Arsene Lupin. Arsene Lupin. Wydrążona iglica - Maurice Leblanc - ebook + audiobook

Arsene Lupin. Arsene Lupin. Wydrążona iglica audiobook

Leblanc Maurice

4,1

Opis

Trzecia część przygód Arsène’a Lupina. Tym razem Lupin zmierzy się z Izydorem Beautrelet, utalentowanym detektywem amatorem, uczniem liceum, który jednak mimo młodego wieku sprawia słynnemu złodziejowi znaczne kłopoty. Historia zaczyna się od tajemniczej kradzieży obrazów Rubensa, należących do hrabiego Gesvres. Jednak prawdziwa gra toczy się jednak o legendarną Wydrążoną Iglicę, miejsce ukrytej fortuny królów Francji. Rozpoczyna się fascynujący pojedynek pomiędzy inteligentnym młodzieńcem i jego przebiegłym przeciwnikiem.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 29 min

Lektor: Maurice Leblanc
Oceny
4,1 (44 oceny)
20
12
8
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ketrab13

Dobrze spędzony czas

Ciekawa kolejna część serii, w pewnych momentach bardzo nudna i monotonna, ale koniec końców bardzo mi się podobała.
00

Popularność




Strzał

Rajmunda nadstawiła ucho. Dwukrotnie usłyszała szmer na tyle wyraźny, że można go było odróżnić od wszystkich przytłumionych szmerów, składających się na wielką nocną ciszę, lecz z drugiej strony tak słaby, że nie byłaby w stanie określić, czy był bliski, czy daleki, czy zrodził się wśród murów przestronnego zamku, czy w mrokach parku.

Wstała ostrożnie. Okno jej było do połowy odchylone; otworzyła je. Blask księżyca zalewał łagodny krajobraz. Na tle murów i zarośli odcinały się tragicznymi sylwetami rozrzucone ruiny starego opactwa: złamane kolumny, niepełne łuki, szczątki portyków i resztki filarów. Przewiewał lekki wietrzyk prześlizgujący się poprzez nagie i nieruchome gałęzie drzew i poruszający małe rodzące się listeczki gąszczów.

I nagle ten sam szmer... Było to z jej prawej strony poniżej piętra, na którym mieszkała, a więc w salonach, które  znajdowały się w zachodnim skrzydle zamku.

Dziewczyna chociaż dzielna i silna, uczuła lęk. Ubrała się i wzięła zapałki.

– Rajmunda... Rajmunda...

Głos słaby niby tchnienie wzywał ją z sąsiedniego pokoju, którego drzwi były zamknięte. Zwróciła się tam, idąc po omacku, gdy z pokoju tego wyszła jej kuzynka Zuzanna i padła w jej ramiona.

– Rajmundo… to ty?... Czyś słyszała?...

– Tak… To ty nie śpisz?...

– Zdaje mi się, że zbudził mnie pies... już dawno... Lecz teraz nie szczeka. Która też może być godzina?

– Około czwartej.

– Słuchaj... Ktoś chodzi po salonie, na pewno!

– Niema nic niebezpiecznego, Zuzanno, tam jest twój ojciec.

– Lecz jemu grozi niebezpieczeństwo. On śpi tuż obok małego salonu.

– Jest tam także pan Daval!...

– W drugim końcu zamku... I chcesz żeby słyszał?...

Wahały się, nie wiedząc co począć. Krzyczeć? Wołać pomocy? Nie śmiały; do tego stopnia nawet szmer ich własnego głosu wydawał się im wątpliwy. Lecz nagle Zuzanna, która zbliżyła się do okna, zdławiła w sobie okrzyk.

– Patrz… jakiś człowiek blisko basenu

Jakiś człowiek istotnie oddalał się pospiesznie. Niósł w rękach jakiś przedmiot dosyć wielkich rozmiarów, którego nie mogły rozpoznać, a który, uderzając o jego nogi, przeszkadzał mu w chodzie. Widziały, jak przechodził obok starożytnej kaplicy i zwrócił się ku drzwiczkom w murze. Musiały one być otwarte, gdyż człowiek ów zniknął w jednej chwili i nie słyszały zwykłego zgrzytu zawiasów.

– Wyszedł ze salonu – szepnęła Zuzanna.

– Nie, schody i sień byłyby go wyprowadziły bardziej na lewo... Przynajmniej...

Wtem wstrząsnęła nimi jedna i ta sama myśl. Wychyliły się obie. Pod nimi była przystawiona do fasady drabina i opierała się o pierwsze piętro, światło jakieś oświecało kamienny balkon. I jakiś drugi człowiek, również niosący coś, przemknął się przez balkon, zszedł po drabinie i uciekł tą samą drogą.

Zuzanna przerażona i bezsilna opadła na kolana i bełkotała:

– Wołajmy... wołajmy pomocy...

– Któż przyjdzie? Twój ojciec... A jeśli tam są jeszcze inni ludzie… jeśli się rzucą na niego?...

– A więc... a więc… można by uwiadomić służbę... twój dzwonek łączy się z ich piętrem.

– Tak… tak... może być, że to dobra myśl... Byle tylko przyszli na czas!

Rajmunda poszukała koło swego łóżka elektrycznego dzwonka i nacisnęła go palcem. Odezwał się dźwięk i obie odniosły wrażenie, że na dole chyba musieli usłyszeć ten wyraźny głos.

Czekały. Milczenie stawało się przerażające i nawet wietrzyk nie poruszał już listków drzew.

– Ja się boję... ja się boję.. – powtarzała Zuzanna.

I nagle wśród nocy głębokiej popod nimi rozległ się hałas walki, łoskot przewracanych mebli, dźwięk słów, wykrzykników, a potem straszny, posępny, ochrypły jęk, charczenie zdławionej ludzkiej istoty...

Rajmunda rzuciła się ku drzwiom, Zuzanna uchwyciła się rozpaczliwie jej ramienia.

– Nie... nie... nie opuszczaj mnie... ja się boję...

Rajmunda odepchnęła ją i poskoczyła na korytarz. Tuż za nią postępowała Zuzanna, zataczając się i wydając okrzyki trwogi. Rajmunda dopadła schodów, zbiegła po stopniach, rzuciła się ku drzwiom wielkiego salonu i stanęła jak wryta u progu, podczas gdy Zuzanna przykucnęła u jej boku. Naprzeciw nich, o trzy kroki, stał jakiś mężczyzna, trzymający w ręku latarnię. Jednym ruchem skierował ją na dziewczęta, oślepiając je światłem, przyglądał się długo ich bladym obliczom, a potem zupełnie powoli wziął swoją czapkę, podniósł kawałek papieru i dwa źdźbła słomy, wytarł ślady na dywanie, zbliżył się do balkonu, odwrócił się ku dziewczętom, skłonił się im głęboko i zniknął. Zuzanna pobiegła pierwsza do małego buduaru, który oddzielał wielki salon od pokoju jej ojca. Lecz u wstępu przeraził ją okropny widok. W ukośnym świetle księżyca widać było na ziemi dwa martwe ciała leżące obok siebie. Rzuciła się na jedno z nich.

– Ojcze!... ojcze!... to ty?... co ci to?... – krzyczała szalona.

Po chwili hrabia de Gesvres poruszył się. Cichym głosem rzekł:

– Nie bój się to nic... nie jestem raniony… A Daval? Czy żyje? A nóż?... nóż?...

W tej chwili weszli dwaj służący ze świecami. Rajmunda rzuciła się na ziemię przed drugim ciałem i poznała Jana Davala, sekretarza i powiernika hrabiego. Był już trupio blady.

Wówczas wstała, wróciła do salonu, spośród broni wiszącej na ścianie wzięła nabitą strzelbę i wyszła na balkon. Nie minęło z pewnością więcej niż piętnaście do szesnastu sekund od chwili, w której owo indywiduum stanęło na pierwszym szczeblu drabiny. Zatem człowiek ów nie mógł być daleko, tym bardziej że z pewnością był na tyle ostrożny, ażeby usunąć drabinę i uczynić ją bezużyteczną. I istotnie spostrzegła go zaraz, jak szedł wzdłuż szczątków starego klasztoru. Złożyła się, wymierzyła spokojnie i strzeliła. Mężczyzna upadł.

– Udało się! udało się! – zawołał jeden ze służby, tego się złapie. Lecę tam.

– Nie, Wiktorze, on wstaje, zejdźcie po drabinie i idźcie wprost ku małej furtce.

Wiktor pospieszył, lecz zanim jeszcze znalazł się w parku, człowiek ów upadł ponownie, Rajmunda zawołała drugiego służącego.

– Albercie, czy widzicie go tam na dole? Blisko wielkiej arkady?...

– Tak, czołga się w trawie... o, on już gotów...

– Proszę stąd uważać.

– Niemożliwe, żeby uciekł. Z prawej strony ruin odkryta murawa...

– A Wiktor strzeże furtki z lewej – rzekła, biorąc ponownie swą strzelbę.

– Ale panienka tam nie pójdzie?

– Owszem, owszem – odparła stanowczo z energicznymi ruchami, proszę mnie nie wstrzymywać, mam jeszcze jeden nabój… jeśli się ruszy...

Wyszła. Za chwilę Albert zobaczył, jak się skierowała ku ruinom. Zawołał do niej z okna:

– Zawlókł się za arkadę. Nie widzę go już… Ostrożnie, panienko...

Rajmunda obeszła stary klasztor, żeby odciąć owemu człowiekowi wszelki odwrót i wkrótce Albert stracił ją z oczu. Po kilku minutach, nie widząc jej wcale, zaniepokoił się i bacznie strzegąc ruin, zamiast zejść po schodach, starał się dostać na drabinę. Kiedy mu się to udało, zszedł szybko i pobiegł wprost ku arkadzie, około której ukazał mu się mężczyzna po raz ostatni. O trzydzieści kroków dalej znalazł Rajmundę, która w towarzystwie Wiktora szukała rannego.

– I cóż? – rzekł.

– Nie można go przyłapać – odpowiedział Wiktor.

– A furtka?

– Wracam od niej… oto klucz.

– Mimo to trzeba dobrze...

– O, on już na pewno nie umknie... Za dziesięć minut złapiemy tego zbója!

Dzierżawca i jego syn, obudzeni wystrzałem, przybyli z folwarku, którego budynki wznosiły się dosyć daleko na prawo, lecz w obrębie murów ale nie spotkali nikogo,

– Dalibóg – rzekł Albert, ten łotr nie mógł opuścić ruin. Znajdziemy go na dnie jakiej jamy.

Zorganizowali systematyczną nagonkę, przetrząsnęli każdy krzak, odchylali ciężkie sploty bluszczu wijącego się dookoła trzonów kolumn. Upewnili się, że kaplica była dobrze zamknięta i że żadne z okien nie było rozbite. Okrążyli klasztor, przeszukali wszystkie kąty i zakątki. Lecz wszelkie poszukiwania były daremne.

Jedno jedyne odkrycie: na samym miejscu, gdzie ów mężczyzna upadł, znaleziono czapkę szofera, z czerwonawożółtej bardzo cienkiej skórki. Poza tym nic.

O godzinie szóstej rano uwiadomiono żandarmerię z Ouville-la-Rivière, która udała się na miejsce, po wysłaniu ekspresem do prokuratury w Dieppe krótkiej notatki donoszącej o okolicznościach zbrodni, o mającym lada chwila nastąpić przychwyceniu głównego winowajcy, o odnalezieniu jego nakrycia głowy i sztyletu, którym dokonał swej zbrodni.

O godzinie dziesiątej dwa powozy najemne zjeżdżały z łagodnego stoku spadającego ku zamkowi. Jeden, szanowna karoca, mieścił w sobie zastępcę prokuratora, sędziego śledczego i jego pisarza. W drugim, skromnym kabriolecie, siedzieli dwaj młodzi reporterzy reprezentujący Journal de Rouen i pewien wielki dziennik paryski.

Stary zamek ukazał się oczom przyjeżdżających. Niegdyś siedziba opatów z Ambrumésy, zniszczony przez rewolucję, odrestaurowany przez hrabiego des Gesvres, do którego należy od dwudziestu lat, obejmuje on kompleks główny, nad którym wznosi się wieżyczka zegarowa i dwa skrzydła, z których każde jest ujęte w taras z kamienną balustradą. Ponad mur parku i płaskowyż, który podtrzymują wysokie falezy1 normandzkie, widać pomiędzy wsiami Sainte-Marguerite i Varengeville błękitny pas morza.

W zamku tym żył hrabia de Gesvres wraz ze swą córką Zuzanną, ładną i wątłą istotą z jasnymi włosami, i siostrzenicą Rajmundą de Saint-Véran, którą przygarnął do siebie przed dwoma laty, kiedy nagła śmierć ojca jej i matki uczyniła ją sierotą. Życie w zamku było spokojne i regularne. Od czasu do czasu przybywało tam kilku sąsiadów. W lecie hrabia woził obie dziewczyny prawie co dzień do Dieppe. On sam był mężczyzną wysokim, pięknego poważnego kształtu o szpakowatych włosach. Bardzo bogaty, sam zarządzał swym majątkiem i czuwał nad swymi rozległymi dobrami przy pomocy swego sekretarza Jana Davala.

Na wstępie sędzia śledczy przyjął do wiadomości pierwsze konstatacje wachmistrza żandarmerii Quevillona. Schwytanie winowajcy, ustawicznie zresztą mające nastąpić tuż-tuż, nie zostało jeszcze dotąd uskutecznione, lecz obsadzono wszystkie wyjścia parku. Ucieczka była niemożliwa.

Mała grupka przeszła następnie salę kapitularną2 i refektarz3 i weszła na pierwsze piętro. Natychmiast zauważono doskonały porządek w salonie. Ni jeden mebel, ni jeden drobiazg nie zdawał się zajmować innego miejsca niż zwyczajne i żaden z tych mebli nie był wypróżniony. Z prawej i lewej strony wisiały wspaniałe gobeliny flamandzkie z figurami. W głębi, na ścianach, cztery piękne płótna w stylowych ramach przedstawiały sceny z mitologii. Były to sławne obrazy Rubensa zapisane hrabiemu de Gesvres, podobnie jak gobeliny flamandzkie, przez jego wuja, Markiza Bobadillę, granda hiszpańskiego.

Pan Fileul zauważył:

– Jeśli kradzież była motywem zbrodni, to w każdym razie ten salon nie był jej przedmiotem.

– Któż to wie? – rzekł zastępca prokuratora, który mówił mało, lecz zawsze wbrew opinii sędziego.

– Bo widzi pan, mój drogi panie, pierwszym staraniem włamywacza byłoby ukraść te gobeliny i te obrazy, których sława jest powszechna.

– Może na to brakło mu czasu.

– O tym właśnie się dowiemy.

W tej chwili wszedł hrabia de Gesvres, a za nim lekarz. Hrabia, który zdawał się zupełnie nie odczuwać niedawnego napadu, powitał uprzejmie obu urzędników. Potem otworzył drzwi do buduaru4.

Pokój, do którego nikt nie wszedł od chwili zbrodni, prócz lekarza, znajdował się w przeciwieństwie do salonu w największym nieładzie. Dwa krzesła były przewrócone, jeden ze stołów połamany, a wiele innych przedmiotów, jak zegarek podróżny, teczka, pudełko z papierem listowym, leżało na ziemi. Na niektórych rozrzuconych białych kartkach była krew.

Lekarz zdjął sukno, które pokrywało trupa. Jan Daval, odziany w swe zwyczajne ubranie welwetowe i obuty w podkute buciki, leżał rozciągnięty na grzbiecie, z jednym ramieniem zagiętym pod siebie. Zdjęto z niego kołnierzyk, rozwarto koszulę i oto ukazała się szeroka rana, która przenikała jego pierś.

– Śmierć musiała być natychmiastowa – oświadczył lekarz... pchnięcie nożem wystarczyło.

– To jest niewątpliwie – rzekł sędzia śledczy – nóż, który spostrzegłem na kominku w salonie obok skórzanej czapki?

– Tak – potwierdził hrabia de Gesvres, nóż znaleziono tu właśnie. Pochodzi on ze zbioru broni w salonie, skąd moja siostrzenica, panna de Saint-Véran, porwała strzelbę. Zaś co do czapki szofera, należy ona najwidoczniej do mordercy.

Pan Fileul zbadał jeszcze pewne szczegóły pokoju, zwrócił się z kilku pytaniami do lekarza, a potem poprosił pana de Gesvres, żeby mu opowiedział to, co widział i co wiedział.

Oto co powiedział hrabia:

– To Jan Daval mnie zbudził. W ogóle spałem źle, z przebłyskami świadomości, w których zdawało mi się, że słyszę jakieś kroki, gdy wtem, otwierając oczy, spostrzegłem go u stóp swego łóżka, ze świecą w ręku, zupełnie ubranego… jak jest teraz właśnie, gdyż pracował często do bardzo późna w nocy. Zdawał się bardzo wzburzony i rzekł do mnie po cichu: W salonie są jacyś ludzie. Istotnie usłyszałem hałas. Wstałem i lekko uchyliłem drzwi do tego buduaru. W tejże samej chwili potrącono drzwi, które wiodą do wielkiego salonu i zjawił się jakiś mężczyzna, który rzucił się na mnie i ogłuszył mnie uderzeniem pięści w skroń. Opowiadam to panu bez szczegółów, panie sędzio śledczy, z tej prostej przyczyny, że przypominam sobie jedynie fakty zasadnicze i że te fakty następowały po sobie z błyskawiczną szybkością.

– A potem?

– A potem, nie wiem nic więcej... zemdlałem... Kiedym wrócił do przytomności, Daval leżał obok mnie śmiertelnie raniony.

– Na pierwszy rzut oka nie podejrzewa pan nikogo?

– Nikogo.

– Nie ma pan żadnego wroga?

– Nie wiem o żadnym.

– A pan Daval czy miał wrogów?

– Daval wrogów? Toż to było najlepsze stworzenie pod słońcem. Od dwudziesta lat, jak Daval był moim sekretarzem i, mogę to powiedzieć, powiernikiem, widziałem wokoło niego tylko sympatię i przyjaźń,

– A mimo to miało miejsce włamanie, miał miejsce mord, do tego trzeba jakiegoś powodu.

– Powód? ależ nim była po prostu i jedynie kradzież.

– Kradzież? Więc ukradziono panu co?

– Nic.

– Zatem?

– Zatem, jeżeli nic nie ukradziono i jeżeli mi nic nie brakuje, to przynajmniej musiano unieść cośkolwiek.

– Cóż takiego?

– Nie wiem. Lecz moja córka i moja siostrzenica powiedzą panu, z wszelką pewnością, że widziały, jak dwaj mężczyźni przechodzili jeden po drugim przez park i nieśli dosyć wielkie ciężary.

– Te panienki...

– Czyżby te panienki śniły? Byłbym skłonny uwierzyć w to, gdyż od dziś rana gubię się w dociekaniach i przypuszczeniach. Zresztą będzie najlepiej zapytać je.

Zawezwano obie kuzynki do wielkiego salonu. Zuzanna, jeszcze cała blada i drżąca, zaledwie mogła mówić. Rajmunda, energiczniejsza i bardziej męska, a zarazem piękniejsza z pozłocistym blaskiem swych czarnych oczu, opowiedziała wypadki nocy i swój w nich udział.

– Zatem zeznania są kategoryczne?

– Stanowczo. Dwaj mężczyźni, którzy przechodzili przez park, nieśli jakieś przedmioty.

– A trzeci?

– Wyszedł stąd z próżnymi rękoma.

– Czy mogłaby go nam pani opisać?

– Niestety nie omieszkał oślepić nas blaskiem swej latarni. Powiedziałabym że jest raczej wielki i ociężały…

– Czy pani wydał się taki sam? Zapytał sędzia Zuzannę de Gesvres,

– Tak... a raczej nie... – rzekła Zuzanna, zastanawiając się – Ja widziałam człowieka średniego i szczupłego.

Pan Fileul uśmiechnął się, przywykły do sprzeczności w zeznaniach świadków tego samego wypadku.

– Zatem znajdujemy się teraz z jednej strony wobec indywiduum ze salonu, które jest równocześnie wielkie i małe, grube i szczupłe – a z drugiej wobec dwu indywiduów z parku, które oskarża się o skradzenie z tego salonu przedmiotów... znajdujących się w nim jeszcze.

Pan Fileul należał, jak sam powiadał, do szkoły sędziów ironistów. Był to również sędzia, który wcale nie nienawidził galerii ni sposobności pokazania publiczności swej umiejętności, o czym świadczyła wzrastająca liczba osób tłoczących się w salonie. Do dziennikarzy przyłączyli się dzierżawca i jego syn, ogrodnik i jego żona, potem służba zamkowa i wreszcie dwaj woźnice, którzy przyjechali z powozami z Dieppe.

Pan Fileul mówił w dalszym ciągu:

– Chodziłoby także o to, żeby się pogodzić co do sposobu, w jaki zniknął ten trzeci osobnik. Pani strzeliła z tej strzelby i z tego okna?

– Tak, ów człowiek dotarł do głazu grobowcowego, prawie zupełnie ukrytego pod cierniami, z lewej strony klasztoru.

– Lecz podniósł się?

– Tylko w połowie. Wiktor poszedł natychmiast, żeby pilnować furtki, a ja poszłam za nim, zostawiając tutaj na straży naszego służącego, Alberta.

Następnie z kolei złożył zeznania Albert i sędzia wywnioskował:

– Otóż, według was, ranny nie mógł uciec ni w lewo, gdyż wasz towarzysz strzegł furtki, ni w prawo, gdyż bylibyście go spostrzegli na murawie. Tedy, według logiki, znajduje się on w tej chwili na przestrzeni względnie określonej, którą mamy przed swymi oczyma.

– Takie jest moje przekonanie

– Czy i pani także?

– Tak.

– Jest to również moje przekonanie – rzekł Wiktor.

Zastępca prokuratora zawołał tonem szyderczym:

– Pole badań jest proste; nie ma co, jak tylko prowadzić dalej poszukiwania, zaczęte od czwartej godziny.

– Może będziemy mieli więcej szczęścia.

Pan Fileul wziął z kominka czapkę skórzaną, oglądnął ją i wezwawszy wachmistrza żandarmerii, powiedział mu na osobności:

– Panie wachmistrzu, proszę posłać natychmiast człowieka do Dieppe, do kapelusznika Maigreta, rue de la Barre, i niech nam pan Maigret powie, jeśli to możliwe, komu sprzedano tę czapkę.

Pole badań, wedle określenia zastępcy prokuratora, ograniczało się do przestrzeni, mieszczącej się między zamkiem, murawą z prawej strony, kątem utworzonym przez mur z lewej i murem leżącym naprzeciw zamku, po prostu czworobok, o boku mniej więcej stu metrów, na którym wznosiły się tu i ówdzie ruiny Ambrumésy, klasztoru tak sławnego w wiekach średnich.

Zaraz w pomierzwionej trawie znaleziono ślad po uciekającym. Zauważono w dwu miejscach ślady krwi sczerniałej, prawie zaschłej. Za skrętem łuku, który oznaczał kraniec klasztoru, nie było nic więcej, gdyż natura ziemi pokrytej igliwiem sosnowym nie nadawała się już do odcisków ciała. Lecz w takim razie jakże ranny mógł ujść wzroku młodej dziewczyny, Wiktora i Alberta? Kilka zarośli, które do cna przetrząsnęła służba i żandarmi, kilka płyt nagrobkowych, przy których szukano, to było wszystko.

Sędzia śledczy kazał ogrodnikowi, który miał klucz, otworzyć kaplicę, prawdziwy klejnot rzeźby, relikwiarz kamienny, który uszanowały czasy i rewolucje i który uchodził zawsze wraz z cyzelowaniami swego portyku i drobnym narodkiem swych statuetek za jeden z cudów stylu gotyckiego normandzkiego. Kaplica, wewnątrz bardzo prosta, bez innej ozdoby prócz marmurowego ołtarza, nie użyczyła żadnej kryjówki. Zresztą nie można było dostać się do niej. Jakimże sposobem?

Badanie skończyło się na furtce służącej jako wejście dla zwiedzaczy ruin. Wychodziła ona na drogę ściśniętą między murem a przyciętym szpalerem, gdzie widać było opuszczone kamieniołomy. Pan Fileul schylił się; pył drogi wskazywał ślady pneumatyków zabezpieczonych od ślizgania się. Istotnie Rajmundzie i Wiktorowi zdawało się po strzale, że słyszą hałas automobilu.

Sędzia śledczy zauważył:

– Ranny musiał dopaść swych wspólników.

– To niemożliwe! – zawołał Wiktor. Byłem tam wówczas, gdy panienka i Albert widzieli go jeszcze.

– Ależ w końcu on musi gdzieś być! Zewnątrz czy wewnątrz, nie mamy wyboru.

– On jest tu – twierdził uparcie służący.

Sędzia wzruszył ramionami i odwrócił się od nich ku zamkowi dosyć markotny. Sprawa zapowiadała się stanowczo niedobrze. Kradzież, w której nic nie ukradziono, więzień niewidzialny, nie było czego się chwycić.

Było już późno. Pan de Gesvres zaprosił urzędników, jak również obu dziennikarzy, na śniadanie. Jedzono w milczeniu, potem pan Fileul wrócił do salonu, gdzie wypytywał służbę, Lecz wtem ozwał się od strony dziedzińca tętent konia i w chwilę potem wszedł żandarm, którego posłano do Dieppe:

– No i cóż, widzieliście kapelusznika? – zawołał sędzia z niecierpliwością, czekając pierwszej wiadomości.

– Widziałem pana Maigreta. Tę czapkę sprzedano jakiemuś woźnicy.

– Woźnicy!

– Tak, woźnicy, który zatrzymał się przed magazynem ze swym powozem i zapytał, czy nie mógłby dostać dla jednego ze swych klientów żółtej czapki szofera. Była tylko ta. Zapłacił, nie oglądając wcale towaru, i odjechał. Bardzo się spieszył.

– Jakiego rodzaju powóz!

– Karoca.

– A w który dzień to było?

– W który dzień? Ależ dziś rano o godzinie ósmej.

– Dziś rano? Cóż mi to bajacie5?

– Czapkę kupiono dziś rano.

– Ależ to niemożliwe, bo przecie znaleziono ją tej nocy w parku. Na to musiała ona tam być; a dalej: musiała być kupiona przedtem.

– Dziś rano. Tak mi powiedział kapelusznik.

Nastąpiła chwila oszołomienia. Sędzia śledczy, ogłupiały, usiłował zrozumieć to wszystko. Nagle podskoczył rażony błyskiem jasnej myśli.

– Przyprowadzić tu woźnicę, który nas przywiózł dziś rano, tego od karocy! Przyprowadzić go zaraz!

Wachmistrz żandarmerii i jego podwładny pobiegli pospiesznie ku stajniom. Po kilku minutach wachmistrz wrócił sam.

– Woźnica?

– Kazał sobie dać jeść w kuchni, zjadł śniadanie i potem...

– I potem?

– Umknął.

– Ze swym wozem?

– Nie. Pod pozorem, że chce odwiedzić jednego ze swych krewnych w Ouville, pożyczył rower od stajennego. Oto jego kapelusz i jego płaszcz.

– Lecz nie pojechał z odkrytą głową?

– Wyjął z kieszeni swej czapkę i okrył nią głowę.

– Czapkę?

– Tak, zdaje się z żółtej skóry.

– Z żółtej skóry? – ależ nie, bo przecie ona jest tutaj.

– Istotnie, panie sędzio śledczy, lecz jego jest podobna.

Zastępca prokuratora zachichotał ironicznie.

– To ogromnie śmieszne! Ogromnie zabawne! Istnieją dwie czapki... Jedna, która była prawdziwa i która stanowiła nasz jedyny dowód, odjechała na głowie pseudo-woźnicy! A drugą, która jest fałszywa, pan ma w ręku. Ach, ten zuch dobrze z nas zadrwił.

– Chwytajcie go! Sprowadźcie go! – wołał pan Fileul. – Panie wachmistrzu Quevillon, dwu pańskich ludzi na koń i w cwał!

– On już teraz daleko – rzekł zastępca prokuratora.

– Niech będzie daleko jak chce, trzeba go ścigać.

– Myślę, lecz zarazem sądzę, panie sędzio śledczy, że nasze wysiłki powinny przede wszystkim skupić się tutaj. Proszę przeczytać papier, który właśnie znalazłem w kieszeni płaszcza.

– Jakiego płaszcza?

– Płaszcza woźnicy.

I zastępca prokuratora podał panu Fileulowi złożony we czworo papier, na którym widniało tych kilka słów napisanych ołówkiem, pismem dosyć pospolitym:

Biada panience, jeśli zabiła pryncypała.

Wywołało to pewne poruszenie.

– Mądrej głowie dość pałką... Ostrzegają nas – mruknął zastępca prokuratora.

– Panie hrabio – podjął tok rozmowy sędzia śledczy – błagam, niech się pan nie niepokoi. A pani również. Groźba ta nie ma żadnego znaczenia, gdyż organa sprawiedliwości są na miejscu. Zostaną zarządzone wszelkie środki ostrożności. Odpowiadam za bezpieczeństwo państwa. Zaś co do panów – dodał, zwracając się ku obu reporterom – liczę na dyskrecję panów. Jedynie dzięki przesadnej uprzejmości z mej strony byliście panowie świadkami tego śledztwa i źle byście mi się panowie wypłacili...

Tu przerwał, jak gdyby go uderzyła jakaś myśl, obejrzał obu młodych ludzi po kolei i, zbliżając się do jednego z nich, zapytał:

– W jakim dzienniku pan pracuje?

– W Journal de Rouen.

– Czy ma pan legitymację?

– Oto jest.

Dokument był w porządku. Nie było co mówić. Pan Fileul zapytał drugiego reportera:

– A pan?

– Ja?

– Tak, pytam pana, do jakiej pan należy redakcji.

– Mój Boże, panie sędzio śledczy, ja pisuję we wielu dziennikach... po trosze wszędzie...

– Pańska legitymacja?

– Nie mam żadnej.

– Aj, i jakże to?...

– Żeby dziennik wydał legitymację, na to trzeba pisać w nim stale.

– A więc?

– A więc ja jestem jedynie współpracownikiem okolicznościowym. Posyłam na prawo i na lewo artykuły, które mi drukują... lub odrzucają, zależnie od okoliczności.

– A w takim razie pańskie nazwisko? Pańskie papiery?

– Moje nazwisko nic panu nie powie. A co do papierów, nie mam ich wcale.

– Nie ma pan żadnego świstka, który by potwierdzał pański zawód?

– Nie mam żadnego zawodu.

– Ależ w końcu, mój panie – zawołał sędzia z pewną brutalnością – przecie pan nie ma zamiaru zachować swego incognito, skoro się pan tu wślizgnął podstępem i podchwycił tajemnice sprawiedliwości!

– Pan będzie łaskaw zauważyć, panie sędzio śledczy, że mnie pan o nic nie pytał, kiedy przybyłem, i, że wobec tego nie miałem co mówić. Zresztą śledztwo pańskie nie wydaje mi się wcale tajne, skoro wszyscy byli przy nim,.. nawet jeden z winnych.

Mówił łagodnie, tonem nieskończonej grzeczności. Był to zupełnie młody człowiek, bardzo wysoki i bardzo szczupły, odziany bez najmniejszej kokieterii w spodnie za krótkie i surdut zbyt sztywny. Był różowy jak dziewczyna, miał czoło szerokie, przesłonięte wiechą włosów, i jasną brodę, nierówną i źle przyciętą. W jego żywych oczach jaśniała inteligencja. Nie zdawał się wcale zakłopotany i uśmiechał się uśmiechem sympatycznym, w którym nie było żadnego śladu ironii.

Pan Fileul oglądał go z wzrastającą nieufnością. Dwaj żandarmi postąpili naprzód. Młodzieniec zawołał wesoło:

– Panie sędzio śledczy, najwidoczniej podejrzewa mnie pan, że należę do liczby winowajców. Lecz gdyby tak było, czyżbym nie był wymknął się w stosownej chwili za przykładem swego rzekomego towarzysza?

– Mógłby pan spodziewać się...

– Wszelka nadzieja byłaby tu głupia. Proszę się zastanowić, panie sędzio śledczy, a zgodzi się pan ze mną, że wedle praw dobrej logiki...

Pan Fileul spojrzał wprost w jego oczy i rzekł oschle.

– Dosyć tej zabawy! Pańskie nazwisko?

– Izydor Beautrelet.

– Pański zawód.

– Uczeń retoryki w liceum Jansona de Sailly.

Pan Fileul wytrzeszczył zdumione oczy.

– Co mi pan tu plecie? Uczeń retoryki...

– W liceum Jansona, rue de la Pompe numer...

– Ejże! – zawołał pan Fileul, pan kpi ze mnie! Lecz niechże się ta zabawa skończy?

– Wyznaję panu, panie sędzio śledczy, że pańskie zdumienie mnie dziwi. Cóż sprzeciwia się temu, żebym był uczniem retoryki w liceum Jansona? Może moja broda? Proszę się uspokoić, moja broda jest fałszywa.

Izydor Beautrelet oderwał kilka kosmyków swej brody i twarz jego okazała się jeszcze bardziej chłopięca i bardziej różowa, prawdziwa twarz uczniaka.

Dziecięcy uśmiech odsłonił jego białe zęby, kiedy mówił:

– Cóż, jest pan teraz przekonany? Czy trzeba panu jeszcze dowodów? Proszę, niech pan czyta na tych listach mojego ojca adres: Pan Izydor Beautrelet, wychowanek liceum Jansona de Sailly.

Przekonany czy nie, pan Fileul miał minę, jakby mu ta historia nie przypadała do smaku. Zapytał szorstkim tonem:

– Co pan tu robi?

– No… uczę się.

– Na to są licea… pańskie...

– Zapomina pan, panie sędzio śledczy, że dziś 23 kwietnia i że jesteśmy w środku ferii wielkanocnych.

– Więc?

– Więc mam pełną wolność używać swych ferii, jak mi się podoba.

– A pański ojciec?...

– Ojciec mój mieszka daleko, w głębi Sabaudii i to on mi doradził małą wycieczkę po wybrzeżach La Manche.

– Z fałszywą brodą?

– O! to nie. To mój pomysł. W liceum mówimy wiele o tajemniczych przygodach, czytujemy powieści policyjne, w których się ludzie przebierają. Wyobrażamy sobie tłok spraw poplątanych strasznych Otóż chciałem się zabawić i przylepiłem sobie tę fałszywą brodę. Poza tym miałem to szczęście, że mnie brano na serio i udawałem reportera paryskiego. W ten to sposób wczoraj wieczorem po małoznacznym tygodniu przeszło, miałem przyjemność poznać swego współtowarzysza z Rouen, który dziś rano, dowiedziawszy się o wypadku w Ambrumésy, zaproponował mi bardzo uprzejmie, żebym mu towarzyszył i wynajął z nim powóz na spółkę.

Izydor Beautrelet mówił to wszystko ze swobodną, trochę naiwną prostotą, której wdzięku nie odczuwać było rzeczą niemożliwą. Sam pan Fileul, cały trzymający się w nieufnej rezerwie, słuchał go z przyjemnością. Zapytał go mniej opryskliwie:

– I jest pan zadowolony ze swej wycieczki?

– Zachwycony! Tym bardziej, że nigdy nie byłem obecny przy sprawie tego rodzaju i że ta jest wcale zajmująca.

– I nie brak jej tych tajemniczych komplikacji, które pana tak bardzo brały.

– I które są tak roznamiętniające, panie sędzio śledczy! Nie znam silniejszego wzruszenia niż widzieć wszystkie fakty wychodzące z mroku, żeby tak rzec, grupujące się jedne przeciw drugim i formujące powoli przypuszczalną prawdę.

– Do tej przypuszczalnej prawdy jakże pan idzie, młody panie! A może pan już ma gotowe swoje małe rozwiązanie zagadki?

– O! nie – odparł śmiejąc się Beautrelet... – tylko... zdaje mi się, że istnieją pewne punkty, z których wytworzyć sobie jakieś zdanie nie jest rzeczą niemożliwą, a nawet inne, do tego stopnia dokładne, że wystarczają... do wniosków.

– Ależ to staje się bardzo ciekawe, nareszcie dowiem się czegoś. Bo wyznam panu, ku swemu wielkiemu wstydowi, ja nic a nic nie wiem.

– To dlatego, panie sędzio śledczy, że pan nie miał czasu zastanowić się. Rozważać to rzecz główna. Rzadko się zdarza, żeby wypadki nie mieściły w sobie samych swego wyjaśnienia!

– I według pana, wypadki, które stwierdziliśmy, noszą w sobie samych swe wyjaśnienie?

– A czy to nie jest pańskie mniemanie? W każdym razie nie skonstatowałem innych niż te, które są zanotowane w protokole.

– Cudownie! Więc, gdybym pana zapytał, jakie przedmioty skradziono z tego salonu?

– Odpowiedziałbym panu, że je znam.

– Brawo! To szanowny pan wie o wiele więcej niż sam właściciel! Pan de Gesvres ma swój rachunek; pan Izydor Beautrelet go nie ma. Brak mu biblioteki złożonej z trzech kompleksów i jednej statuy naturalnej wielkości, której nikt nigdy nie zauważył. A jeślibym pana zapytał o nazwisko mordercy?

– Odpowiedziałbym panu również, że je znam.

Wszyscy obecni podskoczyli. Zastępca prokuratora i dziennikarz zbliżyli się. Pan de Gesvres i dwie młode dziewczyny słuchały uważnie, wszyscy pod wrażeniem pewności i spokoju Beautreleta.

– Pan zna imię mordercy?

– Tak.

– I może także miejsce, w którem on się znajduje?

– Tak.

Pan Fileul zatarł ręce:

– Cóż za powodzenie! To wyłapanie zbrodniarza będzie chlubą mojej kariery. I pan może mi zaraz teraz podać te piorunujące rewelacje?

– Zaraz teraz, tak... Albo raczej, jeśli pan w tym nie będzie widział nic nieodpowiedniego, za godzinę lub za dwie, skoro wybędę do końca przy śledztwie, które pan prowadzi.

– Ależ nie, ależ nie, natychmiast, młody panie...

W tej chwili Rajmunda de Saint-Véran, która od początku tej sceny nie spuszczała oczu z Izydora Bautreleta postąpiła ku panu Fileulowi.

– Panie sędzio śledczy...

– Czego pani żąda?

Przez dwie lub trzy minuty wahała się z oczyma utkwionymi w Beautreleta, a potem zwróciła się do pana Fileula:

– Proszę pana zapytać tego pana o powód jego wczorajszej przechadzki po drodze, która dochodzi do furtki.

Była to zdumiewająca niespodzianka. Izydor Beautrelet zdawał się przerażony.

– Ja? Pani, ja? Pani mnie wczoraj widziała?

Rajmunda zamyśliła się z oczami ustawicznie wbitymi w Beautreleta, jak gdyby usiłowała dobrze ustalić swe przeświadczenie i wyrzekła tonem pewnym;

– Wczoraj spotkałam na drodze o czwartej popołudniu młodego człowieka o postawie tego pana, ubranego jak on i z taką samą brodą… i miałam bardzo wyraźne wrażenie, że starał się ukryć.

– I to byłem ja?

Nie mogę tego twierdzić stanowczo, gdyż moje wspomnienie jest trochę chwiejne. Jednakże... jednakże zdaje mi się... Inaczej podobieństwo to byłoby zbyt dziwne...

Pan Fileul zakłopotał się. Już wywiedziony w pole przez jednego z winowajców, czyż miałby także dać zakpić z siebie temu niby-gimnazjaliście? Zapewne zachowanie się młodzieńca mówiło na jego korzyść, lecz czyż się wie?...

– Cóż pan powie na to?

Że ta panienka myli się i że tego łatwo dowiodę jednym słowem. Wczoraj o tej godzinie byłem w Veules.

Trzeba będzie to sprawdzić, trzeba. A na wszelki wypadek sytuacja zmieniła się. Panie wachmistrzu, jeden z pańskich ludzi będzie towarzyszył temu panu.

Oblicze Izydora Beautreleta wyrażało żywy sprzeciw.

– Czy to na długo?

– Dopóki się nie zbierze potrzebnych informacji.

– Panie sędzio śledczy, błagam pana, żeby je pan zebrał jak najszybciej i z możliwą dyskrecją...

– Czemu!

– Mój ojciec jest stary. Kochamy się bardzo… i nie chciałbym, żeby się o mnie trapił.

Płaczliwy trochę ton prośby nie podobał się panu Fileulowi. Zalatywało to trochę sceną z melodramatu. Niemniej przyrzekł:

– Dziś wieczorem... najdalej jutro rano będę wiedział, czego się trzymać.

Popołudnie mijało. Sędzia śledczy wrócił do ruin zamku, zakazał wchodzić tam wszystkim ciekawym i cierpliwie, metodycznie, dzieląc teren na cząstki po kolei badane, kierował sam poszukiwaniami. Lecz z końcem dnia wcale nie postąpił naprzód i oświadczył przed armią reporterów, która tymczasem najechała zamek:

– Panowie, wszystko każe nam przypuszczać, że zraniony jest tu, prawie w naszych rękach, pomimo rzeczywistości faktów. Jednakże według naszego skromnego zdania, musiał on się wymknąć i znajdziemy go na zewnątrz.

Mimo to zorganizował dla ostrożności, w porozumieniu z wachmistrzem żandarmerii, straż w parku i po nowym zbadaniu obu salonów i zupełnym przetrząśnięciu zamku, zgromadziwszy wszelkie konieczne wyjaśnienia, wrócił do Dieppe wraz z zastępcą prokuratora.

Przyszła noc. Ponieważ buduar miał zostać zamknięty, przeniesiono ciało Jana Davala do drugiego pokoju. Strzegły go dwie kobiety wiejskie w towarzystwie Zuzanny i Rajmundy. Na dole, pod bacznym okiem leśniczego, młody Izydor drzemał na ławie dawnego oratorium6. Na dworze żandarmi, dzierżawca i tuzin wieśniaków rozmieścili się między ruinami a murami.

Aż do godziny jedenastej wszystko było spokojne, lecz o jedenastej dziesięć rozległ się strzał z drugiej strony zamku.

– Baczność! – zawył wachmistrz. – Niech dwaj zostaną tutaj... wy, Fossier... i wy, Lecan... Reszta za mną biegiem!

Rzucili się wszyscy i okrążyli zamek z lewej strony. W cieniu przemknęła się jakaś sylwetka. Potem naraz drugi strzał pociągnął ich dalej, prawie aż do granic folwarku. I nagle, kiedy przybyli gromadą do płotu okalającego sad, zabłysnął płomień na prawo do domu zajętego przez dzierżawcę i inne płomienie ukazały się również. To paliła się stodoła wypchana słomą aż po dach.

– Łotry – krzyczał wachmistrz Quevillon, to oni podłożyli ogień. Pędźmy za nimi, chłopcy. Nie mogą być daleko.

Lecz ponieważ wiatr obracał płomień na główny kompleks, należało przede wszystkim zapobiec niebezpieczeństwu. Wzięli się do tego wszyscy z tym większą gorliwością, że pan de Gesvres przybiegł na miejsce nieszczęścia i zagrzewał ich obietnicą nagrody. Kiedy opanowano pożar, była druga rano. Wszelki pościg byłby daremny.

– Zobaczymy za dnia – rzekł wachmistrz. – Z pewnością zostawili ślady... znajdziemy je...

– I rad się dowiem – dodał pan de Gesvres, o powodzie tego napadu. Podkładać ogień pod stodołę ze słomą wydaje mi się czymś bezcelowym.

– Proszę pójść ze mną, panie hrabio, a ja panu może podam powód.

Przybyli razem do ruin klasztoru.

Wachmistrz zawołał:

– Lecan?... Fossier?...

Inni żandarmi szukali już swych towarzyszy zostawionych na straży. Odnaleziono ich w końcu u wejścia do furki. Leżeli na ziemi, związani, zakneblowani, z opaskami na oczach.

– Panie hrabio – mruczał wachmistrz, podczas gdy ich rozwiązywano – panie hrabio, zakpiono z nas jak z dzieci.

– W czym?

– Strzały... napad... ogień to wszystko były blagi, żeby nas ściągnąć tam... Tymczasem obezwładniono naszych dwu ludzi i sprawa gotowa.

– Jaka sprawa?

– Uprowadzenie rannego dalibóg!

– Jak to, więc pan sądzi?

– Czy ja sądzę! Toż to jest niezachwianie pewne. Przed dziesięciu minutami przyszła mi ta myśl... Lecz ja jestem bałwan, żem przedtem o tym nie pomyślał. Byłoby się ich wszystkich przyłapało. – Quevillon tupał nogą w nagłym przystępie wściekłości.

– Lecz którędy, na miły Bóg, którędy oni przeszli? Którędy go unieśli? A on, gałgan, gdzie on się ukrywał? Bo tłukliśmy się po tym terenie przez cały dzień i przecie człowiek nie ukryje się w krzaczku ziela, zwłaszcza gdy jest ranny. To czyste czary ta cała historia!

Wachmistrz Quevillon nie osiągnął jeszcze kresu swych zdumień. O świcie, kiedy wszedł do oratorium, w którym był uwięziony młody Izydor Beautrelet, stwierdzono, że młody Izydor Beautrelet zniknął.

Na krześle, zgięty we dwoje, spał leśniczy.

Obok niego stała karafka i dwie szklanki. Na dnie jednej z tych szklanek zauważono trochę białego proszku.

Po zbadaniu sprawy stwierdzono najpierw, że młody Izydor Beautrelet zadał leśniczemu środek nasenny, następnie, że nie mógł umknąć inaczej jak tylko przez okno umieszczone wysoko na dwa metry pięćdziesiąt – i wreszcie, szczegół szczególny, że nie mógł się dostać inaczej do tego okna, jak po grzbiecie swego dozorcy.

1 faleza – pionowa lub stromo nachylona ściana brzegu morza, powstała wskutek podmywania przez wodę; klif, urwisko;

2 kapitularz – jedno z pomieszczeń klasztornych, służące do zebrań.

3 refektarz – w budynkach klasztornych duże pomieszczenie służące jako jadalnia.

4 buduar – wytwornie umeblowany pokój damski.

5 bajać – opowiadać bajki, niestworzone rzeczy.

6 oratorium – miejsce modlitwy; tu: kaplica.

Izydor Beautrelet, uczeń retoryki

Wyjątek z Grand Journal:

 

Nowiny nocne – Porwanie doktora Delattre’a – Zamach szalonej odwagi

 

W chwili oddawania pod prasę przynoszą nam wiadomość, za której autentyczność nie możemy ręczyć, tak dalece wydaje się nam nieprawdopodobną. Podajemy ją tedy z wszelkimi zastrzeżeniami.

Wczoraj wieczór dr Delattre, sławny chirurg, był obecny wraz z żoną i córką na przedstawieniu Hernaniego w Comédie Française. Na początku trzeciego aktu, to znaczy koło godziny dziesiątej, otwarły się drzwi jego loży; jakiś pan, któremu towarzyszyli dwaj inni, nachylił się ku doktorowi i rzekł doń szeptem, lecz dosyć głośno, żeby usłyszała pani Delattre:

– Doktorze, mam do spełnienia bardzo przykrą misję i byłbym panu niezmiernie obowiązany gdyby mi pan ułatwił me zadanie.

– Kto pan jest, mój panie?

– Thezard, komisarz policji pierwszego okręgu, i mam rozkaz zaprowadzić pana do pana Dudouisa do prefektury.

– Lecz, ostatecznie…

– Ni jednego słowa, doktorze, błagam pana, ani jednego gestu... Zaszła fatalna pomyłka i dlatego musimy działać po cichu i nie ściągać niczyjej uwagi. Wróci pan bez wątpienia przed końcem przedstawienia.

Doktor wstał i poszedł za komisarzem.

Z końcem przedstawienia nie wrócił.

Pani Delattre, zaniepokojona bardzo, udała się do komisariatu policji. Zastała tam prawdziwego pana Thezarda i poznała, ku swemu wielkiemu przerażeniu, że indywiduum, które zabrało jej męża, było oszustem.

Pierwsze poszukiwania wykazały, że doktor wsiadł do automobilu i że ten automobil oddalił się w kierunku Placu Concorde.

Nasze następne wydanie poda naszym czytelnikom dalsze wiadomości o tej niewiarygodnej przygodzie.

Chociaż tak nieprawdopodobna, przygoda ta była prawdziwa. Zresztą na rozwiązanie nie trzeba było długo czekać i Grand Journal w tym samym dniu, w którym tę wiadomość podał, w wydaniu południowym oznajmił w kilku słowach o sensacyjnym jej zakończeniu.

 

KONIEC HISTORII

i początek przypuszczeń

 

Dziś rano o godzinie dziewiątej doktor Delattre został odwieziony przed bramę 78 na ulicy Duret przez automobil, który oddalił się natychmiast z gwałtowną szybkością.

Numer 78 na rue Duret jest to właśnie klinika doktora Delattre’a, klinika, do której przybywa co dzień rano o tej samej godzinie. Kiedyśmy się zaanonsowali, doktor, który odbywał konferencję z dyrektorem policji, był łaskaw mimo to nas przyjąć.

– Wszystko co mogę powiedzieć – odrzekł – jest to, że traktowano mnie z największymi względami. Moi byli trzej towarzysze to ludzie najmilsi, jakich znam, niezrównanej grzeczności, inteligentni i rozmowni, co nie było do pogardzenia, zważywszy długość podróży.

– Jak długo ona trwała?

– Około czterech godzin i tyleż na powrót.

– A cel tej podróży?

– Zawieziono mnie do chorego, którego stan wymagał natychmiastowej operacji.

– I ta operacja się udała?

– Tak, lecz należy lękać się następstw. Tu odpowiadałbym za chorego. Tam… w warunkach, w których się znajduje...

– Złe warunki?

– Okropne… Izba karczemna... i niemożność, żeby tak rzecz, absolutna pielęgnacji.

– Więc cóż może go ocalić?

– Cud... a potem jego budowa wyjątkowo silna.

– I pan nie może nic więcej powiedzieć o tym szczególnym pacjencie?

– Nie mogę.. Najpierw, przysiągłem, a następnie otrzymałem dziesięć tysięcy franków na swoją klinikę ludową. Jeśli nie zachowam milczenia, odbiorą mi tę sumę.

– Patrzcie! I pan wierzy?

– Dalibóg, wierzę. Wszyscy ci ludzie wyglądali bardzo serio.

Takie są objaśnienia, które nam dał doktor Delattre. A wiemy skądinąd, że dyrektorowi policji mimo usilnych starań nie udało się dotąd wydobyć z niego dokładniejszych szczegółów co do operacji, którą wykonał, co do chorego, którego leczył, i co do okolic, które przebył automobil. Zatem zdaje się będzie trudno dociec prawdy.

Tę prawdę, której autor interviewu, jak się do tego przyznał, nie był w stanie odgadnąć, umysły cośkolwiek jasnowidzące odgadły przez proste zestawienie faktów, które zaszły poprzedniego wieczora w zamku Ambrumésy i które wszystkie dzienniki podały tegoż dnia z najdrobniejszymi szczegółami. Istniał najwidoczniej między tym zniknięciem zranionego złoczyńcy i tym porwaniem znakomitego chirurga związek, który winien był zastanowić.

Zresztą śledztwo wykazało słuszność tej hipotezy. Idąc za tropem pseudowoźnicy, stwierdzono, iż on dotarł do lasu Arques, oddalonego o piętnaście kilometrów, i że stamtąd, rzuciwszy rower do rowu, udał się do wioski Saint-Nicolas i tam nadał następującą depeszę:

ALN, URZĄD POCZTOWY PARYŻ 45Sytuacja rozpaczliwa. Operacja konieczna.

Wysłać znakomitość czternastką.

 

Dowód ten był niezaprzeczony. Wspólnicy paryscy uwiadomieni, pospiesznie załatwili sprawę. O dziesiątej wieczorem wysłali znakomitość numerem czternastym drogą krajową numer 14, która bieży wzdłuż lasu Arques i dochodzi do Dieppe. Podczas tego banda złoczyńców, korzystając z podłożonego przez się ognia, uprowadziła swego naczelnika i przeniosła go do karczmy, gdzie operacja miała miejsce po przybyciu doktora, około drugiej rano.

Co do tego nie było wątpliwości. W Pontoise, w Gournay, Forges, inspektor naczelny Ganimard, wysłany specjalnie z Paryża wraz z inspektorem Folenfantem, stwierdził przejazd automobilu zeszłej nocy. I to nawet na drodze z Dieppe do Ambrumésy. Chociaż zgubiono nagle ślad automobilu blisko o pół mili od zamku, zauważono przynajmniej liczne ślady kroków między małą furtką parku a ruinami klasztoru.

Zatem wszystko się wyjaśniło. Pozostawała do określenia karczma, o której mówił doktor: głupstwo dla Ganimarda, szczwanego lisa, cierpliwego starego praktyka policyjnego. Liczba karczem jest ograniczona, a ta właśnie mogła być, ze względu na stan rannego jedynie w pobliżu Ambrumésy. Ganimard i wachmistrz Quevillon ruszyli na wieś. O pięćset metrów, o tysiąc metrów, o pięć tysięcy metrów wokoło zwiedzili i przetrząsnęli wszystko, co mogło uchodzić za karczmę. Lecz wbrew wszelkiemu oczekiwaniu konającego nie można było odnaleźć.

Ganimard był wściekły. Wrócił w sobotę wieczorem spać do zamku, z zamiarem odbycia śledztwa osobistego w niedzielę. Otóż w niedzielę rano dowiedział się, że żandarmi zauważyli tejże nocy sylwetkę która się przesunęła po drodze. Czy to był jeden z winowajców, który wrócił po informacje? Czyżby należało przypuszczać, że naczelnik bandy nie opuścił klasztoru albo okolic klasztoru.

Wieczorem Ganimard skierował otwarcie żandarmów w stronę folwarku, a sam, podobnie jak Folenfant, usadowił się wewnątrz murów, w pobliżu furtki.

Tuż po północy jakieś indywiduum wyszło z lasu, przeszło pośród nich, przekroczyło próg bramy i weszło do parku. Podczas trzech godzin widzieli, jak osobnik ten błądził w prawo i w lewo poprzez ruiny, zniżając się, drapiąc na stare filary, stojąc wielokroć długie minuty w znieruchomieniu. Potem zbliżył się do bramy i ponownie przeszedł między obu inspektorami.

Ganimard złapał go za kołnierz, a Folenfant za rękę. Nie opierał się wcale i najspokojniej w świecie dał sobie skrępować ręce i wieść się do zamku. Lecz kiedy go chcieli pytać, odpowiedział po prostu, że nie ma żadnego obowiązku do zdawania im sprawy i że będzie czekał przybycia sędziego śledczego. Wówczas oni go przywiązali mocno do nóg łóżka w jednym z dwu sąsiednich pokojów, które zajmowali.

W poniedziałek rano o godzinie dziewiątej, kiedy przybył pan Fileul, Ganimard oznajmił mu o dokonanym aresztowaniu. Kazano wyjść więźniowi. Był to Izydor Beautrelet.

– Pan Izydor Beautrelet – zawołał pan Fileul z zachwytem, wyciągając do nowoprzybyłego ręce. Jakaż miła niespodzianka! Nasz wyborny detektyw amator tu! Do naszej dyspozycji… Ależ to szczęśliwe zdarzenie! Panie inspektorze naczelny, pozwoli pan, że panu przedstawię pana Izydora Beautreleta, ucznia retoryki w liceum Jansona de Sailly.

Ganimard zdawał się trochę strapiony. Izydor skłonił mu się bardzo nisko, jak współtowarzyszowi, którego się ceni jak należy i zwrócił się do pana Fileula.

– Zdaje się, panie sędzio śledczy, że pan otrzymał dobre co do mnie informacje?

– Wyborne! Najpierw był pan istotnie w Veules les Roses w chwili, w której panna Saint-Véran sądziła, że widzi pana na drodze. Sprawdzimy bez wątpienia identyczność pańskiego sobowtóra. Następnie jest pan istotnie uczniem retoryki i to uczniem znakomitym, pracowitym i wzorowym. Ponieważ ojciec pański mieszka na prowincji, wychodzi pan raz na miesiąc do jego kolegi, pana Bernod, który nie szczędził panu pochwał.

– Tak że...

– Tak że pan jest wolny, panie Beautrelet.

– Absolutnie wolny?

– Absolutnie. A! W każdym razie kładę mały, malutki waruneczek. Zrozumie pan, że nie mogę wypuścić na wolność pana, który rozporządza narkotykami, który wymyka się przez okna i którego się potem przyłapuje na włóczędze po własności prywatnej, że takiego pana nie mogę wypuścić na wolność bez jakiegokolwiek okupu.

– Słucham.

– Otóż podejmiemy naszą przerwaną rozmowę i pan mi powie, dokąd pan doszedł w swych poszukiwaniach... W dwu dniach wolności musiał je pan posunąć daleko?

A kiedy Ganimard gotował się do wyjścia z wyrazem lekceważenia dla tego rodzaju zabawy, sędzia zawołał:

– O nie, panie inspektorze, pańskie miejsce tu… Upewniam pana, że pana Izydora Beautreleta warto posłuchać. Pan Izydor Beautrelet, według moich informacji, wyrobił sobie w liceum Jansona de Sailly sławę obserwatora, wobec którego nic nie przejdzie niespostrzeżenie, i współuczniowie jego, jak mi doniesiono, uważają go za pańskiego współzawodnika, za rywala Herlocka Sholmesa.

– No proszę! – rzekł ironicznie Ganimard.

– Doprawdy. Jeden z nich napisał do mnie: Jeśli Beautrelet oświadczy, że coś wie, trzeba mu wierzyć, a to, co powie, proszę o tym nie wątpić, będzie najistotniejszą prawdą. Panie Izydorze Beautrelet, oto teraz ma pan sposobność usprawiedliwić zaufanie swych kolegów. Zaklinam pana, niech nam pan poda najistotniejszą prawdę.

Izydor słuchał z uśmiechem i odrzekł:

– Panie sędzio śledczy, jest pan okrutny. Kpi pan z biednych gimnazjalistów, którzy bawią się, jak umieją. Ma pan zresztą słuszność i już więcej panu nie dam powodu do wyśmiewania mej osoby.

– To znaczy, że pan nic nie wie, panie Izydorze Beautrelet.

– Istotnie, wyznaję bardzo pokornie, że nic nie wiem. Gdyż nie nazywam wcale wiedzeniem odkrycia dwu lub trzech punktów bardziej określonych, które zresztą nie mogły, jestem tego pewny, ujść pańskiej uwagi.

– Na przykład?

– Na przykład, przedmiotu kradzieży.

– A więc ostatecznie zna pan przedmiot kradzieży?

– Jak pan, o czym zresztą nie wątpię. Jest to pierwsza rzecz, którą zbadałem, ponieważ praca ta wydała mi się łatwiejsza.

– Łatwiejsza? Doprawdy?

– Ależ tak. Trzeba tylko porozumować.

– Nic więcej?

– Nic więcej.

– A to rozumowanie?

– Oto jest, ogołocone z wszelkich komentarzy. Z jednej strony zaszła kradzież, gdyż te dwie panienki zgadzają się i widziały rzeczywiście dwu ludzi uciekających z jakimiś przedmiotami.

– Zaszła kradzież.

– Z drugiej strony, nic nie zginęło, gdyż tak twierdzi pan de Gesvres i on może najlepiej o tym wiedzieć.

– Nic nie zginęło.

– Z tych dwu twierdzeń wynika nieuniknienie ta konsekwencja: skoro zaszła kradzież, a nic nie zginęło, znaczy to, że przedmiot skradziony zastąpiono takim samym. Możliwą jest rzeczą, zaznaczam to wyraźnie, że fakty nie zgadzają się z tym rozumowaniem. Lecz zdaje mi się, że to jest pierwsza rzecz, która powinna nam wpaść w oczy i, że nie mamy prawa ignorować jej aż po poważnym zbadaniu.

– Istotnie... istotnie... – mruczał sędzia śledczy widocznie zainteresowany.

– Otóż – mówił dalej Izydor, co było w tym salonie, co mogło zwrócić uwagę złoczyńców? Dwie rzeczy. Najpierw gobelin. Ale to nie on. Starego gobelinu nie można imitować i oszustwo wpadłoby zaraz w oczy. Pozostają cztery Rubensy.

– Co Pan mówi?

– Powiadam, że cztery Rubensy na tej ścianie są fałszywe.

– To niemożliwe!

– Są fałszywe, a priori7, koniecznie i bez odwołania.

– Powtarzam panu, że to niemożliwe.

– Prawie rok temu, panie sędzio śledczy, jak młody człowiek, który przedstawiał się Charpenais, przybył do zamku Ambrumésy i poprosił o pozwolenie skopiowania obrazów Rubensa. Pozwolenia tego udzielił mu pan de Gesvres. Co dzień przez pięć miesięcy od rana do wieczora Charpenais pracował w tym salonie. To są kopie, które on uczynił, ramy i płótna; zajęły one miejsce czterech wielkich obrazów oryginalnych zapisanych w testamencie panu de Gesvres przez jego wuja, markiza de Bobadilla.

– Dowód!

– Nie muszę dawać dowodów. Obraz jest fałszywy, bo jest fałszywy i sądzę, że nie ma wcale potrzeby badać tych obrazów.

Pan Fileul i Ganimard spojrzeli po sobie, nie ukrywając swego zdumienia. Inspektor już nie myślał wcale o odejściu.

W końcu sędzia śledczy mruknął:

– Należałoby zasięgnąć opinii pana de Gesvresa.

A Ganimard potwierdził:

– Tak, należałoby zasięgnąć jego opinii.

I kazali zaprosić hrabiego do salonu.

Było to prawdziwe zwycięstwo młodego ucznia retoryki. Zmusić dwu ludzi zawodowych jak panowie Fileul i Ganimard do wzięcia pod uwagę swojej hipotezy była to chluba, którą każdy inny byłby się pysznił. Ale Beautrelet wydawał się niewrażliwy na te drobne satysfakcje miłości własnej i czekał spokojnie, uśmiechając się bez cienia ironii.

7a priori (łac.) – z góry; z założenia.