Autobiografia - Agata Christie - ebook + książka

Autobiografia ebook

Agata Christie

0,0
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Agata Christie to autorka niezwykła. Pisała nieustannie przez ponad pół wieku. Jej powieści kryminalne, przetłumaczone na ponad sto języków, pozostają najlepiej sprzedającymi się tytułami wszech czasów, a sztuka Pułapka na myszy to najdłużej grane przedstawienie w historii teatru. Choć od śmierci królowej kryminału minęło ponad trzydzieści lat, liczba czytelników jej książek stale rośnie.

Autobiografia - opublikowana po raz pierwszy rok po śmierci autorki - ukazuje fascynujące życie Agaty Christie: dzieciństwo, młodość, dwa małżeństwa, dwie wojny światowe, rewolucję obyczajową, podróż dookoła świata, odkrycia archeologiczne na Bliskim Wschodzie... Przede wszystkim jednak to skrupulatny i zaskakująco świeży opis dojrzewania do miłości, do pisarstwa, do życia. Możemy przyjrzeć się geniuszowi autorki z bliska - porywa inteligencją, zaskakuje wyobraźnią, niezwykłym poczuciem humoru, a nade wszystko dystansem do siebie, taktem i przenikliwością spojrzenia. Na okładce anglojęzycznego wydania Autobiografii można przeczytać: "to najlepsza rzecz, jaką Christie kiedykolwiek napisała". Nie bez racji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 948

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



WROCŁAW 2014

Tytuł oryginału

An Autobiography

Projekt serii

MARIUSZ BANACHOWICZ

Projekt okładki

PAWEŁ BEDNARA

Zdjęcie na okładce

TOPFOTO/Forum

Redakcja techniczna

PAWEŁ BEDNARA

Zdjęcia wewnątrz książki za zgodą wydawcy oryginału.

AGATHA CHRISTIE: AN AUTOBIOGRAPHY © 1977 Agatha Christie Limited. All rights reserved. AGATHA CHRISTIE, The Agatha Christie Signature, POIROT and MISS MARPLE are registered trade marks of Agatha Christie Limited in the UK and/or elsewhere. All rights reserved.

Introduction © Mathew Prichard 2010.

Polish edition published by Publicat S.A. MMX, MMXIII (wydanie elektroniczne)

Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.

www.agathachristie.com

ISBN 978-83-245-9499-3

logo-wd.jpg

jest znakiem towarowym Publicat S.A.

Publicat S.A.

61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24

tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00

e-mail: [email protected], www.publicat.pl

Oddział we Wrocławiu

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66

e-mail: [email protected]

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

OD WYDAWCY[1]

Agata Christie zaczęła pisać tę książkę w kwietniu 1950 roku, a ukończyła ją jakieś piętnaście lat później, gdy miała lat siedemdziesiąt pięć. Każda pisana przez tak długi okres książka musi zawierać powtórki i niekonsekwencje, które trzeba usunąć. Nie zostało jednak pominięte nic istotnego i w dużej mierze jest to autobiografia w takiej formie, w jakiej sama pisarka pragnęłaby ją wydać.

Skończyła ją pisać, gdy miała siedemdziesiąt pięć lat, gdyż, jak to ujęła: „To właściwy, jak sądzę, moment, żeby przestać. Dlatego że, jeśli chodzi o życie, to jest to już wszystko, co da się o nim powiedzieć”. Ostatnie dziesięć lat życia przyniosło jej godne odnotowania sukcesy: film Morderstwo w Orient Ekspressie, dalsze fenomenalne powodzenie Pułapki na myszy, rosnąca z roku na rok na całym świecie sprzedaż jej książek, w Stanach Zjednoczonych pierwsze miejsca na listach bestsellerów, podobnie jak w Wielkiej Brytanii, odznaczenie w roku 1971 Orderem Imperium Brytyjskiego. Były to jednak tylko dodatkowe laury za osiągnięcia, które w swojej opinii miała już za sobą. W roku 1965 mogła w zgodzie z prawdą napisać: „Jestem zadowolona. Robiłam to, co chciałam robić”.

Jakkolwiek jest to autobiografia i zaczyna się, jak na każdą autobiografię przystało, od początku, i zmierza do momentu, w którym autorka pisać skończyła, Agata Christie nie dała się skrępować zbyt rygorystycznymi wymogami chronologii. Urok tej książki polega między innymi na tym, że pisarka porusza się ze swobodą, tak jak ma ochotę – tu przerywa relację i zastanawia się nad niepojętymi zwyczajami pokojówek lub rekompensatami podeszłego wieku, tam znowu skacze do przodu, bo własne cechy z dzieciństwa żywo przypominają jej wnuka. Nie czuje się też zobowiązana wszystko umieszczać w autobiografii. O kilku epizodach, które pewnym osobom mogą wydawać się ważne – na przykład o słynnym zniknięciu – nie wspomina, jakkolwiek w tym szczególnym przypadku aluzje w innych miejscach do wcześniejszego ataku amnezji dostarczają klucza do prawdziwego przebiegu wydarzeń. Co do reszty, „pamiętam, jak przypuszczam, to, co chciałam zapamiętać”, choć więc opisuje z ujmującą godnością rozstanie z pierwszym mężem, zwykle chciała pamiętać radosne lub zabawne strony swojego życia. Niewielu ludzi potrafi czerpać z niego intensywniejszą czy też bardziej różnorodną radość, a ta książka jest przede wszystkim hymnem o radości życia.

Gdyby Agata Christie dożyła wydania tej książki drukiem, bez wątpienia chciałaby wyrazić podziękowanie wielu osobom, które pomogły wnieść tę radość w jej życie; przede wszystkim oczywiście mężowi, Maxowi, i swojej rodzinie. Z naszej strony, jako jej wydawców, właściwe zapewne byłoby podziękowanie autorce. Przez pięćdziesiąt lat tyranizowała nas, ganiła i zachwycała. Domagała się najwyższego poziomu we wszystkich dziedzinach pracy wydawniczej, co było stałym dla nas wyzwaniem. Jej pogodne usposobienie i werwa wnosiły ciepło w nasze życie. To, że pisanie sprawiało pisarce wielką przyjemność, wyraźnie można wyczytać ze stronic tej książki, nie widać natomiast tego, jak dalece potrafiła przekazać tę przyjemność wszystkim mającym kontakt z jej twórczością, tak że publikowanie książek Agaty Christie stawało się zajęciem rozkosznym. Agata Christie pozostanie, to rzecz pewna, osobistością jedyną w swoim rodzaju jako człowiek i pisarka.

PRZEDSŁOWIE
NIMRUD W IRAKU, 2 KWIETNIA 1950

Nimrud to współczesna nazwa starożytnego miasta Kalah, wojskowej stolicy Asyryjczyków. Nasz Dom Ekspedycji zbudowany jest z glinianych cegieł. Stoi po wschodniej stronie kopca i mieści kuchnię, jadalnię połączoną ze świetlicą, małe biuro, pracownię, duży magazyn oraz malutką ciemnię. My wszyscy śpimy w namiotach. W tym roku dodano do Domu Ekspedycji jeszcze jeden pokój, o powierzchni mniej więcej trzech metrów kwadratowych. Jest tam cementowa podłoga, na niej leżą rogoże i kilka wesołych szorstkich dywaników. Na ścianie wisi obraz młodego irakijskiego malarza – barwna masa kolorowych kostek przedstawia dwa osiołki przechodzące przez suk. Okno wychodzi na wschód i widać przez nie ośnieżone wierzchołki gór w Kurdystanie. Na drzwiach od strony zewnętrznej przyczepiono kwadratową tabliczkę z wypisanym pismem klinowym BEIT AGATHA (Dom Agaty).

Jest to zatem mój „dom”. Chodzi o to, żebym miała w nim całkowitą swobodę i mogła poświęcić się pisaniu. Kiedy prace wykopaliskowe nabiorą tempa, nie będzie zapewne na to czasu. Znaleziska muszą być oczyszczone i naprawione. Zacznie się też fotografowanie, zaopatrywanie w metryczki, katalogowanie oraz pakowanie. Niemniej przez pierwszy tydzień, a może i dziesięć dni, będzie sporo wolnych chwil.

Co prawda, nie brak też rzeczy utrudniających koncentrację. Po dachu skaczą arabscy robotnicy i wesoło pokrzykują do siebie, przesuwając niestabilne drabiny. Szczekają psy, gulgocą indyki. Koń policjanta pobrzękuje łańcuchem, a drzwi i okno już to nie chcą się domknąć, już to na zmianę się otwierają. Siedzę przy całkiem solidnym drewnianym stole, obok siebie mam kolorowe blaszane pudło – takie, z jakim zazwyczaj podróżują Arabowie. Zamierzam przechowywać w nim swój maszynopis.

Powinnam pracować nad powieścią kryminalną, ale w zgodzie z naturalnym u pisarza pragnieniem pisania zachciało mi się zupełnie nieoczekiwanie napisać autobiografię. Pragnienie to, jak mi mówiono, ogarnia prędzej czy później każdego. I nagle też ogarnęło mnie.

Po namyśle dochodzę do wniosku, że autobiografia to za duże słowo. Sugeruje bowiem metodyczne studium całego życia danej osoby. Obejmuje nazwiska, daty i miejsca podawane w ściśle chronologicznym porządku. Ja zaś chcę zanurzyć jakby rękę w rogu obfitości i wyciągnąć garść mieszanych wspomnień.

Życie, jak sądzę, składa się z trzech części: z absorbującej i zazwyczaj sprawiającej przyjemność teraźniejszości, która gna z zabójczą szybkością; z przyszłości, zamglonej i niepewnej, którą można sobie planować na wiele różnych sposobów, a im dziksze są te plany i bardziej nieprawdopodobne, tym lepiej, bo jeśli nic z owych zamierzeń nie wyjdzie, to przynajmniej ma się uciechę z samego układania planów; i z trzeciej części, przeszłości, wspomnień i rzeczywistości tworzących podłoże obecnego życia, które nagle przywołuje jakiś zapach, kształt wzgórza, stara piosenka – jakaś błahostka zmuszająca cię nieoczekiwanie do powiedzenia: – Przypominam sobie... – ze szczególną i dość niewytłumaczalną przyjemnością.

Wspominanie to jedna z rekompensat, jakie przynosi wiek, i to rekompensat z pewnością bardzo miłych.

Na nieszczęście często się pragnie nie tylko wspominać, lecz także mówić o tym, co się pamięta. A to, jak trzeba sobie stale powtarzać, innych nudzi. Dlaczegóż mieliby interesować się tym, co ostatecznie jest twoim, nie ich życiem? Czasami w osobach młodszych budzisz niejaką historyczną ciekawość.

– Przypuszczam – mówi wykształcona dziewczyna z pewnym zainteresowaniem – że pani pamięta całą wojnę krymską?

Dość dotknięta odpowiadam, że nie jestem aż tak wiekowa. Odrzucam również ewentualność udziału w powstaniu sipajów w Indiach. Przyznaję się natomiast do wspomnień z wojny burskiej – brał w niej udział mój brat.

W najwcześniejszym wspomnieniu, jakie pojawia się w mojej pamięci, wyraźnie widzę siebie idącą wraz z matką w dzień targowy ulicami Dinard. Jakiś chłopak z wielkim koszem zderza się ze mną, rani mnie w rękę i prawie powala na ziemię. Ręka bardzo boli. Zaczynam płakać. Mam pewno z siedem lat.

Moja matka, która lubi zachowywać się po stoicku w miejscach publicznych, napomina mnie.

– Pomyśl – mówi – o naszych dzielnych żołnierzach w Afryce Południowej.

Wrzeszczę w odpowiedzi: – Nie chcę być dzielnym żołnierzem. Chcę być tchórzem!

Co decyduje o wyborze wspomnień? Życie przypomina siedzenie w kinie. Pstryk! I oto ja: dziecko pałaszujące ptysie na swoich urodzinach. Pstryk! Minęły dwa lata i siedzę na kolanach u babci, elegancko zesznurowana, jak kurczak przysłany dopiero co od Whiteleya, i niemal pękam z radości na myśl o tym żarcie.

To jedynie chwilki – a między nimi długie puste przestrzenie miesięcy czy nawet lat. Gdzie się wtedy było? Przywodzi to na myśl jedno z pytań Peer Gynta: „Gdzie byłem, ja, prawdziwy, cały?”.

Nigdy nie poznamy całego człowieka, jakkolwiek niekiedy w okamgnieniu poznajemy prawdziwego człowieka. Osobiście jestem przekonana, że czyjeś wspomnienia przedstawiają te chwile, które choć wydawać się mogą mało ważne, niemniej prezentują wewnętrzne „ja” i tego kogoś jako osobę najbardziej rzeczywistą.

Jestem dziś tą samą osobą co owa poważna dziewczynka z jasnopłowymi anglezami. Cielesna skrytka, w której zamieszkuje dusza, rośnie, rozwija instynkty i upodobania, uczucia i zdolności intelektualne, lecz ja, prawdziwa Agata, pozostaję taka sama. Nie znam całej Agaty. Całą Agatę, jak wierzę, zna tylko Bóg.

Tak więc my wszystkie – mała Agata Miller i duża Agata Miller, i Agata Christie, i Agata Mallowan – podążamy naszą drogą. Dokąd? Tego człowiek nie wie – i to oczywiście sprawia, że życie jest fascynujące. Zawsze uważałam i nadal uważam, że życie jest fascynujące.

Wie się o nim tak mało – zna się jedynie własną niewielką rólkę – jest się więc jakby aktorem, który ma wygłosić kilka zdań w pierwszym akcie. Napisano mu na maszynie tekst jego kwestii i tylko tyle wie. Nie czytał sztuki. Dlaczegóż miałby ją czytać? Ma jedynie powiedzieć: – Telefon nie działa, proszę pani – a następnie usunąć się w cień.

Kiedy jednak w dniu przedstawienia kurtyna pójdzie w górę, zobaczy całą sztukę i wraz z innymi, stojąc w rzędzie, kłaniać się będzie widzom.

Za jedną z najbardziej intrygujących rzeczy w życiu uważam to, że bierzemy udział w czymś, czego zupełnie nie rozumiemy.

Uwielbiam żyć. Bywam czasem okropnie zrozpaczona, bardzo nieszczęśliwa, udręczona smutkiem, ale przy tym wszystkim wiem z całą pewnością, że cudownie jest żyć.

A zatem zamierzam delektować się wspomnieniami – bez pośpiechu – pisząc sobie po parę stroniczek od czasu do czasu. Zadanie to pewno zabierze mi wiele lat. Lecz dlaczego właściwie nazywam to zadaniem? To raczej przywilej. Ujrzałam kiedyś stary chiński obraz, który bardzo mi się spodobał. Widać na nim było starca siedzącego pod drzewem i bawiącego się przekładaniem sznurka z palców na palce. Obraz nosił tytuł Stary człowiek delektuje się próżnowaniem. Nigdy go nie zapomniałam.

Tak więc ustaliwszy, że będę smakować wspomnienia, powinnam chyba już zacząć. I choć nie oczekuję, żeby udało mi się zachować ciągłość chronologiczną, mogę przynajmniej spróbować zacząć od samego początku.

CZĘŚĆ PIERWSZA
ASHFIELD

O ! ma chère maison ; mon nid, mon gîte

Le passé t’habite... O ! ma chère maison (...)[2]

I

Jedną z najlepszych rzeczy, jakie mogą ci się przydarzyć w życiu, jest szczęśliwe dzieciństwo. Moje było bardzo szczęśliwe. Miałam ukochany dom i ogród, mądrą i cierpliwą nianię, ojca i matkę łączyła wzajemna miłość, dzięki czemu cieszyli się szczęściem małżeńskim i rodzicielskim.

Patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że nasz dom był domem prawdziwie szczęśliwym. W dużej mierze dzięki mojemu ojcu, człowiekowi niezwykle zgodnemu. Dzisiaj ta zaleta nie bywa zbytnio podkreślana. Ludzie interesują się raczej, czy ktoś jest zdolny, pracowity, czy przyczynia się do pomyślności ogółu, czy „liczy się” w całości układu. Charles Dickens w Dawidzie Copperfieldzie ujął prześlicznie tę kwestię:

– Czy brat twój to przyjemny człowiek, Peggotty? – ostrożnie spytałem.

– Ach! Jaki przyjemny! – zawołała Peggotty.

Zadaj sobie to pytanie, myśląc o większości swoich przyjaciół i znajomych, a zapewne zdziwisz się, jak rzadko odpowiesz tak jak Peggotty.

Według współczesnych standardów mój ojciec prawdopodobnie nie cieszyłby się aprobatą. Był człowiekiem leniwym. W tamtych czasach się nie pracowało, jeśli dysponowało się dochodami, które zapewniały niezależność. Nie oczekiwano tego.

Podejrzewam zresztą, że ojca nie uważano by za szczególnie dobrego pracownika.

Codziennie rano opuszczał nasz dom w Torquay i udawał się do swojego klubu. Przyjeżdżał dorożką na lancz i po południu wracał znowu do klubu, gdzie grał do wieczora w wista, pojawiając się w domu w porze przebierania się do kolacji. W sezonie spędzał dni w Klubie Krykietowym, którego był prezesem. Czasami urządzał także amatorskie przedstawienia. Miał mnóstwo przyjaciół i uwielbiał ich gościć. Co tydzień wydawano u nas w domu wielkie przyjęcie, a na proszone kolacje rodzice chodzili zazwyczaj dwa lub trzy razy w tygodniu.

Moja matka na krótko przed wielką wojną

Dopiero później uświadomiłam sobie, jak bardzo ojca kochano. Po jego śmierci przychodziły listy z całego świata. A i wśród miejscowych kupców, dorożkarzy, dawnych pracowników cieszył się wielką sympatią – wciąż podchodzi do mnie jakiś stary człowiek i mówi: – Ach, świetnie pamiętam pana Millera. Nigdy go nie zapomnę. Niewielu jest dzisiaj takich jak on!

Ojciec nie wyróżniał się jakimiś wybitnymi zaletami czy szczególną inteligencją. Myślę, że był to człowiek szczerego i dobrego serca, i naprawdę troszczył się o bliźnich. Obdarzony wielkim poczuciem humoru, z łatwością potrafił innych rozśmieszyć. Nie miał w sobie ani krzty małostkowości czy zawiści i odznaczał się wprost fantastyczną wielkodusznością. Charakteryzowała go również wrodzona radość życia i pogoda ducha.

Matka natomiast była zupełnie inna – zagadkowa i frapująca – o osobowości silniejszej niż ojca i poglądach nader oryginalnych – bojaźliwa i niepewna siebie, a w gruncie rzeczy, jak mi się wydaje, z natury melancholiczka.

Cieszyła się wielkim przywiązaniem służących i dzieci, a każdego jej słowa słuchano zawsze z uwagą. Mogłaby być wprost znakomitą wychowawczynią. Cokolwiek ci mówiła, to stawało się natychmiast ciekawe i doniosłe. Jednostajność ją nudziła, toteż przerzucała się z tematu na temat, w związku z czym czasem rozmowa stawała się chaotyczna. Jak mawiał mój ojciec, matka grzeszyła brakiem poczucia humoru. Protestowała urażonym tonem, broniąc się przed tego rodzaju zarzutem: – To dlatego że, mnie nie śmieszą niektóre twoje dykteryjki, Fred... – Wówczas ojciec wybuchał śmiechem.

Była o prawie dziesięć lat młodsza od swojego męża i kochała go zapamiętale od dziesiątego roku życia. Przez cały czas, gdy on jako wesoły młodzieniec krążył między Nowym Jorkiem a południową Francją, moja matka, nieśmiałe, ciche dziewczę, siedziała w domu, rozmyślała o nim, od czasu do czasu pisała wiersz w swoim „sztambuchu” i wyszywała dla niego sakiewkę. Nawiasem mówiąc, ojciec miał tę sakiewkę przez całe życie.

Typowy romans w stylu wiktoriańskim, wzbogacony jednak głębokim uczuciem.

Interesuję się swoimi rodzicami nie tylko dlatego, że byli to moi rodzice, lecz także dlatego, że osiągnęli tę jakże rzadką osobliwość – szczęśliwe małżeństwo. Do tej pory widziałam tylko cztery całkowicie udane mariaże. Czy jest jakaś recepta na sukces na tym polu? Nie sądzę. W jednym z owych czterech przypadków siedemnastoletnia panna poślubiła mężczyznę starszego o piętnaście lat. On się opierał, twierdząc, że ktoś w tak młodym wieku nie może wiedzieć, czego chce. Na co dziewczę odparło, że wie doskonale i że decyzję wyjścia za niego podjęło już przed trzema laty! Ich pożycie małżeńskie skomplikował dodatkowo fakt zamieszkania z nimi matki jednej, a następnie i drugiej strony, a już to wystarczy, żeby rozłożyć większość związków. Ta żona jest uosobieniem niezwykłego spokoju. Przypomina mi trochę moją matkę, choć nie ma jej błyskotliwości ani zainteresowań intelektualnych. Mają troje dzieci, które dawno już wyfrunęły z domu. Ich związek trwa ponad trzydzieści lat i nadal są sobie szczerze oddani. W drugim z tych przypadków młodzian ożenił się z wdową starszą od niego o piętnaście lat. Długo go odrzucała, ale w końcu się zgodziła, i potem żyli szczęśliwie aż do jej śmierci trzydzieści pięć lat później.

Moja matka, Clara Boehmer, zaznała niedoli jako dziecko. Jej ojciec, oficer Pułku Strzelców Argyllskich, zrzucony przez konia doznał śmiertelnych obrażeń; moja babka, kobieta młoda i ładna, pozostała sama, mając lat dwadzieścia siedem, czworo dzieci i jedynie wdowią rentę. Wtedy to starsza siostra, którą niedawno poślubił pewien zamożny Amerykanin, żeniąc się po raz wtóry, napisała do niej, proponując, że jedno dziecko zaadoptuje i wychowa jako swoje.

To była propozycja nie do odrzucenia dla zatroskanej młodej wdowy, która usiłowała z szycia utrzymywać i kształcić czwórkę dzieci. Spośród swojej gromadki – trzech chłopców i dziewczynki – wybrała dziewczynkę. Być może sądziła, że chłopcy dadzą sobie radę w życiu, podczas gdy dziewczynka wymaga lepszych warunków albo, o czym moja matka zawsze była przekonana, kochała bardziej synów. Mała Clara opuściła Jersey i pojechała do północnej Anglii do obcego domu. Odczuwana uraza, jakże bolesna świadomość, że jest niechcianym dzieckiem, odbiły się, moim zdaniem, na jej stosunku do życia. Nastawiły ją nieufnie do samej siebie i podejrzliwie wobec miłości innych. Ciotka była dobrą kobietą, łagodną i wielkoduszną, nie umiała jednak wczuć się w to, co przeżywa dziecko. Mojej matce zapewniono wszelkie tak zwane plusy, jakie może dać zamożny dom i staranne wykształcenie, utraciła natomiast coś, czego niczym nie da się zastąpić – beztroskie życie razem z braćmi we własnym domu. Dość często w rubrykach listów nadsyłanych do redakcji gazet widywałam zapytania zatroskanych rodziców, czy powinni oddać swoje dziecko innym ludziom ze względu na „przywileje, jakie zyska, takie jak pierwszorzędne wykształcenie, którego ja córce nie mogę zapewnić”. Zawsze miałam ochotę wykrzyknąć: Nie oddawajcie córki. Co znaczy najlepsze na świecie wykształcenie wobec własnego domu i rodziny, miłości i poczucia bezpieczeństwa płynącego z przynależenia do niej?

Moja matka czuła się w nowym domu okropnie nieszczęśliwa. Po nocach płakała, wychudła i zmizerniała, a w końcu tak się pochorowała, że ciotka wezwała lekarza. Był to doświadczony starszy pan i pogadawszy z dziewczynką, oznajmił ciotce: – Mała tęskni za domem. – Ciotka się zdumiała i nie chciała wierzyć. – Ależ nie – powiedziała. – To niemożliwe. Clara jest dobrym, spokojnym dzieckiem, nie sprawia nigdy żadnych kłopotów i czuje się całkiem szczęśliwa. – Stary doktor wrócił do dziewczynki i jeszcze raz z nią rozmawiał. Ma braci, prawda? Ilu? Jak im na imię? A wtedy mała wybuchnęła płaczem i cała prawda wyszła na jaw.

Ujawnienie prawdy zmniejszyło napięcie, niemniej poczucie, że „jest się niechcianym dzieckiem”, pozostało na zawsze. Myślę, że miała o to pretensję do swojej matki do końca życia. Przywiązała się natomiast bardzo do swojego amerykańskiego wuja. W owym czasie był już człowiekiem chorym, ale lubił małą, cichą Clarę, a ona przychodziła i czytała mu swą ukochaną książkę Król Złotej Rzeki. Prawdziwą radość w jej życie wnosiły jednak wizyty pasierba ciotki – Freda Millera – „kuzyna Freda”. Miał wówczas mniej więcej dwadzieścia lat i zawsze nader miło odnosił się do swojej małej „kuzynki”. Pewnego razu – miała wtedy około jedenastu lat – powiedział do macochy:

– Jakie piękne oczy ma Clara!

Clara, która uważała się za okropnie nieładną, poszła na górę i obejrzała się w dużym lustrze toalety ciotki. Może jej oczy rzeczywiście są niebrzydkie... Niezmiernie się uradowała. Od tego momentu jej serce należało już nieodwołalnie do Freda.

W Ameryce jeden ze starych przyjaciół rodziny przepowiedział wesołemu młodzieńcowi: – Freddie, pewnego dnia ożenisz się z tą swoją angielską kuzyneczką.

– Z Clarą? Przecież to dziecko – odparł zaskoczony Fred.

Niemniej żywił specjalne względy dla uwielbiającej go dziewczynki. Zachował dziecinne listy i wiersze, które do niego pisała, i po wielu flirtach z pięknymi i dowcipnymi nowojorskimi pannami (wśród nich z Jenny Jerome, późniejszej lady i żony Randolpha Churchilla) przyjechał do Anglii i poprosił cichą kuzyneczkę, żeby została jego żoną.

Ashfield

Typowe dla mojej matki było to, że stanowczo odmówiła.

– Dlaczego? – spytałam ją kiedyś.

– Bo byłam krępa – odparła.

Oryginalny powód, lecz dla niej całkiem wystarczający.

Mój ojciec nie dał się zniechęcić. Przyszedł ponownie i tym razem matka przemogła swoje obiekcje i dość niepewnie zgodziła się go poślubić, nie bez obaw, że się „nią rozczaruje”.

Pobrali się zatem. Ślubna fotografia, którą mam, ukazuje ładną dziewczynę o poważnej twarzy, ciemnych włosach i dużych orzechowych oczach.

Jeszcze zanim urodziła się moja siostra, rodzice pojechali do Torquay, wówczas modnego zimowego uzdrowiska, cieszącego się taką renomą jak później Riwiera, i wynajęli sobie mieszkanie z meblami. Ojca oczarowała ta miejscowość, bo uwielbiał morze. Mieszkało tam paru jego przyjaciół, a inni, Amerykanie, zjeżdżali się zimą. Tam też urodziła się moja siostra Madge i wkrótce potem rodzice wyruszyli do Ameryki, gdzie w owym czasie zamierzali na stałe się osiedlić. Żyli jeszcze dziadkowie mego ojca, u których w spokojnym wiejskim domu w Nowej Anglii wychowywał się po śmierci swojej matki na Florydzie. Był bardzo do nich przywiązany, a oni marzyli o poznaniu jego żony i maleńkiej córeczki. Podczas pobytu w Ameryce urodził się mój brat. W jakiś czas potem ojciec zdecydował się na powrót do Anglii. Ledwo jednak przyjechał, komplikacje w interesach odwołały go ponownie do Nowego Jorku. Zaproponował wobec tego matce, żeby wynajęła umeblowany dom w Torquay i w nim zamieszkała, zanim on będzie mógł wrócić.

Matka wyruszyła zatem na obchód domów do wynajęcia w Torquay. Po powrocie oznajmiła z triumfem: – Fred, kupiłam dom!

Mój ojciec o mało nie upadł z wrażenia, bo nadal zamierzał mieszkać w Ameryce.

– Ale dlaczego to zrobiłaś? – spytał.

– Bo mi się ten dom podobał – wyjaśniła.

Obejrzała około trzydziestu pięciu domów i przypadł jej do gustu tylko jeden, a ten był wyłącznie na sprzedaż – właściciele nie chcieli go wynająć. Wobec tego matka, której wuj pozostawił dwa tysiące funtów, zwróciła się do ciotki, swojej mandatariuszki, i bezzwłocznie ten dom kupiły.

– Przecież my tu zostaniemy najwyżej rok – jęknął ojciec.

– Można go będzie odsprzedać – odparła matka, którą zawsze uważaliśmy za jasnowidzącą. Pewno niejasno przewidywała, że jej rodzina pozostanie w tym domu przez wiele lat.

Pokochałam ten dom, jak tylko do niego weszłam – upierała się. – Tchnie cudowną atmosferą spokoju.

Dom należał do niejakich Brownów, którzy byli kwakrami, i gdy matka z pewnym wahaniem wyraziła współczucie pani Brown, że musi opuścić miejsce, gdzie przeżyli tyle lat, staruszka odparła łagodnym tonem:

– Raduję się na myśl, że zamieszkasz tu ty, moja droga, ze swoimi dziatkami. Brzmiało to jak błogosławieństwo, według matki.

Święcie wierzę, że ten dom cieszył się błogosławieństwem. Była to całkiem zwyczajna willa, nie w modnej części Torquay – Warberry czy Lincombe – lecz po drugiej stronie miasta, w starszej części Tor Mohun. Stała przy drodze, która w owych czasach prowadziła prawie od razu na wieś, w opłotki i pola hrabstwa Devonshire. Dom nosił nazwę Ashfield i niemal przez całe moje życie – z przerwami – był moim domem.

Ojciec nie osiadł ostatecznie w Ameryce. Polubił tak bardzo Torquay, że postanowił się stamtąd nie ruszać. Przywiązał się do swojego klubu i swojego wista, i swoich przyjaciół. Matka, choć nie cierpiała mieszkania w pobliżu morza, nie lubiła żadnych zgromadzeń towarzyskich i nie umiała grać w gry karciane, w Ashfield czuła się szczęśliwa, wydawała duże przyjęcia, brała udział w różnych towarzyskich zebraniach, a w ciche wieczory spędzane w pieleszach domowych wypytywała męża łapczywie i z dużą dozą niecierpliwości o miejscowe skandale i o to, co było tego dnia w klubie.

– Nic – odpowiadał z zadowoleniem mój ojciec.

– Ależ, Fred, ktoś musiał chyba powiedzieć coś ciekawego?

Ojciec uczynnie grzebał w pamięci, lecz nic mu na myśl nie przychodziło. Z tego M. to taki sknera, mówił, że nawet nie kupi rano gazety, tylko idzie do klubu i tam ją czyta, a potem upiera się, żeby szczegółowo ją relacjonować wszystkim obecnym w klubie. – Słuchajcie, moi drodzy, widzieliście artykuł o Pendżabie? – i tak dalej. Wszyscy się irytują, bo M. to jeden z najbogatszych ludzi w klubie.

Matka, która słyszała to już przedtem, nie czuje się bynajmniej usatysfakcjonowana. Ojciec pogrąża się w cichym zadowoleniu. Siedzi, wygodnie oparty w fotelu, wyciąga nogi w stronę kominka i delikatnie skrobie się po głowie (zakazana rozrywka).

– O czym myślisz, Fred? – indaguje matka.

– O niczym – odpowiada mój ojciec w zgodzie z prawdą.

– Nie można myśleć o niczym!

Takie twierdzenie zbija ją nieodmiennie z tropu. Dla niej to nie do przyjęcia. Przez jej umysł przelatują myśli z szybkością jaskółek w locie. Zazwyczaj myśli o trzech rzeczach naraz, jak więc można mówić, że myśli się o niczym.

Poglądy mojej matki, jak uświadomiłam sobie wiele lat później, zawsze lekko odbiegały od rzeczywistości. Widziała wszechświat w jaśniejszych kolorach, niżby należało, a ludzi jako lepszych czy gorszych od tych, jakimi byli naprawdę. Zapewne cicha i powściągliwa w dzieciństwie, ukrywała głęboko własne uczucia, a teraz skłaniała się do widzenia świata jako dramatu, niekiedy bliskiego już melodramatowi. Obdarzona silną i twórczą wyobraźnią, nigdy nie widziała szarzyzny lub zwyczajności rzeczy. Miewała też osobliwe przebłyski intuicji – wiedziała nagle, o czym myślą inni ludzie. Kiedy mój brat jako młodzieniec był w wojsku i wpadł w tarapaty finansowe, o których nie chciał mówić rodzicom, któregoś wieczoru zaskoczyła go, gdy siedział po ciemku, zasępiony i zmartwiony. – Monty, chodziłeś pożyczać pieniądze? Czy wziąłeś pożyczkę na konto spadku po dziadku? Nie powinieneś tego robić. Lepiej idź do ojca i powiedz mu o tym.

Jej zdolności pod tym względem zdumiewały zawsze rodzinę. Moja siostra powiedziała kiedyś: – Jeśli nie chcę, żeby mama o czymś wiedziała, to nawet o tym nie myślę, gdy ona jest w pokoju.

II

Trudno przewidzieć, jaką kto ma pamięć. Ja pamiętam wyraźnie swoje trzecie urodziny. Nabieram poczucia własnej ważności. Jemy podwieczorek w ogrodzie – w tej jego części, gdzie później między dwoma drzewami wisiał hamak.

Stoi tam stół, na nim ciastka oraz mój tort urodzinowy, cały polukrowany i ze świeczkami na środku. Trzema świeczkami. A potem wydarza się coś nadzwyczajnego – maleńki czerwony pajączek, tak niewielki, że ledwo go mogę dojrzeć, biegnie po białym obrusie. – To pająk przynoszący szczęście na twoje urodziny, Agato... – mówi mama. Po czym pamięć zawodzi, pozostają jedynie strzępy wspomnień z niekończącego się targowania brata o to, ile wolno mu zjeść ptysiów. Rozkoszny, bezpieczny, ale i podniecający świat dzieciństwa. Moim najbardziej chyba fascynującym miejscem jest ogród. Z każdym rokiem ogród ten znaczył dla mnie więcej. Znałam w nim każde drzewo i do każdego z nich przywiązywałam szczególne znaczenie. Od najwcześniejszych czasów w moim umyśle dzielił się na trzy odrębne części.

Był ogród kuchenny, zamknięty wysokim murem sąsiadującym z drogą. Nie wydawał mi się interesujący, prócz tego, że dostarczał malin i zielonych jabłek, które pałaszowałam w wielkich ilościach. Po prostu ogród kuchenny, i tyle. Nie dawał powodów do zachwytu.

Następnie był ogród właściwy – szmat trawnika na opadającym w dół stoku wzgórza – usiany pewnymi interesującymi obiektami. Ostrokrzew wiecznie zielony, cedr, sekwoja (ekscytująco wyniosła). Dwie jodły, związane z jakichś teraz niezbyt dla mnie jasnych powodów z moim bratem i siostrą. Na drzewo Monty’ego można było się wspiąć (to znaczy wciągnąć się ostrożnie na trzy gałęzie). Jodła Madge dawała doskonały schowek. Na jednej zachęcająco wygiętej gałęzi siadało się wygodnie i oglądało świat, samemu będąc niewidzianym. Rosło tam też drzewo nazywane przeze mnie terpentynowym i wydzielające lepką, mocno pachnącą żywicę, którą starannie zbierałam na liście, uważając za „bardzo cenny balsam”. I wreszcie, największa chluba, buk – najwyższe drzewo królujące w ogrodzie, miło sypiące buczyną, którą jadałam ze smakiem. Stał tam także buk czerwony, ale ten z jakiejś przyczyny nigdy nie należał do świata moich drzew.

I trzecia część ogrodu – las. W mojej wyobraźni wydawał się duży jak New Forest, lesista kraina w południowej Anglii, i nadal tak go widzę. Składał się głównie z jesionów, pośród których wiła się dróżka. Las oferował to wszystko, co kojarzy się z lasami. Tajemniczość, przerażenie, sekretny urok, niedostępność i oddalenie...

Dróżka przez las prowadziła na teren do gry w tenisa lub krykieta na szczycie wysokiej skarpy przed oknem stołowego pokoju. Czar pryskał, gdy się tam dochodziło. Tu już znowu był zwykły świat, gdzie panie, unosząc w jednej ręce spódnicę, grały w krykieta albo, w kanotierach na głowach, w tenisa.

Nasyciwszy się urokami „zabaw w ogrodzie”, wracałam do pokoju dziecinnego, w którym znajdowała się Niania, punkt stały, niezmienny. Pewno dlatego, że była to stara zreumatyzowana niewiasta, moje zabawy koncentrowały się w pobliżu niej lub obok, ale jej samej bezpośrednio nie angażowały. Wszystkie zabawy odbywały się na niby. Jak daleko sięgam pamięcią, wyszukiwałam sobie do nich najrozmaitszych kompanów. Najwcześniejsze ich grono, którego już nie pamiętam poza samą nazwą, składało się z Kociąt. Dzisiaj nie mam pojęcia, o kogo chodziło i czy ja sama się do nich również zaliczałam, przypominam sobie jednak imiona: Koniczynka, Czarnulek i trzy inne. Ich matka nazywała się pani Benson.

Niania była osobą zbyt mądrą, żeby kiedykolwiek o nich ze mną rozmawiać czy też próbować przyłączyć się do prowadzonych u jej stóp rozmów. Zapewne dogadzało jej to, że umiem się tak ładnie bawić sama ze sobą.

Pewnego dnia przeżyłam wielki wstrząs, gdy idąc po schodach z ogrodu na podwieczorek, usłyszałam słowa pokojówki, Susan.

– Chyba nie za bardzo lubi zabawki, prawda? Czym ona się bawi?

I odpowiedź Niani:

– Och, ona udaje, że jest kotkiem i bawi się z innymi kociętami.

Skąd się bierze w umyśle dziecka taka potrzeba skrytości? Świadomość, że ktoś – nawet Niania – wie o Kociętach, dotknęła mnie boleśnie. Od tego dnia postanowiłam nigdy więcej nie mówić na głos podczas zabawy. To są wyłącznie moje Kocięta i nikt inny nie śmie o nich wiedzieć.

Musiałam oczywiście mieć jakieś zabawki.

Jako dziecko rozpieszczane i najukochańsze miałam ich na pewno mnóstwo, ale nie pamiętam żadnych, poza niezbyt wyraźnym wspomnieniem pudełka różnokolorowych koralików, z których robiło się naszyjniki. Pamiętam też nudną dorosłą kuzynkę, która uporczywie się ze mną droczyła, twierdząc, że moje niebieskie koraliki są zielone, a te zielone są niebieskie. Czułam mniej więcej to samo co Euklides – to jest absurdalne – z uprzejmości jednak nie przeczyłam. Żart okazywał się niewypałem.

Pamiętam kilka lalek: Febę, za którą nie przepadałam, i lalkę o imieniu Rosalind czy też Róża. Miała długie złote włosy i bardzo ją podziwiałam, chociaż zbyt często się nią nie bawiłam. Wolałam Kocięta. Pani Benson była w strasznej biedzie i wszystko to było takie smutne. Pan Benson, ich ojciec, kapitan statku, zaginął na morzu i dlatego znaleźli się w takiej nędzy. Na tym mniej więcej kończyła się saga o Kociętach, chociaż w moim umyśle rysował się niezbyt jasno wspaniały finał, kiedy się okazywało, że kapitan Benson nie zginął i pewnego dnia powracał z wielkim bogactwem, gdy w domu Kociaków sytuacja stała się wręcz rozpaczliwa.

Po Kociętach przerzuciłam się na panią Green. Pani Green miała setkę dzieci, spośród których trzy najważniejsze: Pudel, Wiewiórka i Drzewo, towarzyszyły mi we wszystkich wyczynach w ogrodzie. Nie były to właściwie ani dzieci, ani psy, lecz coś pośredniego.

Raz dziennie, jak wszystkie dobrze wychowane dzieci, „szłam na spacer”. Bardzo tego nie lubiłam, a szczególnie niezbędnego wstępu, to znaczy zapinania na guziki wysokich bucików. Marudziłam, szurałam nogami i jedynie opowieści Niani pozwalały mi przez to przebrnąć. Miała ich w swoim repertuarze sześć i wszystkie o dzieciach rodzin, z którymi mieszkała. Nie pamiętam teraz żadnej z nich, ale wiem, że w jednej była mowa o tygrysie w Indiach, w drugiej o małpach, a w trzeciej o wężu. Opowieści te fascynowały mnie i Niania powtarzała je w kółko, nie zdradzając nawet najmniejszego znużenia.

Niekiedy pozwalała mi na wyjątkową przyjemność – na zdjęcie jej z głowy śnieżnobiałego plisowanego czepka. Bez niego jakby traciła swój oficjalny status i stawała się osobą prywatną. Potem pracowicie obwiązywałam głowę Niani szeroką, atłasową, niebieską wstążką – z wielkim trudem i powstrzymując oddech, bo zawiązanie węzła to dla czteroletniego brzdąca zadanie niełatwe. Uporawszy się z tym wreszcie, odstępowałam o krok i wykrzykiwałam w zachwycie: – Och, Nianiu, jesteś piękna!

Na co ona się uśmiechała i mówiła łagodnym głosem:

– Naprawdę, kochanie?

Po podwieczorku ubierano mnie w wykrochmalone muśliny i szłam na dół do saloniku, żeby pobawić się z matką.

Jeśli urok opowieści Niani polegał na tym, że były zawsze takie same, w związku z czym Niania stała się w moim życiu opoką stabilności, to urok mamy polegał na tym, że jej opowieści nigdy się nie powtarzały i właściwie nigdy nie bawiłyśmy się dwa razy w tę samą grę. W jednej historyjce, jak sobie przypominam, mowa była o myszce, która się nazywała Błyszczące Oczka. Myszka miała najróżniejsze przygody, aż tu nagle pewnego dnia ku mojemu przerażeniu mama oznajmiła, że więcej opowiadać o niej nie będzie. Już zbierało mi się na płacz, gdy oznajmiła: – Za to opowiem ci o Dziwnej Świeczce. – Wysłuchałam dwóch odcinków nowej opowieści, która chyba była czymś w rodzaju opowiadania kryminalnego, gdy na nieszczęście zjechali goście i nasze prywatne zabawy i opowieści uległy zawieszeniu. Po wyjeździe gości domagałam się końca historii Dziwnej Świeczki, przerwanej w momencie największego napięcia, gdy złoczyńca wolno wcierał w świecę truciznę, ale matka wyglądała na zakłopotaną i najwyraźniej nie mogła sobie jej przypomnieć. Ten niedokończony serial wciąż prześladuje mnie w myślach. Inną wspaniałą zabawą była zabawa w „domy” – ze wszystkich pokojów ściągałyśmy ręczniki kąpielowe, żeby przerzucić je przez krzesła i stoły i zbudować sobie domostwa, z których wyłaziło się na czworakach.

Słabo z tego okresu pamiętam swoje rodzeństwo, zapewne dlatego, że przebywało w szkołach. Brat uczył się w Harrow, a siostra w Brighton u panny Lawrence – później słynnej żeńskiej szkole Roedean. Matka była na tyle nowoczesna, żeby posłać córkę do szkoły z internatem, ojciec zaś na tyle tolerancyjny, żeby na to pozwolić. Moja matka uwielbiała eksperymenty.

Sama eksperymentowała w dziedzinie religii. Miała, jak myślę, wrodzone skłonności do mistycyzmu, modlenia się i kontemplacji, ale jej płomienna wiara i pobożność z trudem znajdowały dla siebie właściwą formę kultu. Mój ojciec wykazywał świętą cierpliwość i pozwalał się zaciągać raz do jednego, a za następnym razem do innego miejsca kultu.

Ja jako dziecko

Większość z tych religijnych flirtów przypadła na okres przed moim urodzeniem. Matka bliska była wstąpienia do Kościoła katolickiego, po czym zmieniła zdanie i stała się unitarianką (w związku z czym brat nigdy nie został ochrzczony), następnie zaczęła przeistaczać się w teozofkę, nabrała jednak odrazy do pani Besant po wysłuchaniu jej odczytu. Po krótkim – choć żywym – interesowaniu się zaratusztrianizmem powróciła ku radości mego ojca do spokojnej przystani Kościoła anglikańskiego, lecz preferowała odłamy anglokatolickie. Przy swoim łóżku miała obrazek świętego Franciszka, a wieczorem i rano czytała Naśladowanie Chrystusa. Ta sama książka leży zawsze przy moim łóżku.

Ojciec, prostoduszny, ortodoksyjny chrześcijanin, co wieczór odmawiał pacierz i co niedzielę chodził do kościoła. Jego wiara była rzeczowa i wolna od dociekań – lecz jeśli matka lubiła swoje dociekania i lawirowanie, jemu to nie przeszkadzało. Jak już wspominałam, był człowiekiem dobrodusznym.

Myślę, że odetchnął z ulgą, gdy matka powróciła na łono Kościoła anglikańskiego i ja mogłam zostać ochrzczona w kościele parafialnym. Nazwano mnie Mary po babce, Clarissa po matce i na dodatek Agata, co zasugerowała w drodze do kościoła jedna ze znajomych mojej matki, przekonując, że to ładne imię.

Ja zapatrywania religijne czerpałam głównie od Niani, która była chrześcijanką biblijną. Nie chodziła do kościoła, tylko w domu czytała Biblię. Święcenie niedzieli uważała za rzecz niezmiernej wagi, a wszelkie światowe zajęcia za ciężką obrazę Wszechmogącego.

Żywiłam nieznośną pewność siebie i przekonanie, że jestem jedną z „oszczędzonych”. Odmawiałam bawienia się w niedzielę w jakiekolwiek gry, śpiewania i brzdąkania na fortepianie, okropnie też się martwiłam o to, czy mój ojciec zostanie zbawiony, skoro beztrosko grał w krykieta w niedzielne popołudnia i żartował sobie z pastorów, a raz nawet z biskupa.

Matka, która była wielką entuzjastką kształcenia dziewcząt, teraz w sposób dla siebie charakterystyczny zmieniła poglądy na zgoła przeciwstawne. Żadnemu dziecku nie należy pozwalać na czytanie przed ósmym rokiem życia – zdrowiej dla oczu, a także dla mózgu.

Tu jednak sprawa potoczyła się niezgodnie z planem. Kiedy czytano mi jakąś opowiastkę, a ta mnie zainteresowała, prosiłam o książkę i przyglądałam się stronicom, które początkowo nie miały dla mnie sensu, ale stopniowo go zyskiwały. Na spacerach wypytywałam Nianię, co wypisane jest nad sklepami i na tablicach reklamowych. I w rezultacie pewnego dnia stwierdziłam, że z powodzeniem czytam sobie książkę Anioł miłości. Po czym zaczęłam ją czytać Niani na głos.

– Obawiam się, proszę pani – usprawiedliwiała się nazajutrz przed moją matką Niania – że panienka Agata nauczyła się sama czytać.

Matka bardzo się zmartwiła, ale nie było na to rady. Nie miałam jeszcze pięciu lat, a już świat książek stał przede mną otworem. Odtąd domagałam się książek na Gwiazdkę i urodziny.

Ojciec orzekł, że skoro umiem czytać, to powinnam nauczyć się pisać. To już nie było takie przyjemne. Wciąż jeszcze w starych szufladach walają się podniszczone zeszyty z szeregami pałeczek i haczyków albo z rzędami niepewnych literek B i R, z których odróżnieniem miałam poważne trudności, ponieważ uczyłam się czytać, zwracając uwagę na wygląd wyrazów, nie liter.

Potem ojciec powiedział, że mogłabym również zacząć naukę arytmetyki, codziennie więc po śniadaniu zasiadałam do niej pod oknem w pokoju stołowym. Liczby bawiły mnie o wiele bardziej niż oporne litery alfabetu.

Ojciec był dumny i zadowolony z moich postępów. Awansowałam na wyższy poziom, a zatem wręczono mi małą brązową książeczkę noszącą tytuł Problemy. Uwielbiałam Problemy. Wprawdzie chodziło tylko o zadania rachunkowe, niemniej miały intrygujący smaczek. „John ma pięć jabłek, a George sześć. Jeśli John weźmie dwa jabłka od George’a, to ile jabłek będzie miał pod koniec dnia George?” – i tak dalej. Dzisiaj, myśląc o tym zadaniu, mam ochotę odpowiedzieć: „To zależy od tego, jak bardzo George lubi jabłka”. Wówczas jednak pisałam 4, czując się jak ktoś, kto rozwiązał nader zawiły problem, i dodając z własnej woli: „a John będzie miał 7”. Matce wydawało się dziwne, że lubię rachunki, bo jej nigdy, jak chętnie przyznawała, niepotrzebne były żadne cyfry i miała tak wielkie trudności w prowadzeniu domowych rozliczeń, że przejął je ojciec.

Następnym źródłem podniecenia w moim życiu stał się podarowany mi bardzo oswojony kanarek. Nazywał się Złotko, skakał po pokoju dziecinnym, czasami siadywał na czepku Niani i kiedy go zawołałam, przylatywał na mój palec. Był to nie tylko mój kanarek, lecz także początek nowej sekretnej sagi. Główne jej postaci, Dickie i pani Dickowa, jeździły na rumakach po całym kraju (ogrodzie), miały mnóstwo przygód i cudem uciekały bandom zbójców.

Pewnego dnia wydarzyła się katastrofa. Złotko zniknął. Okno było otwarte, a drzwiczki jego klatki niezamknięte. Wyglądało na to, że wyfrunął na dwór. Do dziś pamiętam, jak strasznie dłużył się ten dzień. Wlókł się bez końca. Zapłakiwałam się z rozpaczy. Klatkę wystawiono za okno z kawałkiem cukru włożonym między pręty. Chodziłyśmy z matką po ogrodzie, wołając: – Dickie, Dickie, Dickie! – Pokojówce matka zagroziła natychmiastowym zwolnieniem z powodu jej żartobliwej uwagi: – Pewnikiem zjadł go kot – po której znowu zalałam się łzami.

Kiedy położono mnie do łóżka, a ja wciąż pociągałam nosem i trzymałam rękę matki, rozległ się wesoły ćwierkot. Z karnisza sfrunął pan Dickie. Obleciał dokoła pokój dziecinny, po czym wszedł do swojej klatki. Nie do wiary, cóż za radość! Przez cały dzień – ten niekończący się nieszczęsny dzień – Dickie siedział na karniszu. Matka wykorzystała okazję zgodnie z duchem epoki.

– Widzisz – powiedziała – jaka niemądra z ciebie dziewczyna. Po co było płakać na darmo? Nigdy niczego nie opłakuj, dopóki nie masz pewności.

Zapewniłam ją, że nie będę.

Oprócz radości z powodu powrotu kanarka odczułam wówczas jeszcze coś, a mianowicie siłę miłości matczynej i zrozumienie w trudnych chwilach. Pogrążona w czarnej rozpaczy ściskałam ją mocno za rękę i była to moja jedyna pociecha. Jej dotyk miał jakąś magnetyczną, uzdrawiającą moc. W pokonywaniu choroby nikt jej nie dorównał. Potrafiła przekazać swoje siły witalne.

[...]

Przypisy
[1] Przedmowa pochodzi z pierwszego wydania książki w Wielkiej Brytanii.
[2] O mój drogi domu, moje gniazdo, moje schronienie, / Przeszłość żyje w tobie, mój drogi domu (fr.).