Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1939. W posiadłości Lahmberg toczy się spokojne i dostatnie życie rodziny von Ritthoff. Wkrótce sielankę, gdzie jedynym problemem wydawał się brak potomka, zburzy wojenna zawierucha. W samym środku piekła Odette von Ritthoff podejmuje decyzje, które odcisną piętno na kolejnych pokoleniach.
Kilkadziesiąt lat po wojnie Gerd von Ritthoff wyrusza w podróż do Polski, by poznać miejsce swoich narodzin. Towarzyszy mu młoda tłumaczka Iwona, a ich znajomość szybko przeradza się w intymną zażyłość. Odkrywanie rodzinnych tajemnic nie pomaga poznać prawdy o sobie samych, a historyczne uwarunkowania, uprzedzenia i kompleksy odżywają.
„Bachur” to rozgrywająca się na precyzyjnie odtworzonym tle dawnych Prus Wschodnich (obecnych Mazur) poruszająca i pełna emocji opowieść. Anna Klara Majewska zadaje pytania o narodową tożsamość, pokoleniowe różnice, dojrzałość i uczciwość oraz cenę, jaką trzeba zapłacić za kłamstwo.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
CZĘŚĆ PIERWSZA
„Droga Pani Iwono, z przyjemnością odebrałbym pamiętnik osobiście, z Berlina na Mazury nie jest daleko. Od dawna tam się wybieram, by zobaczyć nasz rodzinny majątek. Czy będzie Pani w maju?”
W maju? To już niedługo, za dwa tygodnie. Nie dam rady. Muszę się przygotować. Jeszcze raz wszystko przeczytać. Na nowo, po latach. Przemyśleć. Czy mogę zdradzać rodzinne sekrety, jeśli ty tego nie zrobiłeś? I czy powinnam... Maj? Nie, to stanowczo za wcześnie. I kim właściwie będę, gdy się spotkamy? Cząstką twojego życia? Tamtym pokoleniem? Starszą panią z epoki, której on pamiętać nie może? Nie jestem historią, Vero, jestem kobietą.
A jednak odpisuję, jakbym się nagle spieszyła, jakby to wszystko nie mogło poczekać jeszcze miesiąca czy dwóch. List Odette do wnuka, jej pamiętnik, idzie już ponad siedemdziesiąt lat!
„Drugi weekend maja jest dla mnie OK. Do zobaczenia, Vero!”
10 maja 1939
Data wesela ustalona! Sobota, 12 sierpnia! Nie wiem, czy chcę się cieszyć szczęściem Dietmara, ale wesele to wesele. Zasugerował, żebym namalowała im w prezencie ślubnym obraz, najlepiej pejzaż, bo taki temat zawsze jest „trafiony”. A ja myślę, że panna młoda wolałaby dostać portret swojego narzeczonego w galowym mundurze. Oczywiście go nie namaluję. W ogóle nie życzyłabym sobie go portretować, jej też nie. No cóż, jeszcze nie znam narzeczonej, nie widziałam Pięknej Heleny, a już jej nie lubię; po prostu ktoś, kto chciałby Dietmara na męża, nie wzbudza mojej sympatii... I jeszcze jedno „nie”: nic im nie będę malować, taki obraz nie mógłby się udać, nie włożyłabym weń serca.
Wtedy też był maj... Czy wiesz, co to majowe spotkanie dla mnie oznacza? Nie przetłumaczę artykułu o niemieckich wyborach samorządowych dla „Forum”, ani nawet o ekologicznej uprawie agrestu dla „Mojego Ogrodu”, nie dorobię do alimentów, będę się denerwować, rozpamiętywać... Rozdrapię stare rany i będę jeść tylko chrupki moczone w sojowym mleku. Dlaczego zamierzam to zrobić, dla kogo?
22 maja 1939
Mogę śmiało napisać, że byłam dzisiaj na prawdziwej randce z moim mężem. Pierwszy raz od lat. Poldi zabrał mnie do Rastenburga na Der Blaufuchs z Zarah Leander. Uwielbiam ją, więc sprawił mi ogromną frajdę, bo sam wybrał film! Zresztą on też śmiał się jak szalony, wreszcie widziałam go w dobrym humorze. Nie wiem, czy to wieści od doktora Fiedlera tak go usposobiły, czy udzielił mu się mój dobry nastrój. Ale najlepsze było potem, gdy w drodze powrotnej nagle zatrzymał auto przy kapliczce za czarnym stawem, tam, gdzie mi się prawie siedem lat temu oświadczył. Wysiedliśmy, a on mocno mnie objął i szepnął:
– Chciałbym znów być z tobą taki szczęśliwy jak kiedyś! Niedługo znajdę czas i pojedziemy do Wilna. Najpóźniej po żniwach, obiecuję!
Łzy pociekły mi po policzkach, a Poldi czule mnie pocałował. Noc była zimna, gwiaździsta, a księżyc pięknie odbijał się w wodzie. Było bardzo romantycznie. Nie chcę zapeszyć, ale gdy znów wsiedliśmy do samochodu, zgodził się jechać już w czerwcu!
Jeszcze nigdy nie byłam w Polsce, choć to przecież tak niedaleko. Oczywiście widziałam krajobraz wiele razy z pociągu, jadąc Korytarzem, gdy jeszcze można było nie zasłaniać okien, ale to żadne zwiedzanie. Byłam też parę razy, przy okazji, w Zoppot i w Danzi. I choć trudno to ostatnie miasto nazwać polskim, to już chyba w ogóle lepiej tam nie jeździć.
Wilno niestety bardzo od nas daleko, ponad 350 kilometrów. Zabawne, bo gdyby jechać w kierunku Berlina, wydawałoby się nawet blisko, a na wschód to jak na koniec świata... Nie ma tam autostrad ani nawet szerokich dróg, przed nami długa, prawdopodobnie męcząca podróż. Zapewniono nas, że lekarze w klinice świetnie znają niemiecki i nie powinno być problemu z porozumieniem się. Ale na wszelki wypadek poproszę Libudową, by mnie paru ważnych słów po polsku nauczyła.
Ach, i jeszcze jedna dobra nowina. Udało nam się ustalić datę letniego kina w Lahmbergu. Na dożynki 3 września ustawimy na dziedzińcu ogromny ekran i zrobimy darmowy pokaz dla całej wsi!
Dzisiaj kładę się spać jakaś szczęśliwsza.
29 maja 1939
Wreszcie jest ciepło, pięknie i radośnie. Zielone Świątki to dla mnie jak nowy początek życia na wsi. Naprawdę od razu bardziej chce się żyć. Moja ulubiona tradycja to wspólna wyprawa na leśną polanę nad czarnym stawem. Już od rana ze wsi wyruszają załadowane ludźmi i wiktuałami wozy oraz bryczki, pięknie umajone młodymi brzózkami, na wspólną zabawę aż do wieczora. W tym roku znowu dołączyliśmy do nich naszą starą kariolką, którą wyciągamy z powozowni tylko na specjalne okazje, bo to już antyk. Adela przygotowała ogromny kosz z jedzeniem – czego tam nie było! Ciasta, szynki, jajka, zimne mięsa, butelka malinowego soku i oczywiście szampan. Starczyło nie tylko dla nas, ale i dla innych, w tym Balacka, który jechał wierzchem. Z przodu tej naszej „procesji”, jak zawsze, telepał się wóz z muzykantami, którzy grali całą drogę przez las, aż na polanę, gdzie potem do późnej nocy trwała szalona zabawa ze śpiewem i tańcami. Wszyscy zachowywali się, jakby się przebudzili z zimowego snu!
Lubię te ich święta, a właściwie, po siedmiu latach, to już nasze. Bawią mnie, ale też rozczulają – chłopi są jak dzieci; kropią gospodarstwa święconą wodą, a bydło stroją w uplecione z pierwszych kwiatków wianki. Nad drzwiami domostw wieszają brzozowe witki, które mają chronić od uderzenia pioruna. I święcie w to wierzą!
Zwykle zaraz po Zielonych Świątkach nadchodzą prawdziwie ciepłe dni, więc czekam, aż w jakąś niedzielę Poldi znów zabierze mnie na żagle i wreszcie będziemy sami, bez surowego spojrzenia Luizy. Teraz jeziora są najpiękniejsze, jeszcze puste, bez wczasowiczów z Rzeszy, którzy spędzają tu swój dotowany urlop. Poldi mówi, żebym nie narzekała, bo dzięki temu w okolicy są stanice wodne, kajaki, żaglówki, plaże... Niestety kawałek musimy dojechać, bo pałac przecież nie leży nad jeziorem, tylko w środku pól. Mamy jedynie stawy: dwa rybne i ogrodowy, dla dekoracji.
4 czerwca 1939
Pojechaliśmy do Allenstein załatwić parę spraw, a przy okazji Poldi docierał swojego nowego sześciocylindrowca, z którego jest bardzo dumny. Oczywiście to znacznie lepszy samochód niż moja stara olimpia, którą dostałam „w spadku”. No ale taki już los żony... W każdym razie auto jest tak szybkie, że nawet nie wiem, kiedy pokonaliśmy te 80 kilometrów dzielące nas od miasta. Oczywiście Allenstein to nie Berlin, ale zawsze dobrze mi robi zobaczenie ulic, sklepów czy choćby tramwajów przypominających mi dzieciństwo. Nasz „miejski” dzień zaczęliśmy, rzecz jasna, od pysznie parzonej kawy w Cafe zum See. Dlaczego w domu kawa nigdy nie smakuje tak dobrze? Potem Poldi udał się do banku (boję się, że po kolejny kredyt!), a ja na zakupy na Guttstadter-Chaussee, która teraz nazywa się Adolf-Hitler-Allee.
No, nie jest to Ku’damm, ale udało mi się znaleźć dwie modne w tym sezonie spódnice, szerokie, do kolan, i strój do tenisa. Odwiedziłam też nową perfumerię – jest faktycznie piękna i dobrze zaopatrzona; bez problemu dostałam niezbędny tonik Venus na piegi (taki już los rudzielca, a lato nadchodzi), krem do rąk Mousson i szminkę Max Factor „Hollywood” w moim ulubionym, perłowym odcieniu. Poleca ją sama Myrna Loy, pamiętam ją z Wielkiego Ziegfelda, co za temperament! Poldi wciąż nie nadchodził, więc weszłam do księgarni pooglądać książki, o których piszą w „Die Woche”. Lubię tak sobie ukradkiem poczytać stronę czy dwie i dopiero wtedy dokonać wyboru. Tym razem padło na Trzy gwinee Virginii Woolf. Myślę, że będzie to wspaniały prezent dla teściowej, może zastanowi się trochę.
Tonik Venus na piegi, los rudzielca... Czy Vero zwróci na to uwagę? Jego babka miała rude włosy i bardzo jasną, nakrapianą piegami skórę... Celtyckie geny? Cóż, Izolda też była irlandzką księżniczką.
10 czerwca 1939
Nie mogę w to uwierzyć! Teściowa postawiła na swoim! Dietmar przyjeżdża z Heleną do Lahmbergu, i to już za kilka dni. No, nie dziwię się wcale, że Luiza chce poznać przyszłą synową przed ślubem i weselem. Przy okazji dowiedzieliśmy się paru rzeczy o nowej osobie w rodzinie, właściwie raczej o kandydatce na... bo zdarzyło się coś niezwykłego. Otóż zawitała do nas, a konkretnie do Luizy, Frau Lessing, jej stara znajoma, podróżująca do Königsbergu. I okazało się, że zna sąsiadkę ojca Heleny, Richarda Orlitscha. Przy herbatce z bzu z naszego ogrodu Frau Lessing opowiadała o Orlitschach całe popołudnie.
Richard przyjechał po wojnie z żoną i małą Leną do stolicy i otworzył ogromny sklep z pianinami, ale interes nie szedł tak dobrze jak w Poznaniu, gdzie mieszkali wcześniej. Może berlińczycy nie są aż tak muzykalni? Stracił na tym dużo pieniędzy, żona dość wcześnie mu zmarła, a on zajął się wychowaniem córeczki.
Boże, co za nieszczęścia! Prawie zrobiło mi się jej żal – moja mama też za wcześnie odeszła. I właściwie trudno się staremu Orlitschowi dziwić, że chce Helenę szybko i dobrze wydać za mąż. Jakże ona musi być biedna, jeśli uważa Dietmara za dobrą partię? W końcu łaszczy się tylko na żołd przyszłego męża, bo majątek odziedziczy Poldi. To Ritthoffowie zawsze potrzebowali zastrzyku gotówki od rodzin swych żon – tak było ze mną i z Luizą. Tym razem będzie inaczej...
Frau Lessing powiedziała jeszcze, że Helenka była śliczną dziewczynką o trochę egzotycznej urodzie, całkiem „taka mała Włoszka”. Włoszka? Zaskoczyło mnie to, bo na zdjęciu, które stoi u Dietmara w pokoju, jest przecież piękną platynową blondynką! Zgodnie z obowiązującą modą, oczywiście, prawie jak Jean Harlow. Skopiowałam portret ołówkiem, ale coś mnie podkusiło i włosy zrobiłam jej czarne. No proszę, od razu inaczej! I faktycznie jakoś tak egzotycznie...
11 czerwca 1939
Pod koniec miesiąca mamy umówioną wizytę w Wilnie u doktora Dzierniejki (co za okropnie trudne nazwisko!). Zawezwałam więc Libudową, żeby podyktowała mi kilka słów po polsku, takich, które mogą przydać się w klinice albo na ulicy. Na wszelki wypadek wpisuję je tutaj, bo karteczkę pewnie zgubię. Bełch – brzuch. Bialica – kobieta. Chorzeć – chorować. Dziatki – dzieci. Bachur – bękart (a to mi po co?). Jucha – krew.
A za tydzień będzie tu Dietmar z Leną. Ze swoją piękną Heleną. Heleną Orlitsch.
„Bachur-bękart”. Po co Libudowa zapisała to słowo Odetcie? Z rozpędu, a może na wiele dzieciaków z okolicy tak się właśnie mówiło i zwyczajnie przyszło jej do głowy? Aż tamta się, biedna, żachnęła... Doktor Dzierniejko w swojej wileńskiej klinice z pewnością nie starał się o bękarty, bo te przychodzą na świat nieproszone i niewymodlone... Życie potrafi być ironiczne.