W szponach demona - Sven Elvestad - ebook

W szponach demona ebook

Sven Elvestad

1,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna powieść Elvestada z klasyki kryminałów norweskich, opowiadająca o rywalizacji dwóch przestępców. Sven Elvestad – norweski dziennikarz i klasyk skandynawskiej powieści detektywistycznej. Najbardziej znany z serii kryminałów o detektywie Asbjørnie Kragu oraz powieści opublikowanych pod pseudonimem Stein Riverton, przetłumaczonych na kilka języków, w tym niemiecki i angielski. Wczesne powieści Elvestada posiadają misterną konstrukcję fabuły i narracji. Niektóre z nich wykorzystywały sztuczki narracyjne przypisywane później Agacie Christie. Późniejsze książki autora bliższe są konwencji thrillera psychologicznego z nawiązaniami do teorii Freuda, która go fascynowała. Od 1972 w Norwegii przyznawana jest nagroda dla najlepszego pisarza literatury kryminalnej – Rivertonprisen.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 262

Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




IPAN, DOM JEGO I PRZYJACIÓŁKI

Jan Feiring powrócił do domu w licznym towarzystwie, jego duży samochód fiat pe­łen był jego znajomych. Było to wesołe to­warzystwo paplające we wszystkich języ­kach Skandynawii, wśród których nawet nie­znośny fiński zauważyć się dawał. Finowie mówią zawsze tak, jak gdyby tylko z trudem prze­walczali swoją wściekłość.

Wracano z wyścigów i chociaż rozma­ici mogli być poszczególni, były to wyłącznie typy z placu wyścigowego, takie jakie widuje się na rysunkach ilustro­wanych pism angielskich. Wszyscy mieli pewien rys w twarzy charak­terys­tyczny dla uczestników sportu konnego i gry hazardowej, który to rys wszędzie tak jest jednakowy, że ci ludzie natychmiast wzajemnie poznać się mogą. Mo­gą się oni spotkać w zupełnie obcych sobie miastach, zupełnie swobodnie odwiedzać wzajemnie i zapytywać: – Morning, Sir, gdzie tu się dziś gra?

Jan wszedł najpierw do wielkiego hallu, gdzie już kilkoro przybyłych gości, zanurzonych w fotelach klubowych, siedziało obok tureckiego stołu hamburskiego pochodzenia, za­stawio­nego flaszkami i szkłem. Skinieniem głowy powitał ich, łagodnie odsunął Michali­nę, która doń podbiegła i pospieszył w górę po schodach, do swej łazienki.

Jan miał popielaty płaszcz na swym dżokejskim ubraniu. Jeden z gości, Szwed, miał zaledwie czas wyksztusić swoje bez­­dźwięczne nie­zadowo­lenie: – Gratuluję! – a Jan był już w górze na galeriach, które do wysokości dwu pięter biegły wokół hallu. Jan Feiring jeździł dziś zwycięsko na swym no­wym koniu Hilarionie.

Zupełnie nie trzeba określać bliżej cza­su tych zdarzeń. Samo milieu1 zdradza nam znany a niezwykły szmat życia północnych krajów, prócz tego znamienne są losy wy­­stępu­jących osób. Wystarczy przeto powie­dzieć, że zdarzenia nie są tak dawne: po­wiedzmy rok, parę lat temu. W każdym razie było to wówczas, gdy mniej się liczyło na la­ta, a więcej na dnie lub miesiące, gdyż każdy poszczególny dzień wydawał się posiadać ol­brzymie znaczenie i zawierał taki obszar czasu, co miesiąc kryjący w sobie możliwo­ści ruiny lub dojścia do dobrobytu wielu osób. Był to, krótko mówiąc, czas, w którym wszyscy uważali się za bogaczy lub też zdawało im się, że jest to bardzo możliwe. Świadomość potęgi i nie­zależności minęła już wprawdzie. Poczęto rozglądać się za nowymi drogami, gdyż i umysłami owładnęło uczucie zupełnie im obce w ostatnich latach, uczucie, że dobrze by było posiadać coś pewne­go, na czym można by polegać: gotówkę w kruszcu zamiast ciągle pracujących bankno­tów, jakąś dobrą, wiejską posiadłość zamiast szalenie żeglujących akcji po morzu speku­lacji.

Ale o dalsze możliwości ludzie wówczas wcale się jeszcze nie troszczą. Jeszcze nie skrysta­lizo­wała się w nich myśl, że wszyst­ko byłe już bez­litośnie minęło i poszło w diabły. Czy to pod wpływem instynktu samo­zachowaw­czego, czy też skutkiem wzajemnego suges­tiono­wania się ludzie ówcześni byli ja­k śmiertelnie chorzy nie­wierzący w grożą­ce im nie­bezpie­czeństwo. Zapewne uśmiechać się będzie czytelnik, myśląc o tych ludziach, albowiem dziś daleko lepiej wie się wszystko, aniżeli wówczas ktokolwiek mógł przy­pusz­czać. Ale wiedzieć coś wstecz, jest zawsze bez­wartoś­ciowe. Wartościowe jest wie­dzieć, że takie niezwykłe, gorączkowe, krót­kie miesiące, dają się rozwijać rozmaitym charakterom i rodzą awanturniczą żądzę czy­nów, która pewnym szczegól­nego gatunku ludziom sprzyja jak najlepiej do odgrywania pewnej roli.

Zdarzenia tego opowiadania dzieją się w tym okresie, kiedy nikt niczego nad­zwyczaj­nego z siebie uczynić nie pragnął, gdyż wszyscy bez­troskliwie pławili się w dobrobycie, a pomiędzy dzisiejszym i szarym czasem, w którym również nikomu na tym nie zależy, by wydobyć się ponad poziom. Ten dziwny czas kryje w sobie wiele powieści; od czasu do czasu coś z nich wyłania się podczas roz­praw sądowych albo w sprawo­zdaniach o wielkich społecznych katastrofach, ale nie ujawniają one tego, co jest naj­bardziej inte­resu­jące. Brak tam ludzi w pełnym oświetleniu.

Czy generalny dyrektor Jan Feiring był Szwedem, czy Norwegiem, jest to rzeczą obojętną. Podczas wojny zdobył on niezmier­ną ilość pieniędzy i mieszkał teraz w swej willi obok Klampen­bergu. Willa ta była sław­na, a małostkowi ludziska interesowali się bardziej willą aniżeli jej właścicielem.

Był to stary patrycjuszowski dom, kupio­ny w czasie bez­nadziejnych bankructwem miesięcy, a następnie przebudowany i na no­wo urządzony. A wówczas wszystko jak naj­szybciej musiało być gotowe. Spadło to na prastary budynek, jak gwałtowna burza, co swym ożywczym wiewem przyniosła skądś werandy, skrzydła boczne, ozdoby, mieszka­nia dla służby, garaże itd., i wszystko to do dawnych murów przyczepiła. Dom wyglądał skutkiem tego jak podstarzała, czcigodna da­ma, co wyszła na przechadzkę w czasie nie­pogody, a burza silnie nadwerężyła jej do­stojny wygląd.

Ody się przez wielki, kuty z żelaza, por­tal przejeżdżało zawsze huczącym samo­chodem za­trzymu­jącym się tuż przy wchodowych drzwiach, przy czym górną częścią ciała przy nagłym zatrzymaniu leciało się ku przodowi, wówczas odczuwało się docho­dzący z ogrodu wspaniały zapach wapna, ga­szonego i nie­gaszonego. Nie wiem, czy obec­nie jeszcze tam murują i budują, ale w czasie naszego opowiadania część otoczenia była zawsze pokryta gruzami, belkami i idolami, wypełnionymi płynnym wapnem. Zdarzało się często, że wjeżdżając, wskazywało się na du­ży budynek poza parkiem i pytało się: – Drogi przyjacielu, czy to tutejsza szkoła lu­dowa? – a właściciel, generalny dyrektor Jan Feiring, odpowiadał wyniośle: – Nie, jest to nasza nowa wyścigowa stajnia, budu­jąca się właśnie. – Albo też wskazywało się na pałacyk poniżej, nad brzegiem rzeczki, wy­glądający na królewski letni zameczek, i pytało się: – Do kogo należy ta elegancka, let­nia rezydencja? – A na to otrzymywało się odpowiedź: – Tak pan przypuszcza? To są przecie moje nowe łazienki, które są jeszcze w budowie. – A gdy wreszcie wchodziło się do samej willi, właściciel wyjaśniał niejedne­mu: – Oto mój dom. Nie jest jeszcze całko­wicie gotów, nie jest jeszcze wykończony.

Wszystko bowiem było w tym gorączko­wym czasie w budowie i w przebudowie. I niczego nie ukończono.

W willi było wiele pokoi i dobry obser­wator mógł z pewnością zauważyć, że ów żyjący szeroko właściciel musiał się nieraz tu czuć obcy i nieco zdziwiony w swoich własnych pokojach. Wichura czasu w swym niebywałym pośpiechu zgromadziła tu wszystko możliwe: nowe i dawne dzieła sztu­ki, stare i nowe meble, srebrne zastawy, po­wieści detektywne, antyk­waryczne przed­mioty i cygara havana – wszystko zmie­szane razem.

Pan domu nie był wprawdzie młodzie­­niaszkiem, ale za takiego mógł uchodzić z po­wodu swej zwinności i żywości tempera­men­tu. Gdy wsiadał do swego samochodu, działo to się jednym skokiem, w tej chwili wóz stęknął i pędził ź miejsca i po sekundzie widziało się na drodze tylko kłęby pyłu. Gdy wysiadał, wyskakiwał w tempie sześć­dziesięcio­kilometrowej szyb­kości, otulał się momentalnie płaszczem po­chwyconym w aucie i w tej samej chwili był już w wahadłowych drzwiach swej willi. Za­ledwie starczyło mu czasu, by rzucić okiem i skłonić głowę swym gościom, zanim zasiadł z nimi do stołu. Gości miewał zawsze. Ludzie zjawiali się, pili jego whisky, jedli i odchodzili lub pozostawali. Dwoje z tych, którzy pozo­stawali, były to jego obie dobre przyjaciółki, o których zawsze wiedział, że je zastanie, gdy do domu powróci. Podobnie jak jego dom, jego stajnia i łazienki, obie jego przyja­ciółki czyniły jego życie w pewnej mierze nie­skończonym jakimś i nie­oznaczonym. Ni­gdy nie tracił na to czasu, aby do jednej z nich rzeczy­wiście się przywiązać albo zde­cydować się na wybór pomiędzy nimi. Każ­da z nich pociągała go na swój sposób. Jedna z nich nazywała się Róża Montana. Była to kobieta rosła, nieco sztucznie odmłodzona, cieleśnie leniwa, ale o straszliwym duchowym tempera­mencie. Leżała zawsze wygo­dnie na swym szezlongu na zacienionej werandzie, dopóki sam nie podszedł do niej i z nią się nie przywitał.

Przeciwieństwem rosłej, ociężałej Róży Montany była drobna Michalina, jasna i żwa­wa jak letni obłoczek, zupełne tamtej przeci­­wieństwo. Od obcasów aż do swej paziowskiej główki była uosobieniem ciekawości i rozkoszy życia. W przyjacielu swym była niezmiernie zakochana. Ona to wypadła naprzeciw niego skoro powrócił, ale on w po­śpiechu nie podziękował jej nawet jednym spojrzeniem.

Początek naszych wydarzeń zaczynał się w piękną, pogodną niedzielę czerwcową. Niektórym przyniosły one szczęście, innym zaś upadek, zwątpienie lub zysk.

Skoro Jan Feiring zniknął w swych po­kojach, podniosło się z miejsc dwu jego go­ści i wyszło na werandę. Drzwi wiodące na ogród były otwarte. Na klombach kwitły róże. Nieruchomo wyłamał się na słońce prawdziwy duński dzień letni o jasnym niebie i wysokiej ciepłocie. W oddali szerokim go­ścińcem przeciągał potok ludzi i pojazdów, wszystko w jednym kierunku, z placu wyści­gów ku miastu. Wyglądało to tak, jakby skądś wszyscy ludzie umykali. Nad całym gościńcem unosił się drobinowy, drgający w świetle słońca zapach benzyny.

Komandor Karol Cramer, mała, zwinna figura, suchy jak dżokej, o wyglądzie zupełnie nie­północnym, ale południowym, patrzył za­­inte­reso­wany na ten prze­ciąga­jący szybką falą tłum.

– Wygląda to tak, jak gdyby ci wszy­scy pędzili do miasta, do policji, by wezwać jej pomocy – zauważył.

1milieu (fr.) – środowisko; otoczenie, zwłaszcza społeczne lub kulturalne.

IIABRAHAM T. BRATSBERG

Mężczyzną, stojącym obok komandora Cramera, wspierającym się ciężko o balustra­dę werandy, był kupiec szwedzki Hammer­smith, sztok­holmczyk o turzej budowie, otyły i z przy­zwycza­jenia niemal nie­poruszający się. Za­rumie­niona czerwono twarz jego zdra­dzała nie­przejrzany szereg spożytych do­brych obiadów w czasie długiej jego drogi życiowej po Europie, od hotelu do hotelu, od jednej miejscowości kąpielowej do drugiej. U niego wszystko prawie obracało się dokoła żołądka i tego, co było dlań dobre lub złe, głos jego nawet zdawał się wydobywać skądś z głębi w astma­tycznych wybuchach.

Sennie patrzał na gościniec i na opylo­nych ludzi wracających z placu wyścigów.

– Musi tam być wielu zrozpaczonych – rzekł – ale po co, do lichą, muszą ludziska wciąż grać? Spodziewałem się również, że Hilarion zwycięży i postawiłem nań parę pa­pierków, ale ponieważ tak wszyscy uczynili, więc była klapa. Czy mogę zapytać, ile pan zaryzykował, panie komandorze?

Komandor zwrócił się zdziwiony.

– Kto tam teraz mówi o Hilarionie? – rzekł. – O koniach teraz się nie mówi. Czy naprawdę nic pan nie wie o najnowszej sen­sacji?

– Wyszedłem z wyścigów po pierw­szym biegu – od­powiedział Szwed. – Było mi za gorąco. Nie do wytrzymania.

– Ale to działo się już podczas pierw­szego biegu – przerwał komandor żywo. – Księżna Rosendal straciła swą torebkę z wiel­ką ilością pieniędzy. Gdy wstała nagle, by skinąć ręką ku zwycięskiemu koniowi, miała w ręku jedynie przecięte rzemyki, ale bez torebki.

– Ba, złodziejaszek kieszonkowy – kaszlał Szwed – zwyczajny złodziej. Pełno ich.

– Ale słuchajże pan – mówił dalej ko­mandor. – Po pierwszym biegu zgłoszono już pięć kradzieży: portfele, złote zegarki, klejnoty.

– No to już coś znaczy – zauważył Hammer­smith.

– A po ostatnim biegu miała policja trzydzieści dwa doniesienia.

– Taki sprytny łajdak – rzekł Szwed. – Brawo!

– Niemożliwe jest, aby mógł tego do­konać jeden człowiek. Musiała to być cała banda.

– Międzynarodowi łotrzykowie – mru­knął Szwed. – Rzeczywiście tłoczno było na wyścigowym placu, ale sądziłem: wszyscy się przecie znają. Kto to mógł być?

Komandor pogładził się po dobrze utrzymanej czarnej brodzie i zauważył wiele zna­czącym tonem:

– Kto wie, może to ktoś z nas?

Po tej żartobliwej uwadze nastąpiła na­gła cisza, a ta pauza była tak komiczna, że wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Wtem ukazał się nowy gość. Przybył pieszo, co było tu rzadkością, gdyż wszyscy do willi przybywali samochodami. Był to dość młody człowiek, w spacerowym ubraniu, o prawie przesadnej elegancji. Twarz jego wy­wołałaby za­cieka­wienie w każdym towarzy­stwie. Nie była ona właściwie piękna ani też uduchowiona, ale posiadała zwracający na siebie uwagę rys melancholii, nie bardzo od­­powiada­jący jej młodości. Był na niej wyraz jakiegoś zblazowanego spokoju i pewnej iro­nii, która tak dobrze mogła być maską jak i rzeczy­wistością. Wymienił z obecnymi po­spieszne pozdrowienia, co możliwe jest tyl­ko pośród dobrze znajomych. Ze swego wy­godnego szezlonga Róża Montana zawołała doń i wyciągnęła leniwie ramię ponad poręcz.

Młody człowiek podszedł i pozdrowił ją z grzecznością w pełni form towarzyskich, ja­kie obecnie widzieć chyba jeszcze można we francuskich komediach, a które o całe nie­bo różnią się od form właściwych naszej epoce, przeszedł do hallu i nalawszy sobie kie­liszek whisky, rzetelnej, mocnej whisky, z za­dowoleniem wychylił ją duszkiem. Potem wmieszał się pomiędzy innych gości na we­randzie i był w stanie zaraz wziąć udział w rozmowie, jak gdyby od początku jej był obecny. Zapewne przechodząc, usłyszał był jej oderwane słowa. Róża Montana nazwała go była Bob, ale teraz w czasie przed­sta­wienia się usłyszało się jego właściwe na­zwisko: – doktor Evenald Rist.

– Przychodzę z Hotelu Klimatyczne­go – mówił – gdzie panuje prawdziwy chaos. Zdaje się, że detektywi założyli tam swoją główną kwaterę. Stoją bladzi i pilnie notują pośród natłoku, podczas gdy okradzeni, głośno mówiąc, do drzwi się cisną tam i z powrotem. Zmuszony jestem tutaj zjeść dzi­siejszy obiad; nie można być należycie obsłu­żonym, jak długo uwaga kelnerów zajęta jest

tymi kradzieżami. Roz­cieka­wieni kelnerzy są niemożliwi.

– Czy jeszcze więcej skarg wpłynę­ło? – zapytał Cramer.

– Zapewne – odpowiedział dr Rist – można jednak ku pocieszeniu skonstatować, że wielu ludzi wyzyskuje sposobność, aby chełpić się swym rzekomym bogactwem. Sam widziałem listę po­szkodo­wanych. Księżna Cyganiewic z Feniksa zgłosiła utratę ty­siąca funtów angielskich w banknotach; wo­bec tego zyskała doskonały pozór, by nie wyrównać swych rachunków. Czerwona Janina, łkając, opisała ukradzioną brylantową broszę, a przecież wiemy wszyscy, że już dawno temu ostatnią swą perłę sprzedała z powodu swego zbankru­towa­nego kochanka. Właśnie, gdy zamierzałem odejść, zgłosił się makler giełdowy Aronson do protokołu i nie­zwykle podniecony donośnym głosem podał utratę swego dobrze wypełnionego portfela. Zapewne jutro zapada mu weksel i potrzebuje odroczenia. Ale jeśli się wszystkich symulan­tów odliczy, to mimo to zostanie dość okra­dzionych. Przede wszystkim pańskich roda­ków, panie Hammersmith, tych dotkliwie nad­­szarpnięto.

Otyły Szwed wytrącony został z zadu­my. Myślał właśnie o szczęściu Aronsona.

– Brawo! A więc ludziska wiedzieli, gdzie są najgrubsze portfele! – rzekł tonem pełnym przekonania.

– Czy nie wyłoniło się żadne podejrze­nie? – zapytał komandor, którego wojskowy instynkt lubił wszystko sprowadzać na grunt rzeczy­wistości.

Rist wykonał rękoma ruch niewiedzy. Nie wiedział nic.

– Dziś był przecie niebywały tłok na placu wyścigów – mówił dalej – a wobec tego nie łatwo było należycie odróżnić obce i nasze twarze. Ale wyłania się, chociaż nie­jasno, coś ogólniejszego ze wszystkich ze­znań. Jest to jakby wizja, którą mieli również dżokeje, pojawiająca się zawsze w pobliżu okradzionych. O pewnej parze obcych ma się nawet dokład­niejsze dane. Ale, do licha, te dane! Są one jeszcze bardziej naiwne, aniżeli można sobie wyobrazić. Mógłbym na to przysiąc, że właśnie owi oboje znajdują się obec­nie we wzburzonym hotelu i zupełnie inaczej teraz wyglądają. A łup znajduje się zapewne w jakimś hotelu w Rynku albo w przystani w Malmö. O piątej odpływa statek.

Pan domu począł schodzić po schodach. W tej chwili oznajmił ugalowany służący, że stół jest nakryty i wielkie drzwi jadalnej sali otworzyły się. Ukazaniu się wiel­kiego spekulanta musiało zawsze coś towa­rzyszyć, był on jak sygnał, przy którym coś zawsze dziać się musiało. Jeżeli wpadał do swych biur, telefon i telegraf zaczynały zaraz pracę, jeśli w westybulu pierwszo­rzędnej re­stauracji w garderobie płaszcz swój zrzucał, naczelny kelner dawał niemy znak, co zaraz cały lokal wprowadzało w ruch gorączkowy.

Drobna Michalina zawisła już, wierna i oddana, u ramienia generalnego dyrektora, jakby go wreszcie, już po raz tysięczny, znowu odnalazła i nigdy już od siebie puścić nie miała.

– Johnny! – szepnęła Róża Montana na poły pieszczot­liwie, na poły rozkazująco ze swego szezlongu. Róża nazywała wszystkich swych znajomych angielskimi imionami, pod­czas gdy przyjaciółkom swym dawała imio­na chłopięce. Michalinę nazywała Michasiem.

Jan spojrzał na zegarek i rzekł równo­cze­śnie do Róży:

– Czekam jeszcze na kogoś.

Niecierpliwość drżała w jego głosie, wszelkie czekanie jedną lub dwie minuty było dlań męką.

Hammersmith westchnął.

– Ma pan tylu niezwykłych znajomych. Jak nazywa się ten nowy?

Hammersmith nie lubił nowych nazwisk.

– Bratsberg – odpowiedział Jan.

– A dalej – zapytał komandor.

Jan Feiring uśmiechnął się unie­winnia­jąco.

– Nie znam go osobiście – wyjaśnił – ale wiem, że jest to właściciel lasów z Østerdal. Przybywa do mnie w sprawie intere­sów.

– Ale imię, imię jego – wyksztusił oty­ły Szwed. – Bratsberg to nazwa miejsco­wości.

– Abraham Tambarskjælver Bratsberg – rzekł generalny dyrektor z naciskiem. – Powstała dokoła cisza. Hammer­smith osunął się na fotel.

– Za wiele na raz – wyrzucił z siebie i począł ocierać pot z czoła. Było rzeczywi­ście gorąco.

Po chwili zapytał Szwed.

– Czy on gra w karty?

Gra była widocznie zjawiskiem, które przede wszystkim zajmowało jego uwagę.

– Zapewne – rzekł Feiring. – Czymże by zresztą zajmowali się w swych górach.

– W brydża? – zapytał komandor, cieszą­cy się sławą najlepszego gracza w brydża w całym królestwie.

– Przypuszczam.

– W pokera? – zapytał Hammersmith, lu­bujący się w grach hazardowych.

Dyrektor generalny spojrzał nań:

– Przypuszczam.

– Czy wysoko? – zapytał Szwed ba­sem.

Z dumnym uśmieszkiem; mającym zazna­czyć, że sam jest Norwegiem, odpowiedział Jan:

– Od czasu gdy kult hazardu zaniknął w Rosji, gra się jedynie w diabelskim mie­ście Moskwie i Østerdal w Norwegii o rze­czywiście pokaźne kwoty.

W tejże chwili wszedł Abraham T. Bratsberg.

IIICZŁOWIEK Z PROWINCJI

– Dzień dobry wszystkim obecnym!

Tymi słowy pozdrowił, wchodząc, Abra­ham T. Bratsberg całe towarzystwo. Wydało się, jakby stając w nich, wypełnił otwarte na ścieżaj drzwi werandy jowialną serdecz­­nością i przyjaciel­skością. Głos jego miał w sobie coś ujmującego, brzmiał słońcem i zdro­wiem, jakby pozdrowienie z jego rodzinnych stron.

Na pierwszy rzut oka oddziaływał Abra­ham T. Bratsberg w podobnym towarzystwie nieco obco i odpychająco, chociaż właściwie nie miał w sobie nic z chamstwa. Wprawdzie wygląd jego i postać zdradzały człowieka z prowincji, ale miał równo­cześnie w sobie coś z pewności siebie, dumy i własnej osobowości, co zmuszało do szacunku i poważne­go traktowania go. Nie można było skonsta­tować, czy jest on nieco otyły, czy jedynie muskularny. Ubrany był w otwarty, długi surdut, nie najlepiej skrojony i wyglądał cięż­ko, krótko mówiąc. W tym po­wierzchownym i płytkim między­narodowym towarzystwie raził nieco. Drobna Michalina, śmiejąca się tak chętnie, szepnęła zaraz do Jana:

– Ależ to parobek ze wsi. Z tym można się pokazać tylko na prowincji.

Jan Feiring silniej przycisnął jej ramię, podszedł do Bratsberga i pozdrowił go. Bratsberg stał z szeroko roz­stawionymi ra­mionami, z laską w jednej i z szeroko­kresowym kapeluszem w drugiej ręce, w otwar­tych drzwiach werandy. Promienie słońca oświetlały jakąś glorią jego wspaniałą, wiej­ską postać.

Nastąpiły przedstawienia. Komandor zna­lazł się zaraz na przedzie. Dla Karola Cramera niezwykle sympatyczną była męska postać nowo przybyłego, promieniejąca formalnie prastarym dobro­bytem. Przed Różą Montaną zatrzymał się chwileczkę i drgnął. Jej dziwna piękność widocznie wywarła na nim silne wrażenie. Jego twarz rozjaśniła się. Podobny się stał do któregoś z wesołych pa­robków w opowia­daniach Bjørnsona, gdy po raz pierwszy ujrzał obwarzanek posypany cukrem. Jej oczy spozierały nań obojętnie spod pół­przymk­niętych powiek. Wszyscy zauważyli bezczelnie taksujący jej wzrok, ale właściciel lasów Østerdal zdawał się być całkowicie oszołomiony jej pięknością. Jego niemym uwielbieniem mile połechtana Róża uśmiechnęła się doń wreszcie i przyjęła jego ramię. Jak zwykle re­prezento­wała ona panią domu, a nowy gość dostępował zaszczytu zajęcia miejsca obok niej.

Jan ukradkiem obserwował Abrahama T., aby się przekonać, jakie wrażenie wywarł nań stół zastawiony obficie srebrem i starą porcelaną. Ale Bratsberg obdarzony by prawdziwie wiejskim instynktem i wydawał się być zupełnie nie­poruszony. Był przy­zwycza­jony do rzeczywistej zamożności i siedział z serweta założoną na kołnierz, jak uosobienie pewności siebie. Jego donośny, zadowolony głos zapanował zaraz nad rozmową przy stole. Mówiono o kradzieżach. Abraham T. nazywał wyścigi biegiem do mety.

– Tak pozwolą się okpić tylko miesz­czanie – rzekł. – O tym zapewne pan wie,

panie mecenasie – rzekł, zwracając się do siedzącego naprzeciw niego adwokata Udveja. – Nie tak łatwo idzie, gdy ziemianie przyj­dą do kancelarii i zażądają słuszności. Cha, cha!

– Doświadczyłem tego – odpowiedział adwokat uprzejmie i podniósł grzecznie swój kieliszek w jego stronę. Głośno się śmiejąc i żartując, Abraham T. przypił doń. Generalny dyrektor starał się salwować swego gościa, uderzając forsownie sam w żartobliwy ton.

– Ziemianie i adwokaci są w ustawicz­nej ze sobą wojnie – rzekł – nie mogą się znieść, ale też nie mogą obejść się bez siebie.

Michalina, siedząca obok komandora, pa­trzyła wciąż na jaśniejącego zadowoleniem ziemianina,

– Jest bez wątpienia szorstki – szepnę­ła do komandora – ale poza tym jest miły.

Hammersmith wypił swą maderę i cmo­knął ustami.

– Brawo – rzekł swym niskim ba­sem – znakomite wino.

Podniósł swą szklankę, którą niezwykle lekko i elegancko trzymał w swych grubych palcach, podał swe otyłe ciało ku przodowi i mówił dalej:

– Dzielni są ci uczciwi ludzie, hen, ze wsi. Prosit2, panie dziedzicu! Sam pocho­dzę z dobrej, starej ziemiańskiej rodziny.

– Smith prawi komplementy, węszy już za hazardem – szepnął komandor do Micha­liny.

– Chi, chi – zaśmiała się Michalina za­chwycona. – Wobec tego będzie musiał Abraham parę dobrych drzew sprzedać ze swych lasów.

Ale Hammersmith był w nastroju i mó­wił dalej:

– Pan dziedzic (Hammersmith był mi­strzem w tytulacjach) sądzi, że ludzie z mia­sta, zetknąwszy się z nicponiami, są o wiele mniej ostrożni aniżeli ludzie ze wsi.

– To całkiem jasne – zawołał Abra­ham T. z prze­konaniem. – My, ludzie ze wsi, przy­zwycza­jeni jesteśmy nie dowierzać ni­komu, kogo nie znamy. Przy­zwycza­jeni je­steśmy mieć się na baczności przed brudem i dzikimi zwierzętami. Co do mnie, podróżo­­wałem wiele za granicą, byłem w Liverpoolu, Kopenhadze i w Sundsvallu. Ale jeśli przy­bywam do obcego miasta, nigdy mi na myśl nie przyjdzie, by obcować z kimś innym, jak tylko z rzeczy­wiście rzetelnymi ludźmi. Prosit, panowie, prosit, panie generalny dyrekto­rze, na pomyślność naszych przyszłych inte­resów.

Zadzwoniły szklanki. Potem nastąpiła znamienna pauza, przerwana wreszcie zdawkowymi uwagami o pogodzie i o horoskopach gospo­darskich, co do których zebrani wysła­wiali się bardzo ogólnikowo i ostrożnie. Ró­ża Montana spoglądała z boku na Abrahama T., zaledwie kryjąc swój szyderczy nieco uśmieszek.

– Czy nigdy pana nie oszukano? – za­pytała.

– Tylko raz – odpowiedział Abraham T. posępnie – jedyny raz tylko…

Jego szeroka pięść leżała zaciśnięta po­między szklankami.

– Był to dyrektor banku, którego mie­liśmy tam w górach – mówił dalej – dyrektor banku, ale przypadkowo był on natu­ralnie adwokatem. Wyjechał z naszymi za­­oszczędzo­nymi pieniędzmi do Ameryki.

– Ale dlaczego wy, niemądrzy włościa­nie, po­wierzyli­ście mu swoje pieniądze! – zapytała Róża.

– Co proszę, łaskawa pani?

To Hammersmith uznał za stosowne tymi słowy wmieszać się do rozmowy. Abraham T. patrzał przez chwile zdetonowany na Różę Montanę, jak byk na czerwoną płachtę. Potem jednak roześmiał się rozgłośnie, a ponieważ Jan, jako dobry wódz, w tejże chwili pchnął szampana do zagrożonego miejsca, konflikt zakończył się wymianą grzeczności pomiędzy Różą Montaną a Abrahamem T. Róża przyjmowała chętnie grzeczności sąsiada. Obserwowała go badawczo z boku, jakby obliczała, ile zeń da się wydobyć. Róża Montana była czuła jak sejsmograf, a ponieważ odczuwać poczęła pewien niepokój w interesach Jana Feiringa, poczynała się rozglądać dokoła siebie.

Adwokat Udvej zapytał szeptem Jana:

– Czy znałeś go przedtem?

– Nie widziałem go nigdy – odpowie­dział spekulant. – Napisał do mnie, że chce tu zakupić kawałek ziemi. Przy­puszczał, że mu za­pośred­niczę.

– Masz szczęście do prosiąt – szepnął prawnik.

– Co zamierzasz pan tu kupić? – zawołał Jan do Abrahama T., mimo gwaru rozmowy. – Lasu pan tu nie dostanie.

– Lasów? – zagrzmiał śmiech Abraha­ma. – Musiałbym chyba zakupić cała Danię, aby się to opłaciło. Nie kupuję drewna na wiązki. Chcę mieć posiadłość, bydło i rolę, i chętnie w dodatku jakiś mały zameczek. To zapewne tanio się tu dostanie. U was brak gotówki, jak słyszałem, co? No a z tego jestem znany, że tej nie brakuje Abrahamowi Tambar­skjælve­rowi Bratsbergowi!

– Przyznaję, przyznaję – wtrącił adwokat Udvej – znane jest nam wszystkim nazwisko: Bratsberg.

Było to wprawdzie kłamstwo, ale nazwi­sko brzmiało tak znajomo jakby pozdrowie­nie z Norwegii.

– Bratsberg, tak, nim jestem we własnej osobie – odpowiedział Abraham T. i uderzył się grzmiąco w piersi.

Wszyscy wznieśli szklanki w kierunku wielkiego człowieka. Nastrój ożywił się, Mi­chalina rozpromieniła się i chciała iść ze swym winem do Abrahama T., ale komandor ją po­wstrzymał.

– Czym, do licha, zajmujecie się tam w górach wieczorami w tej posępnej Norwegii? – zapytał Hammersmith. Wino rozgrza­ło go, jego bas grzmiał, jakby wydobywał się z głębi-

– Jeżeli nie śpimy, to pijemy i gramy w karty – odpowiedział Abraham T.

– W brydża? – zapytał adwokat Udvej ła­godnym, ostrożnym głosem.

Abraham T. uderzył ręką w stół:

– Nie, żartobliwych gier nie lubimy.

– Pokera? – jeszcze ciszej spytał ad­wokat.

– Tak, to jest coś realnego!

Komandor Karol Cramer rzekł przez stół:

– Czy sypia pan po obiedzie, panie Bratsberg?

– Nie. Jestem chrześcijaninem, a chrze­ści­janie śpią tylko w nocy,

– Więc może będziemy mieli za­szczyt? – zapytał Hammer­smith powścią­g­liwie.

– Zaszczyt? – Bratsberg zaśmiał się. – Tylko na wierzch z tym, przyjacielu! Zrobi­my porządną partyjkę, tak, tak! To powia­da Abraham Tambar­skjælver Bratsberg i ja!

– Przyjemnie mi będzie dołączyć się do gry, skoro dziedzic tak wyraźnie objawia ochotę do małej partyjki – rzekł komandor.

Na znak Jana służba podała znów szam­pana.

2prosit (niem.) – toast; na zdrowie.

IVPOZDROWIENIE OD RÓŻY MONTANY

Kawę podano w pokoju dla panów. Był to jeden z niewielu zupełnie wykwintnych pokoi willi i zarazem naj­wspanialszy, gdyż oryginalnego kształtu meble, potrzebne gentlemanowi, nie mogły być tandetą. Tapety były z ciemnej, wyciskanej w deseń świńskiej skóry i nabyły po latach owej barwy nikotynowej, jaką przybiera wypalona pianka morska. Okna, wychodzące na morze, pomieszczone były w głębokich niszach. Gęsto pleciona japońska mata wyścielała całą podło­gę. Meble były amerykańskie. Wybite skórą, obszerne fotele spoczywały na szeroko roz­­stawionych nogach. U sufitu wisiał wspaniały, kuty w żelazie świecznik, który poprzedni pan domu wydostał był z jednego z zamków z XVII stulecia. Na ścianach widziało się kil­ka starych angielskich miedziorytów ze sce­nami z polowania. Wszystko było oryginalne, przyćmionej barwy i solidne. Jedynymi barwnymi plamami, psującymi spokojną har­monię, były dwa zielone stoliki do gry.

Ugalowany służący, mówiący tylko po angielsku i to jedynie, gdy tego było koniecz­nie trzeba, wtoczył kawę na małym niklo­wym stoliku na kółkach. Panowie – panie zwyczajem kontynen­talnym pozostały w sa­lonie – pili pospiesznie kawę podaną w zgrabnych chińskich filiżankach i wypróżniali małe kieliszki wypełnione silnym, białym jak woda, holenderskim likierem, po czym stolik bez szmeru wytoczono z pokoju. Teraz z ko­lei przystąpiono do ważnej ceremonii – zapalano cygara.

Jedyną namiętnością Jana Feiringa były wyścigi konne. Ani wino, ani kobiety, ani gra w karty nie opanowały go, chociaż wszystko to nie było mu obce z powodu pewnej jego próżności. Jego piwnica kryła w sobie niektóre wartościowe gatunki, ale nie była w stylu, swymi kobietami nie­nad­zwyczajnie się zachwycał, nie był też namiętnym graczem. Ale cygara jego były sławne, chociaż jemu samemu brakowało wy­delika­conej cywiliza­cją namiętności do dobrych cygar.

Ponieważ jednakże był próżnym gospodarzem, zobowiązał w pewnej szczęśliwej chwili znającego się na rzeczy przyjaciela do za­kupienia cygar. Stało się to w zupełnej ta­jemnicy, a zaszczyt stał się udziałem Jana. O jego cygarach havana mówiono wiele podczas śniadań w Feniksie i w Angiel­skim...

Spokojna godzina przy dobrym cygarze jest jedną z niewielu rozkoszy, jakie kulturalny człowiek sobie stworzył i która to roz­kosz zawsze mu jest dostępna, czy jest nic­poniem, czy człowiekiem rzetelnym, czy jest szczęśliwy, czy nieszczęśliwy. W tej rozkoszy, wy­delika­conej rozwojem smaku po­koleń, nie ma nic z tandety. Już wygląd ze­wnętrzny cygar, wonne drewno pudełek z wypalonymi literami, zdają się stwierdzać, że przyjemność ta należy do pana, do klubu, do mężczyzny.

Komandor Karol Cramer obserwował skrycie Abrahama T. Bratsberga, gdy wieśniak wybierał sobie cygara. Wybór cygara zdradza człowieka. Komandor zdziwił się, że Abraham T. wybrał dobrze. Wieśniak ma szczęście – pomyślał, ale równo­cześnie przyszło mu na myśl, że Bratsberg przy sto­le uczynił bardzo słuszną uwagę co do wina, w formie naiwnej, ale zupełnie słuszną. Sze­ptem podzielił się swym spostrze­żeniem z Evenaldem Ristem, a ten odpowiedział:

– Ci wielcy norwescy właściciele lasów znani są ze swego życia w swoich dobrach. Wyobrażamy sobie, że są to łowcy niedź­wiedzi i ludzie nie­kulturalni. Ale stare francuskie firmy handlujące winem wysyłają nieraz tam swoich agentów, aby odkupić z po­wrotem po­szczególne wina, które od wielu lat leżą w tamtejszych piwnicach. Agenci są upojeni i zdziwieni norweską gościnnością, ale odjeżdżają zawsze z próżnymi rękoma.

Zaczął się poker. Evenald Rist nie przy­łączył się do grających, a przy­patrzywszy się przez chwilkę graczom, poszedł na tara­s, gdzie Róża Montana swym zwyczajem spoczywała na szezlongu. Usiadł obok niej.

– Co sądzi pani o nowym gościu? – zapytał.

– Wszak wie pan, drogi Evi – od­po­wie­działa – że jest dla mnie za stary. Wolę dwudziesto­dwu­letniego aniżeli czterdzie­sto­dwu­letniego. Prócz tego nie znoszę lu­dzi ze wsi.

– Prócz tego wie pani dobrze, że myślałem zupełnie o czym innym – rzekł Rist. – Co sądzi pani o nim jako o obiekcie war­tościowym, jako o ofierze?

Rist wobec Róży Montana pozwalał so­bie na niezwykle swobodny ton. Jak ten, kto ją dokładnie poznał i nie trudził się wcale, aby to ukrywać. A jej się to podobało, gdyż odpoczywała podczas tej nie­wymuszonej ro­zmowy. W ten sposób zaistniał pośród nich rodzaj wzajemnego zaufania.

– On jest niebywale naiwny, ten wie­śniak – od­powie­działa, – ale tym niech się inni troszczą.

– A pani odpoczywa i czeka na swój udział. Jak wysoko ceni go pani?

– Na pewno musi być straszliwie bo­gaty.

– Słusznie.

– Wobec tego jest dalszym numerem dla Jana.

Rist siedział chwilkę, milcząc, i patrzał na Różę. Na jego ustach drżał delikatny, nie­mal ironiczny uśmiech. Jego spokój nie­cier­pliwił ją i postanowiła przejść do ofensywy.

– Czy podchmielił pan sobie wczoraj? – zapytała. – Założę się, że za wiele pan pił tej wstrętnej whisky. O, ci mężczyźni!

Rist zdawał się nie słuchać jej uwag i rzekł:

– Czy zechce mi pani prawdę powie­dzieć, pani Różo? Gdyby pani miała teraz bardzo dużo pieniędzy, czy weszłaby pani teraz z Janem do spółki w interesach?

Róża Montana otworzyła szeroko prze­­straszone oczy.

– Jak mogła panu przyjść do głowy myśl tak niemądra, Evi?

– W ostatnich latach założyła sobie pa­ni piękną, małą książeczkę kasy oszczędno­ści. Czy przypomina pani sobie ową noc ha­zardu w swych złotych czasach, kiedy to podpici gracze tym się zabawiali, że pani tysiąc­koronowe banknoty tu wtykali?

Rist wskazał na jej gors.

– Tak, to była piękna noc – szepnęła Róża Montana zachwycona.

– Można przecie przypuścić, że Jan Feiring w kłopotliwym położeniu będzie potrzebował gotówki. Jedynie w przejściowym kłopotliwym położeniu. Wówczas zapewne da mu pani swoja książeczkę oszczędności.

– Czy z Janem jest co w nieporządku? – zapytała Róża Montana uważnie.

– Nie, nie, przypuszczam tylko możliwość.

– Nie myślę o tym wcale – rzekła zdecydowanie i dorzuciła z prze­konaniem: – Po co miałabym o tym rozmyślać?

Zadrżała formalnie, mówiąc dalej:

– Jakże przykre byłoby mi, gdy­bym Jana ujrzała na kolanach.

– Ależ o tym nikt nie mówi – pospie­sznie zauważył Rist. – Teraz zacznie robić interesy z tym ziemianinem z Østerdalu. Za­pewne w wielkim stylu.

Róża Montana wskazała ruchem głowy ku pokojowi, gdzie grano.

– Wobec tego, ci tam powinni być ostrożniejsi – rzekła cudownie mądrym tonem – nie powinni na początek iść tak ostro. Ale to zapewne mały komandor, po­trzebujący zawsze drutu. Ten jest w wiecz­nym kłopocie.

– Przegrywa – rzekł Rist.

– Przegrywa? To mądrze. Tego nau­czył się w południowej Ameryce.

– Ale dużo przegrywa.

– A to głupiec ten komandor – mruk­nęła Róża Montana rozgniewana.

– Dlaczego? Nie trzeba być głupim, aby mieć pecha.

– Ba! On przecież więcej wie, jak Oj­cze nasz. I pecha można regulować.

– Sądzi pani zbyt bezwzględnie koman­dora – rzekł, ale z tak wiele znaczącym uśmiesz­kiem, jak gdyby w gruncie rzeczy zupełnie się z nią zgadzał. Róża zaczęła się nie­cier­pliwić:

– Ma zobowiązania, które w tych dniach winien pokryć.

– Czy mówił pani o tym?

– Wiem o tym dobrze.

– Zobowiązania bankowe?

Róża nic nie odpowiedziała.

Rist pochylił się ku niej poufale i zapy­tał cicho:

– Mów pani serio. Czy może pani so­bie wyobrazić, aby mi pani pożyczyła pięć do sześciu tysięcy?

– Ma pan dobre podpisy?

– Sfałszowane, czy prawdziwe? – za­pytał.

– Najlepiej sfałszowane – odpowie­działa tym samym tonem – te są pewniej­sze.

Rist się podniósł.

– Nie potrzebuję pieniędzy. Żartowa­łem, ale zwracając się do naszych przyja­ciół: gra jest bardzo wysoka.

– To naturalnie spowodował ten głu­piec Cramer. Wyobraża sobie zawsze, że hazardem się wyratuje.

– Tym razem myli się pani – odpowiedział Rist – to Abraham Tambar­skjælver podpędza grę. Wygrał już więcej, aniżeli komandor w ogóle może zapłacić. Ma pecha w grze z Bratsbergiem. A ów wcale nie jest głupi.

– Ten chłop – szepnęła zamyślona – ten chłop.

Ułożyła się na szezlongu.

– Przeszkadza mi pan w dolce far niente3, Evi – rzekła bez wyrazu.

– Odchodzę – odpowiedział Rist.

– Ale nie idzie pan daleko – zauważyła Róża Montana. – Idzie pan do grających, jestem przekonana.

– Brzmi to, jak gdyby życzenie pani, a zawsze staram się spełniać pani życzenia.

– Pozdrów pan ode mnie komandora.

– Nawet jeśli jest w trakcie gry?

– Tak, właśnie wtedy ma pan go ode­ mnie pozdrowić. Właściwie gdy grać będzie.

– Cóż mam mu powiedzieć?

– Że myślę o nim. Idź pan.

3dolce far niente (wł.) – słodkie nic nierobienie; słodkie lenistwo.