Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Detektyw Asbjørn Krag otrzymuje niezobowiązujące zaproszenie od przyjaciela do willi za miastem. W sąsiedztwie budynku dzieją się jednak dziwne rzeczy, słychać głuche krzyki i strzały z okolic domu Folgefuchtla, dziwaka, którego mało kto lubi. Czy okoliczni mieszkańcy mają się czego obawiać?
Sven Elvestad – norweski dziennikarz i klasyk skandynawskiej powieści detektywistycznej. Najbardziej znany z serii kryminałów o detektywie Asbjørnie Kragu oraz powieści opublikowanych pod pseudonimem Stein Riverton, przetłumaczonych na kilka języków, w tym niemiecki i angielski. Wczesne powieści Elvestada posiadają misterną konstrukcję fabuły i narracji. Niektóre z nich wykorzystywały sztuczki narracyjne przypisywane później Agacie Christie. Późniejsze książki autora bliższe są konwencji thrillera psychologicznego z nawiązaniami do teorii Freuda, która go fascynowała. Od 1972 w Norwegii przyznawana jest nagroda dla najlepszego pisarza literatury kryminalnej – Rivertonprisen.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Asbjørn Krag otwierał list za listem, szybko przebiegał oczyma i niechętnie rzucał na biurko. Nie było w nich nic zajmującego. Listy od dalekich znajomych, zaproszenia, które otrzymywał tuzinami i jeden list anonimowy. Z obrzydzeniem rzucił go Krag do kosza.
Asbjørn nudził się straszliwie.
Nic do roboty, nic – myślał.
Zwyczajnie poczta przynosiła mu jakąś tajemnicę, jakieś skomplikowane zadanie do rozwiązania, wreszcie jakieś odkrycie – a dziś....
Wreszcie pozostał mu w ręku ostatni list w dużej, niemal urzędowej kopercie. Rozciął ją spiesznie i wyjął arkusik wytwornego papieru listowego.
Zaledwie słów parę było na nim. Z przyzwyczajenia spojrzał najpierw na podpis.
– Ach, od niego – pomyślał Krag – a więc żyjesz – i przeczytał list. List brzmiał:
Kochany Przyjacielu!
Jeżeli Ci nie przeszkodzę w twych zajęciach, zapraszam Cię bardzo serdecznie do siebie na parę dni. Może tu znajdzie się coś dla ciebie. Wyjeżdżając z Kristianii1 wybierz pociąg odchodzący o 10:15.
Twój przyjaciel
Joachim Høft
Krag złożył list starannie i spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta.
– Jeżeli ci nie przeszkodzę!... – ach, jakież to śmieszne. Wszak od tygodni Krag zanudzał się śmiertelnie. Nic a nic mu nie przeszkadzało.
List pochodził od prawie zupełnie zapomnianego towarzysza młodości, który mieszkał w Friedrichshald, gdzie zajmował wybitne stanowisko społeczne. Sądząc z treści, list nie zawierał nic ważnego. Zwykłe zaproszenie towarzyskie. Główną jednak jego zaletą było to, że kończyła się nuda.
Krag postanowił wyjechać. W chwilę później zdążał Krag, wesoły i zadowolony, wraz ze służącym i walizkami na dworzec kolejowy.
Tuż przy wejściu na peron zobaczył Krag młodego agenta policyjnego i podszedł ku niemu.
– Dokąd pan jedzie? – zapytał, witając się, agent.
– Wyjeżdżam w osobistych sprawach.
– Daleko?
– Nie, tylko do Friedrichshald.
– Friedrichshald – powtórzył agent – ależ to szczególne.
– Cóż w tym szczególnego, że ja do Friedrichshald jadę? – zapytał Krag i lekko się uśmiechnął.
– Słusznie – odpowiedział agent – w gruncie rzeczy nic to dziwnego właściwie, tylko dzisiaj spotykam się po raz drugi z miejscowością Friedrichshald.
Asbjørn Krag nagle spoważniał.
– Taak? – Czyżby jaka nowa zbrodnia?
– Nie, to nie. – Spotkałem się z tą nazwą dziś w biurze o godzinie wpół do dziesiątej. Wszedłem do biura niespodziewanie i nagle doleciały mnie luźne słowa prowadzonej rozmowy między moim szefem a jakimś nieznanym panem. Ciągle powtarzało się słowo doktor Peters, więc zrozumiałem, że on się tak nazywa. Miałem wrażenie, że doktor Peters jest prawie na wychodnym. – Czy jedzie pan jutro do Friedrichshald? – zapytał mój szef nieznajomego pana mówiącego po niemiecku. – Prawdopodobnie dopiero pojutrze – odpowiedział Niemiec. – Wpierw muszę zmienić trzysta tysięcy marek.
…– Niemiec, trzysta tysięcy, wyjazd – to były słowa, które zmusiły mnie do zwrócenia baczniejszej uwagi na nieznajomego.
…– Był to poważny pan w wieku do pięćdziesięciu lat o czarnej brodzie i lśniących jedwabistych wąsach, i ogromnych prawie nadnaturalnej wielkości oczach, patrzących spoza w złoto oprawnych okularów. Wytwornie ubrany poruszał się ze swobodą salonowca i dystynkcją dyplomaty.
…– Szef mój był dla nieznajomego pana bardzo uprzejmy i odprowadził go niemal do drzwi wejściowych. Zanim jednak rozstali się obaj, usłyszałem dokładnie słowa Niemca: – Zdaje mi się jednak, że w Friedrichshald nie znajdę zdolnego detektywa. – Co mój szef na to odpowiedział, nie dosłyszałem, ale to jest właściwy powód mego zdziwienia, gdy dowiedziałem się, że pan wyjeżdża do Friedrichshald.
Czas odjazdu zbliżał się i Krag wszedł do wagonu, kończąc rozmowę przez otwarte okno.
– Czy dowiedział się pan, kim jest doktor Peters?
– Nie.
– Za mała ciekawość, to ogromny błąd w pańskim zawodzie – zauważył Krag.
– Nie mogę sobie niczego zarzucić – odpowiedział agent. – Gdy bowiem szef mój uwolnił się wreszcie od pracy, zapytałem go o doktora Petersa. Zamiast jednak odpowiedzi zapytał mnie niechętnie: – Doktor Peters? Słyszał, więc pan jego nazwisko? – Tak jest – odpowiedziałem. – A czy słyszał pan, co z naszej rozmowy? – Powiedziałem mu wszystko, co usłyszałem. Na twarzy mego szefa odmalowało się zadowolenie. – Doktor Peters – powiedział mi szef – udzielił mi bardzo cennych wskazówek. W każdym razie nie życzę sobie jednak, aby ktoś wiedział w moim biurze o panu mówiącym po niemiecku, a tym mniej o jego nazwisku. – Bardzo słusznie – rzekłem.
Asbjørn Krag roześmiał się. Oto stoi przede mną człowiek i opowiada mi wszystko, o czym właściwie wspomnieć nawet nie powinien. Oto młody agent papla jak sroka wbrew poleceniom swojego szefa.
Ach, jak często zdarzają się podobne rzeczy.
Krag do policji nie należał. Niemniej jednak detektywi uważali go za swojego człowieka i powtarzali mu wszystko, co go mogło żywiej zainteresować. W ten sposób była zawsze łączność między policją a Asbjørnem Kragiem.
I podobnie jak ongiś, kiedy jeszcze Krag wchodził w skład policji, należąc do najlepszych urzędników, tak i teraz w razie potrzeby znajdował w biurze detektywów pomoc i mógł rozporządzać całym aparatem policyjnym.
Asbjørn Krag nie przywiązywał zbyt wielkiej wagi do słów młodego detektywa. Opowiadanie to było mu raczej obojętne, a jednak słowa: doktor Peters, trzysta tysięcy, brak zdolnego detektywa w Friedrichshald – głęboko utkwiły mu w mózgu.
– Jeżeli praca, którą przeznaczył mi mój przyjaciel, nie będzie wymagała zbyt wiele czasu, porozumiem się z szefem detektywów.
Pociąg ruszył. Asbjørn Krag usadowił się wygodnie w kącie przedziału, zapalił nieodstępnego papierosa i po chwili zatonął w lekturze. Były to czasopisma policyjne wielkich stolic europejskich. Czasopisma te, które są dla zwykłego czytelnika nieskończenie nudne, były dla Asbjørna najwspanialszą lekturą.
– Oto jest piękna lektura – zwykł mówić Asbjørn Krag, pokazując na stos czasopism policyjnych.
Innych rzeczy nie czytywał Krag nigdy, z wyjątkiem dzienników, które studiował począwszy od artykułów wstępnych, a skończywszy na ogłoszeniach. Szczególnie te ostatnie miały dla niego dużą wartość.
Zresztą Asbjørn Krag sam był współpracownikiem rozlicznych czasopism policyjnych zarówno w kraju jak i zagranicą. Właśnie przed niedawnym czasem ukazał się w paryskich pismach artykuł sławnego norweskiego detektywa omawiający zbrodnię przyszłości. W artykule tym rozwinął Asbjørn Krag nadzwyczajną fantazję w połączeniu z istotną i gruntowną wiedzą zawodową. Udowadniał, że wskutek gwałtownego rozwoju sztuki policyjnej, zbrodnia musi zmienić zasadniczo sposoby walki. Krag był artystą w swoim zawodzie.
W czasie jazdy pociągiem Asbjørn Krag nie troszczył się wcale o krajobrazy, przez które przejeżdżał. W jego zimnym i przenikliwym mózgu nie było miejsca dla pięknych widoków. I ilekroć spojrzał na śnieżnobiałe pola, skrzące się w promieniach słońca, to tylko w tym celu, aby przekonać się, ile już przebył drogi. A gdy kres podróży był jeszcze odległy, powracał do artykułu Brülersa, dyrektora policji, traktującego o daktyloskopii.
Dopiero, gdy pociąg zatrzymał się na dworcu w Friedrichshald, Asbjørn Krag złożył starannie pisma do podróżnej walizki, zarzucił na siebie futro i wyjrzał przez okno.
– Hallo – krzyknął ktoś nań z peronu. Bezwiednie spojrzał w tym kierunku.
W pobliżu wagonu stał pan o rdzaworudawym zaroście i witał się przyjaźnie. Mimo długiej rozłąki Asbjørn Krag poznał Joachima Høfta.
– Doskonale zrobiłeś, żeś przyjechał – mówił Høft. Sanki moje czekają. Jedziemy.
– Dokąd? – zapytał Krag.
– Do mnie. Mieszkam w willi za miastem.
W chwilę później mknęły sanki przez ruchliwe i gwarne ulice miasta.
– Czy zaszło co niezwykłego od czasu napisania do mnie listu? – zapytał Krag przyjaciela.
– Od przedwczorajszego wieczora? Nic.
– A twoje podejrzenia?
– Moje podejrzenia rosną z minuty na minutę. Jednak pytasz mnie się w ten sposób, jak gdybyś był wtajemniczony w całą sprawę.
– Najzupełniej się mylisz. Nie mam najmniejszego pojęcia, co to za sprawa. Stawiam pytanie ogólne.
Sanki wysunęły się z miasta i mknęły po twardej zamarzniętej ziemi. Droga biegła koło ogromnej pańskiej siedziby, skręcała całkiem na prawo i znaczyła prostą linię w śniegiem okrytych polach.
– Ślicznie tu, prawda? – zawołał Høft i wskazał ręką na skrzące się pola. – Śliczny widok, świeże powietrze, doskonały koń, no i ciepłe futro. Czegóż można więcej żądać.
Asbjørn Krag poruszył się niecierpliwie. Stanowczo nie miał zrozumienia dla widoków.
– Aby czasu nie tracić – mówił Krag – powiedz mi raczej, jaki cel miało twoje zaproszenie. Sądzę, że chyba nic poważnego
– Z czego to wnioskujesz?
– W przeciwnym bowiem razie nie byłbyś tak zadowolony i nie zachwycałbyś się nastrojami. Idę jeszcze dalej i powiem, że cała sprawa ciebie nie dotyczy.
– Masz słuszność. Istotnie nie dotyczy ona mnie, ani też mojej rodziny.
– A jednak zdaje mi się, że nią się zajmujesz.
– Odgadłeś. Gdyby ona nie była na prawdę ciekawa, nigdy nie zwracałbym się do ciebie. Wiem przecież, jak droga jest dla ciebie każda chwila.
Asbjørn Krag roześmiał się i bezwiednie przyszły mu na myśl długie tygodnie przeokropnej nudy.
– Cieszę się jednak, że tu jestem. Więc cóż dalej?
– Jak ci już wspominałem, mieszkam w małej willi za miastem. Za chwilę ją zobaczysz. Najbliższym moim sąsiadem jest tajemniczy pan, którego nazwiska nie znam, a który rzekomo nazywa się Folgefuchtel. Nie wierzę jednak, aby to było prawdziwe jego nazwisko.
– Prawdopodobnie – potwierdził Krag, – ale dlaczego on wybrał sobie tak dziwne nazwisko.
– Nie domyślam się tego. Jednak pod tym nazwiskiem otrzymuje listy, albo pod nazwiskiem Folgefuchtel-Birkenheim.
Asbjørn Krag roześmiał się głośno.
– Ależ Folgefuchtel-Birkenheim to dwa nazwiska.
– Wcale nie. Birkenheim jest nazwą posiadłości, w której on mieszka. Majętność ta należy do najstarszych i największych w naszej okolicy. Wydzierżawił mu ją właściciel na przeciąg dwóch lat. Wkrótce zobaczysz dom, w którym mieszka Folgefuchtel.
– Od kiedy mieszka ten – ten – Folgefuchtel?
– Mieszka od roku. Początkowo pobyt jego tutaj równał się niemal sensacji. Dziś przyzwyczaili się ludzie do niego. Jest to człowiek bardzo brzydki. Chodzi w jednej i tej samej zarzutce, tak starej i zniszczonej, że trudno określić jej kolor. Przy tym nie zdejmuje jej nawet wtedy, gdy mamy śliczną pogodę. Ponieważ w tych stronach żyjemy bardzo towarzysko, przeto niektórzy pragnęli go wciągnąć na wista2 i wysyłali do niego zaproszenia. Folgefuchtel nie przyszedł nigdy, niemniej jednak wysłał do wszystkich zapraszających go listy jednakowo brzmiące. W listach tych uprasza o wykreślenie go z listy towarzystwa oraz prosi o nieodwiedzanie go nigdy pod żadnym pozorem. Równocześnie zagroził, że wobec nieproszonych musiałby stosować system wyrzucania za drzwi. I istotnie niedługo później strzelił do jednego młodzieńca, który nie zwracając uwagi na przestrogę, wdzierał się do ogrodu przez płot.
– Zabił go?
– Zdaje się, że nie miał wcale tego zamiaru. Chciał go tylko przestraszyć.
– Krótko mówiąc, twój Folgefuchtel jest starym dziwakiem – rzekł Krag – i jeśli istotnie tak cała rzecz się przedstawia, to cóż w tym wszystkim jest groźnego?
– Zmieniłbyś swoje zdanie, gdybyś tylko usłyszał krzyk – rzekł poważnie Høft.
– Krzyk?!
– Tak jest. Krzyk najpotworniejszy, jaki kiedykolwiek w życiu słyszałem. Jest to krzyk, co mrozi krew w żyłach, krzyk jak gdyby tysiąca puszczyków, puchaczy, kruków, orłów czy też upiorów… Patrz, oto posiadłość oraz jego dom z wieżyczką – tajemniczy dom.
I w chwili, gdy Høft pokazywał Kragowi w dali majaczący dom, koń spłoszył się i rzucił gwałtownie w bok.
– Hallo! słyszysz krzyk – zawołał Høft. Straszny krzyk przeszył powietrze. Krag skurczył się w sobie i czuł jak po skórze chodzą mu mrówki.
– Høft ma słuszność – przyznał Krag – czegoś podobnie strasznego nigdy nie słyszałem.
1 Kristiania – dawna nazwa Oslo.
2 wist – gra w karty.
Niesamowity krzyk trwał blisko minutę. Początkowo niskie gardłowe dźwięki przypominały głuchy pomruk gniewnego zwierzęcia potężniejący z każdą minutą, aż wreszcie wpadł w jakiś straszny, dziki krzyk, kryjący w sobie ból całego świata. Krzyk upiora nad starym zamczyskiem.
Krople potu wystąpiły na czoło Joachima Høfta. Przerażony koń strzygł uszami i podrażniony biegł dużymi skokami w obłędnym strachu. Jedynie Asbjørn Krag, jakkolwiek silnie zdenerwowany, umiał zapanować nad sobą.
– Czy słyszałeś coś potworniejszego? – zapytał Høft.
– Kiedy go zwykle słyszysz?
– Dziś po raz pierwszy słyszałem go w dzień. Zwykle jednak dopiero wieczorem – odpowiedział Høft, usiłując równocześnie powstrzymać rozhukanego konia,
– O której godzinie wieczorem?
– Zwykle około godziny jedenastej. Ostatni raz przypominam sobie, było to o godzinie 10:48.
Asbjørn Krag spojrzał na majaczący na widnokręgu dom. Znaczył się on ciemną plamą wśród rozsłonecznionych pól, stał cichy, jak gdyby uśpiony między drzewami.
Czy to możliwe, by w tym domu rodziła się zbrodnia? – myślał Krag.
Sanki mknęły szybko i przed oczami jadących zawidniała mała, zaciszna willa stojąca na polanie leśnej.
– To moja willa – objaśniał Høft – w stylu staronorweskim i musisz przyznać, że jest bardzo piękna.
– Istotnie – pełna uroku. – A czy biała postać, którą widzę w oknie, to twoja żona?
– Tak – potwierdził Høft. – Musi być biedaczka w śmiertelnym strachu. Nie dziwię się jej zresztą. Wszak i stary żołnierz nie czułby się zbyt pewnym, a cóż dopiero młoda kobieta.
Sanki zatrzymały się przed willą. Obaj panowie otrzepali się ze śniegu i weszli do dużej sali, gdzie oczekiwały ich wełniane pantofle.
– Twoja pani jest naprawdę bardzo troskliwa – śmiał się Krag, wkładając pantofle na nogi.
Wkrótce pojawiła się pani domu.
– Ach, jak to dobrze, że pan przyjechał do nas.
Krag ukłonił się uprzejmie, pierwsze lody były przełamane.
– Czy słyszeli panowie krzyk? – zapytała pani Høft po wymianie zwykłych uprzejmości.
– Trudno było go nie słyszeć – odpowiedział mąż.
– Ach, jak ja się dzisiaj strasznie przestraszyłam. Czy uważali panowie, że wrzask ten kryje w sobie coś nienaturalnego, jakby....
Asbjørn Krag zastanowił się chwilę.
Istotnie, krzyk był jakby mieszaniną głosu ludzkiego i głosu z tamtego świata. Niczego podobnego Krag jeszcze dotychczas nie słyszał.
Gospodyni zakręciła się około posiłku, a panowie zostali w pokoju ordynacyjnym doktora Høfta.
– Czy widziałeś kiedy osobliwego pana? – zapytał Krag, siadając wygodnie na krześle.
– Owszem. Spotkałem go dwukrotnie na ulicy. Jak ci już wspominałem, szedł w swojej starej, zrudziałej narzutce, sięgającej niemal do ziemi. Ma długą rudą brodę i wygląd bardzo odpychający. Ludzie, którzy pracują w jego posiadłości, twierdzą, że na rolnictwie nie zna się wcale. Dlatego zdaje mi się trzyma rządcę, który gospodarzy.
– A czy ma on pieniądze?
– Zdaje się, że bardzo wiele, chociaż zarówno jego wygląd jak i tryb życia nie wskazują na to. Osobiste jego wydatki są bardzo niewielkie. Czasami jednak w pewnych wypadkach wyrzuca pieniądze garściami za okno.
– Znasz taki przykład?
– Opowiadał mi kiedyś naczelnik stacji z Friedrichshald, że Folgefuchtel wyjeżdża czasami do sąsiedniego miasteczka. Podróż tę odbywa zwykle specjalnie zamówionym pociągiem składającym się z silnej lokomotywy i jednego wagonu drugiej klasy. Konduktor opowiadał później, że przez przeciąg jazdy siedział Folgefuchtel nieruchomo, wpatrzony przed siebie, i na kilkakrotne zapytanie konduktora nie odpowiedział wcale. Bogu tylko wiadomo, po co on tam jeździ.
Asbjørn Krag zamyślił się głęboko.
– Czy jest on żonaty? – zapytał Krag po chwili.
– Tak i to szczególne, że ma młodą i ładną żonę – odpowiedział doktor Høft.
– Czy mają jeszcze, kogo z rodziny?
– Jeszcze jest jedna osoba.
– Aha! Któż to taki?
– Pani Linke. Jest to siostra pani Folgefuchtlowej. Opowiadają, że jest to wdowa po jakimś oficerze, który umarł w Niemczech.
– Widujesz, kiedy te panie?
– Bardzo rzadko pokazują się w ogólności. Od czasu tylko do czasu jadą razem do miasta, urzędu pocztowego lub księgarni. To wszystko. Ale na jedno zwracam ci uwagę. Obie panie mówią doskonale po norwesku, nie wiem jednak, czy one nauczyły się tylko języka, czy też istotnie są Norweżkami. W każdym razie Folgefuchtel jest całkiem pewnie Norwegiem.
– Cóż on więc robi, skoro nie zajmuje się gospodarstwem?
– Na to pytanie nikt ci nie odpowie. Pokoje jego leżą w lewym skrzydle budynku, służbie jednak wchodzić do nich nie wolno. Musi się jednak czymś zajmować, gdyż służba słyszała najwyraźniej, jak mówiła pani Folgefuchtel do swej siostry: Mąż mój pracuje.
W drzwiach gabinetu pokazała się śliczna, jasnowłosa główka pani Høftowej.
– Czy chciałaś, czego Ani? – zapytał ją.
– Chciałam ci powiedzieć, że przyjechał rządca i chciałby się z tobą widzieć.
– Jaki rządca?
– Mój drogi! Wszak w całej okolicy nie ma innego, jak tylko rządca Folgefuchtla.
Doktor Høft zerwał się na równe nogi.
– Co za szczęśliwy zbieg okoliczności! Przecież dowiemy się czegoś nowego. Poproś go tutaj, Ani!
Jasna główka zniknęła za drzwiami.
W chwilę później w drzwiach pokoju stanął rządca. Był to mężczyzna dojrzały, dobrze zbudowany, o szerokich plecach, rudawym zaroście i mniej inteligentnym wyrazie twarzy.
– Proszę, niech Stampe wejdzie – zapraszał doktor Høft. – Czy stało się co, że potrzebuje pan lekarskiej pomocy?
Rządca Stampe stał nieśmiały na środku pokoju i obracał niezdarnie czapkę w ogromnych rękach.
– Nie – chciałem tylko zasięgnąć rady pana doktora w sprawach... w sprawach...
– Czy wolałby pan rozmawiać bez świadków?
– Tak jest, panie doktorze – padła odpowiedź prostego człowieka.
Asbjørn Krag nie chciał pozwolić wysadzić się z siodła.
– Jestem przekonany – zaczął Krag – że pan Stampe przyszedł do ciebie poradzić się w sprawie pana Folgefuchtla.
Powieki rządcy zatrzepotały trwożliwie. Cisza legła w pokoju.
– Proszę się niczego nie obawiać, panie Stampe – rzekł doktor Høft. – To, co nam pan tu powie, nie wyjdzie nigdy poza próg tego pokoju. Pan Asbjørn Krag należy do moich najserdeczniejszych przyjaciół, którego dyskrecji jestem pewien. Proszę usiąść i powiedzieć co ma pan na sercu.
– Panowie słusznie się domyślili – zaczął rządca – że przychodzę w pewnych sprawach, które... które...
– Których pan nie rozumie – podpowiedział Krag.
Rządca skinął potwierdzająco głową.
– Czy pan myśli o krzyku?
– Tak, i to także.
– Także? A więc jest jeszcze coś innego?
– Panie doktorze! To są sprawy, o których właściwie jam mówić nie powinien, ale jako uczciwy człowiek wiem, że dzieją się rzeczy, które przemilczeć trudno.
Doktor Høft spojrzał znacząco na Kraga.
– W pańską uczciwość nikt nie wątpi, panie Stampe.
– Pierwotnie – ciągnął rządca – chciałem się zwrócić do policji, ale po namyśle przychodzę do pana. Zdaniem moim zarówno Folgefuchtel, jak i jego działalność, są mocno podejrzane.
– Czy nie przypuszcza pan, że on jest obłąkany? – zapytał Asbjørn Krag.
– Nie. – Wykluczam to w zupełności. Początkowo i ja tak myślałem, ale później przyszedłem do innego przekonania. Folgefuchtel jest zupełnie zdrów na umyśle i jeśli mam powiedzieć prawdę, to on jest zbrodniarzem.
– Dziwię się, że pan, człowiek ostrożny i zrównoważony, rzuca takie straszne oskarżenie. Chyba że ma pan w ręku jakieś rzeczowe dowody.
– Mam je także. Wiecie panowie dobrze, do jakiego stopnia jest on trwożliwy. Słyszałem, że wysłał do sąsiedztwa listy z prośbą, aby go nikt nie odwiedzał. Sądzę, że jeśli się kryje, to nie czyni tego bez ale.
– Bardzo możliwe – potwierdził doktor Høft – czy jednak nie wie pan, co on ukrywa?
– Trudno odgadnąć – odpowiedział rządca.
– Co jednak było powodem pierwszych podejrzeń?
– Pierwsze podejrzenia powstały, gdy Folgefuchtel kazał zakratować okna w swoim gabinecie.
– Naprawdę?
– Jest to szczera prawda. Gabinet jego, duży pokój o trzech oknach wychodzących na ogród, leży w lewym skrzydle domu. Aby go nikt nie podglądnął, okna zaopatrzył w okiennice i silną żelazną kratę. Okiennice są cały dzień pozamykane, tak że pokój wygląda z zewnątrz jak cela więzienna lub pokój obłąkanego.
– O tym słyszę po raz pierwszy. Czy dawno się to stało?
– Dawno, ale tego nikt nie mógł zauważyć, gdyż okna wychodzą na ogród, do którego nikt nie ma wstępu. A czy słyszał pan już o żółtej trumnie? – zapytał rządca.
– O żółtej trumnie?
– Żółtą trumnę przywieziono przed trzema tygodniami – powiedział rządca.
– Czy od tego czasu ozwał się krzyk po raz pierwszy? – zapytał Krag.
– Tak jest, tej samej nocy, w której przywieziono trumnę, usłyszeliśmy krzyk po raz pierwszy.
– Dobrze, ale powróćmy jeszcze do trumny.
– Otóż trumnę przywieziono w nocy specjalnym pociągiem.
– Pociągiem w nocy? O tym także nie słyszałem.
– Tak jest. Przywieziono ją w nocy przed trzema tygodniami. Jak się później dowiedziałem na dworcu w Friedrichshald, pociąg przyszedł z Göteborga. Ponieważ nie było jeszcze śniegu, wyjechaliśmy po nią najsilniejszym wozem zaprzężonym w parę koni. Folgefuchtel jechał za nami w lekkim powoziku. Pociąg składał się z lokomotywy i jednego wozu ciężarowego, wewnątrz którego stała żółta trumna nadzwyczajnej wielkości. Niczym zresztą nie różniła się od zwykłej trumny, miała zwykłe ozdoby i obicia i była najmniej cztery razy większa. Dziwiło nas tylko, dlaczego jest ona tak strasznie ciężka i ażeby ją przenieść z wagonu na wóz, musieliśmy wezwać pomocy. Podczas transportu Folgefuchtel był ogromnie zdenerwowany, biegał koło trumny, łajał i krzyczał.
– Ostrożnie, ostrożnie nieście, idioci. Jeżeli trumnę spuścicie, zastrzelę was.
Ostatecznie z ogromnym wysiłkiem udało się nam przenieść trumnę. Przy wnoszeniu trumny do gabinetu powtórzyła się scena z Folgefuchtlem, tylko z dwojaką energią. Podobnie jak na dworcu kolejowym, skakał do wszystkich, łajał i klął. Zdaje mi się nawet, że słyszałem w trumnie jakieś dziwne szmery. Niektórzy widzieli nawet wywiercone otwory. Tego ostatniego jednak faktu nie jestem bardzo pewny.
– Czy przypuszcza pan, że w trumnie była jakaś istota żyjąca?
– Kto wie, kto to wie? Po nim można się wszystkiego spodziewać. I proszę sobie pomyśleć, że od dnia, w którym przywieziono trumnę, dzieją się jakieś niezwykłe rzeczy. Wpierw przemienia swój gabinet na niezdobytą twierdzę, a potem ten nieludzki krzyk.
– Czy nie wie pan skąd on pochodzi?
– To jest właśnie ciekawe, że nikt tego powiedzieć nie umie. Czasami odzywa się jakby z gabinetu, to znów gdzieś znad dachu. Czasami mam wrażenie, że nad domem krąży jakiś niesamowity orzeł, co w walce o życie krzyczy przeraźliwie. Sądzę jednak, że przecież krzyk wydobywa się gabinetu. Ciekawe jest również, że tylko wtedy słyszę krzyk, gdy Folgefuchtel bawi u siebie w gabinecie.
– To może być najzwyklejszy przypadek – zaznaczył doktor Høft. Przecież to jest najzupełniej zrozumiałe, że Folgefuchtel przesiaduje najczęściej u siebie w gabinecie.
– Nie zgodziłbym się z panem. Zwykle przebywał on w swoim gabinecie po parę godzin przed i popołudniu i opuszczał go około godziny ósmej wieczorem. Jednakowoż zdarzyło się dwa czy trzy razy, że siedział w gabinecie do godziny dwunastej w nocy i wówczas rozległ się ten straszny krzyk.
– Przyjmijmy zatem, że krzyk wydostaje się z gabinetu Folgefuchtla.
– Bezwarunkowo,
– Czy spotkał się pan z nim kiedy przypadkiem, jak wychodził ze swego gabinetu?
– Owszem. Onegdaj wieczorem spotkałem go w drzwiach pokoju bezpośrednio po krzyku. Był bardzo zdenerwowany, trupio blady i jakby strasznie zmęczony. Wówczas zapytałem go, czy słyszał krzyk. Folgefuchtel odsunął mnie gwałtownie, aż się zatoczyłem, i rzekł: – Cicho bądź, ty barania głowo! – Ale to wszystko byłoby drobnostką wobec tego, co się dzisiaj zdarzyło i co ostatecznie skłoniło mnie, że zwróciłem się do pana doktora.
– Czy znowu coś nowego?
– Dziś podsłuchałem całkiem przypadkowo rozmowę między panią Folgefuchtlową a jej siostrą panią Linke. Muszę zaznaczyć, że do tego czasu pani Folgefuchtlowa była zawsze żywa, wesoła, kręcąca się jak fryga po wszystkich pokojach. Od tygodnia jednak zaszła w niej ogromna zmiana. Przestała śpiewać zupełnie, nie biega już i jest ogromnie przygnębiona. Otóż słyszałem, jak pani Linke mówiła do siostry: – Nie rozumiem zupełnie, czym on sobie zasłużył na takie okrucieństwo. –Pani Folgefuchtel poruszyła bezradnie ramionami. – Nic na to nie poradzę – rzekła. – Mój mąż jest nieubłagany. Ty go jeszcze nie znasz. On jest w stanie nawet go zabić.. nie mogę... nie mogę...
…– Więcej nie słyszałem, gdyż w tej chwili rozległ się straszliwy krzyk.
– To byłyby wypadki, z którymi chciałem pana doktora zaznajomić i poprosić o radę.
Rządca powstał z krzesła.
– Czy sądzi pan, że uda się nam tę ciemna sprawę rozwikłać?
Doktor Høft spojrzał pytająco na Kraga.
– Jeżeli mam być szczery – zaczął Krag, to rewelacje pana Stampego zaskoczyły mnie najokrutniej. Jeszcze przed chwilą, kiedy wchodziłem do tego pokoju, miałem rozwiązaną łamigłówkę, nad którą się panowie biedzicie. Pierwsza połowa zeznań pana Stampego utwierdziła mnie tylko w moim przekonaniu. Sprawa jednak wikła się, gdy wchodzą w grę niedopowiedziane jakieś tajemnicze słowa pani Folgefuchtlowej. W tej chwili stoję sam przed problemem, którego rozwiązać nie umiem.
Doktor Høft spojrzał zdumiony na przyjaciela.
– Jak to, więc tyś już rozwiązał problem tej zmory, tego krzyku?
– Prawie – odparł Krag – ale krzyk nie jest właściwie najważniejszą rzeczą.
– Cóż jest zatem według twego zdania?
– Gabinet Folgefuchtla wraz z okiennicami i okratowanymi oknami. Nie ulega żadnej wątpliwości, że Folgefuchtel kryje w nim jakąś niezwykłą tajemnicę. Chciałbym jednak wiedzieć, co sądzi pan o tym pokoju, panie Stampe?
Zmieszany Stampe miął swoją czapkę na wszystkie strony.
– Oczywiście sprawa jest bardzo... bardzo zagadkowa... ale panowie... mnie trudno... bardzo trudno.
– Jednak co pan myśli? – nalegał Krag.
– Doprawdy, że niewiele więcej wiem. Chyba to jedno, że przecież spotykam się ze swoimi chlebodawcami i niejedno słowo wpadnie w uszy, chociaż nie podsłuchuję. Zupełnie zrozumiałe. Otóż onegdaj słyszałem, jak młoda pani mówiła do swojej siostry: – Mój mąż w swej zazdrości jest wprost przerażający. – Toteż, gdy nad tym wszystkim się zastanawiam, to zdaje mi się, że w gabinecie mego chlebodawcy jest uwięziony jakiś człowiek.
– Człowiek?
– Na przykład kochanek pani Folgefuchtel. Oczywista, że są to tylko podejrzenia.
Krag roześmiał się ironicznie.
– Czy podejrzenia pana nie są trochę fantastyczne? Więc pan przypuszcza, że ten okropny krzyk, który słyszymy, jest krzykiem torturowanego kochanka?
– Tak jest... ja... myślałem... że....
– Nie, panie Stampe. Podejrzenia pańskie są za daleko posunięte. Przypuszczam raczej, że Folgefuchtel ukrywa w gabinecie jakiegoś obłąkanego krewnego – rzekł doktor Høft i spojrzał pytająco na Kraga.
– I tę hipotezę wykluczam również – rzekł Krag – jest ona trochę nieprawdopodobna. W każdym jednak razie gabinet Folgefuchtla kryje jakąś fantastyczną i niezwykłą tajemnicę...
Nagle detektyw powstał z krzesła.
– A gdybyśmy tak odwiedzili Folgefuchtla?
Czerwona twarz rządcy przybrała nagle kolor szary.
– To niemożliwe – jąkał rządca przerażony. – Folgefuchtel zabronił raz na zawsze...
– To nie przeszkadza mój przyjacielu. Zatem wejdziemy, jako nieproszeni goście.
– Ale tam są bardzo złe psy.
Krag zwrócił się do przyjaciela.
– Musisz mój kochany dać panu Stampe jakiś środek nasenny, który on wmiesza psom do jedzenia.
– Do jedzenia? Czy ma pan istotnie zamiar odwiedzić mego chlebodawcę tak późno?
– Bezwarunkowo. Przyjdziemy o godzinie jedenastej, a więc w chwili, gdy odzywa się krzyk.
– Na podwórze trudno wejść obcemu.
– Wejdę w bardzo prosty sposób: przez ogrodzenie. Zapewniam pana, że wspinam się jak kot.
– A jeśli Folgefuchtel odkryje pana?
– Trudno, musimy być na wszystko przygotowani.
Detektyw zwrócił się do przyjaciela.
– Czy nie mógłbyś przynieść w tej chwili środka, o który cię prosiłem, aby pan Stampe zabrał go ze sobą?
Doktor Høft podał niewielkie pudełko.
– Jeśli pan dobrze wymiesza, psy będą spały dwadzieścia cztery godziny.
Rządca schował pudełko niechętnie. Zapowiedziana wyprawa nie podobała mu się zupełnie.
– Jeszcze o jedno poproszę pana – rzekł detektyw, zwracając się do rządcy. – O naszej nocnej wyprawie nie wolno panu nikomu mówić. Nie śmie o niej wiedzieć nie tylko służba, ale nawet pańska żona.
Przestraszony Stampe zgodził się na wszystko. Złożył niezgrabny ukłon i już zdążał ku wyjściu, gdy nagle otworzyły się drzwi i w pokoju stanęła pani Anna.
Była ona tak zmieszana, że obaj zaniepokojeni panowie zapytali równocześnie:
– Co się stało?
– Ten człowiek... Folgefuchtel...
– Mów prędzej!
– On jest tutaj. Czeka w przedpokoju.
Gdyby grom padł z jasnego nieba, Stampe nic byłby bardziej przerażony.
– Co ja zrobię? Co ja teraz zrobię? – rozpaczał rządca. – Ten straszny człowiek śledził mnie widocznie i teraz przyszedł.
– Wątpię – odpowiedziała pani domu – gdyż wcale nie pytał się o pana. Pragnie tylko zobaczyć się z moim mężem.
Doktor Høft aż podskoczył.
– Co, ze mną? – zapytał zdziwiony. – Czegóż on chce ode mnie?
– Boże, jak ja stąd wyjdę? – rozpaczał Stampe, patrząc w okno. Nikt mu jednak nie odpowiedział. Doktor Høft palił nerwowo papierosa, a pani Anna wodziła bezradnie oczyma za detektywem.
Jedynie Krag nie stracił nic ze swojej zimnej krwi.
– Przede wszystkim, proszę państwa, musimy zachować spokój. Czy Folgefuchtel czeka w przedpokoju?
– Tak jest.
– W takim razie pan Stampe wyjdzie z domu przez drzwi kuchenne. Pani doktorowa ułatwi mu to, a my tymczasem przyjmiemy pańskiego pracodawcę.
– Żeby on tylko mnie nie zobaczył! – lamentował Stampe.
Zdaje się, że Stampe wolałby się spotkać raczej oko w oko z samym Lucyferem aniżeli ze swoim panem.
Pani Anna wyprowadziła rządcę z pokoju. Doktor Høft podszedł ku drzwiom przedpokoju i już miał je otworzyć, gdy nagle zatrzymał się:
– Jak właściwie mam ciebie przedstawić?
– Pozostaw to już mnie. Głównie jednak on nie śmie domyślać się, że jestem detektywem.
– Naturalnie.
– Natomiast bardzo byłbym rad, gdyby się domyślił, że nie jestem tym, za kogo się przedstawię.
– Jak to zrobisz?
– Drobnostka. Przedstawię mu się jakimś niezwykłym nazwiskiem. To go na pewno zaskoczy.
Doktor Høft otworzył drzwi.
Do pokoju wszedł niepozorny człowiek o rdzaworudym zaroście i złotych okularach na nosie. Ogromne oczy patrzyły nieufnie, a przez twarz przesuwały mu się ustawicznie nerwowe skurcze. Ubranie jego nie grzeszyło czystością. Zadziwiająca jednak była nieodstępna, bardzo zniszczona narzutka.
– Widziałem go kiedyś – przesunęło się przez mózg Kragowi.
Folgefuchtel skinął głową i zapytał:
– Doktor Høft, czy nieprawda?
– Tak jest – potwierdził Høft – czym mogę służyć?
– Pan mnie zapewne zna. Jestem Folgefuchtel, właściciel dóbr. – A ten pan? – zapytał przybyły, wskazując na detektywa.
Krag skłonił się uprzejmie i rzekł:
– Jestem Andrzej Gakelgukel.
Folgefuchtel cofnął się niemal ze zdziwienia. Doktor Høft spojrzał przez okno, aby ukryć śmiech. Jedynie detektywowi nie zadrgał ani jeden muskuł na twarzy. Zdziwienie Folgefuchtla minęło jak błyskawica.
– Bardzo mi miło poznać pana, panie Gakelgukel.
– Proszę, niech pan usiądzie – zapraszał doktor Høft. – Czym mogę służyć? Może pomocą lekarską?
– Nie – zaprzeczył Folgefuchtel. – Powody mego przybycia są całkiem inne. Zapewne panu wiadomo, że dotychczas żyliśmy z żoną z rozmaitych powodów w zupełnym odosobnieniu. Jednakowoż teraz postanowiliśmy zmienić tryb naszego życia i oto przychodzę z bardzo uprzejmym zaproszeniem, aby oboje państwo oraz pan Gakelgukel byli łaskawi zagościć do nas jutro, jako w dzień urodzin mojej żony.
– Że też pan sam się fatygował – rzekł dr Høft, nie mogąc dłużej ukryć swego zdziwienia.
– Uważam to za swój święty obowiązek i przypuszczam, że państwo nie odmówią nam. Dotychczas obiecał nam wójt, że przyjdzie. Zarówno moja żona jak i ja będziemy bardzo zobowiązani, widząc tak miłych gości u siebie w domu.
– Jeśli się nie mylę – podkreślił doktor Høft – to państwo jeszcze przed niedawnym czasem usuwali się dość wyraźnie od wszelkich odwiedzin.
Folgefuchtel roześmiał się lekko. Śmiech jego był jednak jak zgrzyt noża po szkle.
– Właściwie ma pan rację – mówił Folgefuchtel – podkreślając moje niewłaściwe zachowanie się. Wybaczy mi pan jednak, ale jestem człowiek szybko się unoszący i w dodatku czasami nawet nieobliczalny, gdy jestem zdenerwowany. Z tych właśnie powodów postąpiłem niewłaściwie i dlatego przyszedłem prosić osobiście. Proszę uważać moje przyjście jako towarzyską Kanossę3.
– Mój przyjaciel źle by zrobił, gdyby chciał wyciągać konsekwencje z błędu, do którego się pan zresztą sam przyznaje – rzekł detektyw.
Słowa Kraga zdecydowały ostatecznie.
– Jeśli pan pozwoli, to ja i moja żona będziemy jutro u państwa.
Folgefuchtel podniósł się z krzesła.
– Bardzo się ucieszymy. A zatem jutro o godzinie trzeciej. Poza moją żoną i szwagrową spotkają się jeszcze państwo z urzędnikiem niemieckim, a moim przyjacielem.
– A… więc państwo mają gości?
– Jeszcze nie, panie doktorze. Mój przyjaciel przyjedzie dopiero jutro rano. Jest to niemiecki agent i nazywa się doktor Peters.
Tymczasem, Asbjørn Krag zgłupiał. Wszak doktor Peters to był człowiek, o którym słyszał Asbjørn Krag w godzinie swego wyjazdu do Friedrichshaldu.
Jeszcze Krag nie pomyślał o rozwiązaniu zagadki, a już nici się zbiegły.
Lecz myśli Kraga nie mógł Folgefuchtel przejrzeć.
Folgefuchtel położył rękę na klamce od drzwi.
– Przepraszam, jeszcze chwileczkę – zatrzymał go Krag.
Folgefuchtel spojrzał na Kraga z ciekawością.
– Zainteresowała mnie pewna rzecz, którą może mi pan wyjaśni. Co to za jakiś straszny, upiorny krzyk, który rozlega się z pańskiego domu? Przyznaję, że dotychczas bardziej potwornego i przejmującego do szpiku kości krzyku nie słyszałem. Słyszałem go, kiedy jechaliśmy z dworca. Omal nie uniósł nas koń.
Właściciel dóbr roześmiał się.
– Moi panowie! Każdy z nas ma swoją maleńką tajemnicę, z którą nie chciałby się zdradzić.
– Naturalnie, ale tym samem przyznaje pan, że niezwykły krzyk rozlega się z pańskiego domu.
Oczy właściciela dóbr zaświeciły złowrogo.
– Jeśli pan już koniecznie chce znać moją tajemnicę, to zdradzę ją panu w zaufaniu. To krzyczy mój kanarek, kiedy jest głodny.
– Kanarek, istotnie kanarek? Ależ to jest niesłychanie interesujące. Czy mogę się jednak jeszcze zapytać, jak duży jest ten kanarek?
– Bardzo chętnie odpowiem. Jest on tak duży, albo tak mały, że utrzymam go na dłoni.
Folgefuchtel kpił wyraźnie, jednak Krag nie dał poznać po sobie, iż go to dotyka.
Asbjørn Krag zdawał sobie sprawę, że dalsze pytania ośmieszą go tylko. Niemniej stawał je jednak z zadziwiającą wytrwałością.
– Czy ten mały kanareczek, co dnia ma taki apetyt?
– Nie, ponieważ nie codziennie krzyczy.
– Wrzeszczy on zwykle około godziny jedenastej?
– Bardzo rozmaicie. Dziś na przykład upominał się o jedzenie o godzinie drugiej – odpowiedział Folgefuchtel i otworzył drzwi do przedpokoju. – Przepraszam, że zabrałem panom tyle czasu, ale i ja się spieszę. Kanossa towarzyska jeszcze nieskończona. Zatem do widzenia jutro. Pani doktorowej proszę załączyć ode mnie ukłony.
Niezwykły człowiek wyszedł i w chwilę później brnął przez śnieg ulicy.
Dr Høft spojrzał na detektywa i roześmiał się serdecznie.
– Andrzej Gakelgukel. Co za śmieszne nazwisko. Cieszę się tylko, że prędzej zbliżymy się do tajemniczego ustronia, aniżeli pierwotnie sądziliśmy. W każdym razie dzisiejszą wycieczkę uważam za bezcelową.
– Przeciwnie – odpowiedział Krag – dzisiejsza wycieczka stała się niemal koniecznością.
3 Kanossa (wł. Canossa) – symbol skruchy. Od wydarzenia z roku 1077, kiedy cesarz niemiecki musiał pieszo udać się do miejscowości Canossa, by uzyskać od papieża zdjęcie rzuconej na niego klątwy.