Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Boże Narodzenie, rok 2067
Na uszkodzonym, pogrążonym w ciemnościach statku kosmicznym Hawking II rozbrzmiewa Cicha noc. Pozostała na nim tylko jedna osoba, komandor Maryam „May” Knox. Jedynie May przeżyła pierwszą załogową misję na Europę, księżyc Jowisza.
Pomóc może jej wyłącznie mąż, Stephen, naukowiec z NASA, który kierował misją z Ziemi i któremu May złamała serce, a który teraz sam znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Mężczyzna nie ma pojęcia, że nie wszystkim zależy na tym, aby May wróciła na Ziemię żywa. A co jeszcze gorsze: nikt nie podejrzewa nawet, że wbrew wszelkim pozorom kobieta może jednak nie przebywać na tym statku sama…
Teraz May walczy o życie i tylko wędrujący przez niezgłębiona pustkę głos Stephena może sprowadzić ją do domu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 495
1
Kwiecień 2045 Bournemouth, Wielka Brytania
Za bardzo szarżujesz.
Eve stała na brzegu ogrodowej sadzawki w gasnących promieniach wiosennego słońca. Przyczyną niepokoju widocznego na jej młodej twarzy była córka, zbyt skłonna do brawury dziesięcioletnia May, która pluskała się w zielonej wodzie w swym ulubionym cytrynowym czepku i pasujących do niego okularach pływackich. May uśmiechnęła się, zauważywszy niepokój matki. Utwierdzał ją w przekonaniu, że to, co robi, jest naprawdę ryzykowne.
Eve nie była nadopiekuńczą matką, lecz przepływanie całej długości mętnej sadzawki pod wodą nie wydawało jej się ani zabawne, ani rozsądne. Podniosła ręcznik córki.
– Tak czy inaczej, niedługo będzie kolacja, więc wyjdź z tego błota, proszę, i…
– Zaczekaj na mnie po drugiej stronie! – krzyknęła May i dała nurka do wody.
– Niech to szlag – rzuciła Eve.
May usłyszała pod wodą stłumione słowa matki, wyczuła jej irytację i, podekscytowana, tym bardziej chciała udowodnić, że da sobie radę. Energicznie poruszała rękami i nogami, a przekonana, że pokonała duży dystans, wystawiła na moment głowę, by zobaczyć, ile jeszcze zostało jej do przepłynięcia. Wpadła w przerażenie, gdy się okazało, że choć czuła się już bardzo zmęczona, przepłynęła zaledwie jedną trzecią długości sadzawki. Zimna woda sprawiła, że sztywniały jej mięśnie, a oddech stawał się coraz płytszy. A co gorsza, krótkie wynurzenie się na powierzchnię wywołało gniewne okrzyki matki, żądającej, by córka jej posłuchała i wyszła z sadzawki natychmiast, zanim się utopi.
Utopi.
Od najmłodszych lat May była świetną pływaczką, utalentowaną i ponad wiek wytrzymałą. Myśl o śmierci w miejscu, w którym czuła się bezpieczna jak w domu, a być może nawet bardziej, wydawała jej się absurdalna… Do tego dnia w sadzawce. Z każdym ruchem jej ręce i nogi stawały się cięższe, a płuca coraz bardziej bolały. Wynurzając się na chwilę, zaczerpnęła szybko łyk powietrza, ale nie wystarczyło go na długo. Gdzieś w tyle głowy zaczęły pobrzmiewać ostrzeżenia matki dotyczące pływania w ogrodowej sadzawce. Woda zawsze była w niej zimna, nawet latem, w słońcu nigdy nie udawało się ogrzać jej bardziej niż na głębokość kilkunastu centymetrów od matowej, niczego nieodbijającej powierzchni.
Ale ja jestem niezwykła, przekonywała samą siebie. Jestem wyjątkowa.
Do tej pory jej osobista cheerleaderka skutecznie ją dopingowała, teraz jednak do obolałych z zimna uszu May nic nie docierało. Porzucając dumę, wynurzyła się, by złapać oddech, okazało się jednak, że wciąż ma do pokonania jedną trzecią drogi na drugi brzeg, dystans, który w tej chwili wydawał jej się równie długi jak kanał La Manche. Zaczerpnęła powietrza i usiłowała płynąć, lecz wyczerpanie sprawiło, że zaczęło jej drętwieć całe ciało.
Ręce i nogi ledwie się poruszały, tracąc resztki sił na utrzymanie ust ponad wodą; May czuła już tylko złość na własną głupotę, na zlekceważenie ostrzeżeń mamy. Po raz ostatni spróbowała uchwycić spojrzenie Eve w nadziei, że ta zrozumie bezgłośne wołanie o pomoc, bo w jej rozdygotanej piersi brakowało już powietrza na krzyk. Nie zobaczyła jednak nic oprócz metalicznego nieba wiszącego nad rozmytym krajobrazem i… spadła w dół jak kamień. Mogła tylko próbować zatrzymać ostatni łyk powietrza, choć zdawała sobie sprawę, że nie zdoła już tego zrobić. Jej ciało stało się sine i zlodowaciało niczym dłoń zanurzona w śniegu. I wtedy poczuła ostry ból w piersi i usłyszała rozkazujący głos; ktoś wyciągał ją z otchłani.
– Oddychaj!
2
25 grudnia 2067 Statek badawczy „Hawking II”
Nagie ciało May zanurzone w żelu hipotermicznym leżało w widmowej ciszy kapsuły hibernacyjnej. Zaintubowane i podłączone do wszelkich możliwych urządzeń reanimujących. Jedyną oznaką życia było pomrukiwanie i pobrzękiwanie maszyn. Kapsuła, ogromny kokon o mlecznobiałej matowej powłoce, pulsowała delikatnie w rytm płytkich oddechów May. Było to jedyne – poza bursztynowym poblaskiem oświetlenia awaryjnego – znaczące źródło światła w zaciemnionym ambulatorium. W matowym okienku obserwacyjnym wymizerowana twarz May wydawała się martwa.
Czujniki wykryły pod ledwie dostrzegalnie trzepoczącymi rzęsami szybki ruch gałek ocznych, pierwszą oznakę świadomości. Kapsuła od razu zareagowała – zaróżowiła się i rozpoczęła procedurę stopniowego podwyższania ciepłoty ciała, jednocześnie podając neurostymulanty.
Przytępione zmysły May mogły odbierać tylko słabe błyski światła i stłumione, odległe dźwięki. Palce z wysiłkiem drapały powietrze, podczas gdy w spowolnionym mózgu rozbiegał się na wszystkie strony rój neuronów. Skóra zarumieniła się pod cienką warstwą potu. Każda kość w jej ciele cierpiała katusze, a krew burzyła się w żyłach.
Narządy wewnętrzne szybko odżywały, a mimo to May z trudem przedzierała się przez pozornie nieprzeniknioną mgłę spowijającą jej umysł. Rozpaczliwie potrzebowała jakiegoś bodźca, inaczej groziło jej, że udusi się rurką intubacyjną, ponieważ w kapsule zwalniał system podtrzymywania życia. Przyszedł w postaci głośnych tonów świątecznej melodii puszczonej z głośników na statku, poprzedzających nagrane na płycie życzenia świąteczne w wielu językach. Wśród przenikliwych głosów dziecięcego chóru śpiewającego Cichą noc osłabione nadnercza May uwolniły całą adrenalinę, jaką udało im się zgromadzić. Rezultat przypominał odpalanie samochodu, który całymi tygodniami stał w temperaturze poniżej zera. W ślad nadnerczy poszedł autonomiczny układ nerwowy, pobudzając mięśnie do gwałtownych skurczów, aby ogrzać trzewia. Gdy fragmentaryczna świadomość kłębiła się w jej umyśle, chór uderzył przeszywającym crescendo, a May otworzyła oczy.
3
Pacjentka wróciła do życia. Dezaktywacja kapsuły hibernacyjnej.
Spokojny kobiecy głos SI, sztucznej inteligencji, przebił się przez gasnące dźwięki pracujących maszyn. Respirator zwolnił i zatrzymał się ze znużonym westchnięciem. Wieko kapsuły się rozsunęło, skroplona para z wewnętrznych ścianek spłynęła na podłogę. May, całkowicie zdezorientowana, niezdolna skupić wzroku i ledwie mogąca poruszyć osłabionymi rękami i nogami, wpadła w panikę. Jej krzyk został zdławiony przez rurkę intubacyjną i sondę do karmienia, które uparcie ją kneblowały. Kurczowo chwyciła je rozgrzewającymi się powoli palcami i zaczęła wyciągać, zwalczając jednocześnie atak kaszlu i odruch wymiotny.
Gdy wreszcie się z tym uporała, powoli zanurzyła się w żelu hipotermicznym, teraz ciepłym i kleistym, który zakrył piersi i dosięgnął szyi, grożąc May uduszeniem. Gwałtowny napad paniki wywołał bolesne skurcze mięśni i wrażenie, że skórę przeszywają szpilki i igły. Paskudny żel dotarł do brody, May szarpnęła się i przewróciła na bok. Kapsuła zakołysała się i wywróciła. Uderzyła o podłogę, a May, nagle wyrzucona na zewnątrz, przejechała ślizgiem przez pokój; igły do kroplówek niemal wystrzeliły z jej ciała. Dotoczyła się do jakiejś ściany i leżała tam w pozycji embrionalnej, wymiotując czymś wodnistym zmieszanym z krwią.
W głowie May panował zamęt, kłębiło się mnóstwo pytań. W ciemnościach niewiele widziała, a obraz był na poły rozmazany. Wiedziała, że jest w jakimś szpitalu, ale gdzie? Nie pamiętała, jak się tam znalazła ani nawet że była chora. Czuła się jednak tak źle, jakby miała zaraz umrzeć. Paraliżująca ciało panika pozbawiała ją tchu. Chciało jej się spać, a myśl o śmierci sprawiła, że po prostu zamknęła oczy i się poddała, jakby nie zależało jej już na życiu. Wydawało jej się to pociągające, niemal nieodparcie, ale jakimś cudem dotarło do niej, że mogło się też okazać niebezpieczne. Czuła to. Choć pokój wirował, powodując mdłości, wyciągnęła ręce i na oślep zaczęła szukać czegoś solidnego, czego mogłaby się przytrzymać, raczkując nieporadnie niczym niemowlę.
Blat wzdłuż ściany wydawał się dostatecznie blisko, więc May skupiła się na nim i pełzła po podłodze, z wysiłkiem przesuwając nogi. Były jak z gumy. Gdy jej kłykcie stuknęły o jedną z zimnych metalowych szafek, poczuła cień ulgi, a to dodało jej pewności siebie. Oparła się na jednym łokciu, potem na drugim i używając wszystkich sił, podniosła się na kolana i podparła rękami; słabe, drżące mięśnie ledwie utrzymywały ją w tej pozycji.
Nie miała pojęcia, co teraz zrobić, czekała więc, aż wpadnie jej do głowy jakiś pomysł.
Woda.
Język miała tak wysuszony, że przykleił się do podniebienia, wciąż smakującego krwią. Odwodnienie. Tak się nazywa to, co teraz czuła. Zdarzało jej się to wcześniej, wiele razy. Niskie ciśnienie krwi. Przyczyna zawrotów głowy i osłabienia.
Rusz się.
Umysł May otrząsał się z pajęczyn, rozkawałkowany świat zaczynał składać się w całość. Na blacie, niedaleko niej, znajdowało się stanowisko badań lekarskich z umywalką umieszczoną niespełna metr nad podłogą. Myśl o wstaniu na nogi była niedorzeczna, May złapała się jednak krawędzi blatu i podniosła się z jednego kolana, wykrzywiając twarz z bólu, który niczym rozgrzane noże przeszywał każdy staw i mięsień. Posługując się na przemian nogami i rękami w ten sposób, że jedna para odpoczywała, podczas gdy druga pracowała, zdołała przykucnąć. To małe zwycięstwo upewniło ją, że warto dalej próbować. Podciągnęła się dostatecznie wysoko, by wysunąć rękę nad umywalkę i uczepić się kranu. Trzymała się go z całej siły wyprostowanymi rękami i przesuwała stopy do przodu, dopóki nie udało jej się wstać.
Wpatrzona w metalową umywalkę May uśmiechała się dumnie. Popękane wargi krwawiły, ale to jej nie obchodziło, bo gdy odkręciła kurek, z kranu popłynęła woda. Nachyliła się, pozwoliła jej spływać po twarzy i połykała każdą kroplę, jaką zdołała złapać. Woda smakowała tak wspaniale, że May by się rozpłakała, gdyby tylko zostały jej jakieś łzy. Po kilku dużych łykach woda przywróciła jej chęć do życia. Wzrok się wyostrzył, umysł rozjaśnił. Na ścianie za zlewem wisiała latarka awaryjna. May ją zdjęła, włączyła słabe, mrugające światło i ostrożnie rozejrzała się wokół.
Co tu się stało, u diabła?
W ambulatorium panował kompletny chaos, zawartość szuflad, szafek i zamykanych schowków leżała w nieładzie, najwyraźniej wyrzucona na podłogę w akcie desperacji. Czym spowodowanej desperacji? Nosze na kółkach były obdarte i poplamione. May pomyślała, że wygląda to jak pomieszczenie do selekcji rannych w strefie wojny. Skąd mam wiedzieć, dlaczego tak wygląda? Próbowała wydedukować przyczyny, lecz duże luki w pamięci i zmniejszona zdolność percepcji wprawiały ją w zdenerwowanie, czego stanowczo chciała uniknąć. Powiedziała sobie, że najpierw musi się skupić na doprowadzenia ciała do stanu jakiej takiej normalności, a dopiero potem zrobi to samo z umysłem.
– Nie komplikuj – szepnęła.
Własny głos wydał jej się schrypnięty i nieznany, ucieszyła się jednak, że go słyszy. I zgodziła się z tymi słowami. „Nie komplikuj”. Podniosła z podłogi szpitalną koszulę i wsunęła ją przez głowę, zadowolona, że może się ogrzać. Woda była darem niebios, lecz odwodnienie znów dało o sobie znać; May czuła się słaba i nękał ją tępy ból głowy. Światło latarki omiotło oszkloną szafkę z woreczkami do kroplówek. Tego właśnie potrzebowała – dużego zastrzyku płynu, który uzupełni to, co straciła. Od szafki dzieliło ją tylko dziesięć kroków. Przesuwała się bokiem, mocno trzymając się blatu, by nie potknąć się o porozrzucane rzeczy.
Dotarła do szafki, lecz ta okazała się zamknięta. Próba przypomnienia sobie kodu dostępu byłaby torturą, na którą May nie chciała się narażać. Rozglądając się dookoła za czymś, czym mogłaby stłuc pancerną – tego była pewna – szybę, zauważyła obok klawiatury numerycznej skaner w anatomicznym kształcie. Przyłożyła do niego dłoń. Mały ekran przy skanerze zamrugał i wyświetlił komunikat:
KAPITAN MARYAM KNOX, STATEK BADAWCZY „HAWKING II”
– Witam, kapitan Knox – zaćwierkała radośnie SI.
– Co? – zdziwiła się May.
– Witam, kapitan Knox.
– Ja… właśnie się obudziłam. Jak mnie nazwałaś?
– Kapitan Knox.
– Kapitan?
– Nie rozumiem pytania.
Strach kiełkujący w May rozkwitł teraz we wszechogarniające przerażenie.
– Przepraszam. Nie mogę… sobie przypomnieć. Moja pamięć… Chyba byłam bardzo chora. Jestem osłabiona. Potrzebuję płynów… i jedzenia. Pomożesz mi? Proszę.
– Oczywiście. Na co chorujesz? Obecnie nie mam dostępu do sieci statku i do twojej dokumentacji medycznej.
– Nie wiem – powiedziała ostro May, nie oszczędzając swoich delikatnych strun głosowych.
– Przykro mi, że cię zdenerwowałam. Zaraz za tobą jest aparat do szybkiej diagnostyki. Za jego pomocą będę mogła ocenić twój stan.
May odwróciła się i przyciągnęła do siebie urządzenie.
– Proszę wydychać powietrze do przewodu spirometru i położyć palec na podkładce do badania krwi.
May, oddychając do rurki, dostała napadu kaszlu. Po chwili poczuła też ukłucie w palcu i aż krzyknęła z bólu.
– Nie wykryłam żadnych znanych patogenów – oznajmiła SI. – Stwierdziłam jednak poważne odwodnienie i niedożywienie oraz nieprawidłowości w funkcjonowaniu płuc.
– Jesteś genialna – rzuciła sarkastycznie May.
– Dziękuję. Natychmiast zaczniemy kurację dożylną.
Prowadzona przez SI May wyjęła z szafki woreczek z płynem z elektrolitami i witaminami, pakiet do sterylizacji i dwie strzykawki z adrenaliną. Przeniosła powoli te rzeczy na nosze na kółkach, po czym SI poinstruowała ją, aby najpierw wstrzyknęła sobie adrenalinę, a dopiero potem położyła się i założyła sobie kroplówkę. Podciągnąwszy rękaw koszuli, May szukała odpowiedniej żyły między posiniałymi śladami wkłuć. Jej ramiona były nakrapiane dziwnymi czerwonymi krostkami, odkryła je także na swoich plecach i nogach. Skąd się wzięły? Być może miały związek z jej chorobą. Rozbolała ją głowa.
– Kapitan Knox, proszę wprowadzić igłę do kroplówki.
– Dobrze, dobrze. Jezu.
May jęknęła, znalazła na udzie żyłę, która nie była nadużywana, i powoli, ostrożnie wbiła igłę. Zapiekło. Miała wrażenie, że przebił ją gorący pogrzebacz. Potem kroplówka zaczęła pilnie pracować, a przypływ energii okazał się tak ożywczy, że May udało się w końcu uronić kilka łez radości. Wisienką na torcie była maska do oddychania i głęboka inhalacja mieszanką bogatą w tlen. May od razu poczuła się silniejsza i mniej oszołomiona.
– Podam ci łagodny środek uspokajający, który pomoże ci zasnąć – powiedziała SI.
May pokręciła głową.
– Nie. Ja… po prostu boję się, że się nie obudzę. Poza tym muszę wiedzieć, co…
Ziewnęła i położyła się, zdyszana.
– To jest konieczne, musisz pozwolić swemu ciału wypocząć. Będę uważnie monitorowała twoje parametry życiowe i obudzę cię środkiem pobudzającym, jeśli pojawią się jakieś problemy. Ponadto adrenalina, którą przyjęłaś, zapobiegnie głębokiemu snowi. Czy to rozwiewa twoje obawy?
– Tak, dziękuję – odparła niechętnie May.
Nie miała powodu ufać SI. Kto wie, czy to nie ona była przyczyną katastrofy, która dotknęła statek. Może ten środek uspokajający nie będzie wcale taki łagodny? Gdyby SI chciała mojej śmierci, nigdy bym się nie wydostała z kapsuły. Choć z drugiej strony dowiedziała się o mnie dopiero po tym, jak się obudziłam.
May przerwała ten dziwaczny dialog wewnętrzny, uznając, że popada w paranoję. Pewnie za sprawą jakiejś tajemniczej przypadłości, wskutek której znalazła się w takiej oto sytuacji. Oczywiście czuła się wystawiona na ciosy, ale jeśli SI była niegodna zaufania, ona, May, tak czy inaczej, była zgubiona. Nie pamiętała też, by miała jakiś problem z SI wcześniej, zanim to wszystko się wydarzyło. Zanim co się wydarzyło? Modliła się, żeby po przebudzeniu wszystko to okazało się tylko złym snem. Mogłaby wtedy pośmiać się z tego ze swoją załogą. Wszyscy mieliby niezłą zabawę.
Załoga! Zamknęła oczy i się skupiła. Zobaczyła niektóre twarze. Były zamazane, ale chwilami ich fragmenty stawały się wyraźniejsze, pojawiały się też kawałki imion i nazwisk. Wspomnienie powoli składało się w całość. Byli razem, na coś patrzyli. Poruszali szybko ustami, rozmawiali, lecz May nie rozumiała, co mówią. Oczy mieli zmrużone, pełne niepokoju, a może nawet strachu. Scena na chwilę nabrała ostrości. Załoga patrzyła na May, ktoś szukał pulsu na jej szyi. Jakiś mężczyzna podszedł bliżej i słuchał jej oddechu. W głowie May pojawiło się imię Jon. Czy przestała oddychać? Wołali do niej, klaskali przy jej twarzy, świecili w oczy.
Próbowali przywrócić mnie do życia.
4
Kapitan Knox?
May obudziła się nagle w ambulatorium. Scena ze snu nie zniknęła. Umierałam. Moja załoga próbowała przywrócić mnie do życia. Moja załoga. Próbowała zapisać w pamięci ich twarze, lecz wciąż jej się wymykały. Umierałam.
– Jak odpoczęłaś? – zapytała SI.
– Co? Doskonale.
– Czujesz się lepiej?
– Trochę. Wzmocniłam się.
– Miło to słyszeć. Proszę usunąć igłę i włożyć ją do odpowiedniego pojemnika.
May powoli wyciągnęła igłę spod cienkiej, wrażliwej skóry; poczuła się dostatecznie silna, by dojść do kosza na odpadki medyczne. Z głośnika dobiegała Cicha noc w jakiejś wielojęzycznej popowej wersji, wyśpiewywanej, jak wyobraziła sobie May, przez chór eunuchów w czerwonych golfach. Wcale nie było spokojnie i z pewnością nie radośnie, do diabła.
– Czy mogłabyś wyłączyć tę straszną muzykę?
– Tak.
Gdy muzyka ucichła, May mogła myśleć trochę jaśniej, lecz pojawiało się coraz więcej pytań, na które musiała znaleźć odpowiedzi. Zaczęła walkę z pajęczynami. Kapitan Maryam Knox. Statek badawczy „Hawking II”. NASA. A gdzie są ci z kontroli lotu? Dlaczego mi nie pomogli? Jak mogli pozwolić, żeby to się zdarzyło? I czym jest „to”? Usiłowała przypomnieć sobie przebieg wydarzeń, lecz jej pamięć przypominała telewizję, której sygnał wciąż przerywały zakłócenia. Przypadkowe fragmenty tańczyły w jej głowie, wymykając się i nie pozwalając umieścić na właściwym miejscu.
– Umierałam…
– Proszę powtórzyć – poprosiła SI.
– Próbuję sobie przypomnieć, ale moja głowa… Wszystko jest jak za mgłą.
– Czy cierpisz na utratę pamięci? – zapytała SI.
– Widzę kawałki, fragmenty rzeczy, twarzy. Nijak nie potrafię zebrać tego w całość. Nie mogę sobie przypomnieć. Boże, co mi się przytrafiło?
– Jesteś w stanie przywołać wspomnienia z odleglejszej przeszłości? Pamiętasz, na przykład, gdzie się urodziłaś, jak nazywali się twoi rodzice i jakie szkoły skończyłaś?
May zagłębiła się w przeszłości i okazało się, że sporo pamięta, co dodało jej otuchy. Chciała przywołać te wspomnienia jak najszybciej, bojąc się, że może je stracić.
– Urodziłam się w Anglii, w Bournemouth. Moja matka i ojciec, Eve i… Wesley, oboje byli pilotami. Już nie żyją. Ojciec umarł, gdy byłam bardzo mała. Służył w piechocie morskiej. Zginął w akcji. Pamiętam jego zdjęcia w mundurze… Trzymał mnie, wtedy niemowlę, na rękach… Pamiętam jego błyszczące niebieskie oczy i bardzo jasne włosy… Zawsze wydawał się ostry jak brzytwa. Wychowywała mnie mama. Była pilotem RAF. Królewskich Sił Powietrznych. Jedyna czarna kobieta w jej roczniku kadetów, która została podpułkownikiem lotnictwa. Bardzo surowa. Bardziej instruktor musztry niż mama. Ale nauczyła mnie latać… Nie mam rodzeństwa. Ukończyłam Duke of York College i Royal Air Force College w Cranwell. Szkolenie oficerskie. Potem program pilotażu testowego, program kosmiczny. Moim mężem jest doktor Stephen Knox…
May nagle przerwała. Wzmianka o Stephenie wywołała w niej ból i smutek, choć nie miała pojęcia dlaczego. W tej samej chwili uświadomiła sobie, że coś się działo w ich małżeństwie, coś złego, czającego się na krawędzi cieni, niczym dusza, która nie zaznała spoczynku. Sama ledwie mogła przyjąć to do wiadomości, nie mówiąc już o podzieleniu się tego rodzaju informacją z SI.
– Wszystko to dobrze pamiętam – powiedziała po chwili – jakby wydarzyło się wczoraj.
– A jeśli chodzi o twoje wyszkolenie i obowiązki jako dowódcy?
– Trochę zamazane, gdy obudziłam się pierwszy raz, ale teraz większość z tego wydaje się łatwa do przywołania, jak instynkt czy pamięć ruchowa.
– Pamiętasz, jak zachorowałaś i jak byłaś intubowana?
– Nie, i w tym rzecz. Nic z tego nie pamiętam. A inne, świeższe wspomnienia są niejasne, o wiele bardziej fragmentaryczne.
– Nie jestem w stanie postawić diagnozy bez wyników pełnego badania neurologicznego, lecz sądząc po tym, że największe problemy masz z przypomnieniem sobie niedawnych wydarzeń, natomiast dobrze pamiętasz odleglejszą przeszłość, możesz cierpieć na jakąś formę amnezji wstecznej.
– Amnezji? – zaśmiała się May. – Myślałam, że ludzie zapadają na nią tylko w kiepskich filmach klasy B.
– Występuje dość często w przypadkach poważnych urazów mózgu, zapalenia mózgu wywołanego infekcją oraz przyjmowania dużych dawek anestetyków i środków uspokajających…
– W moim przypadku to może być wszystko naraz – jęknęła May. – Czy taka amnezja ustępuje?
– Nie potrafię znaleźć żadnych modeli predyktywnych wyzdrowienia. Wydaje się, że model jest określany dla poszczególnego przypadku.
– A leczenie? Czy są lekarstwa, które mogą pomóc?
– Nie, chorzy na amnezję wsteczną są zwykle leczeni za pomocą terapii zajęciowej i psychoterapii, które stosują bodźce pomocne w odzyskiwaniu z czasem pamięci.
– Z czasem – powtórzyła May.
– To jest prawidłowe sformułowanie. Zależnie od pacjenta, proces może trwać tak długo jak…
– Chyba usłyszałam już dość, dziękuję.
– Proszę bardzo.
May pomyślała o misji. Im bardziej zagłębiała się w przeszłości, tym jaśniejszy stawał się obraz. Pamiętała początek i dużą część podróży na… Europę. Ale wtedy obraz zaczynał się rozpadać. Wejście na orbitę, ekspedycja planetarna. We wspomnieniach z drogi powrotnej kawałki stawały się jeszcze mniejsze i niepowiązane ze sobą; to wówczas stało się z nią coś złego.
– Czy mogłabym przeprowadzić więcej testów, by ocenić problem?
– Później – warknęła May, której kręciło się w głowie i głośno burczało w brzuchu. – Boli mnie głowa, jestem głodna i zaraz zacznę płakać. A nie znoszę płakać.
– Twój poziom cukru spadł poniżej normy. W przegródce szafki, w której znalazłaś woreczki do kroplówki, są tabletki z glukozą.
May zjadła ich tyle, ile zdołała pomieścić w ustach. Były obrzydliwie słodkie, lecz szybko się rozpuściły i poprawiły jej zdolność koncentracji. Zredukowały także ból głowy do tępego pulsowania.
– Już lepiej, dziękuję. Teraz do kambuza. – May uświadomiła sobie, że nie jest całkowicie pewna, jak tam trafić. – Hm, czy możesz mnie tam poprowadzić?
– Proszę położyć dłoń na ekranie ściennym i zalogować się do konsoli sterowania. Pokażę oświetloną drogę na mapie statku.
May położyła rękę na ścianie. Szeroki ekran ożył, jaskrawe kawałeczki ułożyły się w logo NASA, a potem pojawiło się zdjęcie May w skafandrze, a pod nim jej nazwisko i funkcja. Ten widok zaparł jej dech w piersiach. Kobieta na zdjęciu wyglądała na zadowoloną i zdrową, miała nieskazitelną brązową cerę. Jej usta były leciutko wygięte w sardonicznym uśmiechu, widocznym także w błysku oczu, przenikliwych i wszystkowidzących, jak u postaci z portretu, przed której spojrzeniem nie sposób uciec. May przyjrzała się uważnie swojemu odbiciu na ekranie, aby się upewnić, że patrzy na tę samą osobę. Zauważyła podobieństwo, choć boleśnie niewyraźne. Wszystko w niej wydawało się teraz chore. Krótko obcięte włosy, niegdyś z subtelnymi złocistymi pasemkami na brzegach kędziorów, były teraz matowe i nijakie, a cera stała się blada, niemal bezbarwna. May poczuła taki żal za utraconą sobą – nie tylko za wyglądem, ale za kimś, kogo znała i kim była – że się rozpłakała.
– Wszystko w porządku? – zapytała SI.
May nie była w stanie odpowiedzieć. Słowa ugrzęzły jej w gardle. Koniecznie musi coś zrobić, aby poprawić swój szkaradny wygląd. Otworzyła szafę z zaopatrzeniem dla personelu i zamieniła swoją brudną koszulę na świeży kitel chirurga. Wyssała kilka torebek odżywki żelowej, potem umyła twarz ciepłą wodą i mydłem. Zmatowiałe włosy były nie do uratowania. Nie miała innego wyboru, niż ostrzyc je nożycami chirurgicznymi na jeża. W końcu spojrzała w lustro. Na twarz wróciło trochę koloru, a w oczach dostrzegła blask.
Teraz wyglądasz jak porządny trup, uznała i udało jej się nawet uśmiechnąć.
5
Zimno jak w grobie, pomyślała May, idąc korytarzem do kambuza. Po raz pierwszy od wyjścia z ambulatorium patrzyła na statek i teraz wydawał się jej zupełnie inny niż ten, którym z dumą dowodziła po opuszczeniu stacji kosmicznej przed kilkoma miesiącami. Wszędzie panowały ciemności, tylko gdzieniegdzie słabo migotało oświetlenie awaryjne. W smudze jasnego światła latarki widać było jedynie wąską drogę po metalowej podłodze. Do uszu May dochodził niski pomruk silnika, ale poza tym panowała cisza równie wszechogarniająca jak ciemność.
W przypadku tak dużego statku nieobecność kogokolwiek była głęboko niepokojąca, wydawała się przyćmiewać każdy promyk nadziei.
– Na statku jest ciemno – powiedziała May. – Nie widzę śladu załogi… W ogóle niczego nie widzę.
Czy tak się miała skończyć jej misja? Piękny wyraz mocy i dobrych intencji rodzaju ludzkiego wyrzucony i spadający bez żadnej nadziei choćby na znalezienie dna? Jak mogłam pozwolić, żeby to się stało? Jak wszystko mogło potoczyć się tak źle?
– Czy jest jakiś sposób, żeby włączyć więcej tych cholernych świateł? – zapytała May.
Bez odpowiedzi.
– Halo? Tu jest jak w jaskini. Ledwie widzę własną rękę przed nosem.
Nadal bez odpowiedzi. Rozgniewana May wróciła do ambulatorium.
– Dlaczego nie odpowiadasz? – zapytała.
– Przepraszam, nie słyszałam cię.
– Nie słyszałaś, co mówiłam w korytarzu?
– Awaria, kapitan Knox. Wydaje się, że moje procesory nie są już połączone z siecią statku. Mogę cię widzieć i słyszeć tylko w pomieszczeniach, w których zalogowałaś się do konsoli sterowania takiej jak ta.
– Czyli nie masz świadomości, że na statku jest ciemno, a załogi nigdzie nie widać?
– Tak jest. Nie otrzymuję danych z żadnego miejsca na statku. Czy orientujesz się, co się dzieje, kapitan Knox?
Pytanie zabrzmiało dziwnie dziecinnie, a do May dotarło, że cokolwiek zniszczyło zasilanie wewnętrzne, uszkodziło także SI.
– O to właśnie chciałam zapytać ciebie. Z tego co dotąd widziałam, zasilanie wewnętrzne systemów statku w ogóle nie funkcjonuje właściwie.
– To bardzo niepokojące.
– Nie tak niepokojące jak fakt, że nie masz o tym pojęcia. A co gorsza, nie tak niepokojące jak to, że odkąd się obudziłam, nie widziałam jeszcze ani nie słyszałam żadnej ludzkiej istoty.
May zaczynała rozumieć, jak wielki zamęt miała w głowie, gdy wróciła do życia. Nie wiedziała jeszcze zbyt dużo, ale przynajmniej zdobyła podstawowe informacje.
– Standardy postępowania jasno nakazują obowiązkową dwudziestoczterogodzinną obsadę stanowisk.
Znów ta dziecięca naiwność. SI wiedziała jeszcze mniej niż ona.
– Myślę, że mogłybyśmy nagiąć trochę zasady – zirytowała się May. – Wiesz, kiedy straciłaś kontakt z resztą statku?
– Nie jestem w stanie tego określić, ponieważ nie mam dostępu do zegara statku.
– A pamiętasz przynajmniej utratę kontaktu?
– Nie jestem w stanie odnaleźć żadnych danych dotyczących tego zdarzenia.
– Czyli wszystko się spieprzyło.
– Nie rozumiem.
– To jest nas dwie. Ale ponieważ wygląda na to, że obie mamy cholerną amnezję, nie wiem, u diabła, co teraz zrobić.
– Może uda ci się przywrócić mi łączność.
– Jak? To problem techniczny. Nie moja dziedzina. Nigdy się tym nie zajmowałam.
– Jeśli pójdziesz do pomieszczenia czystego moich procesorów, będę mogła ci pomóc ocenić ten problem. Jeśli jest rozwiązywalny, mogę cię przeprowadzić przez odpowiednią procedurę naprawy.
– Jeśli jest rozwiązywalny?
– Moje procesory są wykonane częściowo z materiału organicznego, wymagającego ściśle określonego otoczenia. Utrata zasilania skutkująca zmianą tego otoczenia choćby w najmniejszym stopniu może okazać się katastrofalna. Ponieważ nie mam połączenia z pomieszczeniem czystym, nie jestem w stanie…
– Rozumiem – rzuciła krótko May. – Wygląda na to, że kolacja będzie musiała poczekać. Wyślij mi, proszę, nową mapę, z dojściem do pomieszczenia czystego.
– Już wysyłam.
May wrzuciła do powłoczki na poduszkę tyle latarek, torebek z odżywką i butelek wody, ile się dało, i szybko wyszła na korytarz. Bez SI nie było nadziei przetrwania, a każda mijająca sekunda miała decydujące znaczenie, jeśli materiał organiczny w procesorach zaczął już zamierać. Przypomniała sobie, jak na tydzień zapomniała o podlewaniu kwiatów u mamy i wszystkie je zabiła. Wyglądały jak martwi żołnierze przed plutonem egzekucyjnym, skuleni i obszarpani. „Miałaś tylko jeden obowiązek”, powiedziała jej z wyrzutem matka.
– Tu kapitan Maryam Knox! – zawołała. – Czy na statku ktoś jest?
Pamiętała niektóre nazwiska i imiona osób ze swojej załogi, zaczęła więc nawoływać.
– Kapitanie Escher?! Gabi?! Czy ktoś mnie słyszy?
Latarka przygasła przez chwilę. Spanikowana May postukała w obudowę baterii, aby przywrócić ją do życia. Czy wszyscy opuścili statek z jakiegoś powodu? Choroby? Poczucie groźnej izolacji wkradło się do jej żołądka i zawiązało go w supeł. Aby nie popaść w zupełną paranoję, May skupiła się na przypominaniu sobie poszczególnych członków załogi. Jon Escher, pilot i jej zastępca. Buńczuczny pilot amerykańskiej marynarki wojennej, uważający się za następcę dawnych bohaterskich astronautów. Ostrzyżony na jeża, o kwadratowej szczęce, rygorystycznie przestrzegający procedur, był bardziej karykaturą człowieka, na którego pozował. Radził sobie, lecz May miała nadzieję, że jej prawą ręką zostanie bardziej doświadczony pilot.
Gabriella Dos Santos, inżynier pokładowy. May i Gabi były pokrewnymi duszami; obie młode i bardzo utalentowane, nieustannie walczyły o potwierdzenie swojej wartości. Gabi, podobnie jak May, pochodziła z rodziny wojskowej; jej ojciec był Brazylijczykiem, pilotem helikoptera, a matka chirurgiem w NATO. May całym sercem pragnęła znaleźć przyjaciółkę żywą gdzieś na statku. Nikt nie znał „Hawkinga II” lepiej niż ona. Tak, Gabi z pewnością zapanowałaby nad sytuacją.
Matt Gallagher, dowódca ładunku podczas misji. May zawsze żartowała, że jest perfekcyjnie nudny. Wszystko w nim było zwyczajne, z wyjątkiem rozległej wiedzy z zakresu inżynierii kosmicznej i pasji badawczej. Matt znał dobrze jej męża, Stephena, ponieważ pracował pod kierunkiem Radźa Kapura, człowieka, który zaprojektował „Hawkinga II” na ekspedycję na Europę. May nie cierpiała całej masy kłopotów związanych z zabieraniem na pokład dwudziestu sześciu jajogłowych, nie-astronautów, którzy mieli prowadzić badania nad zagadnieniami wskazanymi przez Stephena i jego zespół. Matt doskonale sobie radził z trudnościami, potrafił zapanować nad skrajnie różnymi osobowościami, z powodzeniem dbając o to, by ich sprzęt działał bez najmniejszych zakłóceń. Dobry, stary nudny Matt, pomyślała May.
Usłyszała ciche dźwięki, dalekie i nieco mechaniczne. Zatrzymała się.
– Halo?
Dźwięki znów dały się słyszeć. Tym razem przypominały stukot ciężkich butów na metalowej podłodze, odgłos zmierzających dokądś stóp.
– Jest tam kto?
Stukot stał się głośniejszy i szybszy, jakby coś dużego wyczuło jej obecność i zbliżało się, by zabić. May nie miała ani broni, ani siły, by się bronić. Co lub kto to może być?
– Stop! Kto…
Rytmiczny stukot przyśpieszył, zamienił się w szaloną, ogłuszającą wibrację. Statek gwałtownie się zatrząsnął i przechylił mocno na lewą stronę, niczym szkuner przyjmujący na siebie dużą falę. May upadła, uderzyła czołem o podłogę i ześliznęła się na ścianę. Wyczuła na swoich plecach belkę wspornikową i mocno się jej przytrzymała, by przetrwać to coś, co wyglądało na trzęsienie ziemi.
Gdy statek odzyskał stabilność, próbowała wstać, choć kręciło jej się w głowie. Przez kilka minut trwały jeszcze słabsze drgania, jakby wstrząs następczy po tym trzęsieniu dawał o sobie znać w szkielecie statku. Latarka May zaświeciła słabym pomarańczowym światłem i zgasła. Tym razem postukiwanie w obudowę baterii nie pomogło.
– Nie, nie, nie…
Strużka ciepłej krwi z małego rozcięcia nad prawą brwią spłynęła jej do oka. May oderwała z kitla kieszeń na piersi i przyłożyła do rany. Serce biło jej tak szybko, że lewie mogła oddychać. Świadomość zdawała się zasypiać.
– Spokojnie, kapitan Knox – nakazała sobie. – Rób swoje. Nie poddawaj się.
Głęboko oddychając, mimo bolesnego ataku kaszlu, May nie otwierała oczu, dopóki nie ustąpił strach, a ranka nad okiem nie przestała krwawić. Znalazła nową latarkę i ją włączyła. Światło nie było silne, co znaczyło, że bateria może być częściowo wyczerpana. Nie sposób było ocenić, ile czasu jej zostało, zanim znów wszystko pogrąży się w ciemności, May przyśpieszyła więc kroku.
Rób swoje. Nie poddawaj się.
Te słowa przywołały niejasne wspomnienie mężczyzny o ostrzyżonych na jeża siwych włosach, w mundurze galowym RAF. Cztery złote paski na ramionach i mankietach. Galony oficerskie na czapce…
– Baz – powiedziała zadowolona. – Cholerny Baz.
Jej dawny dowódca i mentor, pułkownik RAF Basil „Baz” Greene. Gdy May była podchorążym w Cranwell, Baz wziął ją, by tak rzec, pod swoje skrzydła. Początkowo myślała, że wyróżniał ją, bo była kobietą, próbując w ten sposób ją złamać, aby nie naruszała zasad i zwyczajów panujących w głównie męskim środowisku. I miała rację: wyróżniał ją, lecz z innego powodu niż, nauczona doświadczeniem, podejrzewała. Baz zauważył jej talent i nie zamierzał pozwolić, by ten się zmarnował. W gruncie rzeczy ryzykował dla niej swoją karierę i reputację, wyznaczając ją do programu pilotów oblatywaczy. Przed lotami kosmicznymi rysowała się wówczas perspektywa bezprecedensowego postępu, jeśli chodzi o napęd, postępu przeciwstawiającego się prawom fizyki i bezkresowi Układu Słonecznego. Baz pomógł May wykorzystać tę szansę. Pilot pierwszych komercyjnych lotów na Marsa w wieku dwudziestu pięciu lat. Kapitan w wieku lat dwudziestu siedmiu. A w wieku trzydziestu lat dowódca pierwszej misji na Europę.
Zaśmiała się gorzko.
– A spojrzyjcie na mnie teraz.
6
Korytarz prowadzący do pomieszczenia czystego oświetlony był dziwnie ciepłym i jaśniejszym światłem padającym z niewidocznego źródła. Przypominało to May zachód słońca w pomarańczowo-żółtych barwach. Położyła dłoń na skanerze we framudze, a wtedy właz się otworzył i jej oczom ukazało się pomieszczenie, całe zalane tym dziwnym światłem. Gdy właz się za nią zamknął, May poczuła się tak, jakby dotarła do oazy. Udało jej się wziąć głęboki oddech, który nie wywołał bolesnego szarpania w piersiach, a po dłuższej chwili pozwoliła sobie na odrobinę nadziei. Lepiej byłoby tylko wówczas, gdyby była tu Gabi, gotowa pomóc przy naprawach… I może zaoferować niedużą kontrabandę, jakieś wino czy papierosa? Pomieszczenie czyste było jednak kolejnym pozbawionym życia miejscem w tym mieście duchów.
May zalogowała się do konsoli sterowania i wskrzesiła SI.
– Witam, kapitan Knox. Czy moje wskazówki były pomocne?
– Tak – odparła May krótko. – Nadal nie ma śladu załogi. Czy wszyscy opuścili statek w lądownikach?
– Nie jestem w stanie określić, dopóki…
– Racja. Mam cię podłączyć. Co teraz?
– Moje procesory są w pomieszczeniu dokładnie naprzeciwko włazu wejściowego. Proszę postępować ostrożnie, zgodnie z podanymi wewnątrz procedurami. Ich złamanie może się skończyć skażeniem i trwałym wyłączeniem systemu.
– Nie ma pośpiechu.
May spojrzała w stronę pomieszczenia. Znajdowało się za gładką czarną ścianą bez widocznego wejścia.
– Jak się tam dostanę? Mam odpowiedzieć na pytanie-zagadkę? Użyć Mocy?
– Ja nie…
– Wiem, przepraszam. Skończę z gadaniem bzdur i poczekam na twoje instrukcje.
– Najpierw włóż, proszę, skafander ochronny. Osłoni cię przed promieniowaniem ultrafioletowym, ponieważ procesory wymagają niefiltrowanego światła słonecznego do osiągnięcia optymalnej wydajności. Zapobiegnie również skażeniu pomieszczenia bakteriami z twojego ciała, które zniszczyłyby system.
– A więc ty żyjesz – stwierdziła May ze zdziwieniem i być może odrobiną strachu.
– Jeśli przez życie rozumiesz stan odróżniający zwierzęta i rośliny od materii nieorganicznej…
– Mniejsza z tym.
Czarna ściana otworzyła się jak irys. May zrobiła krok do przedsionka, wejście cicho zamknęło się za nią. Rozebrała się w sztucznym świetle słonecznym, rozkoszując się ciepłem na swej nagiej skórze. Zamknęła oczy i próbowała sobie wyobrazić, że jest na plaży. Przez głowę przemknęło jej wspomnienie plaży gdzieś w tropikach i białego piasku, na którym stała.
– Kapitan Knox – głos SI przerwał piękną wizję May – to niebezpieczne wystawiać skórę na działanie światła ultrafioletowego przez długi czas.
– Każdą zabawę popsuje jeden smutas – mruknęła May pod nosem.
Włożyła skafander ochronny, który, inaczej niż skafandry NASA przeznaczone do spacerów kosmicznych EVA, przypominał bardziej strój do nurkowania; był obcisły i wykonany z grubego, gumowatego materiału w rodzaju neoprenu. Powierzchnię zewnętrzną pokrywały krzyżujące się, cienkie jak włos światłowody. Hełm przylegał do głowy May, ponieważ znajdujące się w środku torebki z żelem automatycznie się uformowały i do niej dopasowały. Osłona zaginała się pod brodą, bo skafander i hełm szczelnie zakrywały szyję. Światłowody w materiale skafandra świeciły na czerwono, a na wyświetlaczu funkcji wewnątrz hełmu pojawił się napis „Rozpoczęcie dekontaminacji”.
May, przekonawszy samą siebie, że nie udusi się w klaustrofobicznym skafandrze, obserwowała, jak kolor światłowodów powoli zmienia się w biały, co wskazywało na trwający proces odkażania.
– W porządku, można wejść – oznajmiła SI. – Pomieszczenie czyste jest komorą antygrawitacyjną bez systemu podtrzymywania życia.
– Dlaczego?
– Wystawienie na grawitację i tlen przyśpiesza starzenie się procesora.
– Racja. Tego mi jeszcze brakowało – burknęła May pod nosem.
– Proszę powtórzyć, kapitan Knox. Nie słyszę.
– Powiedziałam, żebyśmy zaczynały.
– Użyję twojej kamery w hełmie do zbadania systemu. Aktywuję ją teraz.
Na osłonie hełmu May pojawiło się okno podglądu kamery.
– Jesteś gotowa, kapitan Knox?
May skinęła głową.
– Proszę się trzymać uchwytów bezpieczeństwa. Wyrównam ciśnienie i przyciąganie między pomieszczeniem a komorą.
May trzymała się uchwytu, ponieważ weszła w stan nieważkości, a osłona jej hełmu pociemniała. Właz do śluzy powietrznej otworzył się i May wpłynęła do ogromnej kuli, tak wielkiej jak katedra, ze ścianą z tafli półprzezroczystego szkła. Mimo przyciemnionej osłony niefiltrowane światło słoneczne w pomieszczeniu wydawało się jej boleśnie jaskrawe. Gdy czekała, aż oczy przyzwyczają się do takiego blasku, przyszedł jej na myśl mit o Ikarze i jego straceńczym locie ku Słońcu.
Za szybą widać było skomplikowaną plątaninę czegoś, co wyglądało jak czarne korzenie jakiejś rośliny wijącej się w najrozmaitszych kierunkach po całej powierzchni. May przypuszczała, że był to materiał organiczny, ponieważ przeplatały go światłowody podobne do tych w jej skafandrze.
– Masz bardzo interesujący mózg – powiedziała. – Z czego jest zrobiony?
– To szczególny organizm wykonany z neuronów zwierzęcych i roślinnego materiału komórkowego, połączonych plazmą o dużej przewodności i światłowodami, które łączą go z zespołem układów elektrycznych statku. To najbardziej zaawansowany system tego rodzaju, zdolny do wielu równoczesnych obliczeń i nad wyraz wszechstronny.
– Nie taka sztuczna jest ta twoja inteligencja, co?
– Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób. Moi twórcy powiedzieli mi, że słowo „sztuczna” zostało dodane, by stworzyć wrażenie, że moja inteligencja różni się od ludzkiej.
– Albo wrażenie wyższości. W takim podejściu ludzie są słabsi.
– Nie wydajesz się krucha.
– Dziękuję. Wbrew temu, jak wyglądam, czuję się silniejsza.
May przyjrzała się bliżej procesorowi. Miała wrażenie, że wyczuwa leciutką wibrację, jakby ten organizm próbował nawiązać z nią kontakt.
– A skoro o tym mowa, czy to musi właśnie tak wyglądać? Tak ponuro?
– Tak. Czarny kolor oznacza, że organizm jest zdrowy i w pełni sprawny. Biały wskazuje na uszkodzenia lub śmierć.
May zachichotała.
– Nie mogę się z tym nie zgodzić. Co teraz?
– Aktywowanie luków serwisowych.
Bezgłośnie otworzyło się coś w rodzaju stu okrągłych okienek, każde o średnicy około metra, rozmieszczonych w równych odstępach od siebie. W środku miały półprzejrzyste płytki, świecące albo na czerwono, albo na biało. Te pierwsze stanowiły większość.
– Każdy luk ma ekran ze światłem kontrolnym. Czerwone oznacza niesprawność. Niebieskie częściową niesprawność. Białe pełną sprawność. Proszę obejrzeć wszystkie portale.
– Przyjęłam.
May przyjrzała się wszystkim ekranom.
– Nie ma niebieskich i jest bardzo mało białych – raportowała. – To chyba niedobrze, mam rację?
– Bez natychmiastowej naprawy zniszczenie systemu podtrzymywania życia jest nieuchronne.
May zadrżała, wyobrażając sobie, jak statek pogrąża się w całkowitej ciemności, zamarza i staje się jej grobem na wieczność.
– Będziesz musiała działać szybko.
– Jestem gotowa.
– Jak dużo czasu możesz jeszcze przeżyć w swoim skafandrze?
May spojrzała na wyświetlacz funkcji w osłonie swojego hełmu.
– Godzinę – odparła. – Zajmę się przede wszystkim najważniejszymi układami.
Ekrany niektórych portali zaczęły migać.
– Najpierw podejdź do migających ekranów. Podam ci kody restartu dla każdego z nich. Wprowadź je najszybciej jak to możliwe, ale ostrożnie. Dwa niepoprawne wejścia wyłączą je na minutę.
– Rozumiem. Jeden drobiazg. Nigdy wcześniej nie byłam w tym pomieszczeniu, a ściślej mówiąc, nigdy mi na to nie pozwolono i nie mam pojęcia, jak operować silnikami manewrowymi skafandra.
– One reagują na spojrzenie i intencję.
– Naprawdę? Wystarczy, że pomyślę, dokąd chcę pójść, a skafander mnie tam poniesie?
– Musisz także patrzeć na miejsce docelowe. System śledzi punkty, w których skupiają się twoje źrenice, aby oznaczyć cel, i kojarzy je z falami mózgowymi związanymi z ludzkim pragnieniem.
– Będę potępiona – wyrwało się May.
– Potępiona przez chrześcijańskiego Boga i skazana na wieczność w piekle? Nie widzę związku…
– Taka przenośnia – wyjaśniła May. – Tam, skąd pochodzę, jest ich dużo więcej, nie kłopocz się więc z tłumaczeniem.
– Tak jest.
May wpatrzyła się w jeden z migających ekranów i skupiła na myśli, że chce tam dotrzeć. Zaskoczyła ją szybka reakcja skafandra, który podpłynął dokładnie tam, gdzie chciała.
– Pierwszy luk.
– Posługując się ekranem dotykowym, wprowadź następujący kod…
Kolejne pół godziny May spędziła, unosząc się dookoła kuli i wprowadzając kody. Nie poruszała się jednak dostatecznie szybko. W warunkach braku grawitacji działanie okazało się utrudnione, a nie pomagało też to, że była głodna i umierała z pragnienia. Do tego system chłodzący skafandra nie radził sobie z promieniowaniem ultrafioletowym i May czuła się jak w piekarniku. Mogła sobie tylko wyobrazić, jaka kompletna katastrofa nastąpi, jeśli tam zemdleje.
– Przeprowadziłam właśnie odczyt atmosfery w ambulatorium i strefie wejściowej do pomieszczenia czystego. Wskaźniki systemu podtrzymywania życia spadają w tempie pięć procent na minutę – zaraportowała SI, dolewając oliwy do ognia.
– Ale zrestartowałam dopiero jedną trzecią czerwonych ekranów.
– Możliwe, że układy kontrolujące system podtrzymywania życia wymagają naprawy mechanicznej.
May spojrzała na swój zegar, odliczający, ile czasu jej jeszcze zostało. Dwadzieścia pięć minut. Doładowanie skafandra wydawało się dyskusyjne, skoro cały statek miał umrzeć. Co więcej, zauważyła, że niektóre gałęzie materiału organicznego zmieniły kolor z czarnego na niezdrowo wyglądający ciemnoszary.
– Kapitan Knox, boję się o twój skafander. Sądząc po tym, jak długo pracujesz, system podtrzymywania życia będzie działał jeszcze niecałe dziesięć minut.
– Jeśli nie zrobię tego teraz, i tak umrę.
– Doładowanie skafandra jest bardziej racjonalne. Wiemy, kiedy on umrze. Nie wiemy, kiedy umrze statek.
– Rzecz najważniejsza… materiał organiczny… Spójrz na niego – zmieniła temat May i skierowała kamerę w swoim hełmie na szybko szarzejące gałęzie.
– Przyśpieszone niszczenie. Boję się, że to, co robisz, tego nie zatrzyma ani nie odwróci.
– Co to oznacza?
– Musimy spróbować uratować materiał wciąż zdolny do życia.
– Jak?! – krzyknęła May ze złością.
– Mogę zrestartować cały system. Teoretycznie byłby to reset wszystkich portali i przywrócenie tych, które nie są trwale uszkodzone.
– Dlaczego, u diabła, właśnie od tego nie zaczęłyśmy? – burknęła May.
– Restartowanie wykonuje się tylko w bazie, bez załogi. Restartowane są wszystkie systemy, włącznie z systemem podtrzymywania życia. Na statku zrobi się ciemno na co najmniej pięć minut, ale ten czas nigdy nie jest dokładny. A jeśli restart się nie powiedzie, nie będę mogła go powtórzyć.
May poczuła, że jej wewnętrzny system podtrzymywania życia szybko słabnie. Wcześniej dyszała, teraz z trudem łapała dech. Musi stąd wyjść.
– Restartuj system… gdy stąd wyjdę.
– Kapitan Knox, to jest bardzo niebezpieczne. Może cię zabić.
– I tak umieram… W skafandrze mam mało tlenu. Gdy dojdę do… śluzy, podłączę się do ładowarki, a ty rozpoczniesz restart. To rozkaz.
– Tak jest.
May podpłynęła do włazu. SI go otworzyła, a ona znalazła się w środku. Ponieważ śluza powietrzna była szczelna, a ciśnienie takie samo jak w głównej części statku, May opadła na podłogę i wylądowała w pozycji siedzącej obok ładowarki do skafandra. Miała wrażenie, że próbuje oddychać przez słomkę. Zaczęła się szarpać z kablami ładowarki, lecz w końcu je podłączyła. Jej oddech wracał do normy, ale cała się trzęsła, ponieważ pot w skafandrze zaczął zamarzać.
– Jest przeraźliwie zimno! – krzyknęła, szczękając zębami.
– Ciśnienie atmosferyczne na statku spadło do osiemnastu procent.
Skafander May się ładował, niewiele jej to jednak dało. Wyświetlacz funkcji nie działał z powodu niskiej mocy, nie miała więc pojęcia, ile czasu zyskała, podłączając się do ładowarki. Gdyby poczekała trochę dłużej, statek całkowicie straciłby zasilanie, zaś SI – zdolność do restartowania czegokolwiek.
– Restartuj system teraz.
– Jaki jest w twoim systemie podtrzymywania życia poziom…
– Po prostu zrób to – warknęła.
– Rozpoczęcie restartu systemu za pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…
Statek pogrążył się w ciemnościach. Zapanowało lodowate zimno. May czuła, że ciepło uchodzi z jej ciała niczym powietrze z przekłutego balonu. Jej kościec trząsł się i grzechotał tak mocno, że każdy mięsień boleśnie się kurczył, a potem wpadał w dygot. Musiała zacisnąć zęby i z całej siły podtrzymywać dolną szczękę, z obawy, że połamią jej się zęby. Ostatnim dźwiękiem, jaki dochodził do uszu May zanim straciła świadomość, był odgłos jej, być może ostatnich, oddechów.
7
Kapitan Knox, czy mnie słyszysz?
May odzyskała świadomość, leżąc na podłodze, na wpół zamarznięta, lecz zdolna oddychać. Jej hełm nie był już szczelnie połączony ze skafandrem. Zdjęła go i przez kilka minut łapczywie wciągała powietrze. Głowa ją bolała, w dłoniach i stopach znów czuła igły. Nagle pojawił się obraz z dzieciństwa, wspomnienie matki wyciągającej z sadzawki jej niemal martwe ciało, i zapragnęła, by matka tu była i jeszcze raz wyratowała ją z beznadziejnej sytuacji.
– Niewiele brakowało – powiedziała. – Jak się udał restart?
– Sukces w stu procentach. Jestem w pełni połączona z siecią statku.
May westchnęła z ulgą.
– Wspaniała wiadomość. Oceniłaś szkody na statku?
– Tak. Reaktor jądrowy teoretycznie działa, choć ma piętnaście procent swojej normalnej wydajności. Wstrząs, który odczułyśmy, został spowodowany przez desynchronizację obu silników kwantowych. Przypuszczam, że wiązało się to z małą mocą wytwarzaną przez reaktor.
– Możemy to naprawić?
– Próbuję zdiagnozować źródło problemu. Gdy je znajdę, będziemy mogły określić sposób naprawy.
– Sądzę, że będziemy potrzebowały pomocy NASA. Jaki jest stan komunikatorów?
– Nasze anteny nie działają, nie możemy więc ani nadawać, ani odbierać. Pracuję nad zdiagnozowaniem także tego problemu.
May znów zrobiło się słabo.
– Możesz zobaczyć resztę statku? Jakieś ślady życia?
– Podłączyłam niewielki procent kamer wideo, ale wiele jest wciąż odłączonych. Konsole sterowania i inne pokładowe interfejsy są nieaktywne. Moje czujniki ruchu jeszcze nie są sprawne. Za pomocą tego, czym dysponuję, nie wykryłam żadnych członków załogi.
– A lądowniki?
– Nie mam jeszcze połączenia z tą częścią statku.
May wolała nie mówić, co jej przyszło do głowy; to byłoby nieprawdopodobne. Uznała za trudne do uwierzenia, że ktoś mógł być na statku i pozostawać zupełnie niewykryty nawet w ciemnościach. Obiecała sobie jednak, że nie da się ponieść ponurym spekulacjom. Radzenie sobie z rzeczywistością było dostatecznie trudne, a jej żołądek od dawna domagał się napełnienia czymkolwiek innym niż żel odżywczy czy cukier.
– Mam ochotę na cheeseburgera, dołączysz do mnie?
– Z przyjemnością.
May, z pewnym niepokojem, ruszyła do kambuza. Na szczęście restart naprawił część zasilania wewnętrznego, więc statek nie przypominał już atramentowoczarnego labiryntu śmierci. W porównaniu z tym, jak wyglądał wcześniej „Hawking II”, nadal robił jednak wrażenie posępnej, postapokaliptycznej wersji samego siebie. W słabym świetle błyszczące dawniej panele ścienne i lśniąca metalowa podłoga nabrały brudnej patyny, jakby statek był opuszczony i porzucony przez dziesiątki lat. May zastała kambuz w podobnym stanie jak ambulatorium; część opakowań z zapasami żywności została rozdarta, a ich zawartość leżała rozrzucona na podłodze. Ale tak jak na reszcie statku i tu panowała niesamowita cisza. May wyjrzała przez okno obserwacyjne.
– Wiem, że nasz system nawigacyjny nie działa, ale gdzie, u diabła, jesteśmy? Masz jakieś pojęcie?
– Niestety, układy gwiazd w odległości miliona kilometrów w różnych kierunkach są nie do zidentyfikowania, nie jestem więc w stanie dokładnie określić naszego aktualnego położenia.
– Ani z pewnością tego, jak długo dryfowałyśmy – dodała May.
– Racja.
May pokręciła głową.
– Możemy być gdziekolwiek i dryfować z dużą prędkością Bóg wie jak długo… Jot-Wu-De.
– Jesteśmy w dupie – przytaknęła oschle SI.
May się uśmiechnęła.
– To miłe, że nie mówisz jak robot.
– Mogę się nauczyć mówić w sposób, jaki lubisz. To są moje ustawienia domyślne.
– Możesz mówić porządnym brytyjskim angielskim?
– Oczywiście. Jaki dialekt regionalny?
– Bournemouth. Południowe wybrzeże.
– Dobra. A więc co byś powiedziała na taki sposób wysławiania się?
SI miała poprawny akcent, lecz brzmienie jej głosu było denerwująco elektroniczne i sprawiło, że May wcale nie poczuła się jak w domu, dopadła ją jedynie tęsknota za nim.
– Chyba wolę twój „naturalny” głos, może z nieco swobodniejszym sposobem wypowiadania się.
– Spoko, siostro. Szafa gra.
May się roześmiała.
– Powiedziałam „swobodniejszym”, a nie amerykańskim.
– Przepraszam. Kolokwialny amerykański angielski jest uznawany za najbardziej „swobodny” sposób wypowiedzi.
– Wcale mnie to nie dziwi… Hej, mam pomysł. Po prostu słuchaj, jak mówię, i spróbuj mówić tak samo.
– Potrafię to zrobić. Przystosowanie to moja specjalność.
– Skoro o tym mowa, czy masz jakieś prawdziwe imię?
– ANNI. To akronim od Artificial Neural Network…
– To się nie uda. Annie to było imię fantomu używanego do ćwiczenia resuscytacji; miałam z nim stanowczo zbyt bliski kontakt w czasie nauki latania. Czy mogę wybrać ci bardziej odpowiednie imię?
– Jesteś dowódcą tego statku. Na mocy nadanych ci uprawnień…
– Znów mówisz jak robot.
– Przepraszam. Chcesz wybrać imię dla mnie?
– Tak, chcę.
May zaczęła się zastanawiać. Najpierw pomyślała o swojej przyjaciółce. Potem cofnęła się w przeszłość, do swojej matki stojącej nad sadzawką ze skrzyżowanymi ramionami, zaniepokojonej, lecz nie spanikowanej – zachowanie matki było idealnym przeciwieństwem typowego dla córki pobrzękiwania szabelką.
– Chyba nazwę cię Eve.
– Eve. Księga Rodzaju. Stworzona z żebra Adama…
– Żadnych takich bzdur, proszę. Moja mama miała na imię Eve. Była trochę do ciebie podobna: bezlitośnie praktyczna, konsekwentnie chroniła mnie przed niebezpieczeństwami.
– Pochlebiasz mi. Dziękuję, kapitan Knox.
– Ale to działa w dwie strony, Eve. Kapitan Knox brzmi zbyt drętwo. Chcę, żebyś od tej pory nazywała mnie May. Skrót od Maryam.
– Maryam. Arabski odpowiednik Marii, matki Jezusa, czyli Isy, jak napisano w Koranie.
– Naprawdę? To stąd pochodzi moje imię? Zawsze myślałam, że dostałam je po nudnej starej ciotce mojej mamy.
– Możliwe, że dostałaś je po nudnej starej ciotce, ale takie jest pochodzenie tego imienia.
– Bardziej mi się teraz podoba. – May uśmiechnęła się, myśląc o tym, jak mądra była zawsze jej matka, przydając jej życiu odrobinę uroczej niezwykłości. – Dobrze, dość pogaduszek, Eve. Jesteś teraz oficjalnie moją zastępczynią, a nie jakimś elementem wyposażenia. Stanowimy zespół. Zrozumiałaś?
– Tak je… To znaczy tak, May.
– Doskonale. Wróćmy zatem do nieprzyjemnych tematów, takich jak kataklizm na statku et cetera. To, co mogłoby pomóc nam go uratować, to przede wszystkim informacja o tym, co, u diabła, tu się wydarzyło. Masz jakieś dane?
– Wydaje się, że nie ty jedna masz kłopoty z pamięcią. Zaraz po restarcie próbowałam się dostać do danych z dziennika pokładowego. Jak wiesz, jestem zaprogramowana do rejestrowania całej wyprawy. Obejmuje to przechowywanie surowych danych i przejmowanie zapisów z mojej sieci kamer. Zapisy w dzienniku pokładowym urywają się piętnastego grudnia dwa tysiące sześćdziesiątego siódmego roku i zostały przywrócone dopiero po restarcie.
– Czy jest możliwe, że twoja utrata pamięci została spowodowana przez to coś, co uszkodziło statek?
– Tak, ale stan moich procesorów, choć mizerny, sprawia, że całkowita utrata danych jest nieprawdopodobna. System jest redundantny, aby temu zapobiec.
– Z pewnością ci z kontroli lotu mają rezerwowe kopie zapasowe – powiedziała May z nadzieją.
– Wszystkie dane są nieustannie przesyłane do kontroli lotu. Jeśli uda nam się przywrócić kontakt, będziemy mogły określić problem.
– Usuńmy z naszego słownika słowo „jeśli”, Eve. Gdy… gdy przywrócimy łączność.
– Oczywiście, z tym zastrzeżeniem, że nie będę próbowała przekazywać pewników z powodu braku danych empirycznych.
– Dobrze. Trochę krucho u mnie z optymizmem. Ale gdy mój cholerny mózg zacznie w końcu dobrze funkcjonować, będę mogła pomóc rozwiązać niektóre z naszych problemów. Teraz mam w głowie kompletny chaos.
– Jeśli chcesz – powiedziała Eve – pokażę ci wideo z odprawy misji i dam ci dostęp do programów do przeglądu statku. Przeszukałam nasze dane medyczne i odkryłam, że odpowiednie wskazówki mogą pomóc przywrócić pamięć po urazie mózgu. W briefingu podane są parametry i personel misji, a także krótki przegląd badań doktora Stephena Knoxa, na których…
Myśli May powędrowały do męża, więc nie docierały już do niej wywody Eve. Nie to, że o nim zapomniała. Skupiona na sytuacji na statku i próbie przeżycia, próbując poradzić sobie z mętlikiem w głowie, nie miała ani czasu, ani siły, by rozmyślać o mężu. Lecz im wyraźniej dochodziła do siebie, tym częściej powracał w jej myślach.
Mimo że przepełniały ją ciepłe, serdeczne uczucia, niepokój powodował skurcze w żołądku. Czy po prostu tęskniła za nim i martwiła się, że on jest przekonamy o jej śmierci? Że teraz cierpi, tak samo jak ona by cierpiała, będąc na jego miejscu? A może chodziło o coś więcej? Pamiętała to, co powiedziała Eve o amnezji wstecznej. Dawniejsze wspomnienia przyjdą najpierw albo przynajmniej łatwiej będzie do nich dotrzeć. Wspomnienia świeższe będą trudniej dostępne.
Ale, koniec końców, przyjdą do niej. On do niej przyjdzie. Teraz jednak wydawał się bardzo, bardzo daleki.
8
14 lutego 2066 Houston, Teksas
Niedzielne popołudnie. May ćwiczyła w symulatorze „Hawkinga II” w Centrum Lotów Kosmicznych Johnsona. Kabina załogi była wbudowana w metalową kulę zawieszoną w ogromnym polu elektromagnetycznym, mogącym symulować lot kosmiczny z dużą dozą dokładności. May przechodziła szkolenie antygrawitacyjne, latając od stacji do stacji z przymocowanym do pasa modułem silników manewrowych.
– Sekwencja szkolenia zakończona – oznajmiła pokładowa SI. – Doskonały wynik. Świetna robota.
– Dziękuję – powiedziała Mary, schodząc powoli na ziemię.
– Chciałabyś zrobić jeszcze jedną rundę?
– Nie, powinnam raczej wyjść na zewnątrz i przez chwilę posymulować, że jestem istotą ludzką.
– Dobrej zabawy – pożegnała się SI.
– No proszę, tego to już za wiele – rzuciła May ze śmiechem.
Świat na zewnątrz był mokry od deszczu, asfalt pokrywały plamki załamanego światła. May czekało jeszcze mnóstwo pracy w symulatorze, choć jej mózg zamienił się w papkę, a słońca nie widziała od wielu dni.
– Pora na drinka. A może dwa.
Idąc do samochodu, pozwoliła, by deszcz przemoczył jej ubranie. Dobrze było się nie przejmować. Jako dowódca zadręczała się każdym szczegółem, nawet najdrobniejszym. To była metoda NASA. W tej chwili jedynym szczegółem, jaki ją obchodził, było znalezienie dobrej margarity z solą i wypicie jej przy papierosie. Normalnie wróciłaby do swojego nijakiego mieszkania, aby się napić i zapalić w samotności, ale była już zmęczona użalaniem się nad sobą i swoim smętnym samotnictwem. Poniedziałek był dniem wolnym. Równie dobrze można go było wykorzystać na dojście do siebie po zabawie.
May podeszła do jedynego samochodu na parkingu, bardzo amerykańskiego czerwonego mustanga, kabrioletu, kupionego za wszystkie jej oszczędności. Samochód był jedną z tych starych bestii, które można było nawet samemu prowadzić. Uważała, że autopilot to bzdura, a prowadzenie jest jedną z największych przyjemności w życiu – zwłaszcza sportowego samochodu, gdy czuje się wiatr we włosach. Nie było we wszechświecie mądrali, który mógłby wymyślić coś, co by zastąpiło taki wóz.
Na Dziewiętnastą Ulicę w dzielnicy The Heights wyległy tłumy. May miała wrażenie, że gdziekolwiek spojrzy, widać pary trzymające się za ręce, jedzące i pijące w ogródkach restauracyjnych, całujące się na widoku. Widziała kilka kobiet niosących bukiety kwiatów i prezenty. Ruch był duży, uspokoiła więc nerwy czerwonym dunhillem i puściła jakąś durną popową piosenkę.
– Walentynki. Jankesi i to ich publiczne okazywanie uczuć. – Wzdrygnęła się. – Niedobrze się robi.
Wypicie drinka lub dwóch stało się pilną potrzebą, a cierpliwość May się wyczerpywała, gdy tak wlokła się ulicą w ślimaczym tempie, szukając lokalu, który nie reklamowałby śmierci od wszelakich smażenin. Pół przecznicy dalej ktoś wyjeżdżał z miejsca przed restauracją meksykańską, a May miała doskonałą pozycję, by je zająć.
– Alleluja! – zawołała uradowana. Ale gdy tylko samochód wyjechał, inny wóz, z przeciwnej strony jezdni, zawrócił i wśliznął się na miejsce upatrzone przez May.
– Sukinsyn – syknęła.
Przygotowując przemowę do bezczelnego kierowcy, nie zauważyła mężczyzny na chodniku z jej strony. Miał na sobie obwisły wełniany kardigan, do tego stare trampki i z nosem tkwiącym w dużej, nieporęcznej książce w twardej okładce próbował uporać się z szybko topniejącym, absurdalnie dużym rożkiem lodów pistacjowych. Gdy chcąc przejść na drugą stronę jezdni, na oślep zszedł z krawężnika tuż przed jej samochodem, znalazł się zbyt blisko, by May, nawet sunąc z prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę, zdążyła zahamować. Przedni zderzak trafił mężczyznę w kolana. Uderzony zaskowyczał jak pies, a May wcisnęła hamulec. Jej ofiara osunęła się niezdarnie na maskę.
W pierwszej chwili May straciła dech z przerażenia, że kogoś potrąciła, lecz zaraz potem wybuchła śmiechem, ponieważ lody potrąconego osobnika przeleciały nad przednią szybą samochodu i spadły na jej kolana. Rozgniewany mężczyzna z trudem się wyprostował, w ręce miał pusty rożek.
– Dlaczego pani nie zwolniła?! – krzyknął.
– Jechałam tak wolno, że właściwie się cofałam – odparła, usiłując stłumić śmiech. – Może powinien pan patrzeć, gdzie pan idzie, zamiast trzymać książkę na twarzy i zajadać śmieszne lody. Ile pan ma lat? Osiem?
Mężczyzna poczerwieniał na twarzy. W pobliżu już zebrała się grupa rozbawionych gapiów, a May nagle zrobiło się przykro, że ośmieszyła tego człowieka. Gdzie, u diabła, podziały się moje dobre maniery? Już miała go przeprosić, gdy facet dolał oliwy do ognia.
– To wcale nie jest śmieszne! – krzyknął, pocierając kolana. – Może pani powinna nauczyć się jeździć w tym kraju, zanim pani kogoś zabije.
Gapie zachichotali i zaczęli klaskać. Niektórzy nagrywali tę wymianę zdań. Współczucie May dla mężczyzny wyparowało równie szybko, jak rosła jej niechęć do tłumu. Będzie z nią niedobrze, jeśli zostanie uznana za głupią cudzoziemkę, niezdolną do czegoś tak prostego jak jazda po właściwej stronie jezdni.
– A może pan powinien wyciągnąć głowę z tyłka – powiedziała spokojnie. – Nawiasem mówiąc, dzwonili ze szpitala psychiatrycznego. Widać stęsknili się już za tym brudnym swetrem.
Gapie ryknęli śmiechem, klaszcząc; nagle opowiedzieli się po stronie May. Było jasne, że jej przeciwnik zdaje sobie z tego sprawę i chce jak najszybciej zniknąć ludziom z oczu, może wpełznąć do jakiejś dziury i tam umrzeć. Pośpiesznie podniósł książkę z asfaltu, omal nie tracąc przy tym głowy pod pędzącą furgonetką, po czym z książką w ręku potruchtał chodnikiem do przystanku autobusowego i usiadł na ławce, żeby się pozbierać.
Odchodził żegnany gwizdami gawiedzi, a May zrobiło się strasznie wstyd. Zaparkowała kawałek dalej i podeszła do niego.
– Przyszła pani mnie dobić? – zażartował.
May pokazała mu swoje prawo jazdy.
– Wróciłam, żeby przeprosić i zaproponować, że zawiozę pana do lekarza. Trzeba się upewnić, że wszystko z panem w porządku. Tu jest moje prawo jazdy, gdyby pan chciał wezwać policję. A tak przy okazji… jestem Maryam.
– Stephen.
Podała mu rękę, ale on ostentacyjnie zlekceważył ten gest. Dotknęło ją takie dziecinne zachowanie, jednak chwilę potem zobaczyła na jego nadgarstku krew przesiąkającą przez sweter.
– Och, jesteś ranny – przestraszyła się. – W samochodzie mam apteczkę. Zaraz wracam.
Pobiegła do mustanga i chwyciła apteczkę. Lecz gdy spojrzała w kierunku przystanku, zobaczyła tylko pustą ławkę.
9
26 grudnia 2067 Stacja Kosmiczna imienia Orville’a i Wilbura Wrightów orbita okołoksiężycowa
Proces ładowania najnowszych obrazów z poszukiwań – oznajmił męski głos SI – zakończył się trzy godziny dwadzieścia sześć minut temu.
Na zakrzywionym ekranie sięgającym od sufitu do podłogi pojawił się wysokiej rozdzielczości obraz Europy. Szczegóły były tak wyraźne, że zdawało się, iż można sięgnąć ręką do ekranu i dotknąć lodowatej, lśniącej powierzchni księżyca, poprzecinanej krzyżującymi się ciemnymi szczelinami. W skrzącym się zamarzniętym morzu umieszczona była kapsuła z flagami wszystkich krajów uczestniczących w tej historycznej misji.
Wielozakresowy teleskop został skonstruowany na potrzeby NASA do badania planet pozasłonecznych odległych o miliony lat świetlnych. Teraz jego obiektyw, zdolny obserwować kosmos w falach widzialnych, w podczerwieni i nadfiolecie, został wycelowany w Jowisza, by szukać śladów zaginionego statku „Hawking II”. Poszukiwanie zaczęło się od widoku Europy, następnie teleskop powoli się obracał, niczym kamera filmowa na wózku, penetrując kosmos. Skanując stopniowo przestrzeń o promieniu setek milionów kilometrów, przeczesywał obszar, przez który miała przebiegać trajektoria drogi powrotnej „Hawkinga II”. Z Europy przesunął się przez orbitę gazowego olbrzyma Jowisza, tak ogromnego, że zajął większość ekranu. Potem spojrzenie teleskopu prześliznęło się przez pas planetoid pomiędzy Jowiszem a Marsem, przez orbitę Marsa, aby spocząć na krążącej po orbicie Księżyca Stacji Wrightów.
W ostatnim obrazie Jowisz był widoczny tylko jako maleńki, ledwie dostrzegalny świecący punkcik w morzu gwiazd. Poszukiwania objęły przestrzeń odległą o blisko sześćset milionów kilometrów. Tę liczbę i ten obraz miał przed oczami Stephen Knox, gdy analizował dane z dolnej części ekranu. Musiał także przyjąć do wiadomości najgorszą z danych – wygenerowany przez maszynę napis głoszący: „Statek niewykryty”.
– Wyłączyć ekran – powiedział cicho.
Obraz zniknął, a ekran powrócił do swej funkcji okna obserwacyjnego w gabinecie Stephena. Pusty hangar, dobrze widoczny przez szybę, wyglądał niczym otwarta krwawiąca rana. Patrząc na swoje odbicie, Stephen pomyślał, że jest tak samo pusty w środku jak ten hangar. Zwykle wyglądał jak typowy naukowiec – potargane kruczoczarne przyprószone siwizną włosy, nieustannie odgarniane z ciemnych, badawczych oczu, broda nieporządna i zbyt długa, pociągła, pobrużdżona twarz człowieka zasad – lecz teraz przedstawiał sobą obraz człowieka zżeranego niepokojem.
Wydawało się niemal nie do pomyślenia, że zaledwie kilka tygodni wcześniej obserwował start „Hawkinga II”, z jego żoną May i jego całym zespołem badawczym na pokładzie. Gdy statek wystrzelił w górę, wywołując wielki entuzjazm wśród obserwującego tłumu, Stephen nie czuł radości, jakiej się spodziewał, choć dzieło jego życia miało właśnie odegrać zasadniczą rolę w realizacji jednej z najbardziej ambitnych misji w historii NASA. Zamiast tego nerwowo bawił się obrączka ślubną, której znaczenie zdawało się maleć wraz z powiększającą się odległością między statkiem a stacją. Patrzył na przekaz wideo ukazujący May na pokładzie; emanowało z niej podobne przygnębienie. A gdy „Hawking II” został pochłonięty przez ciemność, Stephen zsunął obrączkę i schował ją w szufladzie biurka razem z innymi nieważnymi drobiazgami.
Lot przebiegał bez zakłóceń przez nieco ponad trzynaście tygodni. Człowiek po raz pierwszy postawił stopę na lodowej granicy Europy. Siedmiodniowa eksploracja i pobranie próbek okazały się spektakularnym sukcesem. A potem… całkowita utrata kontaktu – znów po raz pierwszy w dziejach NASA. I to nie na pewien czas… czego można się było spodziewać w przypadku misji kosmicznych… ale na jedenaście dni. Jedenaście dni nieprzerwanej ciszy radiowej. Nic nie nadawano, niczego nie odbierano. Telemetria padła. Stan załogi i statku nieznany.
Stephen był przede wszystkim naukowcem. Przez większość życia żywił się i oddychał danymi empirycznymi, zdawał więc sobie sprawę, że stało się coś złego. W przypadku „Hawkinga II” – najgorszego. Z każdym mijającym dniem szanse załogi na przeżycie gwałtownie się zmniejszały. Kosmos był wiecznie bezlitosny. Tam nie istniało coś takiego jak niewielki problem. Nawet najmniejsze przeoczone pęknięcie mogło stać się ziejącą dziurą głodną ludzkiego życia. Życia May.
Mimo tej chłodnej oceny sytuacji Stephen nie mógł pozbyć się nietypowego dla siebie, zabobonnego przekonania, że musi zachować czujność, być jak latarnia morska w bezkresie kosmosu. Wyobrażał sobie żony marynarzy sprzed wieków, wciąż wyczekujące na brzegu morza na powrót mężów, choć był to próżny trud, bo morze nie zna litości. Ale podobnie jak dla tych kobiet, i dla niego codzienny rytuał czuwania był jedyną rzeczą, dzięki której nie ulegał strachowi. Zawsze drwił z nadziei i z jej kuzyna agnostyka – optymizmu. Teraz bardzo ich jednak potrzebował, błagał o litość, prosił o najmniejszą nawet odrobinę spokoju ducha. Myśl o tym, że być może wysłał na śmierć trzydzieści pięć osób, z których jedna była miłością jego życia, wypełniała każdy zakątek jego umysłu, niczym złośliwy guz z przerzutami. Tym, co mogło uczynić tę myśl śmiercionośną, była możliwość, że nigdy już nie będzie miał okazji powiedzieć May, jak wiele dla niego znaczy.
Lecz ten szczególny pistolet przyłożony do głowy to całkiem inna historia.
SI Stephena dała o sobie znać w interkomie.
– Jak długo? – zapytał Stephen, zanim SI się odezwała.
– Trzydzieści minut, proszę pana.
– Podaj mi przepaskę na oczy i papierosa, proszę.
– Co mam podać, proszę pana?
– Nieważne.
– Czy życzy pan sobie kawy? A może plaster na stres?
– Nie, dziękuję.
Robert Warren, dyrektor misji kosmicznych NASA i szef Stephena, zażądał jego obecności na obowiązkowym zebraniu. Stephen nie miał złudzeń co do wyniku tego spotkania. Było równie przewidywalne jak większość działań Roberta. Na znak protestu nie zamierzał pójść do gabinetu tego człowieka i pozwolić się upokorzyć, na co, jak wiedział, się zanosiło. Ten jeden raz, pomyślał sobie, on może się pofatygować do mnie, sukinsyn.
Wyłączył interkom SI oraz wszystkie linie łączności i wrócił do okna obserwacyjnego. W dzieciństwie spędził niezliczone letnie noce na przypatrywaniu się gwiazdom. I teraz, kiedy już nie miał wątpliwości, że są to jego ostatnie godziny w tym miejscu, to właśnie tu chciał zabić czas, zanim spadnie topór. Było mu jednak ciężko na duszy. To, co przez całe jego życie stanowiło źródło inspiracji, w tej chwili wydawało się wrogą, zdradziecką mocą. Niezależnie od tego, jak usilnie próbował patrzeć poza ten hangar, jego umysł tam zakotwiczył, w tym ostatnim miejscu, gdzie ją widział, i być może ostatnim miejscu, w którym kiedykolwiek ją zobaczy.
10
9 maja 2066 Stacja Wrightów
Musieli często przyjeżdżać na Stację Wrightów, by May mogła kontynuować szkolenie, a Stephen nadzorować budowę laboratoriów na pokładzie „Hawkinga II”. May przekonała go, by dołączył do niej podczas jednej z inspekcji statku. Nigdy wcześniej nie robił czegoś podobnego i myśl o tym wprawiała go w śmiertelne przerażenie. May zawsze znajdowała sposób na wyciągnięcie go ze strefy komfortu. I właśnie teraz unosił się w hangarze przywiązany liną asekuracyjną, czekając na nią. „Hawking II” nadal był w doku, w trakcie budowy. Stephen podziwiał planetarny kształt statku, jego siedem pokładów różnej wielkości. „Hawking II” został zaprojektowany przez Radźa Kapura, wybitnego inżyniera z NASA, z Zarządu do spraw Rozwoju Techniki Kosmicznej, a z czasem jednego z bliskich przyjaciół Stephena. Statek był nie tylko cudem techniki, ale także dziełem sztuki. I co ważniejsze – dziełem życia Radźa Kapura.
– Dobrze się bawimy? – zapytała May.
Zakończywszy inspekcję, podleciała bez liny do Stephena. Zza szyby hełmu błysnął jej przekorny uśmiech.
– Prawdę mówiąc, tak, choć trudno w to uwierzyć – odparł. – Warto było obejrzeć ten statek na własne oczy.
– Chcesz zobaczyć więcej?
– Hm, jasne, ale jak my… – Poruszył liną, która go przytrzymywała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki