Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna powieść Elvestada z klasyki kryminałów norweskich, opowiadająca o rywalizacji dwóch przestępców. Sven Elvestad – norweski dziennikarz i klasyk skandynawskiej powieści detektywistycznej. Najbardziej znany z serii kryminałów o detektywie Asbjørnie Kragu oraz powieści opublikowanych pod pseudonimem Stein Riverton, przetłumaczonych na kilka języków, w tym niemiecki i angielski. Wczesne powieści Elvestada posiadają misterną konstrukcję fabuły i narracji. Niektóre z nich wykorzystywały sztuczki narracyjne przypisywane później Agacie Christie. Późniejsze książki autora bliższe są konwencji thrillera psychologicznego z nawiązaniami do teorii Freuda, która go fascynowała. Od 1972 w Norwegii przyznawana jest nagroda dla najlepszego pisarza literatury kryminalnej – Rivertonprisen.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 262
Jan Feiring powrócił do domu w licznym towarzystwie, jego duży samochód fiat pełen był jego znajomych. Było to wesołe towarzystwo paplające we wszystkich językach Skandynawii, wśród których nawet nieznośny fiński zauważyć się dawał. Finowie mówią zawsze tak, jak gdyby tylko z trudem przewalczali swoją wściekłość.
Wracano z wyścigów i chociaż rozmaici mogli być poszczególni, były to wyłącznie typy z placu wyścigowego, takie jakie widuje się na rysunkach ilustrowanych pism angielskich. Wszyscy mieli pewien rys w twarzy charakterystyczny dla uczestników sportu konnego i gry hazardowej, który to rys wszędzie tak jest jednakowy, że ci ludzie natychmiast wzajemnie poznać się mogą. Mogą się oni spotkać w zupełnie obcych sobie miastach, zupełnie swobodnie odwiedzać wzajemnie i zapytywać: – Morning, Sir, gdzie tu się dziś gra?
Jan wszedł najpierw do wielkiego hallu, gdzie już kilkoro przybyłych gości, zanurzonych w fotelach klubowych, siedziało obok tureckiego stołu hamburskiego pochodzenia, zastawionego flaszkami i szkłem. Skinieniem głowy powitał ich, łagodnie odsunął Michalinę, która doń podbiegła i pospieszył w górę po schodach, do swej łazienki.
Jan miał popielaty płaszcz na swym dżokejskim ubraniu. Jeden z gości, Szwed, miał zaledwie czas wyksztusić swoje bezdźwięczne niezadowolenie: – Gratuluję! – a Jan był już w górze na galeriach, które do wysokości dwu pięter biegły wokół hallu. Jan Feiring jeździł dziś zwycięsko na swym nowym koniu Hilarionie.
Zupełnie nie trzeba określać bliżej czasu tych zdarzeń. Samo milieu1 zdradza nam znany a niezwykły szmat życia północnych krajów, prócz tego znamienne są losy występujących osób. Wystarczy przeto powiedzieć, że zdarzenia nie są tak dawne: powiedzmy rok, parę lat temu. W każdym razie było to wówczas, gdy mniej się liczyło na lata, a więcej na dnie lub miesiące, gdyż każdy poszczególny dzień wydawał się posiadać olbrzymie znaczenie i zawierał taki obszar czasu, co miesiąc kryjący w sobie możliwości ruiny lub dojścia do dobrobytu wielu osób. Był to, krótko mówiąc, czas, w którym wszyscy uważali się za bogaczy lub też zdawało im się, że jest to bardzo możliwe. Świadomość potęgi i niezależności minęła już wprawdzie. Poczęto rozglądać się za nowymi drogami, gdyż i umysłami owładnęło uczucie zupełnie im obce w ostatnich latach, uczucie, że dobrze by było posiadać coś pewnego, na czym można by polegać: gotówkę w kruszcu zamiast ciągle pracujących banknotów, jakąś dobrą, wiejską posiadłość zamiast szalenie żeglujących akcji po morzu spekulacji.
Ale o dalsze możliwości ludzie wówczas wcale się jeszcze nie troszczą. Jeszcze nie skrystalizowała się w nich myśl, że wszystko byłe już bezlitośnie minęło i poszło w diabły. Czy to pod wpływem instynktu samozachowawczego, czy też skutkiem wzajemnego sugestionowania się ludzie ówcześni byli jak śmiertelnie chorzy niewierzący w grożące im niebezpieczeństwo. Zapewne uśmiechać się będzie czytelnik, myśląc o tych ludziach, albowiem dziś daleko lepiej wie się wszystko, aniżeli wówczas ktokolwiek mógł przypuszczać. Ale wiedzieć coś wstecz, jest zawsze bezwartościowe. Wartościowe jest wiedzieć, że takie niezwykłe, gorączkowe, krótkie miesiące, dają się rozwijać rozmaitym charakterom i rodzą awanturniczą żądzę czynów, która pewnym szczególnego gatunku ludziom sprzyja jak najlepiej do odgrywania pewnej roli.
Zdarzenia tego opowiadania dzieją się w tym okresie, kiedy nikt niczego nadzwyczajnego z siebie uczynić nie pragnął, gdyż wszyscy beztroskliwie pławili się w dobrobycie, a pomiędzy dzisiejszym i szarym czasem, w którym również nikomu na tym nie zależy, by wydobyć się ponad poziom. Ten dziwny czas kryje w sobie wiele powieści; od czasu do czasu coś z nich wyłania się podczas rozpraw sądowych albo w sprawozdaniach o wielkich społecznych katastrofach, ale nie ujawniają one tego, co jest najbardziej interesujące. Brak tam ludzi w pełnym oświetleniu.
Czy generalny dyrektor Jan Feiring był Szwedem, czy Norwegiem, jest to rzeczą obojętną. Podczas wojny zdobył on niezmierną ilość pieniędzy i mieszkał teraz w swej willi obok Klampenbergu. Willa ta była sławna, a małostkowi ludziska interesowali się bardziej willą aniżeli jej właścicielem.
Był to stary patrycjuszowski dom, kupiony w czasie beznadziejnych bankructwem miesięcy, a następnie przebudowany i na nowo urządzony. A wówczas wszystko jak najszybciej musiało być gotowe. Spadło to na prastary budynek, jak gwałtowna burza, co swym ożywczym wiewem przyniosła skądś werandy, skrzydła boczne, ozdoby, mieszkania dla służby, garaże itd., i wszystko to do dawnych murów przyczepiła. Dom wyglądał skutkiem tego jak podstarzała, czcigodna dama, co wyszła na przechadzkę w czasie niepogody, a burza silnie nadwerężyła jej dostojny wygląd.
Ody się przez wielki, kuty z żelaza, portal przejeżdżało zawsze huczącym samochodem zatrzymującym się tuż przy wchodowych drzwiach, przy czym górną częścią ciała przy nagłym zatrzymaniu leciało się ku przodowi, wówczas odczuwało się dochodzący z ogrodu wspaniały zapach wapna, gaszonego i niegaszonego. Nie wiem, czy obecnie jeszcze tam murują i budują, ale w czasie naszego opowiadania część otoczenia była zawsze pokryta gruzami, belkami i idolami, wypełnionymi płynnym wapnem. Zdarzało się często, że wjeżdżając, wskazywało się na duży budynek poza parkiem i pytało się: – Drogi przyjacielu, czy to tutejsza szkoła ludowa? – a właściciel, generalny dyrektor Jan Feiring, odpowiadał wyniośle: – Nie, jest to nasza nowa wyścigowa stajnia, budująca się właśnie. – Albo też wskazywało się na pałacyk poniżej, nad brzegiem rzeczki, wyglądający na królewski letni zameczek, i pytało się: – Do kogo należy ta elegancka, letnia rezydencja? – A na to otrzymywało się odpowiedź: – Tak pan przypuszcza? To są przecie moje nowe łazienki, które są jeszcze w budowie. – A gdy wreszcie wchodziło się do samej willi, właściciel wyjaśniał niejednemu: – Oto mój dom. Nie jest jeszcze całkowicie gotów, nie jest jeszcze wykończony.
Wszystko bowiem było w tym gorączkowym czasie w budowie i w przebudowie. I niczego nie ukończono.
W willi było wiele pokoi i dobry obserwator mógł z pewnością zauważyć, że ów żyjący szeroko właściciel musiał się nieraz tu czuć obcy i nieco zdziwiony w swoich własnych pokojach. Wichura czasu w swym niebywałym pośpiechu zgromadziła tu wszystko możliwe: nowe i dawne dzieła sztuki, stare i nowe meble, srebrne zastawy, powieści detektywne, antykwaryczne przedmioty i cygara havana – wszystko zmieszane razem.
Pan domu nie był wprawdzie młodzieniaszkiem, ale za takiego mógł uchodzić z powodu swej zwinności i żywości temperamentu. Gdy wsiadał do swego samochodu, działo to się jednym skokiem, w tej chwili wóz stęknął i pędził ź miejsca i po sekundzie widziało się na drodze tylko kłęby pyłu. Gdy wysiadał, wyskakiwał w tempie sześćdziesięciokilometrowej szybkości, otulał się momentalnie płaszczem pochwyconym w aucie i w tej samej chwili był już w wahadłowych drzwiach swej willi. Zaledwie starczyło mu czasu, by rzucić okiem i skłonić głowę swym gościom, zanim zasiadł z nimi do stołu. Gości miewał zawsze. Ludzie zjawiali się, pili jego whisky, jedli i odchodzili lub pozostawali. Dwoje z tych, którzy pozostawali, były to jego obie dobre przyjaciółki, o których zawsze wiedział, że je zastanie, gdy do domu powróci. Podobnie jak jego dom, jego stajnia i łazienki, obie jego przyjaciółki czyniły jego życie w pewnej mierze nieskończonym jakimś i nieoznaczonym. Nigdy nie tracił na to czasu, aby do jednej z nich rzeczywiście się przywiązać albo zdecydować się na wybór pomiędzy nimi. Każda z nich pociągała go na swój sposób. Jedna z nich nazywała się Róża Montana. Była to kobieta rosła, nieco sztucznie odmłodzona, cieleśnie leniwa, ale o straszliwym duchowym temperamencie. Leżała zawsze wygodnie na swym szezlongu na zacienionej werandzie, dopóki sam nie podszedł do niej i z nią się nie przywitał.
Przeciwieństwem rosłej, ociężałej Róży Montany była drobna Michalina, jasna i żwawa jak letni obłoczek, zupełne tamtej przeciwieństwo. Od obcasów aż do swej paziowskiej główki była uosobieniem ciekawości i rozkoszy życia. W przyjacielu swym była niezmiernie zakochana. Ona to wypadła naprzeciw niego skoro powrócił, ale on w pośpiechu nie podziękował jej nawet jednym spojrzeniem.
Początek naszych wydarzeń zaczynał się w piękną, pogodną niedzielę czerwcową. Niektórym przyniosły one szczęście, innym zaś upadek, zwątpienie lub zysk.
Skoro Jan Feiring zniknął w swych pokojach, podniosło się z miejsc dwu jego gości i wyszło na werandę. Drzwi wiodące na ogród były otwarte. Na klombach kwitły róże. Nieruchomo wyłamał się na słońce prawdziwy duński dzień letni o jasnym niebie i wysokiej ciepłocie. W oddali szerokim gościńcem przeciągał potok ludzi i pojazdów, wszystko w jednym kierunku, z placu wyścigów ku miastu. Wyglądało to tak, jakby skądś wszyscy ludzie umykali. Nad całym gościńcem unosił się drobinowy, drgający w świetle słońca zapach benzyny.
Komandor Karol Cramer, mała, zwinna figura, suchy jak dżokej, o wyglądzie zupełnie niepółnocnym, ale południowym, patrzył zainteresowany na ten przeciągający szybką falą tłum.
– Wygląda to tak, jak gdyby ci wszyscy pędzili do miasta, do policji, by wezwać jej pomocy – zauważył.
1milieu (fr.) – środowisko; otoczenie, zwłaszcza społeczne lub kulturalne.
Mężczyzną, stojącym obok komandora Cramera, wspierającym się ciężko o balustradę werandy, był kupiec szwedzki Hammersmith, sztokholmczyk o turzej budowie, otyły i z przyzwyczajenia niemal nieporuszający się. Zarumieniona czerwono twarz jego zdradzała nieprzejrzany szereg spożytych dobrych obiadów w czasie długiej jego drogi życiowej po Europie, od hotelu do hotelu, od jednej miejscowości kąpielowej do drugiej. U niego wszystko prawie obracało się dokoła żołądka i tego, co było dlań dobre lub złe, głos jego nawet zdawał się wydobywać skądś z głębi w astmatycznych wybuchach.
Sennie patrzał na gościniec i na opylonych ludzi wracających z placu wyścigów.
– Musi tam być wielu zrozpaczonych – rzekł – ale po co, do lichą, muszą ludziska wciąż grać? Spodziewałem się również, że Hilarion zwycięży i postawiłem nań parę papierków, ale ponieważ tak wszyscy uczynili, więc była klapa. Czy mogę zapytać, ile pan zaryzykował, panie komandorze?
Komandor zwrócił się zdziwiony.
– Kto tam teraz mówi o Hilarionie? – rzekł. – O koniach teraz się nie mówi. Czy naprawdę nic pan nie wie o najnowszej sensacji?
– Wyszedłem z wyścigów po pierwszym biegu – odpowiedział Szwed. – Było mi za gorąco. Nie do wytrzymania.
– Ale to działo się już podczas pierwszego biegu – przerwał komandor żywo. – Księżna Rosendal straciła swą torebkę z wielką ilością pieniędzy. Gdy wstała nagle, by skinąć ręką ku zwycięskiemu koniowi, miała w ręku jedynie przecięte rzemyki, ale bez torebki.
– Ba, złodziejaszek kieszonkowy – kaszlał Szwed – zwyczajny złodziej. Pełno ich.
– Ale słuchajże pan – mówił dalej komandor. – Po pierwszym biegu zgłoszono już pięć kradzieży: portfele, złote zegarki, klejnoty.
– No to już coś znaczy – zauważył Hammersmith.
– A po ostatnim biegu miała policja trzydzieści dwa doniesienia.
– Taki sprytny łajdak – rzekł Szwed. – Brawo!
– Niemożliwe jest, aby mógł tego dokonać jeden człowiek. Musiała to być cała banda.
– Międzynarodowi łotrzykowie – mruknął Szwed. – Rzeczywiście tłoczno było na wyścigowym placu, ale sądziłem: wszyscy się przecie znają. Kto to mógł być?
Komandor pogładził się po dobrze utrzymanej czarnej brodzie i zauważył wiele znaczącym tonem:
– Kto wie, może to ktoś z nas?
Po tej żartobliwej uwadze nastąpiła nagła cisza, a ta pauza była tak komiczna, że wszyscy wybuchnęli śmiechem.
Wtem ukazał się nowy gość. Przybył pieszo, co było tu rzadkością, gdyż wszyscy do willi przybywali samochodami. Był to dość młody człowiek, w spacerowym ubraniu, o prawie przesadnej elegancji. Twarz jego wywołałaby zaciekawienie w każdym towarzystwie. Nie była ona właściwie piękna ani też uduchowiona, ale posiadała zwracający na siebie uwagę rys melancholii, nie bardzo odpowiadający jej młodości. Był na niej wyraz jakiegoś zblazowanego spokoju i pewnej ironii, która tak dobrze mogła być maską jak i rzeczywistością. Wymienił z obecnymi pospieszne pozdrowienia, co możliwe jest tylko pośród dobrze znajomych. Ze swego wygodnego szezlonga Róża Montana zawołała doń i wyciągnęła leniwie ramię ponad poręcz.
Młody człowiek podszedł i pozdrowił ją z grzecznością w pełni form towarzyskich, jakie obecnie widzieć chyba jeszcze można we francuskich komediach, a które o całe niebo różnią się od form właściwych naszej epoce, przeszedł do hallu i nalawszy sobie kieliszek whisky, rzetelnej, mocnej whisky, z zadowoleniem wychylił ją duszkiem. Potem wmieszał się pomiędzy innych gości na werandzie i był w stanie zaraz wziąć udział w rozmowie, jak gdyby od początku jej był obecny. Zapewne przechodząc, usłyszał był jej oderwane słowa. Róża Montana nazwała go była Bob, ale teraz w czasie przedstawienia się usłyszało się jego właściwe nazwisko: – doktor Evenald Rist.
– Przychodzę z Hotelu Klimatycznego – mówił – gdzie panuje prawdziwy chaos. Zdaje się, że detektywi założyli tam swoją główną kwaterę. Stoją bladzi i pilnie notują pośród natłoku, podczas gdy okradzeni, głośno mówiąc, do drzwi się cisną tam i z powrotem. Zmuszony jestem tutaj zjeść dzisiejszy obiad; nie można być należycie obsłużonym, jak długo uwaga kelnerów zajęta jest
tymi kradzieżami. Rozciekawieni kelnerzy są niemożliwi.
– Czy jeszcze więcej skarg wpłynęło? – zapytał Cramer.
– Zapewne – odpowiedział dr Rist – można jednak ku pocieszeniu skonstatować, że wielu ludzi wyzyskuje sposobność, aby chełpić się swym rzekomym bogactwem. Sam widziałem listę poszkodowanych. Księżna Cyganiewic z Feniksa zgłosiła utratę tysiąca funtów angielskich w banknotach; wobec tego zyskała doskonały pozór, by nie wyrównać swych rachunków. Czerwona Janina, łkając, opisała ukradzioną brylantową broszę, a przecież wiemy wszyscy, że już dawno temu ostatnią swą perłę sprzedała z powodu swego zbankrutowanego kochanka. Właśnie, gdy zamierzałem odejść, zgłosił się makler giełdowy Aronson do protokołu i niezwykle podniecony donośnym głosem podał utratę swego dobrze wypełnionego portfela. Zapewne jutro zapada mu weksel i potrzebuje odroczenia. Ale jeśli się wszystkich symulantów odliczy, to mimo to zostanie dość okradzionych. Przede wszystkim pańskich rodaków, panie Hammersmith, tych dotkliwie nadszarpnięto.
Otyły Szwed wytrącony został z zadumy. Myślał właśnie o szczęściu Aronsona.
– Brawo! A więc ludziska wiedzieli, gdzie są najgrubsze portfele! – rzekł tonem pełnym przekonania.
– Czy nie wyłoniło się żadne podejrzenie? – zapytał komandor, którego wojskowy instynkt lubił wszystko sprowadzać na grunt rzeczywistości.
Rist wykonał rękoma ruch niewiedzy. Nie wiedział nic.
– Dziś był przecie niebywały tłok na placu wyścigów – mówił dalej – a wobec tego nie łatwo było należycie odróżnić obce i nasze twarze. Ale wyłania się, chociaż niejasno, coś ogólniejszego ze wszystkich zeznań. Jest to jakby wizja, którą mieli również dżokeje, pojawiająca się zawsze w pobliżu okradzionych. O pewnej parze obcych ma się nawet dokładniejsze dane. Ale, do licha, te dane! Są one jeszcze bardziej naiwne, aniżeli można sobie wyobrazić. Mógłbym na to przysiąc, że właśnie owi oboje znajdują się obecnie we wzburzonym hotelu i zupełnie inaczej teraz wyglądają. A łup znajduje się zapewne w jakimś hotelu w Rynku albo w przystani w Malmö. O piątej odpływa statek.
Pan domu począł schodzić po schodach. W tej chwili oznajmił ugalowany służący, że stół jest nakryty i wielkie drzwi jadalnej sali otworzyły się. Ukazaniu się wielkiego spekulanta musiało zawsze coś towarzyszyć, był on jak sygnał, przy którym coś zawsze dziać się musiało. Jeżeli wpadał do swych biur, telefon i telegraf zaczynały zaraz pracę, jeśli w westybulu pierwszorzędnej restauracji w garderobie płaszcz swój zrzucał, naczelny kelner dawał niemy znak, co zaraz cały lokal wprowadzało w ruch gorączkowy.
Drobna Michalina zawisła już, wierna i oddana, u ramienia generalnego dyrektora, jakby go wreszcie, już po raz tysięczny, znowu odnalazła i nigdy już od siebie puścić nie miała.
– Johnny! – szepnęła Róża Montana na poły pieszczotliwie, na poły rozkazująco ze swego szezlongu. Róża nazywała wszystkich swych znajomych angielskimi imionami, podczas gdy przyjaciółkom swym dawała imiona chłopięce. Michalinę nazywała Michasiem.
Jan spojrzał na zegarek i rzekł równocześnie do Róży:
– Czekam jeszcze na kogoś.
Niecierpliwość drżała w jego głosie, wszelkie czekanie jedną lub dwie minuty było dlań męką.
Hammersmith westchnął.
– Ma pan tylu niezwykłych znajomych. Jak nazywa się ten nowy?
Hammersmith nie lubił nowych nazwisk.
– Bratsberg – odpowiedział Jan.
– A dalej – zapytał komandor.
Jan Feiring uśmiechnął się uniewinniająco.
– Nie znam go osobiście – wyjaśnił – ale wiem, że jest to właściciel lasów z Østerdal. Przybywa do mnie w sprawie interesów.
– Ale imię, imię jego – wyksztusił otyły Szwed. – Bratsberg to nazwa miejscowości.
– Abraham Tambarskjælver Bratsberg – rzekł generalny dyrektor z naciskiem. – Powstała dokoła cisza. Hammersmith osunął się na fotel.
– Za wiele na raz – wyrzucił z siebie i począł ocierać pot z czoła. Było rzeczywiście gorąco.
Po chwili zapytał Szwed.
– Czy on gra w karty?
Gra była widocznie zjawiskiem, które przede wszystkim zajmowało jego uwagę.
– Zapewne – rzekł Feiring. – Czymże by zresztą zajmowali się w swych górach.
– W brydża? – zapytał komandor, cieszący się sławą najlepszego gracza w brydża w całym królestwie.
– Przypuszczam.
– W pokera? – zapytał Hammersmith, lubujący się w grach hazardowych.
Dyrektor generalny spojrzał nań:
– Przypuszczam.
– Czy wysoko? – zapytał Szwed basem.
Z dumnym uśmieszkiem; mającym zaznaczyć, że sam jest Norwegiem, odpowiedział Jan:
– Od czasu gdy kult hazardu zaniknął w Rosji, gra się jedynie w diabelskim mieście Moskwie i Østerdal w Norwegii o rzeczywiście pokaźne kwoty.
W tejże chwili wszedł Abraham T. Bratsberg.
– Dzień dobry wszystkim obecnym!
Tymi słowy pozdrowił, wchodząc, Abraham T. Bratsberg całe towarzystwo. Wydało się, jakby stając w nich, wypełnił otwarte na ścieżaj drzwi werandy jowialną serdecznością i przyjacielskością. Głos jego miał w sobie coś ujmującego, brzmiał słońcem i zdrowiem, jakby pozdrowienie z jego rodzinnych stron.
Na pierwszy rzut oka oddziaływał Abraham T. Bratsberg w podobnym towarzystwie nieco obco i odpychająco, chociaż właściwie nie miał w sobie nic z chamstwa. Wprawdzie wygląd jego i postać zdradzały człowieka z prowincji, ale miał równocześnie w sobie coś z pewności siebie, dumy i własnej osobowości, co zmuszało do szacunku i poważnego traktowania go. Nie można było skonstatować, czy jest on nieco otyły, czy jedynie muskularny. Ubrany był w otwarty, długi surdut, nie najlepiej skrojony i wyglądał ciężko, krótko mówiąc. W tym powierzchownym i płytkim międzynarodowym towarzystwie raził nieco. Drobna Michalina, śmiejąca się tak chętnie, szepnęła zaraz do Jana:
– Ależ to parobek ze wsi. Z tym można się pokazać tylko na prowincji.
Jan Feiring silniej przycisnął jej ramię, podszedł do Bratsberga i pozdrowił go. Bratsberg stał z szeroko rozstawionymi ramionami, z laską w jednej i z szerokokresowym kapeluszem w drugiej ręce, w otwartych drzwiach werandy. Promienie słońca oświetlały jakąś glorią jego wspaniałą, wiejską postać.
Nastąpiły przedstawienia. Komandor znalazł się zaraz na przedzie. Dla Karola Cramera niezwykle sympatyczną była męska postać nowo przybyłego, promieniejąca formalnie prastarym dobrobytem. Przed Różą Montaną zatrzymał się chwileczkę i drgnął. Jej dziwna piękność widocznie wywarła na nim silne wrażenie. Jego twarz rozjaśniła się. Podobny się stał do któregoś z wesołych parobków w opowiadaniach Bjørnsona, gdy po raz pierwszy ujrzał obwarzanek posypany cukrem. Jej oczy spozierały nań obojętnie spod półprzymkniętych powiek. Wszyscy zauważyli bezczelnie taksujący jej wzrok, ale właściciel lasów Østerdal zdawał się być całkowicie oszołomiony jej pięknością. Jego niemym uwielbieniem mile połechtana Róża uśmiechnęła się doń wreszcie i przyjęła jego ramię. Jak zwykle reprezentowała ona panią domu, a nowy gość dostępował zaszczytu zajęcia miejsca obok niej.
Jan ukradkiem obserwował Abrahama T., aby się przekonać, jakie wrażenie wywarł nań stół zastawiony obficie srebrem i starą porcelaną. Ale Bratsberg obdarzony by prawdziwie wiejskim instynktem i wydawał się być zupełnie nieporuszony. Był przyzwyczajony do rzeczywistej zamożności i siedział z serweta założoną na kołnierz, jak uosobienie pewności siebie. Jego donośny, zadowolony głos zapanował zaraz nad rozmową przy stole. Mówiono o kradzieżach. Abraham T. nazywał wyścigi biegiem do mety.
– Tak pozwolą się okpić tylko mieszczanie – rzekł. – O tym zapewne pan wie,
panie mecenasie – rzekł, zwracając się do siedzącego naprzeciw niego adwokata Udveja. – Nie tak łatwo idzie, gdy ziemianie przyjdą do kancelarii i zażądają słuszności. Cha, cha!
– Doświadczyłem tego – odpowiedział adwokat uprzejmie i podniósł grzecznie swój kieliszek w jego stronę. Głośno się śmiejąc i żartując, Abraham T. przypił doń. Generalny dyrektor starał się salwować swego gościa, uderzając forsownie sam w żartobliwy ton.
– Ziemianie i adwokaci są w ustawicznej ze sobą wojnie – rzekł – nie mogą się znieść, ale też nie mogą obejść się bez siebie.
Michalina, siedząca obok komandora, patrzyła wciąż na jaśniejącego zadowoleniem ziemianina,
– Jest bez wątpienia szorstki – szepnęła do komandora – ale poza tym jest miły.
Hammersmith wypił swą maderę i cmoknął ustami.
– Brawo – rzekł swym niskim basem – znakomite wino.
Podniósł swą szklankę, którą niezwykle lekko i elegancko trzymał w swych grubych palcach, podał swe otyłe ciało ku przodowi i mówił dalej:
– Dzielni są ci uczciwi ludzie, hen, ze wsi. Prosit2, panie dziedzicu! Sam pochodzę z dobrej, starej ziemiańskiej rodziny.
– Smith prawi komplementy, węszy już za hazardem – szepnął komandor do Michaliny.
– Chi, chi – zaśmiała się Michalina zachwycona. – Wobec tego będzie musiał Abraham parę dobrych drzew sprzedać ze swych lasów.
Ale Hammersmith był w nastroju i mówił dalej:
– Pan dziedzic (Hammersmith był mistrzem w tytulacjach) sądzi, że ludzie z miasta, zetknąwszy się z nicponiami, są o wiele mniej ostrożni aniżeli ludzie ze wsi.
– To całkiem jasne – zawołał Abraham T. z przekonaniem. – My, ludzie ze wsi, przyzwyczajeni jesteśmy nie dowierzać nikomu, kogo nie znamy. Przyzwyczajeni jesteśmy mieć się na baczności przed brudem i dzikimi zwierzętami. Co do mnie, podróżowałem wiele za granicą, byłem w Liverpoolu, Kopenhadze i w Sundsvallu. Ale jeśli przybywam do obcego miasta, nigdy mi na myśl nie przyjdzie, by obcować z kimś innym, jak tylko z rzeczywiście rzetelnymi ludźmi. Prosit, panowie, prosit, panie generalny dyrektorze, na pomyślność naszych przyszłych interesów.
Zadzwoniły szklanki. Potem nastąpiła znamienna pauza, przerwana wreszcie zdawkowymi uwagami o pogodzie i o horoskopach gospodarskich, co do których zebrani wysławiali się bardzo ogólnikowo i ostrożnie. Róża Montana spoglądała z boku na Abrahama T., zaledwie kryjąc swój szyderczy nieco uśmieszek.
– Czy nigdy pana nie oszukano? – zapytała.
– Tylko raz – odpowiedział Abraham T. posępnie – jedyny raz tylko…
Jego szeroka pięść leżała zaciśnięta pomiędzy szklankami.
– Był to dyrektor banku, którego mieliśmy tam w górach – mówił dalej – dyrektor banku, ale przypadkowo był on naturalnie adwokatem. Wyjechał z naszymi zaoszczędzonymi pieniędzmi do Ameryki.
– Ale dlaczego wy, niemądrzy włościanie, powierzyliście mu swoje pieniądze! – zapytała Róża.
– Co proszę, łaskawa pani?
To Hammersmith uznał za stosowne tymi słowy wmieszać się do rozmowy. Abraham T. patrzał przez chwile zdetonowany na Różę Montanę, jak byk na czerwoną płachtę. Potem jednak roześmiał się rozgłośnie, a ponieważ Jan, jako dobry wódz, w tejże chwili pchnął szampana do zagrożonego miejsca, konflikt zakończył się wymianą grzeczności pomiędzy Różą Montaną a Abrahamem T. Róża przyjmowała chętnie grzeczności sąsiada. Obserwowała go badawczo z boku, jakby obliczała, ile zeń da się wydobyć. Róża Montana była czuła jak sejsmograf, a ponieważ odczuwać poczęła pewien niepokój w interesach Jana Feiringa, poczynała się rozglądać dokoła siebie.
Adwokat Udvej zapytał szeptem Jana:
– Czy znałeś go przedtem?
– Nie widziałem go nigdy – odpowiedział spekulant. – Napisał do mnie, że chce tu zakupić kawałek ziemi. Przypuszczał, że mu zapośredniczę.
– Masz szczęście do prosiąt – szepnął prawnik.
– Co zamierzasz pan tu kupić? – zawołał Jan do Abrahama T., mimo gwaru rozmowy. – Lasu pan tu nie dostanie.
– Lasów? – zagrzmiał śmiech Abrahama. – Musiałbym chyba zakupić cała Danię, aby się to opłaciło. Nie kupuję drewna na wiązki. Chcę mieć posiadłość, bydło i rolę, i chętnie w dodatku jakiś mały zameczek. To zapewne tanio się tu dostanie. U was brak gotówki, jak słyszałem, co? No a z tego jestem znany, że tej nie brakuje Abrahamowi Tambarskjælverowi Bratsbergowi!
– Przyznaję, przyznaję – wtrącił adwokat Udvej – znane jest nam wszystkim nazwisko: Bratsberg.
Było to wprawdzie kłamstwo, ale nazwisko brzmiało tak znajomo jakby pozdrowienie z Norwegii.
– Bratsberg, tak, nim jestem we własnej osobie – odpowiedział Abraham T. i uderzył się grzmiąco w piersi.
Wszyscy wznieśli szklanki w kierunku wielkiego człowieka. Nastrój ożywił się, Michalina rozpromieniła się i chciała iść ze swym winem do Abrahama T., ale komandor ją powstrzymał.
– Czym, do licha, zajmujecie się tam w górach wieczorami w tej posępnej Norwegii? – zapytał Hammersmith. Wino rozgrzało go, jego bas grzmiał, jakby wydobywał się z głębi-
– Jeżeli nie śpimy, to pijemy i gramy w karty – odpowiedział Abraham T.
– W brydża? – zapytał adwokat Udvej łagodnym, ostrożnym głosem.
Abraham T. uderzył ręką w stół:
– Nie, żartobliwych gier nie lubimy.
– Pokera? – jeszcze ciszej spytał adwokat.
– Tak, to jest coś realnego!
Komandor Karol Cramer rzekł przez stół:
– Czy sypia pan po obiedzie, panie Bratsberg?
– Nie. Jestem chrześcijaninem, a chrześcijanie śpią tylko w nocy,
– Więc może będziemy mieli zaszczyt? – zapytał Hammersmith powściągliwie.
– Zaszczyt? – Bratsberg zaśmiał się. – Tylko na wierzch z tym, przyjacielu! Zrobimy porządną partyjkę, tak, tak! To powiada Abraham Tambarskjælver Bratsberg i ja!
– Przyjemnie mi będzie dołączyć się do gry, skoro dziedzic tak wyraźnie objawia ochotę do małej partyjki – rzekł komandor.
Na znak Jana służba podała znów szampana.
2prosit (niem.) – toast; na zdrowie.
Kawę podano w pokoju dla panów. Był to jeden z niewielu zupełnie wykwintnych pokoi willi i zarazem najwspanialszy, gdyż oryginalnego kształtu meble, potrzebne gentlemanowi, nie mogły być tandetą. Tapety były z ciemnej, wyciskanej w deseń świńskiej skóry i nabyły po latach owej barwy nikotynowej, jaką przybiera wypalona pianka morska. Okna, wychodzące na morze, pomieszczone były w głębokich niszach. Gęsto pleciona japońska mata wyścielała całą podłogę. Meble były amerykańskie. Wybite skórą, obszerne fotele spoczywały na szeroko rozstawionych nogach. U sufitu wisiał wspaniały, kuty w żelazie świecznik, który poprzedni pan domu wydostał był z jednego z zamków z XVII stulecia. Na ścianach widziało się kilka starych angielskich miedziorytów ze scenami z polowania. Wszystko było oryginalne, przyćmionej barwy i solidne. Jedynymi barwnymi plamami, psującymi spokojną harmonię, były dwa zielone stoliki do gry.
Ugalowany służący, mówiący tylko po angielsku i to jedynie, gdy tego było koniecznie trzeba, wtoczył kawę na małym niklowym stoliku na kółkach. Panowie – panie zwyczajem kontynentalnym pozostały w salonie – pili pospiesznie kawę podaną w zgrabnych chińskich filiżankach i wypróżniali małe kieliszki wypełnione silnym, białym jak woda, holenderskim likierem, po czym stolik bez szmeru wytoczono z pokoju. Teraz z kolei przystąpiono do ważnej ceremonii – zapalano cygara.
Jedyną namiętnością Jana Feiringa były wyścigi konne. Ani wino, ani kobiety, ani gra w karty nie opanowały go, chociaż wszystko to nie było mu obce z powodu pewnej jego próżności. Jego piwnica kryła w sobie niektóre wartościowe gatunki, ale nie była w stylu, swymi kobietami nienadzwyczajnie się zachwycał, nie był też namiętnym graczem. Ale cygara jego były sławne, chociaż jemu samemu brakowało wydelikaconej cywilizacją namiętności do dobrych cygar.
Ponieważ jednakże był próżnym gospodarzem, zobowiązał w pewnej szczęśliwej chwili znającego się na rzeczy przyjaciela do zakupienia cygar. Stało się to w zupełnej tajemnicy, a zaszczyt stał się udziałem Jana. O jego cygarach havana mówiono wiele podczas śniadań w Feniksie i w Angielskim...
Spokojna godzina przy dobrym cygarze jest jedną z niewielu rozkoszy, jakie kulturalny człowiek sobie stworzył i która to rozkosz zawsze mu jest dostępna, czy jest nicponiem, czy człowiekiem rzetelnym, czy jest szczęśliwy, czy nieszczęśliwy. W tej rozkoszy, wydelikaconej rozwojem smaku pokoleń, nie ma nic z tandety. Już wygląd zewnętrzny cygar, wonne drewno pudełek z wypalonymi literami, zdają się stwierdzać, że przyjemność ta należy do pana, do klubu, do mężczyzny.
Komandor Karol Cramer obserwował skrycie Abrahama T. Bratsberga, gdy wieśniak wybierał sobie cygara. Wybór cygara zdradza człowieka. Komandor zdziwił się, że Abraham T. wybrał dobrze. Wieśniak ma szczęście – pomyślał, ale równocześnie przyszło mu na myśl, że Bratsberg przy stole uczynił bardzo słuszną uwagę co do wina, w formie naiwnej, ale zupełnie słuszną. Szeptem podzielił się swym spostrzeżeniem z Evenaldem Ristem, a ten odpowiedział:
– Ci wielcy norwescy właściciele lasów znani są ze swego życia w swoich dobrach. Wyobrażamy sobie, że są to łowcy niedźwiedzi i ludzie niekulturalni. Ale stare francuskie firmy handlujące winem wysyłają nieraz tam swoich agentów, aby odkupić z powrotem poszczególne wina, które od wielu lat leżą w tamtejszych piwnicach. Agenci są upojeni i zdziwieni norweską gościnnością, ale odjeżdżają zawsze z próżnymi rękoma.
Zaczął się poker. Evenald Rist nie przyłączył się do grających, a przypatrzywszy się przez chwilkę graczom, poszedł na taras, gdzie Róża Montana swym zwyczajem spoczywała na szezlongu. Usiadł obok niej.
– Co sądzi pani o nowym gościu? – zapytał.
– Wszak wie pan, drogi Evi – odpowiedziała – że jest dla mnie za stary. Wolę dwudziestodwuletniego aniżeli czterdziestodwuletniego. Prócz tego nie znoszę ludzi ze wsi.
– Prócz tego wie pani dobrze, że myślałem zupełnie o czym innym – rzekł Rist. – Co sądzi pani o nim jako o obiekcie wartościowym, jako o ofierze?
Rist wobec Róży Montana pozwalał sobie na niezwykle swobodny ton. Jak ten, kto ją dokładnie poznał i nie trudził się wcale, aby to ukrywać. A jej się to podobało, gdyż odpoczywała podczas tej niewymuszonej rozmowy. W ten sposób zaistniał pośród nich rodzaj wzajemnego zaufania.
– On jest niebywale naiwny, ten wieśniak – odpowiedziała, – ale tym niech się inni troszczą.
– A pani odpoczywa i czeka na swój udział. Jak wysoko ceni go pani?
– Na pewno musi być straszliwie bogaty.
– Słusznie.
– Wobec tego jest dalszym numerem dla Jana.
Rist siedział chwilkę, milcząc, i patrzał na Różę. Na jego ustach drżał delikatny, niemal ironiczny uśmiech. Jego spokój niecierpliwił ją i postanowiła przejść do ofensywy.
– Czy podchmielił pan sobie wczoraj? – zapytała. – Założę się, że za wiele pan pił tej wstrętnej whisky. O, ci mężczyźni!
Rist zdawał się nie słuchać jej uwag i rzekł:
– Czy zechce mi pani prawdę powiedzieć, pani Różo? Gdyby pani miała teraz bardzo dużo pieniędzy, czy weszłaby pani teraz z Janem do spółki w interesach?
Róża Montana otworzyła szeroko przestraszone oczy.
– Jak mogła panu przyjść do głowy myśl tak niemądra, Evi?
– W ostatnich latach założyła sobie pani piękną, małą książeczkę kasy oszczędności. Czy przypomina pani sobie ową noc hazardu w swych złotych czasach, kiedy to podpici gracze tym się zabawiali, że pani tysiąckoronowe banknoty tu wtykali?
Rist wskazał na jej gors.
– Tak, to była piękna noc – szepnęła Róża Montana zachwycona.
– Można przecie przypuścić, że Jan Feiring w kłopotliwym położeniu będzie potrzebował gotówki. Jedynie w przejściowym kłopotliwym położeniu. Wówczas zapewne da mu pani swoja książeczkę oszczędności.
– Czy z Janem jest co w nieporządku? – zapytała Róża Montana uważnie.
– Nie, nie, przypuszczam tylko możliwość.
– Nie myślę o tym wcale – rzekła zdecydowanie i dorzuciła z przekonaniem: – Po co miałabym o tym rozmyślać?
Zadrżała formalnie, mówiąc dalej:
– Jakże przykre byłoby mi, gdybym Jana ujrzała na kolanach.
– Ależ o tym nikt nie mówi – pospiesznie zauważył Rist. – Teraz zacznie robić interesy z tym ziemianinem z Østerdalu. Zapewne w wielkim stylu.
Róża Montana wskazała ruchem głowy ku pokojowi, gdzie grano.
– Wobec tego, ci tam powinni być ostrożniejsi – rzekła cudownie mądrym tonem – nie powinni na początek iść tak ostro. Ale to zapewne mały komandor, potrzebujący zawsze drutu. Ten jest w wiecznym kłopocie.
– Przegrywa – rzekł Rist.
– Przegrywa? To mądrze. Tego nauczył się w południowej Ameryce.
– Ale dużo przegrywa.
– A to głupiec ten komandor – mruknęła Róża Montana rozgniewana.
– Dlaczego? Nie trzeba być głupim, aby mieć pecha.
– Ba! On przecież więcej wie, jak Ojcze nasz. I pecha można regulować.
– Sądzi pani zbyt bezwzględnie komandora – rzekł, ale z tak wiele znaczącym uśmieszkiem, jak gdyby w gruncie rzeczy zupełnie się z nią zgadzał. Róża zaczęła się niecierpliwić:
– Ma zobowiązania, które w tych dniach winien pokryć.
– Czy mówił pani o tym?
– Wiem o tym dobrze.
– Zobowiązania bankowe?
Róża nic nie odpowiedziała.
Rist pochylił się ku niej poufale i zapytał cicho:
– Mów pani serio. Czy może pani sobie wyobrazić, aby mi pani pożyczyła pięć do sześciu tysięcy?
– Ma pan dobre podpisy?
– Sfałszowane, czy prawdziwe? – zapytał.
– Najlepiej sfałszowane – odpowiedziała tym samym tonem – te są pewniejsze.
Rist się podniósł.
– Nie potrzebuję pieniędzy. Żartowałem, ale zwracając się do naszych przyjaciół: gra jest bardzo wysoka.
– To naturalnie spowodował ten głupiec Cramer. Wyobraża sobie zawsze, że hazardem się wyratuje.
– Tym razem myli się pani – odpowiedział Rist – to Abraham Tambarskjælver podpędza grę. Wygrał już więcej, aniżeli komandor w ogóle może zapłacić. Ma pecha w grze z Bratsbergiem. A ów wcale nie jest głupi.
– Ten chłop – szepnęła zamyślona – ten chłop.
Ułożyła się na szezlongu.
– Przeszkadza mi pan w dolce far niente3, Evi – rzekła bez wyrazu.
– Odchodzę – odpowiedział Rist.
– Ale nie idzie pan daleko – zauważyła Róża Montana. – Idzie pan do grających, jestem przekonana.
– Brzmi to, jak gdyby życzenie pani, a zawsze staram się spełniać pani życzenia.
– Pozdrów pan ode mnie komandora.
– Nawet jeśli jest w trakcie gry?
– Tak, właśnie wtedy ma pan go ode mnie pozdrowić. Właściwie gdy grać będzie.
– Cóż mam mu powiedzieć?
– Że myślę o nim. Idź pan.
3dolce far niente (wł.) – słodkie nic nierobienie; słodkie lenistwo.