Astronautka - S.K. Vaughn - ebook + książka
NOWOŚĆ

Astronautka ebook

Vaughn S.K.

3,6

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Boże Narodzenie, rok 2067

Na uszkodzonym, pogrążonym w ciemnościach statku kosmicznym Hawking II rozbrzmiewa Cicha noc. Pozostała na nim tylko jedna osoba, komandor Maryam „May” Knox. Jedynie May przeżyła pierwszą załogową misję na Europę, księżyc Jowisza.

Pomóc może jej wyłącznie mąż, Stephen, naukowiec z NASA, który kierował misją z Ziemi i któremu May złamała serce, a który teraz sam znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Mężczyzna nie ma pojęcia, że nie wszystkim zależy na tym, aby May wróciła na Ziemię żywa. A co jeszcze gorsze: nikt nie podejrzewa nawet, że wbrew wszelkim pozorom kobieta może jednak nie przebywać na tym statku sama…

Teraz May walczy o życie i tylko wędrujący przez niezgłębiona pustkę głos Stephena może sprowadzić ją do domu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 495

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (13 ocen)
4
4
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ania870629

Nie polecam

Doczytałam do 53% . Nie dam rady dalej przebrnąć przez ten absurd. Cała historia się nie klei, autor nie zrobił dobrego reasearchu i nie przemyślał jak mógłby uwiarygodnić świat w 2066 roku.
00
Wolnelitery

Nie oderwiesz się od lektury

„Astronautka” S.K. Vaughn to porywająca mieszanka science fiction i thrillera, która wciąga od pierwszej strony. Akcja książki rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, w 2067 roku, gdzie kapitan May Knox budzi się na uszkodzonym statku kosmicznym, nie pamiętając wydarzeń, które doprowadziły do katastrofy. Sama na pokładzie, z jedynym towarzyszem w postaci sztucznej inteligencji, May musi odkryć prawdę o tym, co się stało z jej załogą oraz znaleźć sposób na powrót na Ziemię. Fabuła jest pełna napięcia i tajemnic, a sposób, w jaki autor przeplata retrospekcje z teraźniejszością, dodaje głębi postaciom i ich relacjom. Emocjonalne wątki związane z osobistymi dramatami May i jej męża, Stephena, który na Ziemi stara się jej pomóc, wprowadzają dodatkową warstwę do tej kosmicznej przygody. Vaughn umiejętnie balansuje między intensywną akcją a chwilami refleksji, tworząc książkę, która nie tylko trzyma w napięciu, ale także skłania do głębszych przemyśleń. „Astronautka” to znakomita lektura dl...
00
Keytovaa

Dobrze spędzony czas

W niektórych momentach przewidywalna, jeśli ktoś jest zaprawionym w bojach czytelnikiem, ale czytałam z przyjemnością.
00
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] Obok “Astronautki” S.K. Vaughn jakoś nie mogłam przejść obojętnie - może dlatego, że z opisu wyczułam, że w tle będzie w niej coś z thrillera? I faktycznie trochę jest. Jest to historia May, kapitanki statku kosmicznego, który udał się na księżyc Jowisza z misją poszukiwania życia. May budzi się w kapsule hibernacyjnej i okazuje się, że jest na statku sama. I właśnie ten wątek serwuje nam napięcie, które przypomina thriller - zagadka losów jej załogi, próba dojścia do tego, co się wydarzyło, że wszyscy zniknęli, a później walka May o zwyczajne przeżycie w kosmosie dostarcza sporo absorbujących emocji, czytelnik szybko angażuje się w lekturę i kibicuje May, by mimo braku pomocy, jednak sobie poradziła. Historia bazuje na tym co znamy - są dobrzy i źli, są ci, którzy działają dla większego dobra, jak i własnych korzyści. Są momenty wręcz melodramatycznie filmowe, są sceny, które chętnie zobaczyliśmy na dużym ekranie. Ale to się w tej historii zwyczajnie sprawdza - t...
00

Popularność




Rozdział 1

1

Kwie­cień 2045 Bour­ne­mo­uth, Wielka Bry­ta­nia

Za bar­dzo szar­żu­jesz.

Eve stała na brzegu ogro­do­wej sadzawki w gasną­cych pro­mie­niach wio­sen­nego słońca. Przy­czyną nie­po­koju widocz­nego na jej mło­dej twa­rzy była córka, zbyt skłonna do bra­wury dzie­się­cio­let­nia May, która plu­skała się w zie­lo­nej wodzie w swym ulu­bio­nym cytry­no­wym czepku i pasu­ją­cych do niego oku­la­rach pły­wac­kich. May uśmiech­nęła się, zauwa­żyw­szy nie­po­kój matki. Utwier­dzał ją w prze­ko­na­niu, że to, co robi, jest naprawdę ryzy­kowne.

Eve nie była nado­pie­kuń­czą matką, lecz prze­pły­wa­nie całej dłu­go­ści męt­nej sadzawki pod wodą nie wyda­wało jej się ani zabawne, ani roz­sądne. Pod­nio­sła ręcz­nik córki.

– Tak czy ina­czej, nie­długo będzie kola­cja, więc wyjdź z tego błota, pro­szę, i…

– Zacze­kaj na mnie po dru­giej stro­nie! – krzyk­nęła May i dała nurka do wody.

– Niech to szlag – rzu­ciła Eve.

May usły­szała pod wodą stłu­mione słowa matki, wyczuła jej iry­ta­cję i, pod­eks­cy­to­wana, tym bar­dziej chciała udo­wod­nić, że da sobie radę. Ener­gicz­nie poru­szała rękami i nogami, a prze­ko­nana, że poko­nała duży dystans, wysta­wiła na moment głowę, by zoba­czyć, ile jesz­cze zostało jej do prze­pły­nię­cia. Wpa­dła w prze­ra­że­nie, gdy się oka­zało, że choć czuła się już bar­dzo zmę­czona, prze­pły­nęła zale­d­wie jedną trze­cią dłu­go­ści sadzawki. Zimna woda spra­wiła, że sztyw­niały jej mię­śnie, a oddech sta­wał się coraz płyt­szy. A co gor­sza, krót­kie wynu­rze­nie się na powierzch­nię wywo­łało gniewne okrzyki matki, żąda­ją­cej, by córka jej posłu­chała i wyszła z sadzawki natych­miast, zanim się utopi.

Utopi.

Od naj­młod­szych lat May była świetną pły­waczką, uta­len­to­waną i ponad wiek wytrzy­małą. Myśl o śmierci w miej­scu, w któ­rym czuła się bez­pieczna jak w domu, a być może nawet bar­dziej, wyda­wała jej się absur­dalna… Do tego dnia w sadzawce. Z każ­dym ruchem jej ręce i nogi sta­wały się cięż­sze, a płuca coraz bar­dziej bolały. Wynu­rza­jąc się na chwilę, zaczerp­nęła szybko łyk powie­trza, ale nie wystar­czyło go na długo. Gdzieś w tyle głowy zaczęły pobrzmie­wać ostrze­że­nia matki doty­czące pły­wa­nia w ogro­do­wej sadzawce. Woda zawsze była w niej zimna, nawet latem, w słońcu ni­gdy nie uda­wało się ogrzać jej bar­dziej niż na głę­bo­kość kil­ku­na­stu cen­ty­me­trów od mato­wej, niczego nie­odbi­ja­ją­cej powierzchni.

Ale ja jestem nie­zwy­kła, prze­ko­ny­wała samą sie­bie. Jestem wyjąt­kowa.

Do tej pory jej oso­bi­sta che­er­le­aderka sku­tecz­nie ją dopin­go­wała, teraz jed­nak do obo­la­łych z zimna uszu May nic nie docie­rało. Porzu­ca­jąc dumę, wynu­rzyła się, by zła­pać oddech, oka­zało się jed­nak, że wciąż ma do poko­na­nia jedną trze­cią drogi na drugi brzeg, dystans, który w tej chwili wyda­wał jej się rów­nie długi jak kanał La Man­che. Zaczerp­nęła powie­trza i usi­ło­wała pły­nąć, lecz wyczer­pa­nie spra­wiło, że zaczęło jej drę­twieć całe ciało.

Ręce i nogi led­wie się poru­szały, tra­cąc resztki sił na utrzy­ma­nie ust ponad wodą; May czuła już tylko złość na wła­sną głu­potę, na zlek­ce­wa­że­nie ostrze­żeń mamy. Po raz ostatni spró­bo­wała uchwy­cić spoj­rze­nie Eve w nadziei, że ta zro­zu­mie bez­gło­śne woła­nie o pomoc, bo w jej roz­dy­go­ta­nej piersi bra­ko­wało już powie­trza na krzyk. Nie zoba­czyła jed­nak nic oprócz meta­licz­nego nieba wiszą­cego nad roz­my­tym kra­jo­bra­zem i… spa­dła w dół jak kamień. Mogła tylko pró­bo­wać zatrzy­mać ostatni łyk powie­trza, choć zda­wała sobie sprawę, że nie zdoła już tego zro­bić. Jej ciało stało się sine i zlo­do­wa­ciało niczym dłoń zanu­rzona w śniegu. I wtedy poczuła ostry ból w piersi i usły­szała roz­ka­zu­jący głos; ktoś wycią­gał ją z otchłani.

– Oddy­chaj!

Rozdział 2

2

25 grud­nia 2067 Sta­tek badaw­czy „Haw­king II”

Nagie ciało May zanu­rzone w żelu hipo­ter­micz­nym leżało w wid­mo­wej ciszy kap­suły hiber­na­cyj­nej. Zain­tu­bo­wane i pod­łą­czone do wszel­kich moż­li­wych urzą­dzeń reani­mu­ją­cych. Jedyną oznaką życia było pomru­ki­wa­nie i pobrzę­ki­wa­nie maszyn. Kap­suła, ogromny kokon o mlecz­no­bia­łej mato­wej powłoce, pul­so­wała deli­kat­nie w rytm płyt­kich odde­chów May. Było to jedyne – poza bursz­ty­no­wym pobla­skiem oświe­tle­nia awa­ryj­nego – zna­czące źró­dło świa­tła w zaciem­nio­nym ambu­la­to­rium. W mato­wym okienku obser­wa­cyj­nym wymi­ze­ro­wana twarz May wyda­wała się mar­twa.

Czuj­niki wykryły pod led­wie dostrze­gal­nie trze­po­czą­cymi rzę­sami szybki ruch gałek ocznych, pierw­szą oznakę świa­do­mo­ści. Kap­suła od razu zare­ago­wała – zaró­żo­wiła się i roz­po­częła pro­ce­durę stop­nio­wego pod­wyż­sza­nia cie­płoty ciała, jed­no­cze­śnie poda­jąc neu­ro­sty­mu­lanty.

Przy­tę­pione zmy­sły May mogły odbie­rać tylko słabe bły­ski świa­tła i stłu­mione, odle­głe dźwięki. Palce z wysił­kiem dra­pały powie­trze, pod­czas gdy w spo­wol­nio­nym mózgu roz­bie­gał się na wszyst­kie strony rój neu­ro­nów. Skóra zaru­mie­niła się pod cienką war­stwą potu. Każda kość w jej ciele cier­piała katu­sze, a krew burzyła się w żyłach.

Narządy wewnętrzne szybko odży­wały, a mimo to May z tru­dem prze­dzie­rała się przez pozor­nie nie­prze­nik­nioną mgłę spo­wi­ja­jącą jej umysł. Roz­pacz­li­wie potrze­bo­wała jakie­goś bodźca, ina­czej gro­ziło jej, że udusi się rurką intu­ba­cyjną, ponie­waż w kap­sule zwal­niał sys­tem pod­trzy­my­wa­nia życia. Przy­szedł w postaci gło­śnych tonów świą­tecz­nej melo­dii pusz­czo­nej z gło­śni­ków na statku, poprze­dza­ją­cych nagrane na pły­cie życze­nia świą­teczne w wielu języ­kach. Wśród prze­ni­kli­wych gło­sów dzie­cię­cego chóru śpie­wa­ją­cego Cichą noc osła­bione nad­ner­cza May uwol­niły całą adre­na­linę, jaką udało im się zgro­ma­dzić. Rezul­tat przy­po­mi­nał odpa­la­nie samo­chodu, który całymi tygo­dniami stał w tem­pe­ra­tu­rze poni­żej zera. W ślad nad­ner­czy poszedł auto­no­miczny układ ner­wowy, pobu­dza­jąc mię­śnie do gwał­tow­nych skur­czów, aby ogrzać trze­wia. Gdy frag­men­ta­ryczna świa­do­mość kłę­biła się w jej umy­śle, chór ude­rzył prze­szy­wa­ją­cym cre­scendo, a May otwo­rzyła oczy.

Rozdział 3

3

Pacjentka wró­ciła do życia. Dez­ak­ty­wa­cja kap­suły hiber­na­cyj­nej.

Spo­kojny kobiecy głos SI, sztucz­nej inte­li­gen­cji, prze­bił się przez gasnące dźwięki pra­cu­ją­cych maszyn. Respi­ra­tor zwol­nił i zatrzy­mał się ze znu­żo­nym wes­tchnię­ciem. Wieko kap­suły się roz­su­nęło, skro­plona para z wewnętrz­nych ścia­nek spły­nęła na pod­łogę. May, cał­ko­wi­cie zdez­o­rien­to­wana, nie­zdolna sku­pić wzroku i led­wie mogąca poru­szyć osła­bio­nymi rękami i nogami, wpa­dła w panikę. Jej krzyk został zdła­wiony przez rurkę intu­ba­cyjną i sondę do kar­mie­nia, które upar­cie ją kne­blo­wały. Kur­czowo chwy­ciła je roz­grze­wa­ją­cymi się powoli pal­cami i zaczęła wycią­gać, zwal­cza­jąc jed­no­cze­śnie atak kaszlu i odruch wymiotny.

Gdy wresz­cie się z tym upo­rała, powoli zanu­rzyła się w żelu hipo­ter­micz­nym, teraz cie­płym i kle­istym, który zakrył piersi i dosię­gnął szyi, gro­żąc May udu­sze­niem. Gwał­towny napad paniki wywo­łał bole­sne skur­cze mię­śni i wra­że­nie, że skórę prze­szy­wają szpilki i igły. Paskudny żel dotarł do brody, May szarp­nęła się i prze­wró­ciła na bok. Kap­suła zako­ły­sała się i wywró­ciła. Ude­rzyła o pod­łogę, a May, nagle wyrzu­cona na zewnątrz, prze­je­chała śli­zgiem przez pokój; igły do kro­pló­wek nie­mal wystrze­liły z jej ciała. Doto­czyła się do jakiejś ściany i leżała tam w pozy­cji embrio­nal­nej, wymio­tu­jąc czymś wod­ni­stym zmie­sza­nym z krwią.

W gło­wie May pano­wał zamęt, kłę­biło się mnó­stwo pytań. W ciem­no­ściach nie­wiele widziała, a obraz był na poły roz­ma­zany. Wie­działa, że jest w jakimś szpi­talu, ale gdzie? Nie pamię­tała, jak się tam zna­la­zła ani nawet że była chora. Czuła się jed­nak tak źle, jakby miała zaraz umrzeć. Para­li­żu­jąca ciało panika pozba­wiała ją tchu. Chciało jej się spać, a myśl o śmierci spra­wiła, że po pro­stu zamknęła oczy i się pod­dała, jakby nie zale­żało jej już na życiu. Wyda­wało jej się to pocią­ga­jące, nie­mal nie­od­par­cie, ale jakimś cudem dotarło do niej, że mogło się też oka­zać nie­bez­pieczne. Czuła to. Choć pokój wiro­wał, powo­du­jąc mdło­ści, wycią­gnęła ręce i na oślep zaczęła szu­kać cze­goś solid­nego, czego mogłaby się przy­trzy­mać, racz­ku­jąc nie­po­rad­nie niczym nie­mowlę.

Blat wzdłuż ściany wyda­wał się dosta­tecz­nie bli­sko, więc May sku­piła się na nim i peł­zła po pod­ło­dze, z wysił­kiem prze­su­wa­jąc nogi. Były jak z gumy. Gdy jej kłyk­cie stuk­nęły o jedną z zim­nych meta­lo­wych sza­fek, poczuła cień ulgi, a to dodało jej pew­no­ści sie­bie. Oparła się na jed­nym łok­ciu, potem na dru­gim i uży­wa­jąc wszyst­kich sił, pod­nio­sła się na kolana i pod­parła rękami; słabe, drżące mię­śnie led­wie utrzy­my­wały ją w tej pozy­cji.

Nie miała poję­cia, co teraz zro­bić, cze­kała więc, aż wpad­nie jej do głowy jakiś pomysł.

Woda.

Język miała tak wysu­szony, że przy­kleił się do pod­nie­bie­nia, wciąż sma­ku­ją­cego krwią. Odwod­nie­nie. Tak się nazywa to, co teraz czuła. Zda­rzało jej się to wcze­śniej, wiele razy. Niskie ciśnie­nie krwi. Przy­czyna zawro­tów głowy i osła­bie­nia.

Rusz się.

Umysł May otrzą­sał się z paję­czyn, roz­ka­wał­ko­wany świat zaczy­nał skła­dać się w całość. Na bla­cie, nie­da­leko niej, znaj­do­wało się sta­no­wi­sko badań lekar­skich z umy­walką umiesz­czoną nie­spełna metr nad pod­łogą. Myśl o wsta­niu na nogi była nie­do­rzeczna, May zła­pała się jed­nak kra­wę­dzi blatu i pod­nio­sła się z jed­nego kolana, wykrzy­wia­jąc twarz z bólu, który niczym roz­grzane noże prze­szy­wał każdy staw i mię­sień. Posłu­gu­jąc się na prze­mian nogami i rękami w ten spo­sób, że jedna para odpo­czy­wała, pod­czas gdy druga pra­co­wała, zdo­łała przy­kuc­nąć. To małe zwy­cię­stwo upew­niło ją, że warto dalej pró­bo­wać. Pod­cią­gnęła się dosta­tecz­nie wysoko, by wysu­nąć rękę nad umy­walkę i ucze­pić się kranu. Trzy­mała się go z całej siły wypro­sto­wa­nymi rękami i prze­su­wała stopy do przodu, dopóki nie udało jej się wstać.

Wpa­trzona w meta­lową umy­walkę May uśmie­chała się dum­nie. Popę­kane wargi krwa­wiły, ale to jej nie obcho­dziło, bo gdy odkrę­ciła kurek, z kranu popły­nęła woda. Nachy­liła się, pozwo­liła jej spły­wać po twa­rzy i poły­kała każdą kro­plę, jaką zdo­łała zła­pać. Woda sma­ko­wała tak wspa­niale, że May by się roz­pła­kała, gdyby tylko zostały jej jakieś łzy. Po kilku dużych łykach woda przy­wró­ciła jej chęć do życia. Wzrok się wyostrzył, umysł roz­ja­śnił. Na ścia­nie za zle­wem wisiała latarka awa­ryjna. May ją zdjęła, włą­czyła słabe, mru­ga­jące świa­tło i ostroż­nie rozej­rzała się wokół.

Co tu się stało, u dia­bła?

W ambu­la­to­rium pano­wał kom­pletny chaos, zawar­tość szu­flad, sza­fek i zamy­ka­nych schow­ków leżała w nie­ła­dzie, naj­wy­raź­niej wyrzu­cona na pod­łogę w akcie despe­ra­cji. Czym spo­wo­do­wa­nej despe­ra­cji? Nosze na kół­kach były obdarte i popla­mione. May pomy­ślała, że wygląda to jak pomiesz­cze­nie do selek­cji ran­nych w stre­fie wojny. Skąd mam wie­dzieć, dla­czego tak wygląda? Pró­bo­wała wyde­du­ko­wać przy­czyny, lecz duże luki w pamięci i zmniej­szona zdol­ność per­cep­cji wpra­wiały ją w zde­ner­wo­wa­nie, czego sta­now­czo chciała unik­nąć. Powie­działa sobie, że naj­pierw musi się sku­pić na dopro­wa­dze­nia ciała do stanu jakiej takiej nor­mal­no­ści, a dopiero potem zrobi to samo z umy­słem.

– Nie kom­pli­kuj – szep­nęła.

Wła­sny głos wydał jej się schryp­nięty i nie­znany, ucie­szyła się jed­nak, że go sły­szy. I zgo­dziła się z tymi sło­wami. „Nie kom­pli­kuj”. Pod­nio­sła z pod­łogi szpi­talną koszulę i wsu­nęła ją przez głowę, zado­wo­lona, że może się ogrzać. Woda była darem nie­bios, lecz odwod­nie­nie znów dało o sobie znać; May czuła się słaba i nękał ją tępy ból głowy. Świa­tło latarki omio­tło oszkloną szafkę z worecz­kami do kro­pló­wek. Tego wła­śnie potrze­bo­wała – dużego zastrzyku płynu, który uzu­pełni to, co stra­ciła. Od szafki dzie­liło ją tylko dzie­sięć kro­ków. Prze­su­wała się bokiem, mocno trzy­ma­jąc się blatu, by nie potknąć się o poroz­rzu­cane rze­czy.

Dotarła do szafki, lecz ta oka­zała się zamknięta. Próba przy­po­mnie­nia sobie kodu dostępu byłaby tor­turą, na którą May nie chciała się nara­żać. Roz­glą­da­jąc się dookoła za czymś, czym mogłaby stłuc pan­cerną – tego była pewna – szybę, zauwa­żyła obok kla­wia­tury nume­rycz­nej ska­ner w ana­to­micz­nym kształ­cie. Przy­ło­żyła do niego dłoń. Mały ekran przy ska­nerze zamru­gał i wyświe­tlił komu­ni­kat:

KAPI­TAN MARYAM KNOX, STA­TEK BADAW­CZY „HAW­KING II”

– Witam, kapi­tan Knox – zaćwier­kała rado­śnie SI.

– Co? – zdzi­wiła się May.

– Witam, kapi­tan Knox.

– Ja… wła­śnie się obu­dzi­łam. Jak mnie nazwa­łaś?

– Kapi­tan Knox.

– Kapi­tan?

– Nie rozu­miem pyta­nia.

Strach kieł­ku­jący w May roz­kwitł teraz we wszech­ogar­nia­jące prze­ra­że­nie.

– Prze­pra­szam. Nie mogę… sobie przy­po­mnieć. Moja pamięć… Chyba byłam bar­dzo chora. Jestem osła­biona. Potrze­buję pły­nów… i jedze­nia. Pomo­żesz mi? Pro­szę.

– Oczy­wi­ście. Na co cho­ru­jesz? Obec­nie nie mam dostępu do sieci statku i do two­jej doku­men­ta­cji medycz­nej.

– Nie wiem – powie­działa ostro May, nie oszczę­dza­jąc swo­ich deli­kat­nych strun gło­so­wych.

– Przy­kro mi, że cię zde­ner­wo­wa­łam. Zaraz za tobą jest apa­rat do szyb­kiej dia­gno­styki. Za jego pomocą będę mogła oce­nić twój stan.

May odwró­ciła się i przy­cią­gnęła do sie­bie urzą­dze­nie.

– Pro­szę wydy­chać powie­trze do prze­wodu spi­ro­me­tru i poło­żyć palec na pod­kładce do bada­nia krwi.

May, oddy­cha­jąc do rurki, dostała napadu kaszlu. Po chwili poczuła też ukłu­cie w palcu i aż krzyk­nęła z bólu.

– Nie wykry­łam żad­nych zna­nych pato­ge­nów – oznaj­miła SI. – Stwier­dzi­łam jed­nak poważne odwod­nie­nie i nie­do­ży­wie­nie oraz nie­pra­wi­dło­wo­ści w funk­cjo­no­wa­niu płuc.

– Jesteś genialna – rzu­ciła sar­ka­stycz­nie May.

– Dzię­kuję. Natych­miast zaczniemy kura­cję dożylną.

Pro­wa­dzona przez SI May wyjęła z szafki wore­czek z pły­nem z elek­tro­li­tami i wita­mi­nami, pakiet do ste­ry­li­za­cji i dwie strzy­kawki z adre­na­liną. Prze­nio­sła powoli te rze­czy na nosze na kół­kach, po czym SI poin­stru­owała ją, aby naj­pierw wstrzyk­nęła sobie adre­na­linę, a dopiero potem poło­żyła się i zało­żyła sobie kro­plówkę. Pod­cią­gnąw­szy rękaw koszuli, May szu­kała odpo­wied­niej żyły mię­dzy posi­nia­łymi śla­dami wkłuć. Jej ramiona były nakra­piane dziw­nymi czer­wo­nymi krost­kami, odkryła je także na swo­ich ple­cach i nogach. Skąd się wzięły? Być może miały zwią­zek z jej cho­robą. Roz­bo­lała ją głowa.

– Kapi­tan Knox, pro­szę wpro­wa­dzić igłę do kro­plówki.

– Dobrze, dobrze. Jezu.

May jęk­nęła, zna­la­zła na udzie żyłę, która nie była nad­uży­wana, i powoli, ostroż­nie wbiła igłę. Zapie­kło. Miała wra­że­nie, że prze­bił ją gorący pogrze­bacz. Potem kro­plówka zaczęła pil­nie pra­co­wać, a przy­pływ ener­gii oka­zał się tak ożyw­czy, że May udało się w końcu uro­nić kilka łez rado­ści. Wisienką na tor­cie była maska do oddy­cha­nia i głę­boka inha­la­cja mie­szanką bogatą w tlen. May od razu poczuła się sil­niej­sza i mniej oszo­ło­miona.

– Podam ci łagodny śro­dek uspo­ka­ja­jący, który pomoże ci zasnąć – powie­działa SI.

May pokrę­ciła głową.

– Nie. Ja… po pro­stu boję się, że się nie obu­dzę. Poza tym muszę wie­dzieć, co…

Ziew­nęła i poło­żyła się, zdy­szana.

– To jest konieczne, musisz pozwo­lić swemu ciału wypo­cząć. Będę uważ­nie moni­to­ro­wała twoje para­me­try życiowe i obu­dzę cię środ­kiem pobu­dza­ją­cym, jeśli poja­wią się jakieś pro­blemy. Ponadto adre­na­lina, którą przy­ję­łaś, zapo­bie­gnie głę­bo­kiemu snowi. Czy to roz­wiewa twoje obawy?

– Tak, dzię­kuję – odparła nie­chęt­nie May.

Nie miała powodu ufać SI. Kto wie, czy to nie ona była przy­czyną kata­strofy, która dotknęła sta­tek. Może ten śro­dek uspo­ka­ja­jący nie będzie wcale taki łagodny? Gdyby SI chciała mojej śmierci, ni­gdy bym się nie wydo­stała z kap­suły. Choć z dru­giej strony dowie­działa się o mnie dopiero po tym, jak się obu­dzi­łam.

May prze­rwała ten dzi­waczny dia­log wewnętrzny, uzna­jąc, że popada w para­noję. Pew­nie za sprawą jakiejś tajem­ni­czej przy­pa­dło­ści, wsku­tek któ­rej zna­la­zła się w takiej oto sytu­acji. Oczy­wi­ście czuła się wysta­wiona na ciosy, ale jeśli SI była nie­godna zaufa­nia, ona, May, tak czy ina­czej, była zgu­biona. Nie pamię­tała też, by miała jakiś pro­blem z SI wcze­śniej, zanim to wszystko się wyda­rzyło. Zanim co się wyda­rzyło? Modliła się, żeby po prze­bu­dze­niu wszystko to oka­zało się tylko złym snem. Mogłaby wtedy pośmiać się z tego ze swoją załogą. Wszy­scy mie­liby nie­złą zabawę.

Załoga! Zamknęła oczy i się sku­piła. Zoba­czyła nie­które twa­rze. Były zama­zane, ale chwi­lami ich frag­menty sta­wały się wyraź­niej­sze, poja­wiały się też kawałki imion i nazwisk. Wspo­mnie­nie powoli skła­dało się w całość. Byli razem, na coś patrzyli. Poru­szali szybko ustami, roz­ma­wiali, lecz May nie rozu­miała, co mówią. Oczy mieli zmru­żone, pełne nie­po­koju, a może nawet stra­chu. Scena na chwilę nabrała ostro­ści. Załoga patrzyła na May, ktoś szu­kał pulsu na jej szyi. Jakiś męż­czy­zna pod­szedł bli­żej i słu­chał jej odde­chu. W gło­wie May poja­wiło się imię Jon. Czy prze­stała oddy­chać? Wołali do niej, kla­skali przy jej twa­rzy, świe­cili w oczy.

Pró­bo­wali przy­wró­cić mnie do życia.

Rozdział 4

4

Kapi­tan Knox?

May obu­dziła się nagle w ambu­la­to­rium. Scena ze snu nie znik­nęła. Umie­ra­łam. Moja załoga pró­bo­wała przy­wró­cić mnie do życia. Moja załoga. Pró­bo­wała zapi­sać w pamięci ich twa­rze, lecz wciąż jej się wymy­kały. Umie­ra­łam.

– Jak odpo­czę­łaś? – zapy­tała SI.

– Co? Dosko­nale.

– Czu­jesz się lepiej?

– Tro­chę. Wzmoc­ni­łam się.

– Miło to sły­szeć. Pro­szę usu­nąć igłę i wło­żyć ją do odpo­wied­niego pojem­nika.

May powoli wycią­gnęła igłę spod cien­kiej, wraż­li­wej skóry; poczuła się dosta­tecz­nie silna, by dojść do kosza na odpadki medyczne. Z gło­śnika dobie­gała Cicha noc w jakiejś wie­lo­ję­zycz­nej popo­wej wer­sji, wyśpie­wy­wa­nej, jak wyobra­ziła sobie May, przez chór eunu­chów w czer­wo­nych gol­fach. Wcale nie było spo­koj­nie i z pew­no­ścią nie rado­śnie, do dia­bła.

– Czy mogła­byś wyłą­czyć tę straszną muzykę?

– Tak.

Gdy muzyka uci­chła, May mogła myśleć tro­chę jaśniej, lecz poja­wiało się coraz wię­cej pytań, na które musiała zna­leźć odpo­wie­dzi. Zaczęła walkę z paję­czy­nami. Kapi­tan Maryam Knox. Sta­tek badaw­czy „Haw­king II”. NASA. A gdzie są ci z kon­troli lotu? Dla­czego mi nie pomo­gli? Jak mogli pozwo­lić, żeby to się zda­rzyło? I czym jest „to”? Usi­ło­wała przy­po­mnieć sobie prze­bieg wyda­rzeń, lecz jej pamięć przy­po­mi­nała tele­wi­zję, któ­rej sygnał wciąż prze­ry­wały zakłó­ce­nia. Przy­pad­kowe frag­menty tań­czyły w jej gło­wie, wymy­ka­jąc się i nie pozwa­la­jąc umie­ścić na wła­ści­wym miej­scu.

– Umie­ra­łam…

– Pro­szę powtó­rzyć – popro­siła SI.

– Pró­buję sobie przy­po­mnieć, ale moja głowa… Wszystko jest jak za mgłą.

– Czy cier­pisz na utratę pamięci? – zapy­tała SI.

– Widzę kawałki, frag­menty rze­czy, twa­rzy. Nijak nie potra­fię zebrać tego w całość. Nie mogę sobie przy­po­mnieć. Boże, co mi się przy­tra­fiło?

– Jesteś w sta­nie przy­wo­łać wspo­mnie­nia z odle­glej­szej prze­szło­ści? Pamię­tasz, na przy­kład, gdzie się uro­dzi­łaś, jak nazy­wali się twoi rodzice i jakie szkoły skoń­czy­łaś?

May zagłę­biła się w prze­szło­ści i oka­zało się, że sporo pamięta, co dodało jej otu­chy. Chciała przy­wo­łać te wspo­mnie­nia jak naj­szyb­ciej, bojąc się, że może je stra­cić.

– Uro­dzi­łam się w Anglii, w Bour­ne­mo­uth. Moja matka i ojciec, Eve i… Wesley, oboje byli pilo­tami. Już nie żyją. Ojciec umarł, gdy byłam bar­dzo mała. Słu­żył w pie­cho­cie mor­skiej. Zgi­nął w akcji. Pamię­tam jego zdję­cia w mun­du­rze… Trzy­mał mnie, wtedy nie­mowlę, na rękach… Pamię­tam jego błysz­czące nie­bie­skie oczy i bar­dzo jasne włosy… Zawsze wyda­wał się ostry jak brzy­twa. Wycho­wy­wała mnie mama. Była pilo­tem RAF. Kró­lew­skich Sił Powietrz­nych. Jedyna czarna kobieta w jej rocz­niku kade­tów, która została pod­puł­kow­ni­kiem lot­nic­twa. Bar­dzo surowa. Bar­dziej instruk­tor musz­try niż mama. Ale nauczyła mnie latać… Nie mam rodzeń­stwa. Ukoń­czy­łam Duke of York Col­lege i Royal Air Force Col­lege w Cran­well. Szko­le­nie ofi­cer­skie. Potem pro­gram pilo­tażu testo­wego, pro­gram kosmiczny. Moim mężem jest dok­tor Ste­phen Knox…

May nagle prze­rwała. Wzmianka o Ste­phe­nie wywo­łała w niej ból i smu­tek, choć nie miała poję­cia dla­czego. W tej samej chwili uświa­do­miła sobie, że coś się działo w ich mał­żeń­stwie, coś złego, cza­ją­cego się na kra­wę­dzi cieni, niczym dusza, która nie zaznała spo­czynku. Sama led­wie mogła przy­jąć to do wia­do­mo­ści, nie mówiąc już o podzie­le­niu się tego rodzaju infor­ma­cją z SI.

– Wszystko to dobrze pamię­tam – powie­działa po chwili – jakby wyda­rzyło się wczo­raj.

– A jeśli cho­dzi o twoje wyszko­le­nie i obo­wiązki jako dowódcy?

– Tro­chę zama­zane, gdy obu­dzi­łam się pierw­szy raz, ale teraz więk­szość z tego wydaje się łatwa do przy­wo­ła­nia, jak instynkt czy pamięć ruchowa.

– Pamię­tasz, jak zacho­ro­wa­łaś i jak byłaś intu­bo­wana?

– Nie, i w tym rzecz. Nic z tego nie pamię­tam. A inne, śwież­sze wspo­mnie­nia są nie­ja­sne, o wiele bar­dziej frag­men­ta­ryczne.

– Nie jestem w sta­nie posta­wić dia­gnozy bez wyni­ków peł­nego bada­nia neu­ro­lo­gicz­nego, lecz sądząc po tym, że naj­więk­sze pro­blemy masz z przy­po­mnie­niem sobie nie­daw­nych wyda­rzeń, nato­miast dobrze pamię­tasz odle­glej­szą prze­szłość, możesz cier­pieć na jakąś formę amne­zji wstecz­nej.

– Amne­zji? – zaśmiała się May. – Myśla­łam, że ludzie zapa­dają na nią tylko w kiep­skich fil­mach klasy B.

– Wystę­puje dość czę­sto w przy­pad­kach poważ­nych ura­zów mózgu, zapa­le­nia mózgu wywo­ła­nego infek­cją oraz przyj­mo­wa­nia dużych dawek ane­ste­ty­ków i środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych…

– W moim przy­padku to może być wszystko naraz – jęk­nęła May. – Czy taka amne­zja ustę­puje?

– Nie potra­fię zna­leźć żad­nych modeli pre­dyk­tyw­nych wyzdro­wie­nia. Wydaje się, że model jest okre­ślany dla poszcze­gól­nego przy­padku.

– A lecze­nie? Czy są lekar­stwa, które mogą pomóc?

– Nie, cho­rzy na amne­zję wsteczną są zwy­kle leczeni za pomocą tera­pii zaję­cio­wej i psychotera­pii, które sto­sują bodźce pomocne w odzy­ski­wa­niu z cza­sem pamięci.

– Z cza­sem – powtó­rzyła May.

– To jest pra­wi­dłowe sfor­mu­ło­wa­nie. Zależ­nie od pacjenta, pro­ces może trwać tak długo jak…

– Chyba usły­sza­łam już dość, dzię­kuję.

– Pro­szę bar­dzo.

May pomy­ślała o misji. Im bar­dziej zagłę­biała się w prze­szło­ści, tym jaśniej­szy sta­wał się obraz. Pamię­tała począ­tek i dużą część podróży na… Europę. Ale wtedy obraz zaczy­nał się roz­pa­dać. Wej­ście na orbitę, eks­pe­dy­cja pla­ne­tarna. We wspo­mnie­niach z drogi powrot­nej kawałki sta­wały się jesz­cze mniej­sze i nie­po­wią­zane ze sobą; to wów­czas stało się z nią coś złego.

– Czy mogła­bym prze­pro­wa­dzić wię­cej testów, by oce­nić pro­blem?

– Póź­niej – wark­nęła May, któ­rej krę­ciło się w gło­wie i gło­śno bur­czało w brzu­chu. – Boli mnie głowa, jestem głodna i zaraz zacznę pła­kać. A nie zno­szę pła­kać.

– Twój poziom cukru spadł poni­żej normy. W prze­gródce szafki, w któ­rej zna­la­złaś woreczki do kro­plówki, są tabletki z glu­kozą.

May zja­dła ich tyle, ile zdo­łała pomie­ścić w ustach. Były obrzy­dli­wie słod­kie, lecz szybko się roz­pu­ściły i popra­wiły jej zdol­ność kon­cen­tra­cji. Zre­du­ko­wały także ból głowy do tępego pul­so­wa­nia.

– Już lepiej, dzię­kuję. Teraz do kam­buza. – May uświa­do­miła sobie, że nie jest cał­ko­wi­cie pewna, jak tam tra­fić. – Hm, czy możesz mnie tam popro­wa­dzić?

– Pro­szę poło­żyć dłoń na ekra­nie ścien­nym i zalo­go­wać się do kon­soli ste­ro­wa­nia. Pokażę oświe­tloną drogę na mapie statku.

May poło­żyła rękę na ścia­nie. Sze­roki ekran ożył, jaskrawe kawa­łeczki uło­żyły się w logo NASA, a potem poja­wiło się zdję­cie May w ska­fan­drze, a pod nim jej nazwi­sko i funk­cja. Ten widok zaparł jej dech w pier­siach. Kobieta na zdję­ciu wyglą­dała na zado­wo­loną i zdrową, miała nie­ska­zi­telną brą­zową cerę. Jej usta były leciutko wygięte w sar­do­nicz­nym uśmie­chu, widocz­nym także w bły­sku oczu, prze­ni­kli­wych i wszyst­ko­wi­dzą­cych, jak u postaci z por­tretu, przed któ­rej spoj­rze­niem nie spo­sób uciec. May przyj­rzała się uważ­nie swo­jemu odbi­ciu na ekra­nie, aby się upew­nić, że patrzy na tę samą osobę. Zauwa­żyła podo­bień­stwo, choć bole­śnie nie­wy­raźne. Wszystko w niej wyda­wało się teraz chore. Krótko obcięte włosy, nie­gdyś z sub­tel­nymi zło­ci­stymi pasem­kami na brze­gach kędzio­rów, były teraz matowe i nija­kie, a cera stała się blada, nie­mal bez­barwna. May poczuła taki żal za utra­coną sobą – nie tylko za wyglą­dem, ale za kimś, kogo znała i kim była – że się roz­pła­kała.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała SI.

May nie była w sta­nie odpo­wie­dzieć. Słowa ugrzę­zły jej w gar­dle. Koniecz­nie musi coś zro­bić, aby popra­wić swój szka­radny wygląd. Otwo­rzyła szafę z zaopa­trze­niem dla per­so­nelu i zamie­niła swoją brudną koszulę na świeży kitel chi­rurga. Wyssała kilka tore­bek odżywki żelo­wej, potem umyła twarz cie­płą wodą i mydłem. Zma­to­wiałe włosy były nie do ura­to­wa­nia. Nie miała innego wyboru, niż ostrzyc je noży­cami chi­rur­gicz­nymi na jeża. W końcu spoj­rzała w lustro. Na twarz wró­ciło tro­chę koloru, a w oczach dostrze­gła blask.

Teraz wyglą­dasz jak porządny trup, uznała i udało jej się nawet uśmiech­nąć.

Rozdział 5

5

Zimno jak w gro­bie, pomy­ślała May, idąc kory­ta­rzem do kam­buza. Po raz pierw­szy od wyj­ścia z ambu­la­to­rium patrzyła na sta­tek i teraz wyda­wał się jej zupeł­nie inny niż ten, któ­rym z dumą dowo­dziła po opusz­cze­niu sta­cji kosmicz­nej przed kil­koma mie­sią­cami. Wszę­dzie pano­wały ciem­no­ści, tylko gdzie­nie­gdzie słabo migo­tało oświe­tle­nie awa­ryjne. W smu­dze jasnego świa­tła latarki widać było jedy­nie wąską drogę po meta­lo­wej pod­ło­dze. Do uszu May docho­dził niski pomruk sil­nika, ale poza tym pano­wała cisza rów­nie wszech­ogar­nia­jąca jak ciem­ność.

W przy­padku tak dużego statku nie­obec­ność kogo­kol­wiek była głę­boko nie­po­ko­jąca, wyda­wała się przy­ćmie­wać każdy pro­myk nadziei.

– Na statku jest ciemno – powie­działa May. – Nie widzę śladu załogi… W ogóle niczego nie widzę.

Czy tak się miała skoń­czyć jej misja? Piękny wyraz mocy i dobrych inten­cji rodzaju ludz­kiego wyrzu­cony i spa­da­jący bez żad­nej nadziei choćby na zna­le­zie­nie dna? Jak mogłam pozwo­lić, żeby to się stało? Jak wszystko mogło poto­czyć się tak źle?

– Czy jest jakiś spo­sób, żeby włą­czyć wię­cej tych cho­ler­nych świa­teł? – zapy­tała May.

Bez odpo­wie­dzi.

– Halo? Tu jest jak w jaskini. Led­wie widzę wła­sną rękę przed nosem.

Na­dal bez odpo­wie­dzi. Roz­gnie­wana May wró­ciła do ambu­la­to­rium.

– Dla­czego nie odpo­wia­dasz? – zapy­tała.

– Prze­pra­szam, nie sły­sza­łam cię.

– Nie sły­sza­łaś, co mówi­łam w kory­ta­rzu?

– Awa­ria, kapi­tan Knox. Wydaje się, że moje pro­ce­sory nie są już połą­czone z sie­cią statku. Mogę cię widzieć i sły­szeć tylko w pomiesz­cze­niach, w któ­rych zalo­go­wa­łaś się do kon­soli ste­ro­wa­nia takiej jak ta.

– Czyli nie masz świa­do­mo­ści, że na statku jest ciemno, a załogi ni­gdzie nie widać?

– Tak jest. Nie otrzy­muję danych z żad­nego miej­sca na statku. Czy orien­tu­jesz się, co się dzieje, kapi­tan Knox?

Pyta­nie zabrzmiało dziw­nie dzie­cin­nie, a do May dotarło, że cokol­wiek znisz­czyło zasi­la­nie wewnętrzne, uszko­dziło także SI.

– O to wła­śnie chcia­łam zapy­tać cie­bie. Z tego co dotąd widzia­łam, zasi­la­nie wewnętrzne sys­te­mów statku w ogóle nie funk­cjo­nuje wła­ści­wie.

– To bar­dzo nie­po­ko­jące.

– Nie tak nie­po­ko­jące jak fakt, że nie masz o tym poję­cia. A co gor­sza, nie tak nie­po­ko­jące jak to, że odkąd się obu­dzi­łam, nie widzia­łam jesz­cze ani nie sły­sza­łam żad­nej ludz­kiej istoty.

May zaczy­nała rozu­mieć, jak wielki zamęt miała w gło­wie, gdy wró­ciła do życia. Nie wie­działa jesz­cze zbyt dużo, ale przy­naj­mniej zdo­była pod­sta­wowe infor­ma­cje.

– Stan­dardy postę­po­wa­nia jasno naka­zują obo­wiąz­kową dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzinną obsadę sta­no­wisk.

Znów ta dzie­cięca naiw­ność. SI wie­działa jesz­cze mniej niż ona.

– Myślę, że mogły­by­śmy nagiąć tro­chę zasady – ziry­to­wała się May. – Wiesz, kiedy stra­ci­łaś kon­takt z resztą statku?

– Nie jestem w sta­nie tego okre­ślić, ponie­waż nie mam dostępu do zegara statku.

– A pamię­tasz przy­naj­mniej utratę kon­taktu?

– Nie jestem w sta­nie odna­leźć żad­nych danych doty­czą­cych tego zda­rze­nia.

– Czyli wszystko się spie­przyło.

– Nie rozu­miem.

– To jest nas dwie. Ale ponie­waż wygląda na to, że obie mamy cho­lerną amne­zję, nie wiem, u dia­bła, co teraz zro­bić.

– Może uda ci się przy­wró­cić mi łącz­ność.

– Jak? To pro­blem tech­niczny. Nie moja dzie­dzina. Ni­gdy się tym nie zaj­mo­wa­łam.

– Jeśli pój­dziesz do pomiesz­cze­nia czy­stego moich pro­ce­so­rów, będę mogła ci pomóc oce­nić ten pro­blem. Jeśli jest roz­wią­zy­walny, mogę cię prze­pro­wa­dzić przez odpo­wied­nią pro­ce­durę naprawy.

– Jeśli jest roz­wią­zy­walny?

– Moje pro­ce­sory są wyko­nane czę­ściowo z mate­riału orga­nicz­nego, wyma­ga­ją­cego ści­śle okre­ślo­nego oto­cze­nia. Utrata zasi­la­nia skut­ku­jąca zmianą tego oto­cze­nia choćby w naj­mniej­szym stop­niu może oka­zać się kata­stro­falna. Ponie­waż nie mam połą­cze­nia z pomiesz­cze­niem czy­stym, nie jestem w sta­nie…

– Rozu­miem – rzu­ciła krótko May. – Wygląda na to, że kola­cja będzie musiała pocze­kać. Wyślij mi, pro­szę, nową mapę, z doj­ściem do pomiesz­cze­nia czy­stego.

– Już wysy­łam.

May wrzu­ciła do powłoczki na poduszkę tyle lata­rek, tore­bek z odżywką i bute­lek wody, ile się dało, i szybko wyszła na kory­tarz. Bez SI nie było nadziei prze­trwa­nia, a każda mija­jąca sekunda miała decy­du­jące zna­cze­nie, jeśli mate­riał orga­niczny w pro­ce­so­rach zaczął już zamie­rać. Przy­po­mniała sobie, jak na tydzień zapo­mniała o pod­le­wa­niu kwia­tów u mamy i wszyst­kie je zabiła. Wyglą­dały jak mar­twi żoł­nie­rze przed plu­to­nem egze­ku­cyj­nym, sku­leni i obszar­pani. „Mia­łaś tylko jeden obo­wią­zek”, powie­działa jej z wyrzu­tem matka.

– Tu kapi­tan Maryam Knox! – zawo­łała. – Czy na statku ktoś jest?

Pamię­tała nie­które nazwi­ska i imiona osób ze swo­jej załogi, zaczęła więc nawo­ły­wać.

– Kapi­ta­nie Escher?! Gabi?! Czy ktoś mnie sły­szy?

Latarka przy­ga­sła przez chwilę. Spa­ni­ko­wana May postu­kała w obu­dowę bate­rii, aby przy­wró­cić ją do życia. Czy wszy­scy opu­ścili sta­tek z jakie­goś powodu? Cho­roby? Poczu­cie groź­nej izo­la­cji wkra­dło się do jej żołądka i zawią­zało go w supeł. Aby nie popaść w zupełną para­noję, May sku­piła się na przy­po­mi­na­niu sobie poszcze­gól­nych człon­ków załogi. Jon Escher, pilot i jej zastępca. Buń­czuczny pilot ame­ry­kań­skiej mary­narki wojen­nej, uwa­ża­jący się za następcę daw­nych boha­ter­skich astro­nau­tów. Ostrzy­żony na jeża, o kwa­dra­to­wej szczęce, rygo­ry­stycz­nie prze­strze­ga­jący pro­ce­dur, był bar­dziej kary­ka­turą czło­wieka, na któ­rego pozo­wał. Radził sobie, lecz May miała nadzieję, że jej prawą ręką zosta­nie bar­dziej doświad­czony pilot.

Gabriella Dos San­tos, inży­nier pokła­dowy. May i Gabi były pokrew­nymi duszami; obie młode i bar­dzo uta­len­to­wane, nie­ustan­nie wal­czyły o potwier­dze­nie swo­jej war­to­ści. Gabi, podob­nie jak May, pocho­dziła z rodziny woj­sko­wej; jej ojciec był Bra­zy­lij­czy­kiem, pilo­tem heli­kop­tera, a matka chi­rur­giem w NATO. May całym ser­cem pra­gnęła zna­leźć przy­ja­ciółkę żywą gdzieś na statku. Nikt nie znał „Haw­kinga II” lepiej niż ona. Tak, Gabi z pew­no­ścią zapa­no­wa­łaby nad sytu­acją.

Matt Gal­la­gher, dowódca ładunku pod­czas misji. May zawsze żar­to­wała, że jest per­fek­cyj­nie nudny. Wszystko w nim było zwy­czajne, z wyjąt­kiem roz­le­głej wie­dzy z zakresu inży­nie­rii kosmicz­nej i pasji badaw­czej. Matt znał dobrze jej męża, Ste­phena, ponie­waż pra­co­wał pod kie­run­kiem Radźa Kapura, czło­wieka, który zapro­jek­to­wał „Haw­kinga II” na eks­pe­dy­cję na Europę. May nie cier­piała całej masy kło­po­tów zwią­za­nych z zabie­ra­niem na pokład dwu­dzie­stu sze­ściu jajo­gło­wych, nie-astro­nau­tów, któ­rzy mieli pro­wa­dzić bada­nia nad zagad­nie­niami wska­za­nymi przez Ste­phena i jego zespół. Matt dosko­nale sobie radził z trud­no­ściami, potra­fił zapa­no­wać nad skraj­nie róż­nymi oso­bo­wo­ściami, z powo­dze­niem dba­jąc o to, by ich sprzęt dzia­łał bez naj­mniej­szych zakłó­ceń. Dobry, stary nudny Matt, pomy­ślała May.

Usły­szała ciche dźwięki, dale­kie i nieco mecha­niczne. Zatrzy­mała się.

– Halo?

Dźwięki znów dały się sły­szeć. Tym razem przy­po­mi­nały stu­kot cięż­kich butów na meta­lo­wej pod­ło­dze, odgłos zmie­rza­ją­cych dokądś stóp.

– Jest tam kto?

Stu­kot stał się gło­śniej­szy i szyb­szy, jakby coś dużego wyczuło jej obec­ność i zbli­żało się, by zabić. May nie miała ani broni, ani siły, by się bro­nić. Co lub kto to może być?

– Stop! Kto…

Ryt­miczny stu­kot przy­śpie­szył, zamie­nił się w sza­loną, ogłu­sza­jącą wibra­cję. Sta­tek gwał­tow­nie się zatrzą­snął i prze­chy­lił mocno na lewą stronę, niczym szku­ner przyj­mu­jący na sie­bie dużą falę. May upa­dła, ude­rzyła czo­łem o pod­łogę i ześli­znęła się na ścianę. Wyczuła na swo­ich ple­cach belkę wspor­ni­kową i mocno się jej przy­trzy­mała, by prze­trwać to coś, co wyglą­dało na trzę­sie­nie ziemi.

Gdy sta­tek odzy­skał sta­bil­ność, pró­bo­wała wstać, choć krę­ciło jej się w gło­wie. Przez kilka minut trwały jesz­cze słab­sze drga­nia, jakby wstrząs następ­czy po tym trzę­sie­niu dawał o sobie znać w szkie­le­cie statku. Latarka May zaświe­ciła sła­bym poma­rań­czo­wym świa­tłem i zga­sła. Tym razem postu­ki­wa­nie w obu­dowę bate­rii nie pomo­gło.

– Nie, nie, nie…

Strużka cie­płej krwi z małego roz­cię­cia nad prawą brwią spły­nęła jej do oka. May ode­rwała z kitla kie­szeń na piersi i przy­ło­żyła do rany. Serce biło jej tak szybko, że lewie mogła oddy­chać. Świa­do­mość zda­wała się zasy­piać.

– Spo­koj­nie, kapi­tan Knox – naka­zała sobie. – Rób swoje. Nie pod­da­waj się.

Głę­boko oddy­cha­jąc, mimo bole­snego ataku kaszlu, May nie otwie­rała oczu, dopóki nie ustą­pił strach, a ranka nad okiem nie prze­stała krwa­wić. Zna­la­zła nową latarkę i ją włą­czyła. Świa­tło nie było silne, co zna­czyło, że bate­ria może być czę­ściowo wyczer­pana. Nie spo­sób było oce­nić, ile czasu jej zostało, zanim znów wszystko pogrąży się w ciem­no­ści, May przy­śpie­szyła więc kroku.

Rób swoje. Nie pod­da­waj się.

Te słowa przy­wo­łały nie­ja­sne wspo­mnie­nie męż­czy­zny o ostrzy­żo­nych na jeża siwych wło­sach, w mun­du­rze galo­wym RAF. Cztery złote paski na ramio­nach i man­kie­tach. Galony ofi­cer­skie na czapce…

– Baz – powie­działa zado­wo­lona. – Cho­lerny Baz.

Jej dawny dowódca i men­tor, puł­kow­nik RAF Basil „Baz” Gre­ene. Gdy May była pod­cho­rą­żym w Cran­well, Baz wziął ją, by tak rzec, pod swoje skrzy­dła. Począt­kowo myślała, że wyróż­niał ją, bo była kobietą, pró­bu­jąc w ten spo­sób ją zła­mać, aby nie naru­szała zasad i zwy­cza­jów panu­ją­cych w głów­nie męskim śro­do­wi­sku. I miała rację: wyróż­niał ją, lecz z innego powodu niż, nauczona doświad­cze­niem, podej­rze­wała. Baz zauwa­żył jej talent i nie zamie­rzał pozwo­lić, by ten się zmar­no­wał. W grun­cie rze­czy ryzy­ko­wał dla niej swoją karierę i repu­ta­cję, wyzna­cza­jąc ją do pro­gramu pilo­tów obla­ty­wa­czy. Przed lotami kosmicz­nymi ryso­wała się wów­czas per­spek­tywa bez­pre­ce­den­so­wego postępu, jeśli cho­dzi o napęd, postępu prze­ciw­sta­wia­ją­cego się pra­wom fizyki i bez­kre­sowi Układu Sło­necz­nego. Baz pomógł May wyko­rzy­stać tę szansę. Pilot pierw­szych komer­cyj­nych lotów na Marsa w wieku dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Kapi­tan w wieku lat dwu­dzie­stu sied­miu. A w wieku trzy­dzie­stu lat dowódca pierw­szej misji na Europę.

Zaśmiała się gorzko.

– A spoj­rzyj­cie na mnie teraz.

Rozdział 6

6

Kory­tarz pro­wa­dzący do pomiesz­cze­nia czy­stego oświe­tlony był dziw­nie cie­płym i jaśniej­szym świa­tłem pada­ją­cym z nie­wi­docz­nego źró­dła. Przy­po­mi­nało to May zachód słońca w poma­rań­czowo-żół­tych bar­wach. Poło­żyła dłoń na ska­ne­rze we fra­mu­dze, a wtedy właz się otwo­rzył i jej oczom uka­zało się pomiesz­cze­nie, całe zalane tym dziw­nym świa­tłem. Gdy właz się za nią zamknął, May poczuła się tak, jakby dotarła do oazy. Udało jej się wziąć głę­boki oddech, który nie wywo­łał bole­snego szar­pa­nia w pier­siach, a po dłuż­szej chwili pozwo­liła sobie na odro­binę nadziei. Lepiej byłoby tylko wów­czas, gdyby była tu Gabi, gotowa pomóc przy napra­wach… I może zaofe­ro­wać nie­dużą kon­tra­bandę, jakieś wino czy papie­rosa? Pomiesz­cze­nie czy­ste było jed­nak kolej­nym pozba­wio­nym życia miej­scem w tym mie­ście duchów.

May zalo­go­wała się do kon­soli ste­ro­wa­nia i wskrze­siła SI.

– Witam, kapi­tan Knox. Czy moje wska­zówki były pomocne?

– Tak – odparła May krótko. – Na­dal nie ma śladu załogi. Czy wszy­scy opu­ścili sta­tek w lądow­ni­kach?

– Nie jestem w sta­nie okre­ślić, dopóki…

– Racja. Mam cię pod­łą­czyć. Co teraz?

– Moje pro­ce­sory są w pomiesz­cze­niu dokład­nie naprze­ciwko włazu wej­ścio­wego. Pro­szę postę­po­wać ostroż­nie, zgod­nie z poda­nymi wewnątrz pro­ce­du­rami. Ich zła­ma­nie może się skoń­czyć ska­że­niem i trwa­łym wyłą­cze­niem sys­temu.

– Nie ma pośpie­chu.

May spoj­rzała w stronę pomiesz­cze­nia. Znaj­do­wało się za gładką czarną ścianą bez widocz­nego wej­ścia.

– Jak się tam dostanę? Mam odpo­wie­dzieć na pyta­nie-zagadkę? Użyć Mocy?

– Ja nie…

– Wiem, prze­pra­szam. Skoń­czę z gada­niem bzdur i pocze­kam na twoje instruk­cje.

– Naj­pierw włóż, pro­szę, ska­fan­der ochronny. Osłoni cię przed pro­mie­nio­wa­niem ultra­fio­le­to­wym, ponie­waż pro­ce­sory wyma­gają nie­fil­tro­wa­nego świa­tła sło­necz­nego do osią­gnię­cia opty­mal­nej wydaj­no­ści. Zapo­bie­gnie rów­nież ska­że­niu pomiesz­cze­nia bak­te­riami z two­jego ciała, które znisz­czy­łyby sys­tem.

– A więc ty żyjesz – stwier­dziła May ze zdzi­wie­niem i być może odro­biną stra­chu.

– Jeśli przez życie rozu­miesz stan odróż­nia­jący zwie­rzęta i rośliny od mate­rii nie­orga­nicz­nej…

– Mniej­sza z tym.

Czarna ściana otwo­rzyła się jak irys. May zro­biła krok do przed­sionka, wej­ście cicho zamknęło się za nią. Roze­brała się w sztucz­nym świe­tle sło­necz­nym, roz­ko­szu­jąc się cie­płem na swej nagiej skó­rze. Zamknęła oczy i pró­bo­wała sobie wyobra­zić, że jest na plaży. Przez głowę prze­mknęło jej wspo­mnie­nie plaży gdzieś w tro­pi­kach i bia­łego pia­sku, na któ­rym stała.

– Kapi­tan Knox – głos SI prze­rwał piękną wizję May – to nie­bez­pieczne wysta­wiać skórę na dzia­ła­nie świa­tła ultra­fio­le­to­wego przez długi czas.

– Każdą zabawę popsuje jeden smu­tas – mruk­nęła May pod nosem.

Wło­żyła ska­fan­der ochronny, który, ina­czej niż ska­fan­dry NASA prze­zna­czone do spa­ce­rów kosmicz­nych EVA, przy­po­mi­nał bar­dziej strój do nur­ko­wa­nia; był obci­sły i wyko­nany z gru­bego, gumo­wa­tego mate­riału w rodzaju neo­prenu. Powierzch­nię zewnętrzną pokry­wały krzy­żu­jące się, cien­kie jak włos świa­tło­wody. Hełm przy­le­gał do głowy May, ponie­waż znaj­du­jące się w środku torebki z żelem auto­ma­tycz­nie się ufor­mo­wały i do niej dopa­so­wały. Osłona zagi­nała się pod brodą, bo ska­fan­der i hełm szczel­nie zakry­wały szyję. Świa­tło­wody w mate­riale ska­fan­dra świe­ciły na czer­wono, a na wyświe­tla­czu funk­cji wewnątrz hełmu poja­wił się napis „Roz­po­czę­cie dekon­ta­mi­na­cji”.

May, prze­ko­naw­szy samą sie­bie, że nie udusi się w klau­stro­fo­bicz­nym ska­fan­drze, obser­wo­wała, jak kolor świa­tło­wo­dów powoli zmie­nia się w biały, co wska­zy­wało na trwa­jący pro­ces odka­ża­nia.

– W porządku, można wejść – oznaj­miła SI. – Pomiesz­cze­nie czy­ste jest komorą anty­gra­wi­ta­cyjną bez sys­temu pod­trzy­my­wa­nia życia.

– Dla­czego?

– Wysta­wie­nie na gra­wi­ta­cję i tlen przy­śpie­sza sta­rze­nie się pro­ce­sora.

– Racja. Tego mi jesz­cze bra­ko­wało – burk­nęła May pod nosem.

– Pro­szę powtó­rzyć, kapi­tan Knox. Nie sły­szę.

– Powie­dzia­łam, żeby­śmy zaczy­nały.

– Użyję two­jej kamery w heł­mie do zba­da­nia sys­temu. Akty­wuję ją teraz.

Na osło­nie hełmu May poja­wiło się okno pod­glądu kamery.

– Jesteś gotowa, kapi­tan Knox?

May ski­nęła głową.

– Pro­szę się trzy­mać uchwy­tów bez­pie­czeń­stwa. Wyrów­nam ciśnie­nie i przy­cią­ga­nie mię­dzy pomiesz­cze­niem a komorą.

May trzy­mała się uchwytu, ponie­waż weszła w stan nie­waż­ko­ści, a osłona jej hełmu pociem­niała. Właz do śluzy powietrz­nej otwo­rzył się i May wpły­nęła do ogrom­nej kuli, tak wiel­kiej jak kate­dra, ze ścianą z tafli pół­prze­zro­czy­stego szkła. Mimo przy­ciem­nio­nej osłony nie­fil­tro­wane świa­tło sło­neczne w pomiesz­cze­niu wyda­wało się jej bole­śnie jaskrawe. Gdy cze­kała, aż oczy przy­zwy­czają się do takiego bla­sku, przy­szedł jej na myśl mit o Ika­rze i jego stra­ceń­czym locie ku Słońcu.

Za szybą widać było skom­pli­ko­waną plą­ta­ninę cze­goś, co wyglą­dało jak czarne korze­nie jakiejś rośliny wiją­cej się w naj­roz­ma­it­szych kie­run­kach po całej powierzchni. May przy­pusz­czała, że był to mate­riał orga­niczny, ponie­waż prze­pla­tały go świa­tło­wody podobne do tych w jej ska­fan­drze.

– Masz bar­dzo inte­re­su­jący mózg – powie­działa. – Z czego jest zro­biony?

– To szcze­gólny orga­nizm wyko­nany z neu­ro­nów zwie­rzę­cych i roślin­nego mate­riału komór­ko­wego, połą­czo­nych pla­zmą o dużej prze­wod­no­ści i świa­tło­wo­dami, które łączą go z zespo­łem ukła­dów elek­trycz­nych statku. To naj­bar­dziej zaawan­so­wany sys­tem tego rodzaju, zdolny do wielu rów­no­cze­snych obli­czeń i nad wyraz wszech­stronny.

– Nie taka sztuczna jest ta twoja inte­li­gen­cja, co?

– Ni­gdy nie myśla­łam o tym w ten spo­sób. Moi twórcy powie­dzieli mi, że słowo „sztuczna” zostało dodane, by stwo­rzyć wra­że­nie, że moja inte­li­gen­cja różni się od ludz­kiej.

– Albo wra­że­nie wyż­szo­ści. W takim podej­ściu ludzie są słabsi.

– Nie wyda­jesz się kru­cha.

– Dzię­kuję. Wbrew temu, jak wyglą­dam, czuję się sil­niej­sza.

May przyj­rzała się bli­żej pro­ce­so­rowi. Miała wra­że­nie, że wyczuwa leciutką wibra­cję, jakby ten orga­nizm pró­bo­wał nawią­zać z nią kon­takt.

– A skoro o tym mowa, czy to musi wła­śnie tak wyglą­dać? Tak ponuro?

– Tak. Czarny kolor ozna­cza, że orga­nizm jest zdrowy i w pełni sprawny. Biały wska­zuje na uszko­dze­nia lub śmierć.

May zachi­cho­tała.

– Nie mogę się z tym nie zgo­dzić. Co teraz?

– Akty­wo­wa­nie luków ser­wi­so­wych.

Bez­gło­śnie otwo­rzyło się coś w rodzaju stu okrą­głych okie­nek, każde o śred­nicy około metra, roz­miesz­czo­nych w rów­nych odstę­pach od sie­bie. W środku miały pół­przej­rzy­ste płytki, świe­cące albo na czer­wono, albo na biało. Te pierw­sze sta­no­wiły więk­szość.

– Każdy luk ma ekran ze świa­tłem kon­tro­l­nym. Czer­wone ozna­cza nie­spraw­ność. Nie­bie­skie czę­ściową nie­spraw­ność. Białe pełną spraw­ność. Pro­szę obej­rzeć wszyst­kie por­tale.

– Przy­ję­łam.

May przyj­rzała się wszyst­kim ekra­nom.

– Nie ma nie­bie­skich i jest bar­dzo mało bia­łych – rapor­to­wała. – To chyba nie­do­brze, mam rację?

– Bez natych­mia­sto­wej naprawy znisz­cze­nie sys­temu pod­trzy­my­wa­nia życia jest nie­uchronne.

May zadrżała, wyobra­ża­jąc sobie, jak sta­tek pogrąża się w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, zama­rza i staje się jej gro­bem na wiecz­ność.

– Będziesz musiała dzia­łać szybko.

– Jestem gotowa.

– Jak dużo czasu możesz jesz­cze prze­żyć w swoim ska­fan­drze?

May spoj­rzała na wyświe­tlacz funk­cji w osło­nie swo­jego hełmu.

– Godzinę – odparła. – Zajmę się przede wszyst­kim naj­waż­niej­szymi ukła­dami.

Ekrany nie­któ­rych por­tali zaczęły migać.

– Naj­pierw podejdź do miga­ją­cych ekra­nów. Podam ci kody restartu dla każ­dego z nich. Wpro­wadź je naj­szyb­ciej jak to moż­liwe, ale ostroż­nie. Dwa nie­po­prawne wej­ścia wyłą­czą je na minutę.

– Rozu­miem. Jeden dro­biazg. Ni­gdy wcze­śniej nie byłam w tym pomiesz­cze­niu, a ści­ślej mówiąc, ni­gdy mi na to nie pozwo­lono i nie mam poję­cia, jak ope­ro­wać sil­ni­kami manew­ro­wymi ska­fan­dra.

– One reagują na spoj­rze­nie i inten­cję.

– Naprawdę? Wystar­czy, że pomy­ślę, dokąd chcę pójść, a ska­fan­der mnie tam ponie­sie?

– Musisz także patrzeć na miej­sce doce­lowe. Sys­tem śle­dzi punkty, w któ­rych sku­piają się twoje źre­nice, aby ozna­czyć cel, i koja­rzy je z falami mózgo­wymi zwią­za­nymi z ludz­kim pra­gnie­niem.

– Będę potę­piona – wyrwało się May.

– Potę­piona przez chrze­ści­jań­skiego Boga i ska­zana na wiecz­ność w pie­kle? Nie widzę związku…

– Taka prze­no­śnia – wyja­śniła May. – Tam, skąd pocho­dzę, jest ich dużo wię­cej, nie kło­pocz się więc z tłu­ma­cze­niem.

– Tak jest.

May wpa­trzyła się w jeden z miga­ją­cych ekra­nów i sku­piła na myśli, że chce tam dotrzeć. Zasko­czyła ją szybka reak­cja ska­fan­dra, który pod­pły­nął dokład­nie tam, gdzie chciała.

– Pierw­szy luk.

– Posłu­gu­jąc się ekra­nem doty­ko­wym, wpro­wadź nastę­pu­jący kod…

Kolejne pół godziny May spę­dziła, uno­sząc się dookoła kuli i wpro­wa­dza­jąc kody. Nie poru­szała się jed­nak dosta­tecz­nie szybko. W warun­kach braku gra­wi­ta­cji dzia­ła­nie oka­zało się utrud­nione, a nie poma­gało też to, że była głodna i umie­rała z pra­gnie­nia. Do tego sys­tem chło­dzący ska­fan­dra nie radził sobie z pro­mie­nio­wa­niem ultra­fio­le­to­wym i May czuła się jak w pie­kar­niku. Mogła sobie tylko wyobra­zić, jaka kom­pletna kata­strofa nastąpi, jeśli tam zemdleje.

– Prze­pro­wa­dzi­łam wła­śnie odczyt atmos­fery w ambu­la­to­rium i stre­fie wej­ścio­wej do pomiesz­cze­nia czy­stego. Wskaź­niki sys­temu pod­trzy­my­wa­nia życia spa­dają w tem­pie pięć pro­cent na minutę – zara­por­to­wała SI, dole­wa­jąc oliwy do ognia.

– Ale zre­star­to­wa­łam dopiero jedną trze­cią czer­wo­nych ekra­nów.

– Moż­liwe, że układy kon­tro­lu­jące sys­tem pod­trzy­my­wa­nia życia wyma­gają naprawy mecha­nicz­nej.

May spoj­rzała na swój zegar, odli­cza­jący, ile czasu jej jesz­cze zostało. Dwa­dzie­ścia pięć minut. Doła­do­wa­nie ska­fan­dra wyda­wało się dys­ku­syjne, skoro cały sta­tek miał umrzeć. Co wię­cej, zauwa­żyła, że nie­które gałę­zie mate­riału orga­nicz­nego zmie­niły kolor z czar­nego na nie­zdrowo wyglą­da­jący ciem­no­szary.

– Kapi­tan Knox, boję się o twój ska­fan­der. Sądząc po tym, jak długo pra­cu­jesz, sys­tem pod­trzy­my­wa­nia życia będzie dzia­łał jesz­cze nie­całe dzie­sięć minut.

– Jeśli nie zro­bię tego teraz, i tak umrę.

– Doła­do­wa­nie ska­fan­dra jest bar­dziej racjo­nalne. Wiemy, kiedy on umrze. Nie wiemy, kiedy umrze sta­tek.

– Rzecz naj­waż­niej­sza… mate­riał orga­niczny… Spójrz na niego – zmie­niła temat May i skie­ro­wała kamerę w swoim heł­mie na szybko sza­rze­jące gałę­zie.

– Przy­śpie­szone nisz­cze­nie. Boję się, że to, co robisz, tego nie zatrzyma ani nie odwróci.

– Co to ozna­cza?

– Musimy spró­bo­wać ura­to­wać mate­riał wciąż zdolny do życia.

– Jak?! – krzyk­nęła May ze zło­ścią.

– Mogę zre­star­to­wać cały sys­tem. Teo­re­tycz­nie byłby to reset wszyst­kich por­tali i przy­wró­ce­nie tych, które nie są trwale uszko­dzone.

– Dla­czego, u dia­bła, wła­śnie od tego nie zaczę­ły­śmy? – burk­nęła May.

– Restar­to­wa­nie wyko­nuje się tylko w bazie, bez załogi. Restar­to­wane są wszyst­kie sys­temy, włącz­nie z sys­te­mem pod­trzy­my­wa­nia życia. Na statku zrobi się ciemno na co naj­mniej pięć minut, ale ten czas ni­gdy nie jest dokładny. A jeśli restart się nie powie­dzie, nie będę mogła go powtó­rzyć.

May poczuła, że jej wewnętrzny sys­tem pod­trzy­my­wa­nia życia szybko słab­nie. Wcze­śniej dyszała, teraz z tru­dem łapała dech. Musi stąd wyjść.

– Restar­tuj sys­tem… gdy stąd wyjdę.

– Kapi­tan Knox, to jest bar­dzo nie­bez­pieczne. Może cię zabić.

– I tak umie­ram… W ska­fan­drze mam mało tlenu. Gdy dojdę do… śluzy, pod­łą­czę się do łado­warki, a ty roz­pocz­niesz restart. To roz­kaz.

– Tak jest.

May pod­pły­nęła do włazu. SI go otwo­rzyła, a ona zna­la­zła się w środku. Ponie­waż śluza powietrzna była szczelna, a ciśnie­nie takie samo jak w głów­nej czę­ści statku, May opa­dła na pod­łogę i wylą­do­wała w pozy­cji sie­dzą­cej obok łado­warki do ska­fan­dra. Miała wra­że­nie, że pró­buje oddy­chać przez słomkę. Zaczęła się szar­pać z kablami łado­warki, lecz w końcu je pod­łą­czyła. Jej oddech wra­cał do normy, ale cała się trzę­sła, ponie­waż pot w ska­fan­drze zaczął zama­rzać.

– Jest prze­raź­li­wie zimno! – krzyk­nęła, szczę­ka­jąc zębami.

– Ciśnie­nie atmos­fe­ryczne na statku spa­dło do osiem­na­stu pro­cent.

Ska­fan­der May się łado­wał, nie­wiele jej to jed­nak dało. Wyświe­tlacz funk­cji nie dzia­łał z powodu niskiej mocy, nie miała więc poję­cia, ile czasu zyskała, pod­łą­cza­jąc się do łado­warki. Gdyby pocze­kała tro­chę dłu­żej, sta­tek cał­ko­wi­cie stra­ciłby zasi­la­nie, zaś SI – zdol­ność do restar­to­wa­nia cze­go­kol­wiek.

– Restar­tuj sys­tem teraz.

– Jaki jest w twoim sys­te­mie pod­trzy­my­wa­nia życia poziom…

– Po pro­stu zrób to – wark­nęła.

– Roz­po­czę­cie restartu sys­temu za pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…

Sta­tek pogrą­żył się w ciem­no­ściach. Zapa­no­wało lodo­wate zimno. May czuła, że cie­pło ucho­dzi z jej ciała niczym powie­trze z prze­kłu­tego balonu. Jej kościec trząsł się i grze­cho­tał tak mocno, że każdy mię­sień bole­śnie się kur­czył, a potem wpa­dał w dygot. Musiała zaci­snąć zęby i z całej siły pod­trzy­my­wać dolną szczękę, z obawy, że poła­mią jej się zęby. Ostat­nim dźwię­kiem, jaki docho­dził do uszu May zanim stra­ciła świa­do­mość, był odgłos jej, być może ostat­nich, odde­chów.

Rozdział 7

7

Kapi­tan Knox, czy mnie sły­szysz?

May odzy­skała świa­do­mość, leżąc na pod­ło­dze, na wpół zamar­z­nięta, lecz zdolna oddy­chać. Jej hełm nie był już szczel­nie połą­czony ze ska­fan­drem. Zdjęła go i przez kilka minut łap­czy­wie wcią­gała powie­trze. Głowa ją bolała, w dło­niach i sto­pach znów czuła igły. Nagle poja­wił się obraz z dzie­ciń­stwa, wspo­mnie­nie matki wycią­ga­ją­cej z sadzawki jej nie­mal mar­twe ciało, i zapra­gnęła, by matka tu była i jesz­cze raz wyra­to­wała ją z bez­na­dziej­nej sytu­acji.

– Nie­wiele bra­ko­wało – powie­działa. – Jak się udał restart?

– Suk­ces w stu pro­cen­tach. Jestem w pełni połą­czona z sie­cią statku.

May wes­tchnęła z ulgą.

– Wspa­niała wia­do­mość. Oce­ni­łaś szkody na statku?

– Tak. Reak­tor jądrowy teo­re­tycz­nie działa, choć ma pięt­na­ście pro­cent swo­jej nor­mal­nej wydaj­no­ści. Wstrząs, który odczu­ły­śmy, został spo­wo­do­wany przez desyn­chro­ni­za­cję obu sil­ni­ków kwan­to­wych. Przy­pusz­czam, że wią­zało się to z małą mocą wytwa­rzaną przez reak­tor.

– Możemy to napra­wić?

– Pró­buję zdia­gno­zo­wać źró­dło pro­blemu. Gdy je znajdę, będziemy mogły okre­ślić spo­sób naprawy.

– Sądzę, że będziemy potrze­bo­wały pomocy NASA. Jaki jest stan komu­ni­ka­to­rów?

– Nasze anteny nie dzia­łają, nie możemy więc ani nada­wać, ani odbie­rać. Pra­cuję nad zdia­gno­zo­wa­niem także tego pro­blemu.

May znów zro­biło się słabo.

– Możesz zoba­czyć resztę statku? Jakieś ślady życia?

– Pod­łą­czy­łam nie­wielki pro­cent kamer wideo, ale wiele jest wciąż odłą­czo­nych. Kon­sole ste­ro­wa­nia i inne pokła­dowe inter­fejsy są nie­ak­tywne. Moje czuj­niki ruchu jesz­cze nie są sprawne. Za pomocą tego, czym dys­po­nuję, nie wykry­łam żad­nych człon­ków załogi.

– A lądow­niki?

– Nie mam jesz­cze połą­cze­nia z tą czę­ścią statku.

May wolała nie mówić, co jej przy­szło do głowy; to byłoby nie­praw­do­po­dobne. Uznała za trudne do uwie­rze­nia, że ktoś mógł być na statku i pozo­sta­wać zupeł­nie nie­wy­kryty nawet w ciem­no­ściach. Obie­cała sobie jed­nak, że nie da się ponieść ponu­rym spe­ku­la­cjom. Radze­nie sobie z rze­czy­wi­sto­ścią było dosta­tecz­nie trudne, a jej żołą­dek od dawna doma­gał się napeł­nie­nia czym­kol­wiek innym niż żel odżyw­czy czy cukier.

– Mam ochotę na che­ese­bur­gera, dołą­czysz do mnie?

– Z przy­jem­no­ścią.

May, z pew­nym nie­po­ko­jem, ruszyła do kam­buza. Na szczę­ście restart napra­wił część zasi­la­nia wewnętrz­nego, więc sta­tek nie przy­po­mi­nał już atra­men­to­wo­czar­nego labi­ryntu śmierci. W porów­na­niu z tym, jak wyglą­dał wcze­śniej „Haw­king II”, na­dal robił jed­nak wra­że­nie posęp­nej, posta­po­ka­lip­tycz­nej wer­sji samego sie­bie. W sła­bym świe­tle błysz­czące daw­niej panele ścienne i lśniąca meta­lowa pod­łoga nabrały brud­nej patyny, jakby sta­tek był opusz­czony i porzu­cony przez dzie­siątki lat. May zastała kam­buz w podob­nym sta­nie jak ambu­la­to­rium; część opa­ko­wań z zapa­sami żyw­no­ści została roz­darta, a ich zawar­tość leżała roz­rzu­cona na pod­ło­dze. Ale tak jak na resz­cie statku i tu pano­wała nie­sa­mo­wita cisza. May wyj­rzała przez okno obser­wa­cyjne.

– Wiem, że nasz sys­tem nawi­ga­cyjny nie działa, ale gdzie, u dia­bła, jeste­śmy? Masz jakieś poję­cie?

– Nie­stety, układy gwiazd w odle­gło­ści miliona kilo­me­trów w róż­nych kie­run­kach są nie do ziden­ty­fi­ko­wa­nia, nie jestem więc w sta­nie dokład­nie okre­ślić naszego aktu­al­nego poło­że­nia.

– Ani z pew­no­ścią tego, jak długo dry­fo­wa­ły­śmy – dodała May.

– Racja.

May pokrę­ciła głową.

– Możemy być gdzie­kol­wiek i dry­fo­wać z dużą pręd­ko­ścią Bóg wie jak długo… Jot-Wu-De.

– Jeste­śmy w dupie – przy­tak­nęła oschle SI.

May się uśmiech­nęła.

– To miłe, że nie mówisz jak robot.

– Mogę się nauczyć mówić w spo­sób, jaki lubisz. To są moje usta­wie­nia domyślne.

– Możesz mówić porząd­nym bry­tyj­skim angiel­skim?

– Oczy­wi­ście. Jaki dia­lekt regio­nalny?

– Bour­ne­mo­uth. Połu­dniowe wybrzeże.

– Dobra. A więc co byś powie­działa na taki spo­sób wysła­wia­nia się?

SI miała poprawny akcent, lecz brzmie­nie jej głosu było dener­wu­jąco elek­tro­niczne i spra­wiło, że May wcale nie poczuła się jak w domu, dopa­dła ją jedy­nie tęsk­nota za nim.

– Chyba wolę twój „natu­ralny” głos, może z nieco swo­bod­niej­szym spo­so­bem wypo­wia­da­nia się.

– Spoko, sio­stro. Szafa gra.

May się roze­śmiała.

– Powie­dzia­łam „swo­bod­niej­szym”, a nie ame­ry­kań­skim.

– Prze­pra­szam. Kolo­kwialny ame­ry­kań­ski angiel­ski jest uzna­wany za naj­bar­dziej „swo­bodny” spo­sób wypo­wie­dzi.

– Wcale mnie to nie dziwi… Hej, mam pomysł. Po pro­stu słu­chaj, jak mówię, i spró­buj mówić tak samo.

– Potra­fię to zro­bić. Przy­sto­so­wa­nie to moja spe­cjal­ność.

– Skoro o tym mowa, czy masz jakieś praw­dziwe imię?

– ANNI. To akro­nim od Arti­fi­cial Neu­ral Network…

– To się nie uda. Annie to było imię fan­tomu uży­wa­nego do ćwi­cze­nia resu­scy­ta­cji; mia­łam z nim sta­now­czo zbyt bli­ski kon­takt w cza­sie nauki lata­nia. Czy mogę wybrać ci bar­dziej odpo­wied­nie imię?

– Jesteś dowódcą tego statku. Na mocy nada­nych ci upraw­nień…

– Znów mówisz jak robot.

– Prze­pra­szam. Chcesz wybrać imię dla mnie?

– Tak, chcę.

May zaczęła się zasta­na­wiać. Naj­pierw pomy­ślała o swo­jej przy­ja­ciółce. Potem cof­nęła się w prze­szłość, do swo­jej matki sto­ją­cej nad sadzawką ze skrzy­żo­wa­nymi ramio­nami, zanie­po­ko­jo­nej, lecz nie spa­ni­ko­wa­nej – zacho­wa­nie matki było ide­al­nym prze­ci­wień­stwem typo­wego dla córki pobrzę­ki­wa­nia sza­belką.

– Chyba nazwę cię Eve.

– Eve. Księga Rodzaju. Stwo­rzona z żebra Adama…

– Żad­nych takich bzdur, pro­szę. Moja mama miała na imię Eve. Była tro­chę do cie­bie podobna: bez­li­to­śnie prak­tyczna, kon­se­kwent­nie chro­niła mnie przed nie­bez­pie­czeń­stwami.

– Pochle­biasz mi. Dzię­kuję, kapi­tan Knox.

– Ale to działa w dwie strony, Eve. Kapi­tan Knox brzmi zbyt drę­two. Chcę, żebyś od tej pory nazy­wała mnie May. Skrót od Maryam.

– Maryam. Arab­ski odpo­wied­nik Marii, matki Jezusa, czyli Isy, jak napi­sano w Kora­nie.

– Naprawdę? To stąd pocho­dzi moje imię? Zawsze myśla­łam, że dosta­łam je po nud­nej sta­rej ciotce mojej mamy.

– Moż­liwe, że dosta­łaś je po nud­nej sta­rej ciotce, ale takie jest pocho­dze­nie tego imie­nia.

– Bar­dziej mi się teraz podoba. – May uśmiech­nęła się, myśląc o tym, jak mądra była zawsze jej matka, przy­da­jąc jej życiu odro­binę uro­czej nie­zwy­kło­ści. – Dobrze, dość poga­du­szek, Eve. Jesteś teraz ofi­cjal­nie moją zastęp­czy­nią, a nie jakimś ele­men­tem wypo­sa­że­nia. Sta­no­wimy zespół. Zro­zu­mia­łaś?

– Tak je… To zna­czy tak, May.

– Dosko­nale. Wróćmy zatem do nie­przy­jem­nych tema­tów, takich jak kata­klizm na statku et cetera. To, co mogłoby pomóc nam go ura­to­wać, to przede wszyst­kim infor­ma­cja o tym, co, u dia­bła, tu się wyda­rzyło. Masz jakieś dane?

– Wydaje się, że nie ty jedna masz kło­poty z pamię­cią. Zaraz po restar­cie pró­bo­wa­łam się dostać do danych z dzien­nika pokła­do­wego. Jak wiesz, jestem zapro­gra­mo­wana do reje­stro­wa­nia całej wyprawy. Obej­muje to prze­cho­wy­wa­nie suro­wych danych i przej­mo­wa­nie zapi­sów z mojej sieci kamer. Zapisy w dzien­niku pokła­do­wym ury­wają się pięt­na­stego grud­nia dwa tysiące sześć­dzie­sią­tego siód­mego roku i zostały przy­wró­cone dopiero po restar­cie.

– Czy jest moż­liwe, że twoja utrata pamięci została spo­wo­do­wana przez to coś, co uszko­dziło sta­tek?

– Tak, ale stan moich pro­ce­so­rów, choć mizerny, spra­wia, że cał­ko­wita utrata danych jest nie­praw­do­po­dobna. Sys­tem jest redun­dantny, aby temu zapo­biec.

– Z pew­no­ścią ci z kon­troli lotu mają rezer­wowe kopie zapa­sowe – powie­działa May z nadzieją.

– Wszyst­kie dane są nie­ustan­nie prze­sy­łane do kon­troli lotu. Jeśli uda nam się przy­wró­cić kon­takt, będziemy mogły okre­ślić pro­blem.

– Usuńmy z naszego słow­nika słowo „jeśli”, Eve. Gdy… gdy przy­wró­cimy łącz­ność.

– Oczy­wi­ście, z tym zastrze­że­niem, że nie będę pró­bo­wała prze­ka­zy­wać pew­ni­ków z powodu braku danych empi­rycz­nych.

– Dobrze. Tro­chę kru­cho u mnie z opty­mi­zmem. Ale gdy mój cho­lerny mózg zacznie w końcu dobrze funk­cjo­no­wać, będę mogła pomóc roz­wią­zać nie­które z naszych pro­ble­mów. Teraz mam w gło­wie kom­pletny chaos.

– Jeśli chcesz – powie­działa Eve – pokażę ci wideo z odprawy misji i dam ci dostęp do pro­gra­mów do prze­glądu statku. Prze­szu­ka­łam nasze dane medyczne i odkry­łam, że odpo­wied­nie wska­zówki mogą pomóc przy­wró­cić pamięć po ura­zie mózgu. W brie­fingu podane są para­me­try i per­so­nel misji, a także krótki prze­gląd badań dok­tora Ste­phena Knoxa, na któ­rych…

Myśli May powę­dro­wały do męża, więc nie docie­rały już do niej wywody Eve. Nie to, że o nim zapo­mniała. Sku­piona na sytu­acji na statku i pró­bie prze­ży­cia, pró­bu­jąc pora­dzić sobie z mętli­kiem w gło­wie, nie miała ani czasu, ani siły, by roz­my­ślać o mężu. Lecz im wyraź­niej docho­dziła do sie­bie, tym czę­ściej powra­cał w jej myślach.

Mimo że prze­peł­niały ją cie­płe, ser­deczne uczu­cia, nie­po­kój powo­do­wał skur­cze w żołądku. Czy po pro­stu tęsk­niła za nim i mar­twiła się, że on jest prze­ko­namy o jej śmierci? Że teraz cierpi, tak samo jak ona by cier­piała, będąc na jego miej­scu? A może cho­dziło o coś wię­cej? Pamię­tała to, co powie­działa Eve o amne­zji wstecz­nej. Daw­niej­sze wspo­mnie­nia przyjdą naj­pierw albo przy­naj­mniej łatwiej będzie do nich dotrzeć. Wspo­mnie­nia śwież­sze będą trud­niej dostępne.

Ale, koniec koń­ców, przyjdą do niej. On do niej przyj­dzie. Teraz jed­nak wyda­wał się bar­dzo, bar­dzo daleki.

Rozdział 8

8

14 lutego 2066 Houston, Tek­sas

Niedzielne popo­łu­dnie. May ćwi­czyła w symu­la­to­rze „Haw­kinga II” w Cen­trum Lotów Kosmicz­nych John­sona. Kabina załogi była wbu­do­wana w meta­lową kulę zawie­szoną w ogrom­nym polu elek­tro­ma­gne­tycz­nym, mogą­cym symu­lo­wać lot kosmiczny z dużą dozą dokład­no­ści. May prze­cho­dziła szko­le­nie anty­gra­wi­ta­cyjne, lata­jąc od sta­cji do sta­cji z przy­mo­co­wa­nym do pasa modu­łem sil­ni­ków manew­ro­wych.

– Sekwen­cja szko­le­nia zakoń­czona – oznaj­miła pokła­dowa SI. – Dosko­nały wynik. Świetna robota.

– Dzię­kuję – powie­działa Mary, scho­dząc powoli na zie­mię.

– Chcia­ła­byś zro­bić jesz­cze jedną rundę?

– Nie, powin­nam raczej wyjść na zewnątrz i przez chwilę posy­mu­lo­wać, że jestem istotą ludzką.

– Dobrej zabawy – poże­gnała się SI.

– No pro­szę, tego to już za wiele – rzu­ciła May ze śmie­chem.

Świat na zewnątrz był mokry od desz­czu, asfalt pokry­wały plamki zała­ma­nego świa­tła. May cze­kało jesz­cze mnó­stwo pracy w symu­la­to­rze, choć jej mózg zamie­nił się w papkę, a słońca nie widziała od wielu dni.

– Pora na drinka. A może dwa.

Idąc do samo­chodu, pozwo­liła, by deszcz prze­mo­czył jej ubra­nie. Dobrze było się nie przej­mo­wać. Jako dowódca zadrę­czała się każ­dym szcze­gó­łem, nawet naj­drob­niej­szym. To była metoda NASA. W tej chwili jedy­nym szcze­gó­łem, jaki ją obcho­dził, było zna­le­zie­nie dobrej mar­ga­rity z solą i wypi­cie jej przy papie­ro­sie. Nor­mal­nie wró­ci­łaby do swo­jego nija­kiego miesz­ka­nia, aby się napić i zapa­lić w samot­no­ści, ale była już zmę­czona uża­la­niem się nad sobą i swoim smęt­nym samot­nic­twem. Ponie­dzia­łek był dniem wol­nym. Rów­nie dobrze można go było wyko­rzy­stać na doj­ście do sie­bie po zaba­wie.

May pode­szła do jedy­nego samo­chodu na par­kingu, bar­dzo ame­ry­kań­skiego czer­wo­nego mustanga, kabrio­letu, kupio­nego za wszyst­kie jej oszczęd­no­ści. Samo­chód był jedną z tych sta­rych bestii, które można było nawet samemu pro­wa­dzić. Uwa­żała, że auto­pi­lot to bzdura, a pro­wa­dze­nie jest jedną z naj­więk­szych przy­jem­no­ści w życiu – zwłasz­cza spor­to­wego samo­chodu, gdy czuje się wiatr we wło­sach. Nie było we wszech­świe­cie mądrali, który mógłby wymy­ślić coś, co by zastą­piło taki wóz.

Na Dzie­więt­na­stą Ulicę w dziel­nicy The Heights wyle­gły tłumy. May miała wra­że­nie, że gdzie­kol­wiek spoj­rzy, widać pary trzy­ma­jące się za ręce, jedzące i pijące w ogród­kach restau­ra­cyj­nych, cału­jące się na widoku. Widziała kilka kobiet nio­są­cych bukiety kwia­tów i pre­zenty. Ruch był duży, uspo­ko­iła więc nerwy czer­wo­nym dun­hil­lem i puściła jakąś durną popową pio­senkę.

– Walen­tynki. Jan­kesi i to ich publiczne oka­zy­wa­nie uczuć. – Wzdry­gnęła się. – Nie­do­brze się robi.

Wypi­cie drinka lub dwóch stało się pilną potrzebą, a cier­pli­wość May się wyczer­py­wała, gdy tak wlo­kła się ulicą w śli­ma­czym tem­pie, szu­ka­jąc lokalu, który nie rekla­mo­wałby śmierci od wsze­la­kich sma­że­nin. Pół prze­cznicy dalej ktoś wyjeż­dżał z miej­sca przed restau­ra­cją mek­sy­kań­ską, a May miała dosko­nałą pozy­cję, by je zająć.

– Alle­luja! – zawo­łała ura­do­wana. Ale gdy tylko samo­chód wyje­chał, inny wóz, z prze­ciw­nej strony jezdni, zawró­cił i wśli­znął się na miej­sce upa­trzone przez May.

– Sukin­syn – syk­nęła.

Przy­go­to­wu­jąc prze­mowę do bez­czel­nego kie­rowcy, nie zauwa­żyła męż­czy­zny na chod­niku z jej strony. Miał na sobie obwi­sły weł­niany kar­di­gan, do tego stare trampki i z nosem tkwią­cym w dużej, nie­po­ręcz­nej książce w twar­dej okładce pró­bo­wał upo­rać się z szybko top­nie­ją­cym, absur­dal­nie dużym roż­kiem lodów pista­cjo­wych. Gdy chcąc przejść na drugą stronę jezdni, na oślep zszedł z kra­węż­nika tuż przed jej samo­cho­dem, zna­lazł się zbyt bli­sko, by May, nawet sunąc z pręd­ko­ścią dwu­dzie­stu kilo­me­trów na godzinę, zdą­żyła zaha­mo­wać. Przedni zde­rzak tra­fił męż­czy­znę w kolana. Ude­rzony zasko­wy­czał jak pies, a May wci­snęła hamu­lec. Jej ofiara osu­nęła się nie­zdar­nie na maskę.

W pierw­szej chwili May stra­ciła dech z prze­ra­że­nia, że kogoś potrą­ciła, lecz zaraz potem wybu­chła śmie­chem, ponie­waż lody potrą­co­nego osob­nika prze­le­ciały nad przed­nią szybą samo­chodu i spa­dły na jej kolana. Roz­gnie­wany męż­czy­zna z tru­dem się wypro­sto­wał, w ręce miał pusty rożek.

– Dla­czego pani nie zwol­niła?! – krzyk­nął.

– Jecha­łam tak wolno, że wła­ści­wie się cofa­łam – odparła, usi­łu­jąc stłu­mić śmiech. – Może powi­nien pan patrzeć, gdzie pan idzie, zamiast trzy­mać książkę na twa­rzy i zaja­dać śmieszne lody. Ile pan ma lat? Osiem?

Męż­czy­zna poczer­wie­niał na twa­rzy. W pobliżu już zebrała się grupa roz­ba­wio­nych gapiów, a May nagle zro­biło się przy­kro, że ośmie­szyła tego czło­wieka. Gdzie, u dia­bła, podziały się moje dobre maniery? Już miała go prze­pro­sić, gdy facet dolał oliwy do ognia.

– To wcale nie jest śmieszne! – krzyk­nął, pocie­ra­jąc kolana. – Może pani powinna nauczyć się jeź­dzić w tym kraju, zanim pani kogoś zabije.

Gapie zachi­cho­tali i zaczęli kla­skać. Nie­któ­rzy nagry­wali tę wymianę zdań. Współ­czu­cie May dla męż­czy­zny wypa­ro­wało rów­nie szybko, jak rosła jej nie­chęć do tłumu. Będzie z nią nie­do­brze, jeśli zosta­nie uznana za głu­pią cudzo­ziemkę, nie­zdolną do cze­goś tak pro­stego jak jazda po wła­ści­wej stro­nie jezdni.

– A może pan powi­nien wycią­gnąć głowę z tyłka – powie­działa spo­koj­nie. – Nawia­sem mówiąc, dzwo­nili ze szpi­tala psy­chia­trycz­nego. Widać stę­sk­nili się już za tym brud­nym swe­trem.

Gapie ryk­nęli śmie­chem, klasz­cząc; nagle opo­wie­dzieli się po stro­nie May. Było jasne, że jej prze­ciw­nik zdaje sobie z tego sprawę i chce jak naj­szyb­ciej znik­nąć ludziom z oczu, może wpeł­znąć do jakiejś dziury i tam umrzeć. Pośpiesz­nie pod­niósł książkę z asfaltu, omal nie tra­cąc przy tym głowy pod pędzącą fur­go­netką, po czym z książką w ręku potruch­tał chod­ni­kiem do przy­stanku auto­bu­so­wego i usiadł na ławce, żeby się pozbie­rać.

Odcho­dził żegnany gwiz­dami gawie­dzi, a May zro­biło się strasz­nie wstyd. Zapar­ko­wała kawa­łek dalej i pode­szła do niego.

– Przy­szła pani mnie dobić? – zażar­to­wał.

May poka­zała mu swoje prawo jazdy.

– Wró­ci­łam, żeby prze­pro­sić i zapro­po­no­wać, że zawiozę pana do leka­rza. Trzeba się upew­nić, że wszystko z panem w porządku. Tu jest moje prawo jazdy, gdyby pan chciał wezwać poli­cję. A tak przy oka­zji… jestem Maryam.

– Ste­phen.

Podała mu rękę, ale on osten­ta­cyj­nie zlek­ce­wa­żył ten gest. Dotknęło ją takie dzie­cinne zacho­wa­nie, jed­nak chwilę potem zoba­czyła na jego nad­garstku krew prze­sią­ka­jącą przez swe­ter.

– Och, jesteś ranny – prze­stra­szyła się. – W samo­cho­dzie mam apteczkę. Zaraz wra­cam.

Pobie­gła do mustanga i chwy­ciła apteczkę. Lecz gdy spoj­rzała w kie­runku przy­stanku, zoba­czyła tylko pustą ławkę.

Rozdział 9

9

26 grud­nia 2067 Sta­cja Kosmiczna imie­nia Orville’a i Wil­bura Wri­gh­tów orbita oko­łok­się­ży­cowa

Proces łado­wa­nia naj­now­szych obra­zów z poszu­ki­wań – oznaj­mił męski głos SI – zakoń­czył się trzy godziny dwa­dzie­ścia sześć minut temu.

Na zakrzy­wio­nym ekra­nie się­ga­ją­cym od sufitu do pod­łogi poja­wił się wyso­kiej roz­dziel­czo­ści obraz Europy. Szcze­góły były tak wyraźne, że zda­wało się, iż można się­gnąć ręką do ekranu i dotknąć lodo­wa­tej, lśnią­cej powierzchni księ­życa, poprze­ci­na­nej krzy­żu­ją­cymi się ciem­nymi szcze­li­nami. W skrzą­cym się zamar­z­nię­tym morzu umiesz­czona była kap­suła z fla­gami wszyst­kich kra­jów uczest­ni­czą­cych w tej histo­rycz­nej misji.

Wie­lo­za­kre­sowy tele­skop został skon­stru­owany na potrzeby NASA do bada­nia pla­net poza­sło­necz­nych odle­głych o miliony lat świetl­nych. Teraz jego obiek­tyw, zdolny obser­wo­wać kosmos w falach widzial­nych, w pod­czer­wieni i nad­fio­le­cie, został wyce­lo­wany w Jowi­sza, by szu­kać śla­dów zagi­nio­nego statku „Haw­king II”. Poszu­ki­wa­nie zaczęło się od widoku Europy, następ­nie tele­skop powoli się obra­cał, niczym kamera fil­mowa na wózku, pene­tru­jąc kosmos. Ska­nu­jąc stop­niowo prze­strzeń o pro­mie­niu setek milio­nów kilo­me­trów, prze­cze­sy­wał obszar, przez który miała prze­bie­gać tra­jek­to­ria drogi powrot­nej „Haw­kinga II”. Z Europy prze­su­nął się przez orbitę gazo­wego olbrzyma Jowi­sza, tak ogrom­nego, że zajął więk­szość ekranu. Potem spoj­rze­nie tele­skopu prze­śli­znęło się przez pas pla­netoid pomię­dzy Jowi­szem a Mar­sem, przez orbitę Marsa, aby spo­cząć na krą­żą­cej po orbi­cie Księ­życa Sta­cji Wri­gh­tów.

W ostat­nim obra­zie Jowisz był widoczny tylko jako maleńki, led­wie dostrze­galny świe­cący punk­cik w morzu gwiazd. Poszu­ki­wa­nia objęły prze­strzeń odle­głą o bli­sko sześć­set milio­nów kilo­me­trów. Tę liczbę i ten obraz miał przed oczami Ste­phen Knox, gdy ana­li­zo­wał dane z dol­nej czę­ści ekranu. Musiał także przy­jąć do wia­do­mo­ści naj­gor­szą z danych – wyge­ne­ro­wany przez maszynę napis gło­szący: „Sta­tek nie­wy­kryty”.

– Wyłą­czyć ekran – powie­dział cicho.

Obraz znik­nął, a ekran powró­cił do swej funk­cji okna obser­wa­cyj­nego w gabi­ne­cie Ste­phena. Pusty han­gar, dobrze widoczny przez szybę, wyglą­dał niczym otwarta krwa­wiąca rana. Patrząc na swoje odbi­cie, Ste­phen pomy­ślał, że jest tak samo pusty w środku jak ten han­gar. Zwy­kle wyglą­dał jak typowy nauko­wiec – potar­gane kru­czo­czarne przy­pró­szone siwi­zną włosy, nie­ustan­nie odgar­niane z ciem­nych, badaw­czych oczu, broda nie­po­rządna i zbyt długa, pocią­gła, pobruż­dżona twarz czło­wieka zasad – lecz teraz przed­sta­wiał sobą obraz czło­wieka zże­ra­nego nie­po­ko­jem.

Wyda­wało się nie­mal nie do pomy­śle­nia, że zale­d­wie kilka tygo­dni wcze­śniej obser­wo­wał start „Haw­kinga II”, z jego żoną May i jego całym zespo­łem badaw­czym na pokła­dzie. Gdy sta­tek wystrze­lił w górę, wywo­łu­jąc wielki entu­zjazm wśród obser­wu­ją­cego tłumu, Ste­phen nie czuł rado­ści, jakiej się spo­dzie­wał, choć dzieło jego życia miało wła­śnie ode­grać zasad­ni­czą rolę w reali­za­cji jed­nej z naj­bar­dziej ambit­nych misji w histo­rii NASA. Zamiast tego ner­wowo bawił się obrączka ślubną, któ­rej zna­cze­nie zda­wało się maleć wraz z powięk­sza­jącą się odle­gło­ścią mię­dzy stat­kiem a sta­cją. Patrzył na prze­kaz wideo uka­zu­jący May na pokła­dzie; ema­no­wało z niej podobne przy­gnę­bie­nie. A gdy „Haw­king II” został pochło­nięty przez ciem­ność, Ste­phen zsu­nął obrączkę i scho­wał ją w szu­fla­dzie biurka razem z innymi nie­waż­nymi dro­bia­zgami.

Lot prze­bie­gał bez zakłó­ceń przez nieco ponad trzy­na­ście tygo­dni. Czło­wiek po raz pierw­szy posta­wił stopę na lodo­wej gra­nicy Europy. Sied­mio­dniowa eks­plo­ra­cja i pobra­nie pró­bek oka­zały się spek­ta­ku­lar­nym suk­ce­sem. A potem… cał­ko­wita utrata kon­taktu – znów po raz pierw­szy w dzie­jach NASA. I to nie na pewien czas… czego można się było spo­dzie­wać w przy­padku misji kosmicz­nych… ale na jede­na­ście dni. Jede­na­ście dni nie­prze­rwa­nej ciszy radio­wej. Nic nie nada­wano, niczego nie odbie­rano. Tele­me­tria padła. Stan załogi i statku nie­znany.

Ste­phen był przede wszyst­kim naukow­cem. Przez więk­szość życia żywił się i oddy­chał danymi empi­rycz­nymi, zda­wał więc sobie sprawę, że stało się coś złego. W przy­padku „Haw­kinga II” – naj­gor­szego. Z każ­dym mija­ją­cym dniem szanse załogi na prze­ży­cie gwał­tow­nie się zmniej­szały. Kosmos był wiecz­nie bez­li­to­sny. Tam nie ist­niało coś takiego jak nie­wielki pro­blem. Nawet naj­mniej­sze prze­oczone pęk­nię­cie mogło stać się zie­jącą dziurą głodną ludz­kiego życia. Życia May.

Mimo tej chłod­nej oceny sytu­acji Ste­phen nie mógł pozbyć się nie­ty­po­wego dla sie­bie, zabo­bon­nego prze­ko­na­nia, że musi zacho­wać czuj­ność, być jak latar­nia mor­ska w bez­kre­sie kosmosu. Wyobra­żał sobie żony mary­na­rzy sprzed wie­ków, wciąż wycze­ku­jące na brzegu morza na powrót mężów, choć był to próżny trud, bo morze nie zna lito­ści. Ale podob­nie jak dla tych kobiet, i dla niego codzienny rytuał czu­wa­nia był jedyną rze­czą, dzięki któ­rej nie ule­gał stra­chowi. Zawsze drwił z nadziei i z jej kuzyna agno­styka – opty­mi­zmu. Teraz bar­dzo ich jed­nak potrze­bo­wał, bła­gał o litość, pro­sił o naj­mniej­szą nawet odro­binę spo­koju ducha. Myśl o tym, że być może wysłał na śmierć trzy­dzie­ści pięć osób, z któ­rych jedna była miło­ścią jego życia, wypeł­niała każdy zaką­tek jego umy­słu, niczym zło­śliwy guz z prze­rzu­tami. Tym, co mogło uczy­nić tę myśl śmier­cio­no­śną, była moż­li­wość, że ni­gdy już nie będzie miał oka­zji powie­dzieć May, jak wiele dla niego zna­czy.

Lecz ten szcze­gólny pisto­let przy­ło­żony do głowy to cał­kiem inna histo­ria.

SI Ste­phena dała o sobie znać w inter­ko­mie.

– Jak długo? – zapy­tał Ste­phen, zanim SI się ode­zwała.

– Trzy­dzie­ści minut, pro­szę pana.

– Podaj mi prze­pa­skę na oczy i papie­rosa, pro­szę.

– Co mam podać, pro­szę pana?

– Nie­ważne.

– Czy życzy pan sobie kawy? A może pla­ster na stres?

– Nie, dzię­kuję.

Robert War­ren, dyrek­tor misji kosmicz­nych NASA i szef Ste­phena, zażą­dał jego obec­no­ści na obo­wiąz­ko­wym zebra­niu. Ste­phen nie miał złu­dzeń co do wyniku tego spo­tka­nia. Było rów­nie prze­wi­dy­walne jak więk­szość dzia­łań Roberta. Na znak pro­te­stu nie zamie­rzał pójść do gabi­netu tego czło­wieka i pozwo­lić się upo­ko­rzyć, na co, jak wie­dział, się zano­siło. Ten jeden raz, pomy­ślał sobie, on może się pofa­ty­go­wać do mnie, sukin­syn.

Wyłą­czył inter­kom SI oraz wszyst­kie linie łącz­no­ści i wró­cił do okna obser­wa­cyj­nego. W dzie­ciń­stwie spę­dził nie­zli­czone let­nie noce na przy­pa­try­wa­niu się gwiaz­dom. I teraz, kiedy już nie miał wąt­pli­wo­ści, że są to jego ostat­nie godziny w tym miej­scu, to wła­śnie tu chciał zabić czas, zanim spad­nie topór. Było mu jed­nak ciężko na duszy. To, co przez całe jego życie sta­no­wiło źró­dło inspi­ra­cji, w tej chwili wyda­wało się wrogą, zdra­dziecką mocą. Nie­za­leż­nie od tego, jak usil­nie pró­bo­wał patrzeć poza ten han­gar, jego umysł tam zako­twi­czył, w tym ostat­nim miej­scu, gdzie ją widział, i być może ostat­nim miej­scu, w któ­rym kie­dy­kol­wiek ją zoba­czy.

Rozdział 10

10

9 maja 2066 Sta­cja Wri­gh­tów

Musieli czę­sto przy­jeż­dżać na Sta­cję Wri­gh­tów, by May mogła kon­ty­nu­ować szko­le­nie, a Ste­phen nad­zo­ro­wać budowę labo­ra­to­riów na pokła­dzie „Haw­kinga II”. May prze­ko­nała go, by dołą­czył do niej pod­czas jed­nej z inspek­cji statku. Ni­gdy wcze­śniej nie robił cze­goś podob­nego i myśl o tym wpra­wiała go w śmier­telne prze­ra­że­nie. May zawsze znaj­do­wała spo­sób na wycią­gnię­cie go ze strefy kom­fortu. I wła­śnie teraz uno­sił się w han­ga­rze przy­wią­zany liną ase­ku­ra­cyjną, cze­ka­jąc na nią. „Haw­king II” na­dal był w doku, w trak­cie budowy. Ste­phen podzi­wiał pla­ne­tarny kształt statku, jego sie­dem pokła­dów róż­nej wiel­ko­ści. „Haw­king II” został zapro­jek­to­wany przez Radźa Kapura, wybit­nego inży­niera z NASA, z Zarządu do spraw Roz­woju Tech­niki Kosmicz­nej, a z cza­sem jed­nego z bli­skich przy­ja­ciół Ste­phena. Sta­tek był nie tylko cudem tech­niki, ale także dzie­łem sztuki. I co waż­niej­sze – dzie­łem życia Radźa Kapura.

– Dobrze się bawimy? – zapy­tała May.

Zakoń­czyw­szy inspek­cję, pod­le­ciała bez liny do Ste­phena. Zza szyby hełmu bły­snął jej prze­korny uśmiech.

– Prawdę mówiąc, tak, choć trudno w to uwie­rzyć – odparł. – Warto było obej­rzeć ten sta­tek na wła­sne oczy.

– Chcesz zoba­czyć wię­cej?

– Hm, jasne, ale jak my… – Poru­szył liną, która go przy­trzy­my­wała.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki