziła już właśnie, a Lupin miał jeszcze czas szepnąć swemu młodemu wspólnikowi:
– Pójdziecie do więzienia, ty i Vaucheray. Nie ma innej rady. Ale nie lękaj się, wydostanę was z ula. Teraz za to graj dobrze komedię, udając, że mnie nie znasz.
– Rób, idioto, co ci każe! – syknął jeszcze Vaucheray, który zrozumiał już plan Arsène’a. – On nas wydobędzie z biedy, już nieraz tak bywało – rzekł.
Lupin przypomniał sobie nagle mały przedmiot, który Gilbert włożył do kieszeni w tajemnicy przed nim.
– Oddaj no mi wpierw ten drobiazg, który widziałem w twoim ręku – rozkazał Gilbertowi.
– Och, nie! nie! – bronił się chłopak z niezwykłym uporem.
– W takim razie sam ci go wezmę – szepnął Arsène i przycisnąwszy go do ziemi, wydobył z kieszeni jakiś mały przedmiot, który wsunął szybko w rękaw.
Wchodzący policjanci zastali ich obu pasujących się z niezwykłą gwałtownością. Szamotanie to miało wszelkie pozory walki na śmierć i życie toczonej przez dwóch zajadłych przeciwników.
– Na pomoc! Hej, pomocy! – nie przestawał wołać Arsène. Pośpieszono mu też z pomocą i w ciągu paru minut Gilbert został skrępowany, podczas gdy Arsène Lupin dźwignął się z podłogi, ocierając spocone czoło.
– No! przyszliście panowie w samą porę – rzekł, zwracając się do komisarza policji. – Jeszcze chwilkę, a ten młody smyk byłby mi umknął z rąk. Silny jest jak atleta cyrkowy.
– Czy to pan telefonowałeś do nas? – spytał grzecznie komisarz.
– O nie! Ja przybyłem tu razem z pańskimi agentami. Wchodziłem właśnie do biura w chwili, gdy doniesiono o napadzie na willę Maria Teresa, i poszedłem na ochotnika.
– W jaki sposób uprzedziłeś pan nas tutaj?
– W bardzo prosty – panowie weszliście przez drzwi, ja zaś wskoczyłem przez okno, w samą porę właśnie, aby zatrzymać złoczyńców, którzy zabierali się do ucieczki.
– Czy znasz pan mieszkańców tej willi?
– Słyszałem tylko.
– Więc nie jesteś pan służącym pana Daubrecqa?
– Ja służącym? – oburzył się Arsen. – Jestem obywatelem Paryża szukającym tu, jak inni, wytchnienia na łonie przyrody. Ale skoro pan mówisz o służącym, to będzie nim zapewne ten biedak, którego te łotry zamordowały.
– Zamordowały?
– Tak jest, panie komisarzu. Widziałem przez uchylone drzwi trupa człowieka, straszliwie zamordowanego. Leży tam w przyległym pokoju. Straszny doprawdy widok, nie mogę dotąd ochłonąć.
Na to wyznanie wszyscy chcieli wejść do sąsiedniego pokoju dla obejrzenia ofiary zbrodni. Komisarz oczywiście sprzeciwił się temu i udał się tam wraz z paru agentami, Arsène zaś udzielał pozostałym kilku jeszcze wiadomości o przebiegu swej walki z dwoma bandytami. Po niejakim czasie oświadczył, że czuje się tak wzruszony, iż musi wyjść na chwilę do ogrodu dla odetchnienia świeżym nocnym powietrzem. Nikt się temu oczywiście nie sprzeciwiał, tym bardziej, że Lupin zapowiedział, iż powróci za parę minut, gdyż komisarz będzie go zapewne potrzebował. Rzeczywiście, komisarz, dokonawszy oględzin trupa, kazał zawezwać nieznajomego pana, który się tak dzielnie przyczynił do ujęcia złoczyńców. Wołano go więc i szukano, ale nieznajomy ulotnił się gdzieś i nie ukazał się już wcale. Wreszcie policjant stróżujący przy bramie doniósł, że widział jakiegoś pana wsiadającego do łódki i płynącego po jeziorze. Krótki okrzyk, który się wydarł na tę wiadomość z ust Gilberta, przekonał urzędnika, iż padł ofiarą mistyfikacji.
– Ścigajcie go, to wspólnik, a może i herszt bandy! Strzelajcie do niego...
Wszyscy pobiegli nad jezioro. O jakie sto kroków od brzegu, widać było sylwetkę nieznajomego wiosłującego z zapałem. Kilka strzałów padło nad wodą. Komisarz sam, nie namyślając się długo, kazał sobie podać łódź, do której wskoczył wraz z dwoma agentami. Łagodny powiew letni przyniósł do uszu urzędnika zwrotkę piosenki:
Spiesz barko moja,
Pogoda sprzyja…
To Arsène śpiewał dźwięcznym tenorem, rozmarzony blaskiem księżyca.
– Drwi sobie z nas ten łotrzyk – oburzył się komisarz.
Pocieszała go myśl, że ściganemu nie uda się ujść pogoni. Nad brzegiem rozstawieni byli żołnierze, którzy mieli polecenie schwytania go w razie, gdyby chciał wylądować. On jednak nie miał widocznie tego zamiaru. Łódka krążyła po jeziorze, jakby siedzący w niej chciał po prostu użyć tylko przejażdżki. W pewnej chwili w ruchach wiosłującego dało się odczuć jakby znużenie. Łódka poruszała się coraz wolniej, tak że przestrzeń oddzielająca ją od łodzi komisarza zmniejszała się z każdą chwilą.
– Poddaj się! – wołał ze swej łodzi urzędnik, widząc, że uciekający, zdjęty widocznie zniechęceniem, odrzuca wiosło i siedzi spokojnie na ławeczce, zdawszy swe czółno na wolę wiatru.
– Poddaj się, bo każę strzelać!
Żadnej odpowiedzi. Nieznajomy siedział nieruchomo, a w nieruchomości tej było coś przerażającego. Przyszło na myśl komisarzowi, że złoczyńca knuje może jakiś dziwnie zdradziecki i niebezpieczny zamach.
– Strzelajcie! – rozkazał agentom. Wystrzelili też raz i drugi, ale spudłowali widocznie, bo nieznajomy nie drgnął nawet i siedział wciąż w tej samej pozycji. Z największymi więc ostrożnościami, leżąc prawie plackiem na dnie czółna, przybito wreszcie do niebezpiecznej łodzi, a wtedy dopiero zrozumiał komisarz przyczynę dziwnej obojętności zbiega.
W łodzi nie było nikogo.
Pakiet odzieży, związany naprędce i uwieńczony kapeluszem, naśladował z daleka wcale dobrze skuloną postać ludzką. Ona to wprowadziła w błąd ścigających, podczas gdy właściwy wróg wymknął się im zapewne już dawno, rzuciwszy się do jeziora, które przebył wpław. Zaniechano dalszych bezskutecznych poszukiwań, natomiast policja miała w ręku rzeczy zostawione przez zbiega w łodzi. Przejrzano je skrupulatnie, drobiazgowo, nie znajdując jednak niczego, najmniejszej nawet poszlaki rzucającej światło na osobę człowieka, który potrafił tak zręcznie wprowadzić w błąd stróżów sprawiedliwości. Jasne było dla komisarza, że musiał to być nie nowicjusz ani też pospolity opryszek, lecz człowiek z wyższą inteligencją i sporym doświadczeniem. Dlatego to zapewne, nawet w tak naglących okolicznościach nie zapomniał o zachowaniu wszelkich ostrożności. Podszewka kapelusza była wydarta dla zatajenia firmy sklepu i fabryki. Kieszenie płaszcza były zupełnie puste.
Naraz okrzyk tryumfu wybiegł z ust urzędnika. Pomiędzy wierzchem a podszewką paltota wyczuł palcami mały, twardy przedmiot, a przeciąwszy scyzorykiem podszewkę, wydobył go natychmiast. Była to karta wizytowa, na której wydrukowane były dwa tylko słowa: Arsène Lupin. Karty takie zostawiał niekiedy Lupin z własnej woli, gdy udało mu się w ten lub inny sposób zadrwić z policji. Ale dziś dostała się ona w jej ręce całkiem przypadkowo. Odkrycie to miało zaciążyć fatalnie na losie ujętych. Otoczono ich stokroć ściślejszą strażą niż innych przestępców, wiedziano bowiem, że ich herszt dołoży wszelkich starań, aby ich uwolnić.
Herszt tymczasem dostał się szczęśliwie do samochodu, który oczekiwał na niego po drugiej stronie jeziora, naładowany przedmiotami zrabowanymi w willi Maria Teresa. Ruszyli z największą prędkością i po upływie pół godziny znaleźli się w Neuilly, obok składnicy należącej do Arsène’a Lupina. Ludzie jego zajęli się wyładowaniem cennych zbiorów posła Daubrecqa, z których nie uroniono ani jednego okazu, sam zaś Lupin, przebrawszy się, wsiadł do pociągu i odjechał do Paryża, gdzie zajmował przy ulicy Świętego Filipa cały parter w małej kamieniczce.
Zaciszne mieszkanko nie było znane nawet członkom jego bandy, znał je tylko Gilbert. Kładąc się spać, przypomniał sobie Lupin mały przedmiot, który wydarł z rąk Gilberta w willi Maria Teresa. Trzymał go z początku w rękawie, następnie uciekając już, wsunął go do małego woreczka, który zawsze nosił na piersiach pod koszulą. Nie miał oczywiście dotąd czasu przypatrzyć mu się należycie i ocenić jego ważności – teraz dopiero ujął go dwoma palcami i oglądał pod światło. Nie zdziwił się, bo człowiek jego pokroju nie dziwił się niczemu, ale musiał przyznać, że na razie nie wie i nie domyśla się wcale, dlaczego jego wspólnicy przywiązywali tak wielką wagę do tej drobnostki. Był to kryształowy korek, korek ze złoceniami na spojeniach, jakiego się używa do karafek z likierami. I dla tego kawałka kryształu Gilbert i Vaucheray stoczyli z sobą tak zaciekłą walkę, dla niego jedynie zorganizowali wyprawę na willę Daubrecqa, bo Lupin nie wątpił teraz, że tylko z powodu kryształowego korka wciągnięty został w całą tę historię. Ale dlaczego ukrywali to przed nim? Gilbert zwłaszcza. Dlaczego nie objaśnili go o znaczeniu tej zagadki ze szkła? Postanowił napisać do Gilberta, pytając go, w ostrożnej oczywiście formie, o tajemnicę kryształowego korka. Na razie jednak nie pozostawało mu nic innego, jak ułożyć się spokojnie do snu. Upadał po prostu ze znużenia. Wsunął więc znów zagadkowy korek do płóciennej torebki i usnął twardym snem.
Gdy zbudził się nazajutrz, czuł, że ma głowę trochę ciężką. Podniósł się z trudem, a nozdrza jego wyczuły charakterystyczną woń niewinnego zresztą narkotyku, którego sam używał niekiedy do usypiania innych. Nie udało mu się zebrać myśli, ale, gdy machinalnie położył rękę na piersiach, przypomniał sobie kryształowy korek. Nie było go w płóciennym woreczku. Ktoś wszedł tu w czasie jego snu i to ktoś wtajemniczony, skoro znał mieszkanie jego i zdołał się tu dostać w nocy. Ktoś niebędący jego wrogiem, bo nie uczynił mu nic złego, ale uśpiwszy go lekkim narkotykiem, zabrał kryształowy korek.
Po tym wszystkim Arsène czuł się upokorzony a przy tym wyczuwał niejasno bezpośrednie niebezpieczeństwo. Dotąd, popełniając śmiałe i dowcipne zamachy, umiał zawsze w ostatniej chwili zjednać sobie sympatię publiczności, zwłaszcza tej, co lubi się śmiać i przebaczać wiele, byleby kawał był dowcipny i udany. Ale teraz krew, którą przelał Vaucheray, stawała pomiędzy nim, Arsène’em Lupinem a licznymi jego zwolennikami. Nie on wprawdzie popełnił morderstwo, ale mimo to ohyda popełnionego czynu spadała na niego. Poznał to od razu ze sposobu, w jaki pisały gazety o wczorajszym rabunku. Drugim niepokojącym faktem było wtargnięcie nieznanej jakiejś tajemniczej osoby do jego najskrytszego schronienia, jakim było małe mieszkanko przy ulicy Świętego Filipa. Tylko Gilbert mógł zdradzić komuś jego adres. Nie sądził, aby go zdradził przed policją, chłopak był na to za uczciwy. Ale miał widocznie kogoś, z kim skontaktował się już po uwięzieniu, kogoś bliskiego, zaufanego i który, równie jak on, przykładał ogromną wagę do posiadania kryształowego korka.
Opuścił więc Lupin bez namysłu swe mieszkanie przy ulicy świętego Filipa, przyrzekając sobie uroczyście, że tam już nigdy nie wróci – i przeniósł się do innej dzielnicy, gdzie miał własny ładny hotelik zarządzany pod cudzym nazwiskiem. Tu mógł się czuć zupełnie bezpieczny i zastanowić się lepiej nad położeniem.
– Trzeba przede wszystkim znaleźć punkt wyjścia – rzekł do siebie. – Skoro ten będzie trafnie obrany – dalsze wnioskowanie pójdzie już samo przez się. A więc, kto był pierwszym właścicielem kryształowego korka? Poseł Daubrecq, człowiek bogaty, wpływowy, lecz powszechnie znienawidzony. On przede wszystkim znać musi przyczyny, które nadają taką wartość kryształowemu talizmanowi. Rzecz oczywista, że korek sam przez się nic nie znaczy. Ale musi to być symbol, godło, klucz, służący do rozwiązania jakiejś zagadki.
Tegoż jeszcze dnia Arsène Lupin przybrał postać starego emeryta. Ustroiwszy twarz w siwe faworyty i zmieniwszy ją ze zwykłym swym mistrzostwem, wziął do ręki grubą laskę z ciężką złoconą gałką, okręcił szyję jedwabnym szalikiem i rozpoczął systematyczną przechadzkę, która przyprowadziła go dwa razy w ciągu dnia w okolice willi zajmowanej przez posła. Willa ta stała przy alei wysadzanej drzewami, gdzie Lupin spoczął parę razy na ławce – dokładnie naprzeciw mieszkania Daubrecqa.
Pierwszym razem nie zauważył nic szczególnego, widział tylko posła wychodzącego z domu i mógł się mu dokładnie przypatrzyć. Był to człowiek liczący na oko około czterdzieści pięć lat, średniego wzrostu, krępy i atletycznej budowy. Zauważył od razu Lupin głowę mocno osadzoną na grubym karku i olbrzymie muskularne pięści wtłoczone z trudem w glansowane rękawiczki. Krótki, rudawy zarost, nie łagodził bynajmniej wrażenia, jakie wywierał rysunek dolnej szczęki, szerokiej i trochę naprzód wysuniętej, co znamionuje, jak wiadomo, upartą wolę i silną przewagę zmysłowych instynktów.
Ubranie pana posła pochodziło od najlepszego krawca, a spinka zatknięta w krawat oszacowana być mogła na kilkadziesiąt tysięcy franków.
– Ten człowiek lubi dobrze żyć i ma na to dość zdrowia i pieniędzy – zauważył w duchu Lupin po tych pierwszych oględzinach. – Muszę jednak zapoznać się bliżej z jego życiem.
Sposobność ta nastręczyła mu się niebawem. Już za drugą swą bytnością przed willą Daubrecqa zauważył, że nie on jeden śledzi jego kroki. Dwóch agentów policyjnych chodziło krok w krok za panem posłem. Byli oni oczywiście ucharakteryzowani na zwykłych przechodniów i nikt inny, prócz Arsène’a Lupina nie odgadłby właściwej ich roli.
– Ho, ho! – pomyślał – zatem pan poseł uchodzi w oczach władz za osobę potrzebującą opieki. – Ale dalsze badania dowiodły mu, że policja nie zajmowała wobec Daubrecqa stanowiska opiekuńczego, lecz przeciwnie, śledziła go wbrew jego woli i zapewne mimo jego wiedzy.
W trzy dni po rabunku willi w Enghien pan poseł przekroczył próg swego paryskiego mieszkania o godzinie siódmej wieczorem.
Lupin jak zwykle znajdował się na stanowisku. Jakież było jego zdziwienie, gdy wśród agentów okrążających willę Daubrecqa poznał ni mniej ni więcej tylko samego dyrektora policji pana Maurycego Prasville’a. Czekał on widocznie na odejście Daubrecqa, paląc papierosa jak zwykły przechodzień, zaledwie jednak Daubrecq znikł na zakręcie ulicy, Prasville wstał szybko z ławki i zbliżył się do czekających na niego agentów. Na jego wszechwładny rozkaz uchyliła się żelazna krata oddzielająca dom Daubrecqa od ulicy. Arsène Lupin rozumiał wybornie, co to znaczyło.
– Tajna rewizja w mieszkaniu pana posła – szepnął do siebie – a gdybym i ja wziął w niej udział? – Bez chwili wahania przystąpił do drzwi jeszcze nie zamkniętych, przy których czuwał stróż domu.
– Ci panowie już są? – rzucił pytanie tonem człowieka, na którego czekają.
– Tak jest, są właśnie w gabinecie pana posła – odpowiedział stróż. Był to widocznie człowiek oddany policji. Lupin wszedł do domu pewnym krokiem. W razie gdyby go zapytano, po co tu przybył, zamierzał przedstawić się jako jeden z dostawców posła.
Nie doszło jednak do tego. Lupin przeszedł bez przeszkody pustą sień i salę jadalną, po czym znalazł się w ciemnym, długim korytarzu. Wtedy posłyszał szmery głosów dochodzące z pokoju, z którego oszklone do połowy drzwi wychodziły na ów korytarz. Przycisnąwszy się do ściany na wprost tych drzwi, mógł wybornie śledzić wszystko, co się działo w gabinecie Daubrecqa, w którym zapalono już światło. Zobaczył więc duże biurko zarzucone papierami, a pod ścianami szafy pełne książek. Dyrektor policji stał pośrodku i kierował ruchami swoich podwładnych, jak kapelmistrz dyrygujący orkiestrą. Agenci zdejmowali z półek po jednej książce i wytrząsali je starannie w nadziei, że coś z nich wypadnie.
– Szukają widocznie jakiegoś papieru – pomyślał Lupin. Po chwili usłyszał zniechęcony głos Maurycego Prasville’a:
– Wszystko to na próżno – nie znajdziemy.
Poszukiwania trwały dalej. Poruszano każdy przedmiot stojący na biurku, uważając jednak pilnie, aby go znów postawić na dawnym miejscu. Nagle Prasville zauważył stojącą na małym stoliku karafkę z wodą. Porwał ją szybko, a raczej wyjął z niej korek szklany i przypatrywał się mu długo pod światło.
– Cóż to! – pomyślał Lupin. – I ten, jak widzę, szuka korka. Ale Prasville wsunął korek na powrót do flaszki i czuwał dalej nad robotą swych agentów. Trwało to dobrą godzinę. Dopiero około dziewiątej wieczór wszedł do gabinetu człowiek, w którym Lupin poznał agenta śledzącego zazwyczaj Daubrecqa.
– Powraca już – oznajmił półgłosem.
– Pieszo? czy dorożką? – spytał Prasville.
– Pieszo.
– W takim razie nie musimy się śpieszyć.
Z wolna, spokojnie poustawiali ruszane przedmioty i wyszli z gabinetu przez salę jadalną bezpośrednio z nim złączoną.
Lupin pozostał sam.
Nie mógł wyjść razem z agentami, bo poznaliby niezawodnie, że nie jest jednym z nich. Słychać już było zgrzyt klucza obracanego w zamku. To Daubrecq otwierał drzwi wchodowe. Lupin, który słyszał poprzednio w czasie rozmowy agentów, że Daubrecq wyszedł dla zjedzenia obiadu w restauracji, wywnioskował stąd, że nie wejdzie do sali jadalnej, sam więc postanowił ukryć się za pluszową portierą przysłaniającą drzwi od gabinetu. Daubrecq wszedł istotnie przez korytarz i usiadł przy biurku, odkręciwszy poprzednio elektryczne światło. Wtedy dopiero Lupin miał sposobność przypatrzyć mu się lepiej. Człowiek ten miał uderzającą budowę czaszki. Czoło jego było dziwacznie poryte i pokryte guzami. Nie było to z pewnością czoło zwyczajnego człowieka. Daubrecq wydobył z kieszeni piankową fajkę, napchał ją tytoniem, który wyjął z zaklejonej paczki stojącej na biurku. Siedział tak czas jakiś otoczony kłębami dymu, a potem zadzwonił. W drzwiach ukazała się kobieta czysto ubrana, zapewne służąca prowadząca gospodarstwo pana posła, który nie był żonaty. Czekała w milczeniu na rozkazy swego pana.
– Klementyno – spyta! poseł – czy to ty wpuściłaś tych ludzi?
Kobieta zawahała się z odpowiedzią.
– Nie baw się tylko w kłamstwa – rzekł surowo – wiem przecie dobrze, że tak ty jak twój mąż jesteście nasłani przez policję, ale przecie i ja wam płacę.
– Wpuścił ich tu mój mąż – rzekła wtedy Klementyna.
– A ilu ich było?
– Najpierw pięciu, potem jeszcze jeden, a potem jeszcze trzech.
Daubrecq liczył na palcach.
– Pięć plus jeden plus trzy, to czyni razem dziewięć.
– A czy byli ci sami, co zwykle?
– Nie, jeden był inny, a także ten, który im rozkazywał.
– A jakże wyglądał ten, który im rozkazywał?
– Wysoki, brunet z dużymi wąsami.
– Prasville – zaśmiał się Daubrecq – zatem sam pan dyrektor raczył się trudzić.
Zamyślił się, a potem wziąwszy ćwiartkę białego papieru, nakreślił na niej trzy cyfry.