Bad Boy pod choinkę - K.C. Hiddenstorm - ebook
BESTSELLER

Bad Boy pod choinkę ebook

K.C.Hiddenstorm,

4,0

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Nienawiść, namiętność i... bardzo gorące święta

Granica między nienawiścią a namiętnością jeszcze nigdy nie była tak cienka.

Olive Beckett będzie musiała spędzić święta samotnie, z dala od rodziny. Przygnębiająca perspektywa, lecz kiedy jej sąsiad niespodziewanie przychodzi z propozycją pomocy, wcale nie jest lepiej. Może i facet jest przystojny – ba! obłędnie przystojny – ale Olive się go boi. Ponieważ ten mężczyzna jest też niebezpieczny...

Seth Thompson potrafi być przekonujący, jeśli bardzo czegoś chce. A tym, czego obecnie chce, jest jego urocza sąsiadka Olive. Po namowach dziewczyna zgadza się wyruszyć z nim w podróż. Wszystko idzie więc zgodnie z planem. Dodatkowym sprzymierzeńcem wydaje się pogarszająca się pogoda, która każe im poszukać noclegu, a z braku miejsc w hotelu – dzielić pokój.

Pożądanie szybko wkrada się między Thompsona i Beckett. To jednak dopiero początek. Prawdziwe problemy zaczynają się w momencie, gdy ktoś włamuje się do ich apartamentu...

Święta nigdy przedtem nie były tak... niegrzeczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (307 ocen)
132
84
56
27
8
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BozenaSparniuk

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna przyjemna książka
10
przeczytane1995

Z braku laku…

Kurczę. Ja rozumiem, że miał to być „szybki” erotyk, ale akcja działa się wręcz za szybko. No bo litości, oni znali się tak naprawdę 2-3 dni? Gdyby ta cała akcja była chociaż rozciągnięta na tydzień, albo jakby znali się wcześniej nieco lepiej, a tak już blisko poznali się w ciągu tych kilku dni, to całość miałaby więcej sensu. Poza tym brakuje mi jakiegoś zakończenia. Miałam wrażenie, że ta książka urwała się w pewnym momencie i tyle. Wystarczyłby jeden dodatkowy rozdział i już sytuacja byłaby uratowana. Dlatego nie mogę powiedzieć, że jakoś szczególnie podobała mi się ta książka. Jest na raz i tyle.
11
Sylwiucha

Dobrze spędzony czas

Fajna odskocznia, jak sugeruje tytuł było bardzo dużo bad boya 🥰 Taki prezent mile widziany 😎
00
gawcom

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo udana jak i pozostałe książki czekam na więcej pozdrawiam
00
Natalia_90p

Nie polecam

Beznadziejna. Nudna i strasznie płytka.
00

Popularność




RedakcjaMagdalena Pieniążek
KorektaJanusz Sigismund
Projekt graficzny okładkiMateusz Rękawek
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
Zdjęcia wykorzystane na okładce©AdobeStock
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2021 © Copyright by K.C. Hiddenstorm, Warszawa 2021
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66939-94-3
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Dla wszystkich grzecznych dziewczynek

skrycie marzących o niegrzecznych świętach.

Zapnijcie pasy i ruszamy w podróż.

Będę Was wiozła najlepiej, jak umiem.

1

Olive – właściwie Olivia – Beckett spoglądała na wirujące za szybą płatki śniegu; miliony, miliardy migoczących drobinek, każda w innym kształcie. Ładnie to wyglądało, tak jak naprawdę powinna wyglądać zima, tak jak wyglądała w jej wspomnieniach. Taksówkarz pogłośnił radio, w którym puszczali ten sam od dziesięciu lat blok ze świątecznymi piosenkami, ale jej to nie przeszkadzało. Tę akurat całkiem lubiła.

Po prawej miała cztery wypchane po brzegi papierowe torby – prezenty dla rodziny, którą odwiedzi za dwa dni. To będzie miła, szalenie miła wizyta. Pieczony indyk, trzask kominka i stare filmy oglądane do drugiej nad ranem. Zero awantur, zero rzucania talerzami czy łamania żeber. Bradley się zmył i zabrał tę pierdoloną psychozę ze sobą. No dobrze, nie zmył się tak całkiem z własnej woli. To Olive wyrzuciła go na zbity pysk. Była dumna z tego, że znalazła wystarczająco dużo siły, żeby wykopać go ze swojego życia, a jednocześnie czuła niezrozumiały wstyd, niemal wyrzut, że w ogóle go do tego życia zaprosiła.

Na początku taki nie był, pojawiło się w jej głowie niemal natychmiast, jak tarcza obronna, jak jakiś straszliwy omen. Skrzywiła się i przepędziła tę myśl. Jasne, że nie był, nikt na dzień dobry nie afiszuje się z czymś takim. Bradley potrafił pięknie mówić, zwłaszcza gdy kłamał, co zdarzało mu się często. Potrafił również pięknie przepraszać... tylko po to, żeby za chwilę cały scenariusz zbrodni powtórzyć na nowo. Ale to już za nią, teraz Olive była mądrzejsza o to boleśnie przykre doświadczenie. Więcej już się nie nabierze, będzie ostrożna i przede wszystkim będzie umiała rozpoznać znaki. Znaki zwiastujące kataklizm. A na razie... Na razie odpocznie od facetów i toksycznych związków. Tak, odpoczynek dobrze jej zrobi.

– No i ruszamy – radośnie oznajmił taksówkarz.

Podjechali raptem parę metrów, ale dobre i to. Samochody stały prawie zderzak w zderzak, a początku korka nie dało się zobaczyć; ginął w gęstniejącej ścianie bieli. Jeszcze jakieś dwa lata i może uda mi się dotrzeć do domu, pomyślała Olivia obojętnie.

– Święta w mieście? – zagadnął kierowca, spoglądając we wsteczne lusterko.

Dziewczyna wykrzesała z siebie uśmiech.

– Tak, w mieście. Ale nie w tym.

Taksówkarz gwizdnął.

– Dalsza podróż? – upewnił się, a gdy Olive skinęła głową, dodał: – Może być ciężko. Wygląda na to, że chce nas zasypać.

Tego Olivia skrycie się obawiała, równocześnie piastując w sercu nadzieję, że najczarniejsze scenariusze okażą się mocno przesadzone. Byłoby fatalnie, gdyby tu ugrzęzła. Koszmarnie i w ogóle do dupy.

– Na Weather Channel mówili, że śnieg ma padać maksymalnie do jutra.

Kierowca prychnął wymownie, co miało oznaczać, że taka prognoza to dla niego żadna prognoza, a ludzie z Weather Channel to stado baranów.

– No zobaczymy – mruknął. – O, znowu jedziemy. Pani się tam trzyma.

Trzymała się, a jakże. Całą pozostałą drogę do domu, która w tych warunkach pogodowych zamiast dwudziestu minut zajęła prawie dwa razy tyle.

Kiedy ze śnieżycy wyłoniły się znajome zabudowania, Olive poczuła błogą radość. I głód. Ten bajgiel w centrum handlowym nie załatwił sprawy. Jeśli już, to odsunął mglistą nadzieję na to, że przed latem Olive wciśnie się w te bajeczne czarne spodnie z naszywkami na kolanach.

– Od Almond nie podjadę – powiedział kierowca. – Korek się tam robi.

– To nic, proszę się zatrzymać gdziekolwiek – odparła. – Na przykład tutaj. – Wskazała palcem zjazd prowadzący ku bocznej drodze, po której obu stronach znajdowały się bliźniacze budynki.

Taksówkarz zrobił, o co prosiła. Zaparkował za przykrytym grubą warstwą śniegu fordem, zerknął na licznik i oznajmił:

– To będzie siedemnaście dolarów, pięćdziesiąt centów.

Olive sięgnęła do kieszeni płaszcza. Wyciągnęła dwudziestkę, namyśliła się i dodała jeszcze piątkę. W końcu zbliżały się święta.

– Proszę.

Mężczyzna zerknął na pieniądze i posłał jej uśmiech.

– Dziękuję. Wesołych świąt.

– Wzajemnie – rzuciła Olive, gramoląc się na zewnątrz. Z tyloma torbami nie było to wcale takie proste.

– Poradzi pani sobie? – Ton głosu kierowcy zdradzał powątpiewanie.

– Tak, tak – zapewniła. – Do widzenia.

Zdążyła jeszcze zobaczyć, jak taksówkarz wykręca z powrotem na ulicę i włącza się do ruchu. Potem odwróciła się i ostrożnym krokiem człowieka, który balansuje na tafli lodu, ruszyła w stronę monumentalnego, biało-szarego apartamentowca. Zacisze, w którym odpoczniesz, mniej więcej tak brzmiało hasło reklamowe dewelopera. Trzeba przyznać, nie kłamał. No, może poza chwilami, kiedy ten nawiedzony dzieciak z góry wydzierał się wniebogłosy. Kroili go tam czy jak?

Przecięła zewnętrzny dolny parking, o włos unikając czołowego zderzenia z brukiem. Ktoś powinien tu być i zadać sobie trud, żeby odśnieżać te nieszczęsne chodniki, zrobić z nimi cokolwiek, żeby dało się normalnie przejść. Ale tego kogoś nie było ani teraz, ani poza okresem świątecznym.

Odbiła w prawo, ku wejściu do garaży, stawiając stopy już nie ostrożnie, ale wręcz artretycznie. Normalnie wjechałaby do środka swoim chevroletem i nie martwiła się o to, czy ktoś odśnieżył chodnik, czy nie. Niestety, samochód był czasowo niedysponowany, a mechanik z udawanym smutkiem oznajmił, że nie uda się go naprawić przed gwiazdką.

– Dlatego Bóg stworzył samoloty – mruknęła, zdmuchując wchodzącą jej do oczu grzywkę.

Pewniej chwyciła torby, które zaczęły wysuwać się z jej dłoni. Śnieg w dalszym ciągu prószył z ołowianego nieba. Wyciągnęła kluczyki z kieszeni płaszcza, wycelowała w segmentowe drzwi i nacisnęła guzik na pilocie. Drzwi ożyły i zaczęły się podnosić z mechanicznym klekotem. Olivia weszła do pozbawionego śniegu ciepłego świata podziemnego garażu. Światła powinny włączać się kolejno niczym w odjechanym futurystycznym filmie, jednakże coś nawaliło w sektorze najbliżej drzwi prowadzących na klatkę schodową. A administracja z naprawą spieszyła się mniej więcej tak samo jak mechanik z naprawą jej chevroleta.

Poczuła lepki lęk, w miarę jak zbliżała się do tej części garażu, gdzie nie sięgało światło jarzeniówek. Zupełnie wbrew sobie pomyślała o seryjnych mordercach, a wyobraźnia ochoczo podsunęła jej sceny zabójstw i porwań dokonanych w takich miejscach jak to. Nonsens, ale prawdopodobnie tak właśnie myślała każda z ofiar na moment przed tym, zanim stała się ofiarą. Olive słyszała swój oddech i odbijający się echem odgłos kroków. Uspokój się, nakazała sobie. To tylko...

– Ollie? – rozległo się z lewej, a ona omal nie upuściła zakupów.

Przełknęła ślinę, rozglądając się nerwowo. Z początku widziała jedynie mrok i wreszcie... Wreszcie go zobaczyła. Wyszedł z ciemności niczym anioł śmierci. Nic dziwnego, że wcześniej nie była w stanie go dojrzeć. Facet sam jakby był ciemnością.

– Se... Seth?

Uśmiechnął się, jak gdyby to, że wystraszył ją prawie na śmierć, było najlepszym żartem na świecie.

– Ty? Tutaj? Myślałem, że furę masz nie na chodzie.

Poczuła, że cała krew spływa jej do nóg, i przez chwilę miała nieodpartą ochotę rzucić w niego torbami i zwyczajnie uciec. To niepokojące, że ten facet – obcy, kurwa, facet – tyle o niej wie. Ale, ale! Oddajmy mu sprawiedliwość. Olive także znała pewne ponure sekrety z życia Setha Thompsona. Między innymi dlatego reagowała na niego w taki, a nie inny sposób.

– To, że mieszkasz obok, nie znaczy, że muszę ci się spowiadać – wycedziła i spróbowała go wyminąć, ale zagrodził jej drogę.

– Świąteczne zakupy, co? – Zerknął na jej torby, próbując chyba możliwie najlepiej zapoznać się z ich zawartością. Co za świr.

– No jak widać. – Wolną ręką rozchyliła płaszcz. Czy to nerwy, czy w tym cholernym garażu robiło się coraz bardziej duszno?

Zbliżył się, wyciągając przy tym ramię.

– Może ci pomóc?

– Nie. – Cofnęła się odruchowo. – Dzięki, nie trzeba.

Dostrzegł jej popłoch, ale zdawał się niezrażony.

– Nie bój się, przecież nie gryzę.

Patrzyła na niego nieufnie, owładnięta tą dziwną, lękliwą gorączką. Czuła się tak za każdym razem, kiedy ten facet znajdował się w pobliżu. To było chore, zdawała sobie z tego sprawę. Nie mogła jednak zaprzeczać faktom. Z tymi swoimi niesfornymi, sterczącymi w wiecznym nieładzie czarnymi włosami, nieogolonymi policzkami, ukrytymi pod ciemnym ubraniem tatuażami, ciężkimi butami, muskularnymi ramionami i oczami w kolorze lodu Seth przerażał... i jednocześnie fascynował.

– Trochę się... spieszę. – To było kłamstwo, ale kłamstwo bezpieczne.

Seth mierzył ją bacznym spojrzeniem. Facet miał tego rodzaju przeszywający wzrok, jakby za jego pomocą mógł przeniknąć do najgłębszych i najmroczniejszych zakamarków duszy.

– Wyjeżdżasz na święta? – zapytał, kiedy myślała już, że się nie odezwie.

– Tak – bąknęła, mając nadzieję, że za moment nie zaproponuje, żeby spędzili je razem. Chybaby oszalała.

– Czym? – brnął. – Samolotem?

Zamiast odpowiedzieć, wykonała zwód w prawo, ale Seth ponownie zagrodził jej drogę.

– Uważaj – powiedział, łapiąc torbę, która zaczęła się wysuwać z jej dłoni. – Bo jeszcze się potłucze.

– Nic się nie potłucze. – Cofnęła rękę, której dotknęły palce Setha, czując ten szczególny, niekoniecznie nieprzyjemny dreszcz.

Wyglądał, jakby to poznał, jakby dostrzegł coś, co ją zdradziło. Zmniejszył dzielący ich dystans i znalazł się tak blisko, że wyraźnie czuła zapach jego motocyklowej kurtki.

– Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Lecisz na święta samolotem?

– Człowieku, o co ci chodzi? – odezwała się ostrzej, niż zamierzała. – Chcesz pod moją nieobecność obrobić mi mieszkanie?

– Chcę być dobrym sąsiadem i zaproponować ci podwózkę – wyjaśnił. – Zdaje się, że jedziemy w jednym kierunku.

Jezu, ile on o mnie wie?! Płaci komuś za te informacje? Śledzi mnie? Złapał jakąś chorą obsesję, bo faktycznie jest świrem?

– Samolotem – powiedziała słabo, zezując na boki. Miała nadzieję, że w garażu pojawi się jeszcze ktoś, ale nie, byli tu zupełnie sami. – Lecę samolotem.

– W taką pogodę? No chyba raczej nie.

– Jeśli łudzisz się, że odwołali mi lot, to przykro mi, ale nie. – Pokręciła głową. – Zresztą nie wiem, dlaczego w ogóle ci się tłumaczę.

– Bo za mną szalejesz.

Zignorowała tę kretyńską uwagę.

– Będziesz mógł mi pomachać. Na razie, Seth. Nie było miło. – Zrobiła krok, żeby go ominąć, i tym razem nie próbował jej już zatrzymać. Dopiero to, co powiedział, kazało jej się odwrócić.

– A gdybym chciał cię pocałować?

Stanęła jak wryta. Czuła, że policzki jej płoną.

– Słucham?

– Podoba ci się ta wizja, prawda? – Jej konsternacja wyraźnie go bawiła.

Zdmuchnęła grzywkę z czoła.

– Powinieneś się leczyć.

– Powodzenia, Ollie. – Chytry uśmieszek rozciągnął jego wargi. – Z tym twoim samolotem.

– Nie znoszę, gdy tak do mnie mówisz.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Wiem – stwierdził i ruszył w swoją stronę.

Gapiła się na niego z pełną hamowanej złości niewiarą. Co za palant! – fuknęła w duchu, dźgając jego plecy sztyletami spojrzeń. Wreszcie okręciła się na pięcie i podreptała w kierunku drzwi.

Co za palant!

Cholerny palant, przy którym robiło jej się gorąco.

2

Seth opadł na fotel kierowcy i wsunął kluczyk do stacyjki. Uruchomił silnik, a czarny dodge challenger zbudził się ze znajomym, niecierpliwym warkotem. Wykręcił spomiędzy zaparkowanych po obu stronach samochodów, a potem zatoczył łagodny łuk i znalazł się przed segmentowymi drzwiami, które sunęły w górę na prowadnicach. Zerknął w bok, ale dziewczyny już nie było. Przez jego pociągłą twarz przemknął osobliwy grymas.

Wyjechał z garażu, prosto w kurtynę bieli. Minął przypominające pagórki samochody, stojące na zewnętrznym parkingu, następnie pokonał niewielkie wzniesienie i znalazł się na ulicy. Ruch był spory mimo pogody, która chyba tylko skończonego idiotę skłoniłaby do wytoczenia się na drogę. Cóż, jak widać, idiotów nie brakowało. Gdzie wy się wszyscy tak, kurwa, spieszycie? – zastanowił się Seth.

Do swoich rodzin, ważnych i nieważnych spraw, kłamstw, śliskich półprawd. Do tanich sensacji, chwilowych podniet oraz mniej lub bardziej nudnego życia, które nie zatrzymało się w czasie.

Wprowadził silnik na wysokie obroty, zmieniając jego warkot w ryk. To było niemal jak muzyka. Nie, poprawka – to było muzyką, pieśnią wolności. I tego chyba brakowało mu najbardziej – dźwięku silnika, znikającej pod kołami drogi i... kobiet. Takich jak Ollie, na przykład. Wprawiał ją w konsternację tym, że po prostu jest, i miało to swój urok. Podobnie jak jej sięgające ramion ciemnorude włosy, lekko zadarty nos i zielone oczy, które – jeśli spojrzało się pod odpowiednim kątem – wydawały się szare.

Nie miał ochoty jechać przez centrum, wybrał okrężną drogę. Kiedy spróbował skręcić, autem zarzuciło. Dodał gazu, koła zabuksowały na pokrytym śniegiem asfalcie, ale zaraz odzyskały przyczepność. Jakiś facet w toyocie za nim nie miał tyle szczęścia. Wóz wykonał karkołomny slalom, który zakończył starciem ze słupkiem.

– Nie trzeba było hamować – mruknął Seth, ręką odnajdując pokrętło głośności radia. Album Lindemanna był zbyt dobry, żeby słuchać go tak cicho.

Tego też mi brakowało, zdał sobie sprawę, wystukując na kierownicy rytm Frau & Mann. Muzyki. I wszystkiego, co wiązało się z normalnym światem. Zakładając, że pojęcie takie jak normalny świat ma w ogóle rację bytu.

Pół godziny później, parkując pod biurem kuratora, zastanowił się, czy nie zadać mu tego pytania, ale zaraz uznał, że lepiej nie. Facet był sztywny jak kij w dupie tej staruszki z parteru, pani Gibson, Geller czy jakoś tak.

Wysiadł z wozu i sprężystym krokiem wbiegł po prowadzących do budynku schodach. Grube płatki śniegu padały mu na włosy i ramiona tylko po to, żeby zaraz stopnieć. Kiedy znalazł się w środku, uderzyło go spokojne ciepło i ten charakterystyczny zapach miejsc pochodzących z czasów, kiedy jego rodzice byli dziećmi. Przeciął korytarz, wszedł na piętro i zapukał w drzwi z naklejonymi na szybę czarnymi literami układającymi się w imię i nazwisko Jerry O’Brien.

– Proszę – usłyszał.

Nacisnął klamkę i wsunął głowę do gabinetu.

– Jeśli jestem nie w porę, to sobie pójdę.

Kanciasta twarz O’Briena nawet nie drgnęła pod strzechą jasnych włosów.

– Bardzo śmieszne. Właź, Thompson.

Seth wszedł do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Gabinet był urządzony ascetycznie. Przedwieczne biurko, zgrzytający komputer, zajmująca prawie całą ścianę szafa na akta. Żadnych zdjęć, dyplomów, czegokolwiek, co zdradzałoby obecność żywego człowieka, który spędza tu ponad osiem godzin dziennie. Uroczo jak cholera.

Prawie jak w celi, pomyślał, podchodząc do znajdującego się obok biurka krzesła. Przeciągnął je w bok, obrócił oparciem do przodu i usiadł.

– Zgrywamy kowboja, co? – O’Brien miał ten irytujący zwyczaj, że uwielbiał zwracać się do ludzi w liczbie mnogiej.

– Może pierniczka? – zasugerował Seth pogodnie. – Bo chyba nie jesteś w zbyt świątecznym nastroju?

Jerry odłożył dokumenty, które do tej pory zawzięcie studiował. Uniósł wzrok i spojrzał wprost na swojego gościa.

– Jak rozumiem, ty, Thompson, masz zamiar wciskać mi kit o tym, że święta są sensem twojego smutnego życia?

Uśmiech nie schodził z twarzy Setha, mimo że ręce z wielką siłą zaciskały się na drewnianym oparciu krzesła. Z każdą kolejną wizytą był coraz bardziej przekonany, że przypisanie mu tego konkretnego kuratora stanowiło jakiś nowy, znacznie cięższy wymiar kary. O’Brien był tak niesamowicie wkurwiający, że wizja złamania zwolnienia warunkowego z jego powodu zdawała się niemal rozkoszna. Wszystko, byle tylko zobaczyć wychodzące z orbit oczy tego buca i poczuć pod palcami jego wciskaną do wewnątrz krtań.

– Przechodzimy od razu do sedna, podoba mi się to.

Nieprzyjemny grymas zeszpecił twarz O’Briena.

– Nie wygrałem czasu na loterii. A nawet jeślibym wygrał, nie marnowałbym go na ciebie. Rozumiemy się, Thompson?

Seth wsparł brodę na wskazujących palcach splecionych ze sobą dłoni, które z kolei opierały się o krzesło.

– Czyli mam zielone światło na wyjazd?

Kurator przełożył parę kartek, które miał przed sobą.

– Nie jestem pewien.

– Ponieważ?

– Ponieważ źle ci patrzy z oczu, Thompson. Dlatego.

– Ale bransoletkę z nogi jednak mi zdjąłeś. Widzisz, Jerry? Wierzysz we mnie, mimo że nie chcesz tego przyznać sam przed sobą.

Okolone siateczką zmarszczek oczy kuratora spoglądały na Setha ze zmęczoną cierpliwością.

– Upierdliwy jesteś, wiesz?

Seth go zignorował.

– Co niby zrobię, jeżeli pojadę do domu? Doprowadzę do zwarcia światełek choinkowych? Źle zawieszę bombkę?

O’Brien pogładził klapę marynarki, kącik warg drgnął mu nieznacznie. Upajał się poczuciem władzy, to było widać. Nie chodziło o to, co słuszne, a co nie. Faceta kręciło piastowane stanowisko, które rekompensowało mu chyba małego kutasa. Albo jakiś inny rodzaj spierdolenia, na przykład to, że był utajonym nazistą, typem, który nie lubił Żydów, małych piesków i byłych więźniów.

– Wolałbym ci nie podsuwać pomysłów, Thompson.

– Zachowuję się wzorowo. – Ton Setha był spokojny, wręcz obojętny. – Dlaczego miałbym zostać pozbawiony jednej niewinnej wycieczki?

– Niewinnej? – Jerry ściągnął brwi. – W twoim słowniku nie ma takiego pojęcia jak niewinna.

Seth zrobił głęboki wdech i wolno wypuścił powietrze.

– Zważywszy na okoliczności, w jakich doszło do... pewnych nadużyć... mam prawo ubiegać się o coś, co mi się należy. A spędzenie świąt z rodziną należy mi się jak cholera.

O’Brien przewrócił oczami.

– Będziemy się teraz odwoływać do mojego sumienia? To nie zadziała.

Bo go nie masz? – pomyślał Seth, ale na głos powiedział:

– O tej porze roku cuda się zdarzają.

Kurator ostentacyjnie spojrzał na zegarek na swoim przegubie.

– Czy ja wiem? Gdyby tak było, dostałbym obiad już pół godziny temu.

Telefon w kieszeni Setha zaczął wibrować. Zignorował to, w dalszym ciągu nie odrywał spojrzenia od twarzy O’Briena. Facet go nie lubił. Nienawidził go, kurwa.

– To jak będzie?

– Jeszcze myślę.

– Jerry – Seth posłał mu swój najbardziej niewinny uśmiech – zlituj się, są święta.

O’Brien zadumał się, opuszczając wzrok na dokumenty. Palcami prawej ręki wodził po klapie znoszonej brązowej marynarki. Same palce zaś były zadbane, delikatne.

– Zależy ci na tym, co?

Oczywiście, że Sethowi zależało. Może niekoniecznie tylko i wyłącznie z powodów, w jakie chciał, żeby O’Brian uwierzył, ale zależało. Wprawdzie jego odmowa niewiele by zmieniła, za to skomplikować... To już tak. A on nie potrzebował komplikacji, nie teraz.

– Nie pomyślałeś, że to może przyspieszyć moją resocjalizację, Jerry? No wiesz, więzi rodzinne i takie tam. Zawsze sądziłem, że wymiar sprawiedliwości pochwala tego typu rzeczy. A ty? Nie dostajesz czasem jakichś punktów, kiedy jeden z twoich rycerzyków się nawróci? Nie, nic? Nawet dyplomu? Rozumiem, stawiacie na czystą satysfakcję.

– Próbujesz być cwany, Thompson? To próbujesz zrobić?

Seth uniósł dłonie zwrócone wnętrzem w stronę kuratora.

– Ja? W żadnym razie. Przytaczam po prostu logiczne argumenty. Zgodzisz się, Jerry, że logika jest ważna?

Na twarzy kuratora odbił się jakiś skomplikowany proces myślowy.

– Cztery dni – powiedział wreszcie. Widząc, że Seth otwiera usta, podniósł rękę. – Jeżeli coś spierdolisz, cokolwiek, chociażby powiesz jakiemuś dzieciakowi, że Święty Mikołaj to jego stary w przebraniu, a on dostanie przez to napadu histerii, wracasz za kraty. Rozumiesz?

Seth poczuł, jak z jego barków spada niewidzialny ciężar.

– Bez obaw, będę grzecznym skautem.

O’Brien wymierzył w niego palec wskazujący.

– Mówię serio, Thompson. Spierdolisz coś i odwieszam ci odsiadkę.

Seth podniósł się z krzesła.

– To będą naprawdę miłe święta. U ciebie też, Jerry? Mam taką nadzieję.

Kurator mordował go spojrzeniem.

– Zjeżdżaj stąd, Thompson. A jak spotkasz po drodze dostawcę, to powiedz mu... Nie, nic mu nie mów. I idźże już, na litość boską.

Sethowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.

Kiedy wychodził z budynku, ponownie poczuł wibracje w kieszeni, jednak dopiero w aucie wyciągnął telefon. Zerknął na wyświetlacz, przeciągnął palcem po ikonce zielonej słuchawki i rzucił agresywne:

– Mówiłem, żebyś do mnie, kurwa, nie dzwonił.

Po drugiej stronie linii rozległ się śmiech.

– Ja też się cieszę, że cię słyszę.

Seth wpiął telefon w uchwyt na przedniej szybie, przełączył na głośnomówiący i uruchomił wóz.

– Do rzeczy, Walter. I pamiętaj, z kim rozmawiasz.

– Strasznie się spinasz. Byłeś u swojego kochasia?

– Nie, u twojej mamy.

Walter znów się roześmiał.

– A swoją odwiedzisz w święta? Czy nie możesz?

– Mogę – rzucił Seth, wyjeżdżając na ulicę.

– To coś taki markotny?

– Bo do mnie dzwonisz. A nie wiem po chuj.

– Orientacyjnie – wyjaśnił Walter.

Seth zerknął we wsteczne lusterko.

– Jestem na warunku i nie podoba mi się twoje orientacyjne dzwonienie.

Po drugiej stronie Walter westchnął głęboko.

– Może pogadamy w jakimś przyjemnym miejscu, na przykład w tej miłej knajpie przy twoim apartamentowcu? Zjemy placek albo coś. Zawsze lubiłeś placek.

– Nie znosiłem – skłamał Seth.

– W takim razie kupię największy, jaki mają, i będę czekał na ciebie za jakieś... czterdzieści minut? – brnął Walter.

– Może być.

– Nie pożałujesz. To będzie cholernie dobry placek.

– Na razie – rzucił Seth i przerwał połączenie.

Placek. Pierdolony placek. Właśnie tego potrzebował teraz do pełni szczęścia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki