Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oboje byli w pewien sposób zakochani w śmierci. Oboje mieli w sobie mrok.
Po jednej ze szczególnie brutalnych awantur Alice Newman zabija męża – porywczego policjanta, który znęcał się nad nią od lat. Mimo że działała w samoobronie, wie, że nie może liczyć na pomoc stróżów prawa. Nie widząc innego rozwiązania, postanawia uciec za granicę. W czasie podróży do Meksyku zostaje rozpoznana przez pracownika stacji benzynowej. Kiedy wydaje się, że sytuacja jest przesądzona, na pomoc przychodzi jej Phoenix Thorne, który okazuje się być… płatnym mordercą. Sprawy się komplikują i to nie tylko przez uczucie, które wybucha między obojgiem. Phoenix pomaga Alice w dalszej ucieczce. Kiedy dowiaduje się, że jest z nią związany bardziej niż początkowo sądził, będzie musiał wybrać – czy jest lojalny wobec zobowiązań z przeszłości, czy wobec kobiety, którą pokochał.
„Kolejna powieść K.C. Hiddenstorm wywołująca u czytelnika gęsią skórkę! Dostajemy cały wachlarz emocji, których nie sposób opisać słowami. Kocham pióro tej pisarki, a każda kolejna książka jest lepsza od poprzedniej. „Łabędzi śpiew” z pewnością Was zaskoczy i zabierze w zupełnie inny świat. Polecam gorąco!” - Kinga Litkowiec, autorka
„Pod zagadkowym tytułem kryje się erotyczna i mroczna historia. On jest płatnym mordercą, a ona ucieka przed przeszłością i wyrokiem śmierci. Hiddenstorm po raz kolejny wciąga nas w pikantną podróż pełną pościgów, strzelanin i seksu. Ta powieść skradnie ci oddech i serce. Roznieci twoje niegrzeczne fantazje... Jeśli tylko się odważysz... Polecam!” - I.M. Darkss, autorka
„Niebywale wciągająca, intrygująca i nieoczywista historia, która porusza, zachwyca, a na dodatek trzyma w napięciu do samego końca. „Łabędzi śpiew” to moja ulubiona książka K.C. Hiddenstorm! Gorąco polecam!” - Hanna Smarzewska, Nie oceniam po okładkach
http://nie-oceniam-po-okladkach.blogspot.com/
„Łabędzi śpiew” to powieść o walce o wolność i miłość, a także o próbie odnalezienia swojego miejsca na ziemi, bez względu na konsekwencje. Zwala z nóg intensywnością, przewrotnością, a także namiętnością, która aż iskrzy między bohaterami. Emocji tu nie zabraknie! Czytelniku, przygotuj się na prawdziwą jazdę bez trzymanki! Autorka nie pozwoli ci się nudzić. Polecam!” - K.A. Figaro, autorka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 427
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by K.C. Hiddenstorm, 2020Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.
Redakcja: Barbara Mikulska
Korekta I: Aneta Krajewska
Korekta II: Paulina Aleksandra Grubek
Zdjęcia na okładce: © by LightField Studios/Shutterstock.com (front)© by Volodymyr TVERDOKHLIB/Shutterstock.com (tył)
Projekt okładki: Mateusz Rękawek
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Ilustracje wewnątrz książki: © by 4ndrei/Shutterstock.com
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-67024-55-6
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Część pierwsza
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
Część druga
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
Lista utworów pojawiających się w książce
Od autorki
Dla MateuszaDziękuję, że nauczyłeś mnie lepiej opowiadać historie.Cieszę się, że tę o miłości opowiemy razem.
Człowiek, jeżeli ma w życiu pecha, dociera do punktubez odwrotu. Naprawdę ostatecznego punktu.Taki pechowy człowiek ma wtedy zazwyczaj trzymożliwości. Może się poddać, walczyć dalej albo oszaleć.Alice Newman szaleństwo miała wpisane w papiery– słusznie czy nie, nie miało to większego znaczenia.W swoim życiu poddała się o raz za dużo, coprawdopodobnie pogłębiło domniemane szaleństwo.Była więc tylko jedna rzecz, której nie robiła.Nie walczyła.Wszystko zmieniło się w dniu,w którym dowiedziała się,że mąż ją zabije.
Część pierwsza
Droga do wolności
Od lat dziecinnych zawsze byłem
Inny niż wszyscy – i patrzyłem
Nie tam, gdzie wszyscy – miałem swoje,
Nieznane innym smutków zdroje –
I nie czerpałem z ich krynicy
Uczuć – nie tak, jak śmiertelnicy
Radością tchnąłem i zapałem –
A co kochałem – sam kochałem
Edgar Allan Poe „W samotności”
1
Alice siedziała na łóżku w sypialni, z klinicznym zainteresowaniem przyglądając się plamom słońca na bladoróżowym dywanie. Tak naprawdę nie widziała jednak ani słońca, ani dywanu. W ogóle niczego nie widziała. Niczego oprócz zdjęcia swojego mózgu z obszarem, o którym lekarz wyraził się jako „patologicznym”. Otwarta książka leżała obok jej lewego kolana; zbiór opowiadań, którego nigdy nie miała skończyćczytać.
– Ten cień. – Tu doktor Miller postukał palcem w zdjęcie z rezonansu magnetycznego. – To krwiak. Nie zareagował na leczenie farmakologiczne tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. A jego umiejscowienie nie pozwala na podjęcie jakichkolwiek innych działań. – Spojrzał na nią poważnie. – Nie bez ryzyka, że po zabiegu już się pani nieobudzi.
– Rozumiem – machinalnie odparła Alice, patrząc gdzieś wprzestrzeń.
– Nie jestem taki pewien. – Miller zmarszczył brwi. – Powtórzę dla pewności. Miała pani bardzo dużo szczęścia, że nie odniosła poważnego uszczerbku na zdrowiu. Powiedziałbym nawet, że to niezwykłe. Naturalnie, leki do pewnego stopnia rozpuściły skrzeplinę, jednak nie zniknęła całkowicie. Jeszcze jeden upadek, do których ma pani wyraźną tendencję… – Ton jego głosu jednoznacznie sugerował, że Miller nie wierzy w żadne upadki. – I już sobie nie porozmawiamy. Tak bardzo to jestpoważne.
– Umrę? – W głosie Alice zabrzmiało niedowierzanie przemieszane z jakąś straszliwąulgą.
Millerwestchnął.
– Najpierw straci pani wzrok. Następny będzie paraliż. Śmierć przyjdzie ostatnia. – Znacząca pauza. – Dość bolesna śmierć, dodajmy.
– Rozumiem – powtórzyła Alicezafascynowana.
Miller odsunął krzesło i wstał, jak gdyby od kobiety emanowało coś, co napawało gotrwogą.
– Proszę więcej się nie potykać, pani Newman. Kolejny upadek na dziewięćdziesiąt procent paniązabije.
Teraz, kiedy Alice nie znajdowała się już w gabinecie Millera, lecz w swojej słonecznej sypialni, wciąż odczuwała pewną mroczną fascynację. Ale czuła jeszczecoś.
Złość. Właściwiewściekłość.
Ibunt.
A to wszystko pogrzebane w ślepym, nieznośnymżalu.
Przymknęła oczy, mimowolnie cofając się do wieczora, kiedy Alan zafundował jej krwiaka. Znów czuła metaliczny posmak krwi w ustach oraz ruchomą lepkość tej, która wypływała z rozcięcia na głowie. Świat płonął, a ona płonęła wraz z nim. Pokonana, upokorzona… wciąż za bardzo żywa. Leżała z policzkiem przyciśniętym do chłodnej podłogi, obserwując oddalające się buty męża, podczas gdy Elvis śpiewał Can’t Help Falling InLove.
Czy powinienem zostać?1 – zapytał Elvis uplasowany w jej głowie. – Czy to byłbygrzech?
No właśnie… Czypowinna?
Niektóre rzeczy muszą się dziać – przekonywał Elvis. – Weź moją dłoń, zabierz też mojeżycie.
Nie!
Nie tego chciała, nie tak powinno się to skończyć. Nie tu i nie teraz. Nie dla niej. Nie dla niej, do ciężkiej cholery! Czy nie mogłoby być dobrze choć ten jeden jedyny raz? Czy prosiła o zbyt wiele? Po wszystkim, przez co przeszła, na co się godziła, z czego zrezygnowała, i co wytrzymała, ostatnia zwrotka miała zabrzmieć właśnie tak? Oślepnie, dozna paraliżu, a na koniec umrze w męczarniach? Jezu, nie. Nie, nie, nie!
Miała tego serdecznie dość. Nie chciała już więcejpadać.
Nie chciała, żeby Alan jąpopychał.
– Chcę, żebyś trzymał swoje pierdolone łapy z daleka! – krzyknęła, ciskając książką przez całą długośćsypialni.
Nyks uniosła wzrok, śledząc krytyczną trajektorię lotu. Książka uderzyła w regał ze stłumionym hukiem i spadła na ziemię, gubiąc kilka kartek; jedna poszybowała aż pod drzwiłazienki.
– Myślisz, że cię posłucha? – zapytała znużonym głosem. Odziana w swoją zwyczajową czerń, siedziała z podkulonymi nogami w umiejscowionym w kącie wyliniałymfotelu.
Alice posłała jej obojętne spojrzenie i wstała z łóżka. Chwilę maszerowała od ściany do ściany z ciasno skrzyżowanymi na piersiachrękoma.
Wyglądała trochę jak więzień, trochę jak trzymany w klatce wilk – co w sumie wychodziło na tosamo.
– Mam ten luksus, którego nie ma nikt inny. Wiem, jak umrę, i chyba nawet wiem, kiedy – palnęła, chichocząc w bardzo niepokojący sposób. – Ot tak, na pstryknięcie palców, wystarczy, że o ten jeden raz za dużo uderzę się w głowę. – Jej chichot przeszedł w coś jakby wstrzymywany szloch. – Wystarczy, że Alan mipomoże.
Nyks wyprostowała się i patrzyła na nią, teraz wyraźniezaniepokojona.
– Naprawdę tego właśnie chcesz? – spytałaostrożnie.
Alice zatrzymała się i zastanowiła. Nie, oczywiście, że tego nie chciała. Co za pieprzona bzdura. Nie chciała, żeby to śmiertelne uderzenie było od kogoś zależne. A już na pewno nie od Alana. Pierwszy raz stawała przed szansą, żeby świadomie o czymś zdecydować i, o dobry Boże, jeżeli tym czymś musiała być jej własna śmierć, to w porządku, niech takbędzie.
– Chcę… wolności – oznajmiła głucho, nieco niepewnie. I zaraz powtórzyła z większą śmiałością: – Wolności, tak. Zawsze jej chciałam. Odpoczątku.
Tak naprawdę chciała również śpiewać, bo w jej przypadku to właśnie śpiewanie było najwyższym wyrazem wolności. Wolała jednak nie poruszać tej kwestii. I tak za długo, za często i za mocnobolało.
Marzenia o sukcesie obróciły się przeciwko niej, każąc za siebie bardzo drogo zapłacić. Nie znalazłaby się w punkcie, w którym teraz była. Nie, gdyby nieśpiewanie.
Nyks skinęła głową z aprobatą. To właściwa odpowiedź, mówiły jej ciemnoniebieskie oczy. Chociaż… czy to nie współczucie się w nichodbiło?
– Krok, którego boisz się najbardziej, jest tym, który cię wyzwoli. Tak przynajmniej twierdzi RobertTew.
Alice spojrzała na wybebeszoną książkę, następnie rozejrzała się po sypialni, jakby nie do końca pamiętała, jak się tu znalazła. To pewnie ten cholerny krwiak, pomyślała, czując rozlewający się wewnątrz chłód. Uciska jakieś ważniejsze ośrodki i upośledza pracę mózgu. Alan wiedział, jak ją załatwić, bez dwóch zdań. Gorsze było tylko to, że mu na topozwoliła.
– Kochaliśmy się – prychnęła, podchodząc do okna. Otworzyła je na oścież, po czym wskoczyła na parapet. Usiadła na nim, jedną nogę spuszczając na zewnątrz. Parapet był szeroki, a okno nie znajdowało się znowu nie wiadomo jak wysoko; sypialnia była raptem na drugim piętrze. Mimo to w pozie Alice było coś niepokojącego, jakaś samobójcza brawura. Słońce padało na jej twarz, ogrzewało ją… jednak wewnątrz siebie czuła przenikliwe zimno. – Tak w każdym razie mi sięwydawało.
Nyks poderwała się ze swojego miejsca i znalazła się przy niej. Bladość jej skóry kontrastowała z czernią rozwiewanych wiatrem włosów. Wyglądała na więcej niż tylkozaniepokojoną.
Alice rzuciła jej przelotnespojrzenie.
– Czasem zastanawiam się, kto z nas jest bardziej szalony. Ja czy on? – kontynuowała. W jej tonie było coś, co napawało jeszcze większym niepokojem niż krzywizna ramion czy niebezpiecznie wysuwające się poza krawędź parapetuciało.
– Szaleństwo to pojęcie względne – rzekła Nyksspokojnie.
Alice uśmiechnęła się gorzko. Gdzieś w dole usłyszała beztroski śmiech dzieci. Ona też się tak kiedyś śmiała. Kiedyś. Zdawało się, że w innymwcieleniu.
– Miał mi pomóc, nie zabrać prosto do piekła. – Jej schrypnięty szept rozdarł powietrze. – Zniszczył mi życie. On zniszczył miżycie.
– Wyszkolił cię – poprawiła Nyks. Stała tuż przy Alice, z poważną miną i zwieszonymi po bokach ramionami. Czarna suknia tańczyła wokół jej kostek, tak jak tańczyły jejwłosy.
Alice podciągnęła kolana pod brodę i objęła je rękoma. Siedziała tak, w niemal całkowitym bezruchu, pozwalając, by czas przepływał przed nią, obok niej. Śmiech dzieci ucichł, zastąpiony przez śpiew ptaka. Zadygotała. Śpiew budził niepożądane wspomnienia. Takie, które bolały bardziej niż to, co robił jejmąż.
Przeszłość i teraźniejszość zderzyły się i na krótką chwilę zlały się wjedność.
Alice błądziła w odmętach własnych myśli, analizując, negując, przejaskrawiając, bagatelizując, uwznioślając, demonizując. Rozdrapywała stare rany z perwersyjną przyjemnością, śmiała się z nich, uciekała od nich, pielęgnowałaje.
Nawetłabędź…
Nagle coś w jej umyśle zaczęło się rwać. Przeskakiwała bezładnie od jednej idei do drugiej. Nie było dobrych odpowiedzi, bo nie było dobrych pytań. Nie było winnych, tylko wygrani i przegrani. A ona była przegrana, bez względu na wszystkie rozpaczliwe wysiłki i starania. Przegrana od początku. To niczyj błąd, może wszechświata, naprawdę. Los jest ślepy, obojętny. Rozdaje karty bez żadnych intencji. Wszystkim rządziprzypadek.
Zaśpiewa ostatniraz.
– Nie potrafię wydostać się z tego koszmaru. Nie potrafię znaleźć nikogo, kto mnie z niego wydostanie – powiedziała Alice, przyglądając się swoim rozedrganym palcom. Przez ułamek sekundy widziała na nich krew, zaraz jednak wrażeniezniknęło.
– Potrafisz. I znajdziesz – zaoponowałaNyks.
Alice uniosła wzrok i spojrzała nanią.
– Ciebie nawet tutaj niema.
Nyks rozchyliła wargi w drapieżnym uśmiechu. Znajdowała się tak blisko, że Alice wyraźnie czuła jej zapach. Jakby nocy irosy.
– Jestem. – Zniżyła głos do konspiracyjnego szeptu. – Zawsze byłam. Zawszebędę.
– Jeśli tak… – Alice pociągnęła nosem. – To czyni mnie najbardziej samotną dziewczyną na świecie. Taką, która nigdy nie jestsama.
Nyks pochyliła się i starła jej łzę z policzka. Następnie ujęła Alice za brodę, zmuszając, by spojrzała jej woczy.
– Pamiętaj wszystko, czego cię nauczył. Niedługo będziesz tego potrzebować. Czas już prawienadszedł.
– Czas jest tym, czego raczej nie mam w nadmiarze – odparła Alice. Odwróciła głowę i nie było to wcale takietrudne.
Nikt nie trzymał jej za brodę, nikogo przy niej niebyło.
Otaczała ją pustka. Pachnąca zupełnie jak noc irosa.
1Wszystkie cytaty zostały przełożone na język polski przez autorkę. Lista utworów pojawiających się w tekście znajduje się na końcuksiążki.
2
Tego wieczora Alice nie musiała pilnować swoich słów i gestów. Tego wieczora mogła cieszyć się pozorną, godną pożałowania wolnością. Miała dom tylko dla siebie, Alan był na służbie. Mimo to jakoś się nie cieszyła, to znaczy niezupełnie. Ona… wyczekiwała.
Czas już prawienadszedł.
Zmiany, cokolwiek miały dla niej oznaczać, były coraz bliżej. Wyczuwała je. Ich zapowiedź znajdowała się w wietrze, który poruszał firankami, w chłodnym błysku chromu kuchennego kranu, w za głośnych uderzeniach serca. Wszędzie. Były wszędzie. Otaczały ją. Spowijały.
Pamiętaj wszystko, czego cięnauczył.
Od zbyt długiego siedzenia w jednej pozycji na cholernym parapecie całe ciało miała zesztywniałe. Pokręciła się po domu, żeby trochę rozruszać stawy, następnie wzięła długi gorący prysznic, zjadła kolację i położyła się do łóżka. Nyks już się więcej nie pojawiła. I dobrze. Alice czuła się potwornie zmęczona. Nie zdziwiło jej więc, że sen przyszedł szybko i powalił ją z wprawą zawodowegopięściarza.
Mamrotała, niespokojnie wiercąc się w pościeli. Śniła, że przechodzi przez ulicę, ignorując trąbiące na nią samochody. Szła prosto do czterdziestopiętrowego wieżowca, w którym pracowała. Krok miała nieco sztywny, jak osoba, która stara się być ostrożna, a zarazem walczy z wielkim podnieceniem. Pod długim czarnym płaszczem trzymała mossberga, na jej ustach błąkał się uśmiech. Pamiętała wszystko, czego nauczył ją mąż. Pamiętała bardzodobrze.
Weszła do budynku, pozdrowiła recepcjonistę skinieniem głowy i skierowała się do wind. Gdy drzwi tej po lewej otworzyły się przed nią, weszła do środka, przytknęła swoją kartę do czytnika i wcisnęła właściwyprzycisk.
Wysiadła na dwudziestym szóstym piętrze i ruszyła długim korytarzem; stukot podeszew jej ciężkich butów brzmiał jak przyspieszone uderzeniaserca.
Pchnęła szklane drzwi Progressive i weszła do środka, mając wrażenie, że czas zwalnia. Odchyliła połę płaszcza, błyskawicznym ruchem wyciągając mossberga; wielka strzelba kontrastowała z jej drobną sylwetką i dziewczęcą twarzą, a zarazem w jakiś obłędny sposób z nią harmonizowała. Siedząca najbliżej drzwi Karen Anderson, mała wredna dziwka, podniosła się z krzesła i otworzyła usta do krzyku. Ale Alice nie pozwoliła jej krzyknąć. Pociągnęła za spust, strzelając prosto w otwarte usta. Mossberg wypalił z dźwiękiem przypominającym uderzenie pioruna, odrywając Karen dolną połowę twarzy. Ciało przeleciało bezwładnie i gruchnęło o biurko grubasa, którego nazwiska Alice nigdy nie mogłazapamiętać.
Zaalarmowani hałasem pracownicy Progressive wyglądali ze swych gabinetów – zero instynktu samozachowawczego, cholerni idioci – a Alice z przerażającym uśmiechem na ustach kolejno posyłała ich do parku sztywnych. Zasłużyli sobie na ten los. Swoją obojętnością, arogancją, brakiem współczucia i okrucieństwem. Traktowali ją jak popychadło, wyżywali się na niej. Niczym się nie różnili od Alana, tyle że zamiast tłuc ją po głowie, siniaczyli jej duszę. Alice w równym stopniu nienawidziła ichwszystkich.
Kiedy ludzie wreszcie zorientowali się, co się dzieje, było już za późno. Zresztą i tak nie mieliby dokąd uciec. Skok z dwudziestego szóstego piętra był śmiercią tak samo pewną jak spotkanie ze strzelbą Alice. A innej drogi ucieczki nie było. Och, jak miprzykro.
– Proszę! Mam dziecko! – zaskomliła Pauline Evans, unosząc rękę w obronnymgeście.
– Wiem – odparła Alice i strzeliła w jej wyciągniętądłoń.
Dłoń eksplodowała, jak gdyby Pauline trzymała petardę. Kula przeszła przez nią jak przez masło, następnie przeszyła głowę i wbiła się wścianę.
Jedno oko Pauline wywróciło się do wewnątrz, krew rozprysła się obłoczkiem za jej plecami. Czaszka niepokojąco się zapadła, mózg bryznął na teczkę z aktami oraz oparcie przewróconego krzesła; Alice widziała to bardzowyraźnie.
Powietrze stało się gęste od dymu. Huk następujących po sobie wystrzałów był ogłuszający. Alice skosiła wszystkich z call center oraz centrum likwidacji szkód, następnie zabrała się za pracowników wyższego szczebla. Ich nazwiska błyskały jej przed oczyma, czerwone jak krew, która opryskiwała ściany i sufit. Pamiętała, czym naraziła jej się każda jedna osoba. Pamiętała każdygrzech.
Jednak największego skurwiela zostawiła sobie nakoniec.
Przestrzeliła zamek, kopnięciem otworzyła drzwi z napisem „Matthew Orlov – KIEROWNIK” i weszła do środka. Nie zobaczyła go, ale wiedziała gdzie jest. Orlov kulił się pod swoim biurkiem. Alice bardzo wyraźnie słyszała jego przyspieszony oddech. Jej uśmiech jeszcze sięposzerzył.
– Cześć, Matt – rzuciła pogodnie i wypaliła z mossberga w środek mebla. – Przyszłam sięzwolnić.
Usłyszała pełen zaskoczonego bólu okrzyk; właściwie brzmiał bardziej jak kwik. Drzazgi rzygnęły na wszystkie strony, w pomieszczeniu rozszedł się ostry zapach kordytu. Nie chcąc pozostawiać zbyt wiele przypadkowi, przeładowała i strzeliła jeszcze raz. I kolejny. Nie usłyszała więcej krzyków, zobaczyła za to powiększającą się kałużę krwi, wypływającą spod szczątkówbiurka.
Gdzieś daleko, jakby w dole, usłyszała alarm. Przekrzywiła głowę niczym pies, nasłuchując. Do jej uszu nie dolatywał żaden krzyk, skomlenie ani jęk, tylko wycie syreny. Pracownicy Progressive nie żyli. Zabiłaich.
Uniosła strzelbę, spoglądając na nią triumfalnie. Dmuchnęła w lufę, po czym odrzuciła mossberga, rozumiejąc, że nie będzie jej już potrzebny. Rozłożyła ramiona i przymknęła oczy, napawając się śmiercią i zniszczeniem. Krwią i prochem zapłaciła za wolność. Za wolność, której…
– Ty popierdolona suko. – Za sobą usłyszała głosAlana.
Odwróciła się powoli, tak nieznośnie powoli, jak gdyby powietrze drastycznie przybrało na gęstości, spowalniając jej ruchy. Mąż stał w drzwiach do gabinetu Orlova, celując do niej ze służbowego glocka. Ubrany był w galowy mundur, jasne włosy pod czapką miał schludnie ułożone, bladoniebieskie oczy płonęły. Alice pomyślała, że nie wygląda jak policjant, tylko jak wysłannikpiekła.
Spojrzała w ślepe oko lufy, której średnica wydała jej się zbliżona do średnicy armaty, żywiąc podejrzenie, że dla pracowników Progressive lufa jej mossberga wydawała się równie wielka. Wyraźnie zobaczyła wykwitający z czerni pomarańczowoczerwony jęzor ognia. Usłyszała grzmiący huk. Kula przeszyła jej pierś, a Alice poczuła ból, jakiego nie znała nigdywcześniej.
Potem nie było jużnic.
Tylko morzeczerni.
3
Alice obudziła się z krzykiem. Koszulka, w której spała, przylgnęła jej do ciała, jasne włosy lepiły się do czoła i policzków. Przejechała dłonią po twarzy i spojrzała na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Jezu, nie nastawiła budzika i zaspała do pracy! A nie, zaraz… Była środa, więc szła do pracy na wpół do pierwszą. W takim razie w porządku, wszystko w porządku. Nie spóźnisię.
No, chybaże…
Sen wcale nie był snem i nie miała do czego się spóźniać. Co jeśli naprawdę wystrzelałam w diabły wszystkich, na czele z tym cholernym złamasem Orlovem?, zastanowiła się i uderzyło ją, jak bardzo podoba jej się tawizja.
A nawetwięcej!
Myśl, że wszyscy w Progressive nie żyją, wywoływała w niej euforię, wręcz rozkosz. To, jak bardzo nienawidziła swojej pracy, było wręcz patologiczne. Fakt, że do tej pory jej nie zmieniła, wskazywać mógł na dwie rzeczy. Na masochistyczne skłonności, to po pierwsze. Na to, że prawdopodobnie nie widziała własnej przyszłości na długo przed tym, zanim dowiedziała się, że w zasadzie to faktycznie jej nie ma, to podrugie.
Nie, to nie do końca tak. To nie pracy nienawidziła tylko ludzi. Z Matthew Orlovem na czele. Jakoś się dowiedział, że leczyła się u psychiatry, przez co ze średnio lubianego pracownika stała się kimś w rodzaju kozła ofiarnego. Zaginęła dokumentacja sprawy? To wina Alice. Zepsuł się ekspres do kawy? To wina Alice. Nawet się domyślała, że tym kimś, kto podkablował ją Orlovowi, był kumpel Alana, ten sam, który załatwił jej tę pracę. Pewną, bezpieczną i nieźle płatną. A jeśli ktoś spłaca dług zaciągnięty u porywczego męża, raczej nie powinien wybrzydzać. Ani zwalniać się z byle powodu. Nietrudno było przewidzieć, jak zareaguje Alan. Dlatego pozostawały jej te pełne przemocy i skrywanej frustracji sny. To oraz wizja rychłejśmierci.
Mam myślenie osoby przegranej i dlatego jestem przegrana, tak pewnie powiedziałby psychiatra, gdybym dalej musiała do niego chodzić, pomyślała, dźwigając się z łóżka. Chociaż nie, taka gadka bardziej pasowała do trenera motywacyjnego. A może to modna ostatnio sentencja, którą ktoś wkleił na Facebooka? W sumie żadna różnica. W internecie jest pełno świrów, którzy próbują wyprać mózg innym świrom, którzy…
Potrząsnęłagłową.
Nieważne. Po prostunieważne.
Ściągnęła szlafrok z fotela, na którym lubiła siadywać Nyks, otuliła się nim i wyszła z sypialni. Z dołu dolatywały zapachy kawy i smażonego jedzenia, płynąca z radia melodia oraz wtórujące jej pogwizdywanieAlana.
Alice nieco się rozluźniła i zeszła poschodach.
– Cześć – przywitała męża, stając w progukuchni.
Alan odstawił patelnię i spojrzał na nią swoimi czujnymi bladoniebieskimi oczami. Skanował ją, to określenie najlepiej oddawało istotęrzeczy.
– Cześć, skarbie. Wyspałaśsię?
Czułość męża automatycznie wyzwoliła w Alice ostrożność. Mechanizm doskonałego paranoika… gdyby nie fakt, że Alan parał się różnorakimi sportami, na przykład tłuczeniem głową żony w ścianę czy poręcz, kiedy trochę sięwkurwił.
– Tak – potwierdziła, ryzykując blady uśmiech. – A czy ty się… Jak minęła cisłużba?
Alan pokiwał dłonią na boki. Bez rewelacji, mówił tengest.
– Przypilnuj. – Machnięciem brody wskazał patelnię, po czym ruszył w stronę tylnychdrzwi.
Alice posłusznie podeszła do kuchenki. Nie zapytała, dokąd Alan idzie ani dlaczego sam nie może przypilnować śniadania. Nauczyła się, jak jej mąż reagował na tego typu pytania. W lepsze dni jego pięść opadała wtedy na stół. W gorsze – na jejtwarz.
Kroki Alana cichły, by w końcu ustać zupełnie; uszy Alice zdążyły wychwycić jeszcze dźwięk zatrzaskiwanej klapy bagażnika jegosamochodu.
To trzaśnięcie było znakiem, zapowiedzią.
Z radia sączyły się pierwsze takty Wicked Game Chrisa Isaaka i to także było zapowiedzią nadchodzącej zmiany. Podobnie pęknięty młynek do pieprzu, porzucony na blacie jak nikomu niepotrzebne marzenie. Pokrojony pomidor leżał na talerzu, wykrzykując: Zmiany! Nadchodzązmiany.
Szybciej niżmyślisz.
– Nic się nie spaliło? – zaświergotał Alan, wracając do kuchni. W jego głosie dźwięczały samozadowolenie oraz jakaś nieuzasadnionaduma.
Alice zauważyła, że jedną rękę chowa za plecami i jakaś jej część – bardzo duża część – zapragnęła rzucić się doucieczki.
– Będzie na chrupko, tak jak lubisz – powiedziała idealnie pogodnymgłosem.
– Odstaw to. – Alan machnął wolną ręką w stronę patelni. – I chodź domnie.
Odstawiła patelnię na drewnianą deskę, obok czekających na usmażenie jajek. Bekon pachniał całkiem apetycznie, ale ona straciła apetyt; na dziś, jutro, prawdopodobnie na zawsze. Podeszła do męża, mając wrażenie, że nogi ma jak z waty. Serce obijało jej się o żebra, pulsowanie krwi czuła aż w oczach. Jezu, gdyby ktoś jej powiedział, że chłopak, w którym się zakochała, a który łamiącym się z przejęcia głosem prosił ją o rękę, będzie w niej wzbudzał takie reakcje, roześmiałaby się w głos. Ale teraz nie chciało jej się śmiać. Nie, anitrochę.
– Co tam… – przełknęła ślinę – chowasz? – Nóż, nóż, nóż! To będzienóż!
Alan uśmiechnął się enigmatycznie; ten uśmiech byłby nawet pociągający, gdyby tylko sięgnąłoczu.
– Proszę. – Wyciągnął rękę zza pleców, wręczając jej bukiet róż. – To dlaciebie.
Alice, której wyobraźnia była wyjątkowo bujna, a nerwy zszargane i napięte do granic możliwości, na jedną rozciągniętą w czasie sekundę wzięła czerwień płatków za krew i omal nie zaczęła siędrzeć.
– Są… są piękne – pochwaliła, chwytając bukiet zdrętwiałymi rękoma. Cierń wbił się jej w palec, ale ona nawet tego nie poczuła. – Czym sobiezasłużyłam?
Uśmiech Alana stał się przepraszający; podobnie jak wcześniej, nie sięgnął oczu. Przejechał palcami po włosach, odgarniając je do tyłu irzekł:
– Byłem ostatnio… – Przeciągłe westchnienie. – Sama wiesz, że nerwy czasem mi puszczają. – Wziął żonę w objęcia i mocno przytulił. – Chciałem cię za to gorącoprzeprosić.
Przeprosić? Och, to doprawdy rozczulające. Tylko, wiesz co? Te cholerne kwiatki nie sprawią, że krwiak w moim mózguzniknie!
– Dziękuję. – Alice poczuła, że do oczu napływają jej łzy. Nie, to nie było wzruszenie. Tylko bezsilna wściekłość. Patrzyła na odsuniętą lekko w bok rękę z bukietem i miała ochotę cisnąć nim ościanę.
– Tamte… incydenty… to już się więcej nie powtórzy, skarbie. Już wszystko będzie dobrze – obiecałAlan.
Alice prawie roześmiała się na tokłamstwo.
– Mhm. – Tylko tyle zdołała z siebiewydusić.
– Kocham cię. – Alan pocałował ją wdłoń.
– Kochasz? – powtórzyła za nim Alice, myśląc: Ty nie masz pojęcia, co to słowoznaczy.
Wyswobodziła się z uścisku męża, mając wrażenie, że się w nimdusi.
– A ty? – Ręka Alana zacisnęła się na jej nadgarstku odrobinę zbytsilnie.
– Oczywiście – potwierdziła Alice, uśmiechając się wbrew spowijającemu jej serce kokonowi gniewu i lęku. – Oczywiście, żekocham.
I kochała, toprawda.
Do któregoś uderzenia naprawdę gokochała.
4
– Smakowało ci? – zapytał Alan, zerkając na pusty talerzżony.
Alice gorliwieprzytaknęła.
– Bardzo. Wracają wspomnienia starych czasów. – W moim umyśle wszystkie są zniekształcone, zmienione wkoszmary.
Bukiet czerwonych róż stał między nimi, na wiśniowym stole, jak jakieś poronione trofeum, jak kpina z miłości. Tak przynajmniej widziała toAlice.
Dyskretnie rozejrzała się po jadalni, prześlizgując się wzrokiem po pretensjonalnych obrazach, które nie ona wybierała, stojących nad kominkiem pozowanych, zionących obłudą zdjęciach, topornych meblach, ścianach pomalowanych na kolory, za którymi nie przepadała. Coś w niej pękało, dojrzewało i pękało, zwiastując zmiany. Było tak, jakby była zaledwie pasażerem we własnym życiu, lokatorem w domu, który okazał się pułapką. W bezdusznym, zimnym miejscu, najeżonym bólem iokrucieństwem.
Teraz, kiedy zrozumiała, że jej życie prawie na pewno się skończy, jeżeli pozostanie w tym chorym układzie, znalazła w sobie siłę, żeby sięzbuntować.
Czas już prawienadszedł.
– Mówiąc o starych czasach… – Alan wychylił się i zaczął gładzić jej dłoń. – Pamiętasz, jak zerżnąłem cię przy tamtej ścianie, kiedy się tu wprowadziliśmy? Może teraz zrobię tosamo?
Alice drgnęła pod dotykiem męża. Ostatkiem sił powstrzymała się, by nie cofnąć ręki. Śniadanie zaczęło jej ciążyć, poczuła, że zbiera jej się na mdłości. Na jej twarzy odmalował sięniesmak.
– Muszę… – Pokręciła głową w geście uprzejmej odmowy. – Spóźnię się dopracy…
– Szybki numerek. – Alan puścił oko. – Co ty nato?
Ostentacyjnie zerknęła na wiszący na ścianie za jej plecami zegar, po czym westchnęłateatralnie.
– Naprawdę muszę… – zaczęła, wyswobadzając dłoń spod dotykumęża.
Alan uderzył pięścią w stół. Talerze i sztućce podskoczyły z brzdękiem, a Alice odruchowo sięskuliła.
– Jaki ty masz, kurwa, problem?! – ryknął.
Odsunęła krzesło iwstała.
Chciała znaleźć się daleko, bardzo daleko stąd. Jak najdalej od Alana i piekła, które za momentrozpęta.
– To ty robisz problem, nie widzisz? – Wykrzywiła twarz i zaśmiała się gorzkim śmiechem. – Dałeś mi kwiaty, obiecałeś, że się zmienisz… i ile wytrzymałeś? Kwadrans?
Alan złapał za flakon z różami i cisnął nim ościanę.
– Sama mnie prowokujesz! Staram się dla ciebie, tańczę nad tobą, jakbyś była pierdoloną księżniczką, a ty jak mi się odwdzięczasz? Nie doceniasz mnie ani moich starań! We wszystkim widzisz sameproblemy!
– Powinieneś usłyszeć siebie z boku. – Głos Alice zaczynał drżeć, mimo jej usilnych prób zapanowania nad nim. Przelotnie zerknęła na swoje dłonie – one również siętrzęsły.
Na twarzy Alana odbił się jakiś obłąkanypomysł.
– A może z kimś się pieprzysz, co? Dajesz komuś dupy, Alice? No, śmiało, powiedz, jaka z ciebiekurwa!
– Jesteś nienormalny! – Alice czuła, że cała płonie. A za chwilę miała wrażenie, że ciało ma zimne jaklód.
– Ja jestem? – Alan zaśmiał się hienim śmiechem. Złapał talerz z niedojedzoną jajecznicą i roztrzaskał go o ścianę. Po chwili namysłu to samo zrobił z następnym. – A kto się, do kurwy nędzy, leczył upsychiatry?!
– Przestań, Alan! – Alice tyłem zaczęła się cofać ku drzwiom. Podobnie jak w swoim śnie czuła, jakby powietrze nagle zgęstniało. Jej nogi poruszały się tak wolno, tak nieznośniewolno.
Alan doskoczył do niej w jednej sekundzie, szczerząc się jakszaleniec.
– Wybierasz się gdzieś? – zapytał, łapiąc ją za ramiona. – Niesądzę.
– Puść! – warknęła Alice, szarpiąc się w tył. – Toboli!
Oczy Alana pociemniały na ułameksekundy.
Kiedy powrócił ich zwyczajowy, płowy błękit, to wcale nie przyniosło pocieszenia. Pod nim kryło się cośjeszcze.
Cośpaskudnego.
– Przepraszam. – Przesunął jej wargami po szyi w koszmarnej parodii namiętnego gestu. – Jestem trochę… pobudzony.
O tak, pomyślała Alice, zżymając się w duchu. Jak zawsze po służbie. Do tego jesteś agresywnym świrem i w tym cały problem. Od początku taki byłeś, nosiłeś w sobie zalążek tego ukrytego psychola. A praca w policji, zamiast podziałać jak katalizator, zmieniła cię w niego w trybie przyspieszonym. Praca w policji i może jeszcze ten twój czarujący partner, Pete Duvall. Wystarczyło sześć lat, sześć pierdolonych lat i prawie zatłukłeś żonę na śmierć. Jesteś z siebie dumny? Myślisz, że odznaczą cię za to wniebie?
– Alan, janaprawdę…
Pchnął ją na stojącą obok kominka szafkę. Silnie. O wiele silniej niż było to konieczne. Kątem oka Alice zobaczyła, że niewiele brakowało, a uderzyłaby głową w wiszącą nad szafką półkę. To była ostatnia kropla, która przelałaczarę.
Czas zmiannadszedł.
Alice poczuła, jak wstępuje w nią ślepy, palący gniew o sile, jakiej nie znała nigdy przedtem. Był tak potężny, że przypominał niemal spokój. Na ułamek sekundy wszelkie myśli odpłynęły jej z głowy, a kiedy powróciły, były czyste jak kryształ. Wiedziała, co mazrobić.
Alan zaczął całować ją po szyi, zdzierając z niej szlafrok. Jego ręce objęły jej piersi, zaczęły szczypać sutki, które natychmiast stwardniały. Alice poczuła podniecenie i znienawidziła się zato.
W porządku. Wszystko jest wporządku.
Nyks. To był jejgłos.
Alan dyszał Alice przy uchu, napierając na nią. Jego twardy penis przebijał się przez spodnie, szorował o jejudo.
– Wyjmij go i popieść – wymruczał, mocniej na niąnapierając.
– Nie, Alan. Muszęjuż…
Uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Głowa Alice przetoczyła się na drugieramię.
– Powiedziałem, żebyś go wyjęła i popieściła – powtórzył, palcami prawej ręki dotkliwie szczypiąc ją wsutek.
Powieki Alice zaczęły piec, zwiastując rodzący się płacz. Jednak ona nie chciała płakać, nie chciała dawać temu skurwielowi takiej satysfakcji. Przygryzła wewnętrzną stronę policzka, aż poczuła smak krwi. Pomogło.
Rozpięła Alanowi rozporek, ujęła jego nabrzmiałego penisa w rękę i zaczęła poruszać się na nim, w górę i w dół, w górę i wdół.
– Grzeczna, mała suka. – Alan dłonią zjechał wzdłuż brzucha Alice, zatrzymując się między nogami. Kolanem rozchylił jej uda, po czym wsunął w nią dwa palce. – Jesteś mokra – zauważył, uśmiechając się bezczelnie. – Chcesz, żebym cię pieprzył, twoja cipka tego chce. – Zaczął rytmicznie wsuwać i wysuwać palce, na co Alice odpowiedziała mimowolnym pomrukiem. – Więc nie rozumiem, po co udajesz, że jestinaczej?
Druga szuflada odgóry.
– Myślałam, że to cię, no wiesz, bardziej nakręci – wymruczała, mocniej zaciskając rękę na penisiemęża.
Oczy Alanabłysnęły.
– Chciałaś się ze mną zabawić? Być moją małą niegrzecznąsuką?
– Dokładnie. – Alice przysunęła się do niego, polizała, a następnie przygryzła mu dolną wargę. – Chciałam, żebyś mnie pieprzył jak jeszczenigdy.
Alan ujął ją za biodra i wszedł w nią mocnym pchnięciem. Pośladki Alice uderzyły o szafkę, która z kolei stuknęła o ścianę. Brzdęk schowanych w szufladach rzeczy odbił się w jej umyśle i powrócił echem. To było niczymtriumf.
– O tak? – wydyszał. – Chciałaś, żebym pieprzył cię właśnietak?
– Mhmm. – Alice oplotła go nogą. Poruszała biodrami do rytmu, jaki wyznaczał, przywołując na twarz ekstatyczny wyraz. Jedną rękę wplotła mu we włosy, odchylając głowę w tył. Drugą dyskretnie wsunęła za siebie. Namacała uchwyt drugiej szuflady od góry, włożyła do niej rękę, odnalazła zimny, znajomy kształt, zacisnęła na nim palce iwyciągnęła.
Alan złapał Alice za gardło i zacisnął rękę. Nie na tyle, żeby zacząć ją dusić, ale wystarczająco, by uznać to za coś więcej niż niegroźną pieszczotę. A to wcale nie była niegroźna pieszczota. W jego oczach błysnęło coś zimnego, nieludzkiego i Alice zrozumiała, że jej mąż nie miałby nic przeciwko, gdyby wskutek „przykrego zbiegu okoliczności” faktycznie ją zadusił. Wiecie, chłopaki, jak to bywa, rżnąłem ją i trochę mnie poniosło, tak pewnie by powiedział swoim kumplom z wydziału, a potem razem tak spreparowaliby miejsce zbrodni, żeby Alanowi wszystko uszło płazem. I nie byłyby to pierwsze tego typu działania. Świrnięta czy nie, Alice znała pewne brudne sekrecikimęża.
– Lubisz tak, co? – zapytał. Jego palce zacisnęły się odrobinęmocniej.
– Uwielbiam… – wycharczała i błyskawicznym gestem wyciągnęła rękę zza pleców. Już nie drżała, teraz była nieruchoma, jak u rewolwerowca. – Skarbie.
W rozszerzonych oczach Alana odbiły się masywne ostrza nożyckrawieckich.
W następnej sekundzie zagłębiły się w jegoszyi.
Zawył i zatoczył się w tył. Poderwał ręce do szyi, spróbował wyciągnąć nożyce, ale zaraz się rozmyślił; dotykanie rany prowokowało zbyt dojmujący ból. W jego oczach odbił się cień lęku. Nie zostało mu dużo czasu i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Cios został wymierzony precyzyjnie – ostrza weszły idealnie w tętnicę, rozpruwając ją. Krew tryskała dookoła, plamiąc meble, podłogę, płatki martwych kwiatów, pierś Alana oraz jego wciąż sterczącego fiuta. Alice patrzyła na to z mroczną fascynacją, odsuwając się poza zasięg rąkmęża.
– Thy dzhiiwgko! – zagulgotał. Zrobił chybotliwy krok w bok, wpadł na stół, zachwiał się i runął na kolana. Otwierał i zamykał usta, próbując powiedzieć coś jeszcze, ale nie wydobywał z siebie żadnych słów, tylko karmazynową fontannę i ten upiorny gulgot. Krew lała mu się na brodę, ściekała po rozchełstanej koszuli, barwiąc jąszkarłatem.
Krew była niemalwszędzie.
Alice cofnęła się, tak żeby nie wdepnąć w jej powiększające się kałuże. Nie spuszczała męża z oka, jakby bała się, że gdy to zrobi, ten rzuci się na nią. To nic, że umierał, w jej przekonaniu wciąż stanowił zagrożenie. Jak jadowity wąż. I podobnie jak wąż, nawet teraz mógł się okazać śmiertelnie niebezpieczny, mógł zaatakować albo czymś zarazić. Właściwie już wcześniej ją zaraził. Po prostu stało się to wdość…
Skupsię!
Lewa ręka Alana zacisnęła się na nożycach w kolejnej próbie wyciągnięcia ich, prawa wystrzeliła do przodu, jakby chcąc pochwycić Alice. Jednak znajdowała się zbyt daleko, a Alan najwyraźniej nie był już w stanie dźwignąć się na nogi. Klęczeć też nie. Oczy na moment uciekły mu w głąb czaszki, błyskając niebieskawymi białkami i runął na wznak. Jęknął w swój nowy gulgoczący sposób i przeturlał się na bok. Na przemian zamykał i otwierał usta, zamykał i otwierał, jak wyrzucony na lądsum.
Na krótką chwilę jego spojrzenie odzyskało dawną klarowność. Szarpnął za uchwyty nożyc, czemu towarzyszył mdły chrzęst, na który nałożył się jego wrzask. Nie zdołał ich wyciągnąć, a Alice nabrała przekonania, że ten chrzęst był dźwiękiem, z jakim metal szorował o kości. Oczy wychodziły mu z orbit, nabiegłe krwią, wściekłe. Szarpnął się raz jeszcze, drugą ręką uderzając opodłogę.
I wreszcieznieruchomiał.
5
Mało kto wiedział, że Phoenix Thorne nazywa się Phoenix Thorne. W swoim środowisku znany był jako Max Deschain. I teraz to właśnie Max wchodził do biurowca SkyNet. Drogi garnitur, który miał na sobie, również należał do Maxa, jednak tatuaże na skórze pod nim były już własnością Phoenixa. Podobnie wspomnienia. A te, choć bolesne, były cenne. Ukształtowały go. Zmieniły w człowieka, którym był. Kazały stać się tymczłowiekiem.
Bywały dni, kiedy Phoenix przeklinał siebie i tewspomnienia.
Bywały i takie, kiedy byłwdzięczny.
Zatrzymał się przy stanowisku ochrony. Opróżnił kieszenie, położył ich zawartość na taśmie i przeszedł przez bramkę do wykrywania metalu. Zapiszczała. Krótko ostrzyżony ochroniarz wstał zza kontuaru i podszedł do niego z ręcznym detektorem. Miał na sobie świeżo uprany mundur, jednak jeśli wytężyło się wzrok odpowiednio mocno, można było dojrzeć plamę po ostrym sosie nad lewą kieszenią. Dwa dni temu również tam była. Znaczniewyraźniejsza.
– To pewnie pasek – powiedział obojętnie i zaczął wodzić Garretem wzdłuż boków Phoenixa. Nic. Przesunął go na pierś i zaczął zjeżdżać w dół. Na wysokości metalowej klamry urządzenie zapiszczało. – Mówiłem, że pasek. W porządku. Może paniść.
Phoenix zabrał swoje rzeczy, poupychał je po kieszeniach i ruszył w stronęwind.
– Panie Vane? – zawołał za nimochroniarz.
Phoenix przystanął, spoglądając na niego przezramię.
– Tak?
– Jest dla pana przesyłka. – Mężczyzna wsunął kciuk za pasek, przebierając po nim pozostałymi czterema palcami. – Nagórze.
Phoenix skinął głową. Przeszedł przez lobby, doskonale obojętny, niezauważalny, transparentny jak duch; przydatna cecha u kogoś jego pokroju. Wsiadł do windy, pamiętając, by głowę trzymać lekko spuszczoną. Wjechał na czterdzieste ósme piętro, wysiadł i skierował się w stronę męskiej toalety. Pchnął drzwi, powiódł wzrokiem wokoło, po czym zajrzał pod drzwi kabin. Wszystkie były puste. Wszedł do czwartej, zamknął zasuwkę i rozejrzał się. Potężny metalowy podajnik papieru wyglądał na przekrzywiony, samego papieru zaś w nim nie było. Phoenix szarpnął za pokrywę. Nic. Szarpnął mocniej. Zgrzytnęło. Po trzecim szarpnięciu obudowa odskoczyła. Przyjrzał się zawiniątku przytwierdzonemu do tylnej ściany taśmą montażową, oderwał je i rozwinął folię. Przyjemny chłód spętanego kaburą smith&wessona wywołał przelotny uśmiech na jego twarzy. Facet z plamą po sosie dobrze się spisał. I wcale nie był takidrogi.
Phoenix wyjął magazynek i sprawdził – cały. Naboje również w porządku. Zdjął marynarkę, założył kaburę i wsunął do niej pistolet. Wyszedł z toalety, poprawił marynarkę i ruszył korytarzem wyścielonym grubym dywanem. Na końcu znajdowała się prywatna recepcja, wszystko w drewnie, reprodukcjach znanych obrazów, ryzykownym połączeniu modnych, lecz niekoniecznie współgrających ze sobą dodatków. Innymi słowy, nowobogackikicz.
– Dzień dobry. – Posłał sekretarce olśniewający uśmiech. – Byłem umówiony z panemAbottim.
Siedząca za biurkiem blondynka odpowiedziała idealnie profesjonalną miną wyrażającą… zupełnie nic. W swej urodzie była o tyle przerażająca, że wyglądała jak lalka. Według akt dokładnie takie kobiety lubił Abotti. Kobiety i dzieci. W tym właśnie całyszkopuł.
– Pananazwisko?
– Vane – odparł. – LeonardVane.
Sekretarka spuściła wzrok, sprawdzając na tablecie listę szczęśliwców umówionych na audiencję do Jerome’a Abottiego. Leonard Vane, naturalnie, był jednym znich.
– Zapraszam, panie Vane. – Ręką wskazała dwuskrzydłowe drzwi po swojej lewej. – Pan Abotti już na panaczeka.
Phoenix skinął jej głową i ruszył w stronę gabinetu. Zastukał kostkami palców w ciemne drewno – trzy razy, tak miał w zwyczaju – po czym otworzył drzwi iwszedł.
Abotti poderwał głowę znad klawiatury; nie uszło uwagi Phoenixa, że pośpiesznie wcisnął jeden z klawiszy, najpewniej zamykał którąś ze swoich ulubionych stron. Był wysokim, patykowatym mężczyzną o chytrejtwarzy.
Ciemne oczy miał nieco zbyt blisko osadzone, nos długi i prosty. Anemiczna bródka upodabniała go trochę do hiszpańskiego inkwizytora; miało to swój urok, zgoda. Podobał się kobietom, a tym, co ceniły w nim najbardziej, były pieniądze jego ojca. Stefano Abotti nie żył od sześciu lat, to także było w aktach. Może to i lepiej, pomyślałPhoenix.
– Dzień dobry? – Głos Abottiego był dokładnie taki, jakiego można się spodziewać po tak wyglądającej osobie. Cienki, łamiący się, trochę piskliwy, jak gdyby Jerome mimo swoich dwudziestu ośmiu lat nadal przechodziłmutację.
– Vane. – Phoenix otwartą dłonią dotknął piersi. – Byliśmyumówieni.
– Tak, tak. – Abotti wstał i wyciągnął rękę przez biurko. – Bardzo mimiło.
Wargi Phoenixa rozchyliły się wuśmiechu.
Niebieskie oczy nad tym uśmiechem pozostały zimne, czujne – oczysnajpera.
– Mnie również. – Rozmyślnie ścisnął dłoń Abottiego mocniej, niż było towskazane.
W oczach gospodarza pojawił się cień gniewu. Pośpiesznie zabrał rękę i rozparł się w wielkim fotelu. Wyglądał w nim trochę jak chłopczyk udającykróla.
– Rozmawiajmy, szkoda czasu. – Zabębnił palcami o blat biurka. – Miał pan przyjść z ofertą. – Ostentacyjnie otaksował Phoenixa spojrzeniem. – Nie widzę, żeby jakąś panmiał.
Uśmiech Phoenixa się poszerzył. Abotti dostrzegł w nim coś, co niespecjalnie mu się spodobało, bo wbił się w oparcie swojego wielgachnego fotela i jakbycofnął.
– Proszę. – Phoenix rzucił na biurko wyjęty z kieszeni spodni srebrny pendrive. – Tu jest mojaoferta.
Abottipoczerwieniał.
– Może trochę więcej szacunku? – burknął, zgarniając pendrive’a. – CholerniAmerykanie.
– Pan również jest Amerykaninem – przypomniał Phoenix z miną niewiniątka. Usiadł w fotelu, nieco mniejszym niż ten należący do gospodarza, mimo że nie zostało mu udzielone pozwolenie; Abotti i dobre maniery raczej nie żyli ze sobą w szczególnej komitywie. Patrzył, jak Jerome wkłada pendrive’a do gniazda USB, myli strony, wkłada jeszcze raz, otwiera jedyny folder, jaki napotyka, spodziewając się zobaczyć dokumenty. Tyle że nie było żadnych dokumentów. Były za to zdjęcia. Bardzo dużo bardzo szczegółowych zdjęć. Zleceniodawca Phoenixa słono zapłacił policji, żeby je dostać. Ich jakość powalała, treść odrzucała. Nawet kogoś, kto widział w życiu tyle co PhoenixThorne.
– Co do… – Abotti pobladł. – Kurwa, co jest?! – Cofnął się ze swoim fotelem tak gwałtownie, że aż uderzył w ścianę. Chciał wstać, ale zrezygnował, kiedy Phoenix dyskretnym ruchem pokazał mu schowany pod marynarkąpistolet.
– Nie radzę wciskać żadnych guziczków ani robić innych głupich rzeczy – powiedział Phoenix pogodnie. – Bo możesz zbyt szybko wybrać się na spotkanie ztatusiem.
Abotti zaczął otwierać usta do krzyku, ale z tego też zrezygnował, napotykając stalowe spojrzenie swojegogościa.
– Czego… Czego ode mnie chcesz? – wydusił z trudem. – Pieniędzy?
Phoenix westchnął teatralnie. Płynnym ruchem wyciągnął pistolet z kabury, celując nim w pierśAbottiego.
– Twój problem, Jerome, polega na tym, że nie bardzo wiesz, w co wetknąć fiuta – stwierdził tonem luźnej pogawędki. – Więc wtykasz go tam, gdzie absolutnie niepowinieneś.
– Nic nie zrobiłem! – pisnął Abotti, podrywając ręce dogóry.
Phoenix pokiwał głową zezrozumieniem.
– To nie ty zabiłeś Reiko, oczywiście. To nie ty tak okaleczyłeś jej ciało, że identyfikacja była możliwa tylko dzięki karciedentystycznej.
– Pewnie, że nie ja! – zaperzył się Abotti. – Nie jestem jakimś jebanym zboczeńcem! W ogóle to nie znam tejdziwki!
Oczy Phoenixa zapłonęły czystą furią. Błękit tęczówek na krótką chwilę pociemniał dogranatu.
– Dziwka, jak się o niej wyrażasz, miała niecałe czternaście lat. Była czyjąś córką. – Wychylił się do przodu, opierając łokcie na kolanach; lufa jego pistoletu ani drgnęła. – Czyjąśwnuczką.
Abotti nerwowo przełknął ślinę. Wyglądał, jakby właśnie zaczął kojarzyć fakty. Z trudem, ale jednak. Szok na jego twarzy z wolna ustępował miejscazrozumieniu.
– Hiroto Akagi? – wystękał. – On cię tuprzysłał?
Phoenix spojrzał na niego zpolitowaniem.
– Wdepnąłeś w straszne gówno, Jerome. I tym razem nikt cię z niego nie wyciągnie. – Wstał, pistoletem dając znak, by Abotti zrobił tosamo.
Z pewnym ociąganiem, potykając się o własne nogi, Abotti wreszciewstał.
– Dd-dokąd mam iść? – zapytał, spazmatycznie chwytając powietrze. Był coraz bardziej przerażony. Brakowało tylko, żeby jeszcze sięzlał.
– Ja mam sprowadzić cię na dół, to wszystko – skłamał Phoenix. – Reszta mnie nieinteresuje.
– A na dole czeka Akagi, tak? – pisnął Abotti. – W takim razie pierdolę, nigdzie nieidę!
Phoenix spojrzał na niego tak, jak patrzy się narobaka.
– Jeżeli się nie ruszysz i nie pojawisz na dole w ciągu dziesięciu minut, rozwalę ciłeb.
Abottiprychnął.
– Akagi też mnie rozwali, wielka mirzecz.
– Tego nie wiesz. – Phoenix uśmiechnął się zachęcająco. – Może tylko obetnie cifiuta.
Abottizaskomlał.
Ścisnął nogi, jakby rozpaczliwie musiał skorzystać z toalety, a żadnej nie było wpobliżu.
– Teraz wyjdziemy. – Phoenix machnął lufą w kierunku drzwi. – A ty, o ile chcesz jeszcze trochę pożyć, będziesz bardzo grzecznymchłopcem.
– Będę – powiedział Abotti bezprzekonania.
– Zrobisz coś nieprzemyślanego, a zastrzelę cię, zanim się zorientujesz. Ciebie i każdego, kogo w swojej głupocie w to wplączesz. – Phoenix puścił oko. – Mam więcej niż jeden magazynek. I cholernie lubięstrzelać.
Abotti przełknął ślinę i ruszył w stronę drzwi. Szedł na uginających się nogach, powolnym, niepewnym krokiem. Phoenix wsunął broń pod marynarkę i szedł zaraz za nim, ostatkiem sił powstrzymując się, by faceta nie popchnąć. W sumie to wcale mu się nie dziwił, ale, na litość boską, jego prababcia chodziłaszybciej.
– Uśmiechaj się – poradził, kiedy dłoń Abottiego spoczęła naklamce.
Na widok wychodzących mężczyzn sekretarkawstała.
– Wszystko wporządku?
Abotti posłał jej uśmiech przypominający przedśmiertnyskurcz.
– Tak – wycedził. – Ja ipan…
– Vane – podsunąłPhoenix.
– Ja i pan Vane musimy coś załatwić. – Abotti z trudem przełknął ślinę, która najwyraźniej zaczynała go dusić. – Będę zakwadrans.
Optymista, pomyślałPhoenix.
Sekretarka wychyliła się zza biurka, odprowadzając ichspojrzeniem.
Phoenix wepchnął Abottiego do windy i wsiadł zaraz za nim. Kiedy drzwi kabiny zamknęły się za nimi, z piersi Abottiego wyrwał się szloch. Phoenix posłał mu beznamiętne spojrzenie, pamiętając, by głowę cały czas trzymać lekkoopuszczoną.
Wysiedli na najniższym poziomie, gdzie mieścił się podziemny parking. Abotti chciał ruszyć w stronę uśpionych samochodów, lecz Phoenix złapał go za ramię i wskazał bocznedrzwi.
– Tamtędy się wychodzi z budynku – powiedział Abotti, jak gdyby jego nowy znajomy był upośledzony i nie zdawał sobie z tegosprawy.
– No i? – Brwi Phoenixa podjechały w górę. – Tu nikt na ciebie nieczeka.
Abotti posłusznie podreptał do wskazanych drzwi. Wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną, przesunął nią nad zamkiem, otwierając go, po czym przeprowadził Phoenixa krótkim korytarzem. Otworzył kolejne przejście i wyszedł prosto w popołudniowe słońce. Phoenix, niczym przeklęty anioł prosto z piekła, podążał zaraz zanim.
– Tu też nikt na mnie nie czeka – stwierdził Abotti, rozglądającsię.
Ale mnie będzie łatwiej się zwinąć, mógłby mu powiedziećPhoenix.
– No więc rusz się. – Pchnął go w plecy. – Skoro tu również nikogo nie ma, będziesz szedł, dopóki kogoś nie znajdziesz. Albo dopóki ja nie zdecydujęinaczej.
Abotti zerknął przez ramię, posyłając mu pełne nienawiścispojrzenie.
– Przysięgam, że…
– Nie przysięgaj. – Metal zalśnił w dłoni Phoenixa. – Po prostu idź we wskazanym kierunku. Tyle chybapotrafisz?
– Dokąd? Do tego śmierdzącego zaułka? Czy tam? – Ramię Abottiego wystrzeliło w bok, wskazując apartamentowce poprawej.
– W lewo – rozkazał Phoenix, wciskając Abottiemu lufę międzyłopatki.
Abotti zaskomlał. Potulnie ruszył w kierunku zaułka, mamrocząc coś pod nosem. Chyba Ojcze Nasz po włosku, na ile Phoenix sięorientował.
Zaułek był wąski i istotnie śmierdzący. Woń gnijących resztek, głównie rybich, mieszała się z wyziewami z kanalizacji i odorem pleśniejących kartonów. Kontenery z wysypującymi się śmieciami stały w rzędach po obu stronach, wylot blokowało wysokie druciane ogrodzenie. Właśnie takie miejsce Hiroto Akagi wyznaczył na wykonanie kontraktu. Phoenixowi nie robiło toróżnicy.
– Stój – powiedział.
Abotti zatrzymał się, rozglądając sięnerwowo.
– Ale tu przecież nikogo nie ma. Kurwa, mówiłeś, że…
Phoenix stanął zaraz za nim, przykładając mu lufę do głowy.– Jakieś ostatniesłowo?
Abotti zadrżał jak liść. Jęknął i teraz naprawdę sięzlał.
– Ty zjebie – syknął.
– Jesteś pewien, że właśnie to? – Phoenix się uśmiechnął. – A nie żal za grzechy? Cokolwiek? Na przykład, że przykro ci, bo zgwałciłeś i zabiłeś tamtądziewczynkę?
Abotti jakby wpadł whisterię.
– Nie jest mi przykro! – zapiszczał. W tym pisku brzmiały zarówno strach, jak i wściekłość. Chyba dotarło do niego, że to już ostatni przystanek na jego trasie, a on dał się podejść jak ostatni kretyn. – Pierdolę to, pierdolę Hiroto Akagi, pierdolę jego dziwkarską wnuczkę i pierdolę ciebie! Zastrzel mnie, jeśli chcesz, mam to wdupie!
I Phoenix gozastrzelił.
6
Alice patrzyła na nieruchome ciało męża przeszło kwadrans, zanim wreszcie nabrała pewności, że nie żyje. Wykrwawił się, no jasne. Tyle że wcześniej wydawało jej się, że jego pierś wciąż się porusza. Zdawała sobie sprawę, że to tylko złudzenie… lecz mimo to uznała, że nie zaszkodzi jeszcze trochępoobserwować.
Czystaprofilaktyka.
Iparanoja.
– Alan jest sztywny, kotku – obwieściła Nyks, stając w drzwiach jadalni. – Dokumentnie inieodwołalnie.
Alice skinęła głową, nie odrywając wzroku od męża. Leżał na podłodze, z nożycami krawieckimi w szyi, z wyciągniętą ku niej ręką i wybałuszonymi oczami. To chyba te oczy były najgorsze. Zmatowiałe, martwe, a mimo to wciąż przepełnione gniewem i nienawiścią. Zapłacisz za to, dziwko, mówiło jego spojrzenie. Wrócę z samego dna piekła, dla mnie to żaden problem. Wrócę i sprawię, że zapłacisz za wszystko znawiązką.
– Zabiłby mnie, gdybym ja go nie zabiła – powiedziała Alice cicho. – Dziś, jutro, za miesiąc. Zabiłbymnie.
Nyks przewróciłaoczami.
– Już toprzerabiałyśmy.
Alice rzuciła kolejne nerwowe spojrzenie nieruchomemu Alanowi. Wielka plama krwi okalała jego głowę… tak jak niedawno okalała jej własną. Nogi ugięły się pod nią i runęła na podłogę. W ostatniej chwili wyciągnęła przed siebie ręce, amortyzując upadek. Lepkie od potu włosy opadły jej na twarz, odłamek flakonu wbił się w kolano, raniąc je boleśnie. Ale Alice jakby nie czuła bólu, nie od razu. Zastygła w takiej pozycji, jak gdyby się modliła. Ciałem wstrząsnął szloch. Opadał na nią ciężar tego, co zrobiła, nieodwołalność i ostateczność wyborów. Dotarła do punktu bez odwrotu. Surowe światło dnia nie pozostawiałozłudzeń.
– Tyle krwi… – wymamrotała, niewidzącym wzrokiem patrząc na podłogę między swoimi rozstawionymi rękoma. Jej żołądek skurczył się i zaczął wywijać salta, w gardle czuła posmak żółci i przez chwilę bała się, że zaraz zwymiotuje. – Boże, tylekrwi.
– Brudna śmierć, zgoda. – Nyks skrzyżowała ręce na piersiach. Na jej ustach błąkał się okrutny uśmiech. – Na inną niezasłużył.
Alice odwróciła się, posyłając jej roztargnione spojrzenie. Policzki miała mokre odłez.
– Zabiłam go! – Jej zdławiony głos był koszmarną mieszanką niedowierzania i ulgi. – Zabiłam swojegomęża!
– Nie miałaś wyboru – przypomniała Nyks, podchodząc do niej. Uklękła naprzeciw niej i pogładziła po głowie z niemal matczynątroską.
Alice zaczęła spazmatycznie chwytać powietrze. Broda drżała jej, jak komuś, kogo wyciągnięto z lodowatejwody.
– Co ja teraz zrobię?! Pójdę siedzieć! – Rozejrzała się panicznie. W tej chwili bardzo przypominała złapane we wnyki zwierzę. – Co ja mam zrobić?! Muszę się jakoś… Boże, co ja mamteraz…
Nyks szarpnęła ją za poły szlafroka i spoliczkowała. Postronny obserwator, gdyby jakiś tu był, zobaczyłby, jak Alice policzkuje samą siebie; Podziemny krąg ażmiło.
– Weź się w garść, do kurwy nędzy! – warknęła.
Alice zamrugała jak osoba zbudzona z transu. Zrobiła przeciągły spazmatyczny wdech, jeszcze jeden i złapała się za policzek. Patrzyła na Nyks wielkimi oczami. Wyglądało na to, że jest spokojniejsza. Troszeczkę.
– Tak lepiej. – Nyks przytknęła sobie palec wskazujący do ust, po czym dotknęła nim nosa Alice. – To co się stało, stało się. Ityle.
Alice zrobiła jeszcze kilka głębokich, drżących wdechów i pokiwała głową. Nie wydawała się do końca przekonana. Raczej oszołomiona, bezradna. Znów patrzyła w ziemię, jak gdyby w drewnianych panelach mogła znaleźćobjawienie.
– Słuchaj! – Nyks złapała ją za ramiona. – Chcesz teraz tak sobie siedzieć i się nad sobą użalać? Naprawdę chcesz? Wiesz, że policja prędzej czy później zjawi się w twoim domu. Zdziwią się, że twój mąż nie stawił się w pracy i zaczną go szukać. Chcesz tu na nichzaczekać?
Alice powoli pokręciła głową z boku nabok.
– No właśnie. – Palce Nyks wbiły się głębiej w ramiona Alice w prośbie o wytężoną uwagę. – Musisz pryskać, Alice. Jak najszybciej. Teraz tylko to się liczy. Pamiętasz, jak to sobie układałaś w głowie? Pamiętasz, co Alan mówił ci o poszukiwaniachzbiegów?
– Pamiętam – potwierdziła Alice słabo. Ciaśniej otuliła się szlafrokiem. Drżała.
Nyks pomogła jejwstać.
– Telefon do pracy, to po pierwsze – komenderowała. – Zadzwoń, wciśnij jakiś kit, że jesteś chora, i nie będzie cię dzisiaj, jutro prawdopodobnie też. – Zastanowiła się, bębniąc palcami w policzek. – Kiedy Alan miałby kolejnąsłużbę?
Alice przymknęła powieki, przywołując w pamięci jegografik.
– Jutro wieczorem. – Chwila namysłu. – Chyba że wcześniej gowezwą.
– Może nie wezwą – burknęła Nyks, rzucając mściwe spojrzenie martwym plecom Alana. – To by nam dało plus minus trzydzieści godzinprzewagi.
– Nawet więcej – poprawiłaAlice.
– Nie, jeśli wciąż będziesz tak stała! – ryknęła Nyks. – Bierz ten cholerny telefon i dzwoń! – Szturchnęła Alice w ramię. – Już!
Alice truchtem pobiegła na górę, wpadła do sypialni, odłączyła komórkę od ładowarki i wybrała numer do pracy. Sekretarka odebrała po trzecimsygnale.
– Cześć, Christie. – Alice zakaszlała. – Nie będzie mnie dzisiaj. – Kolejna seria kaszlnięć. – W nocy miałam gorączkę, to chyba grypa. Myślałam, że samo mi przejdzie, ale jednaknie.
Po drugiej stronie rozległo się pełne dezaprobatycmoknięcie.
– Ostatnio często chorujesz – stwierdziła Christie beznamiętnie. W tle rozległo się stukanie klawiatury. – Czyli dziś cię nie będzie. Ajutro?
– Myślę, że… – Alice zafundowała jej uszom mistrzowsko wyreżyserowany napad kaszlu połączonego z pociąganiemnosem.
– Możesz powtórzyć? – W głosie Christie brzmiało coś jakbywstręt.
– Jutro raczej też mnie nie będzie. – Kaszlnięcie, wciągnięcie nieistniejących smarków, kaszlnięcie. – Raczej napewno.
– Rozumiem. – Christie westchnęła, a w wyobraźni Alice ujrzała jej zdegustowaną minę. – Cośjeszcze?
– To wszystko. – Alice przerwała połączenie i rzuciła komórkę na łóżko. – Głupiadziwko.
Czająca się za jej plecami Nyks zaklaskałabezgłośnie.
– Teraz pora na kolejny punkt programu. Sprzątanie.
Alice zmarszczyła brwi. Niespecjalnie miała na to ochotę, ale była to przykra konieczność. Trup w zakrwawionym salonie był jak bilbord z napisem „ZABIŁAM MĘŻA”, a ona nie potrzebowała tego rodzaju rewelacji. Niespodzianka powinna jak najdłużej pozostaćniespodzianką.
– Ile mam czasu? – zapytała, zerkając na stojący na nocnej szafce elektryczny budzik. Wskazywał jedenastą zerodziewięć.
– Chcę widzieć, jak stąd odjeżdżamy najpóźniej za godzinę i piętnaście minut – odparła Nyksrzeczowo.
Alice przytknęła dwa palce do czoła w niedbałym salucie i zabrała się dopracy.
Przebrana w koszulkę i szorty zeszła na dół, do kuchni. W jednej z szafek znalazła folię ochronną, wzięła ją i potruchtała dojadalni.
– Nie chcemy, żebyś pobrudził dom – powiedziała, klękając przy martwymmężu.
Dotknęła go, ostrożnie, jakby na próbę, gdzieś w głębi przekonana, że zaraz ożyje i rzuci się jej do gardła. Ale Alan niczego takiego nie zrobił – był wciąż dokumentnie i nieodwołalnie martwy. Alice wypuściła wstrzymywane powietrze. Wsunęła mu pod kark jedną rękę, druga zaczęła okręcać mu głowę i szyjęfolią.
– Wystarczy – osądziła Nyks. Siedziała po turecku na stole, przy którym ani Alice, ani jej mąż nie mieli już zjeść żadnego posiłku. – Teraz przydałoby się go schować. No i może jeszcze zapiąć muspodnie.
Alice zrobiła to, następnie wstała i chwyciła męża podpachy.
– Jezu, jaki ciężki – stęknęła, ciągnąc go w stronęwyjścia.
– Pomogę ci. – Nyks doskoczyła do zwłok Alana, łapiąc go zakostki.
Alice posłała jej pełen wdzięcznościuśmiech.
Przetaszczyły go przez korytarz, na tyły domu. Alice otworzyła drzwi od piwnicy, namacała włącznik światła, wydała z siebie serię stęknięć i pchnęła ciało po schodach. Uderzyło o betonową podłogę z głuchym łupnięciem, od którego zrobiło jej sięniedobrze.
– Podczas sekcji odkryją, że miał też złamany kręgosłup. – Nyks się uśmiechnęła. – Na moje ucho w trzechmiejscach.
Policzki Alice pokrył lekkirumieniec.
– Trudno. On alboja.
Nyks wychyliła się ponad ramieniem Alice, rzucając poskręcanemu ciału Alana pełne znudzonej ciekawościspojrzenie.
– Uznają cię za psychopatkę, wiesz? – Wyszczerzyła się do Alice. – I będą się ciebiebać.
– Sama się siebie boję. – Alice patrzyła na trupa, czując, że w żołądku rośnie jej coś oślizgłego. Zwłaszcza ta zafoliowana głowa przerażała. – Chryste, zrobiłam z niego mrożonkę. Mój sztywny mąż wygląda jak kawał mięsa czekający na swoje miejsce wchłodni.
Nyks parsknęłaśmiechem.
– Czas. – Postukała w nieistniejący zegarek na swoim przegubie. – Posprzątaj jadalnię, tak żeby chociaż na pierwszy rzut oka nie przypominała rzeźni. Weź potrzebne fanty, prysznic i spierdalajmy stądwreszcie.
Alice przejechała ręką po spoconym czole i skinęłagłową.
Uwinęła się ze wszystkim w nieco ponadgodzinę.
7
Alice wyszła z domu, ubrana w dżinsy i wiatrówkę. Na nogach nosiła trampki, minę miała tak pogodną, że wręcz niepokojącą. Włosy związała w niedbały kok; kilka luźnych pasm wysunęło się, muskając kark. Krążąca w żyłach adrenalina sprawiała, że wszystkie bodźce docierały do niej ze zwielokrotnioną siłą. Dźwięki i zapachy wydawały się niezwykle intensywne, podobnie kolory. Nerwy skwierczały pod skórą. Podobało jej się to – nagłe, wzmocnione poczucie rzeczywistości i własnej mocy. Czuła, że żyje, po raz pierwszy od długiegoczasu.
Każdy oddech był słodszy, głębszy, smakowałwolnością.
Jak wtedy, kiedy śpiewałaś. Kiedy śpiewałaśnaprawdę.
– Piękny dzień, prawda? – zagadnęła ją pani Edelstein. Fioletowe od płukanki włosy nawinięte miała na grube wałki, obszerny sweter maskował kościsteciało.
– O tak – zgodziła sięAlice.
Pani Edelstein mówiła coś jeszcze, chyba skarżyła się na swojego wnuka, ale Alice już jej nie słuchała. Wrzuciła plecak na tylne siedzenie forda, zatrzasnęła drzwi i przeszła na przód. Odruchowo wsunęła rękę do przedniej kieszeni dżinsów, chcąc wyjąć telefon, ale nie miała telefonu; zabieranie go byłoby nierozsądne. Usiadła za kierownicą, ostatni raz spojrzała na dom, który już nie był jej domem, po czym ruszyła zpodjazdu.
– Wiesz, dokąd jedziesz? – upewniła się siedząca w fotelu pasażeraNyks.
Alice potwierdziła skinieniem głowy. Włączyła radio, a z podkręconych niemal do oporu głośników huknęło Paranoid BlackSabbath.
– Skończyłem z moją kobietą, bo nie umiała mi pomóc z moją głową – śpiewała Alice do wtóru z Ozzym. Siedząca obok Nyks stukała palcami w deskę rozdzielczą, kiwając przy tym głową. Uśmiechała się. – Ludzie mają mnie za wariata, bo cały czas krzywo siępatrzę.
Osiedle znikało we wstecznym lusterku, więżąc w sobie część bolesnych wspomnień. Alice czuła ulgę z każdym przejechanym kilometrem; zapach wolności przybierał na sile, mieszał się z emanującą od Nyks wonią nocy i rosy. Z prawej strony głowy, tam, gdzie miała krwiaka, zaczynała czuć pulsowanie. Wiedziała, że może – nie musi, ale może – przerodzić się w ból, który ją oślepi, nie pozwalając jej prowadzić. A to byłoby niedobrze. Cholernieniedobrze.
Ostro ścięła zakręt i wjechała na drogę prowadzącą do centrum. Miała ochotę zahaczyć o Progressive i wystrzelać wszystkich, zupełnie jak w swoim śnie – ach, cóż za kusząca wizja! – jednak nie była kretynką, wiedziała, że taki numer nie przejdzie. Na filmie, może, ale nie w prawdziwym życiu. A ona nie mogła dać się złapać, nie, zanim na dobre nie zaczęła uciekać. To byłoby nawet gorsze niż zostać pokonaną przez ból głowy lub coś równie prozaicznego. Krwiaka, którego zostawił jej w mózgu Alan, naprzykład.
Mniej więcej pół godziny i kilka odwiedzonych bankomatów później Alice zajechała na dworzec Greyhounda. Zaparkowała forda na najdalszym końcu placu, wysiadła, zarzuciła sobie plecak na ramię i ruszyła w kierunku głównego budynku. Nyks przez chwilę szła obok niej, jednak w którymś momencie zniknęła gdzieś w tłumie. Alice się tym nie przejęła. Nie potrzebowała wsparcia, nie teraz. Ten punkt scenariusza przerabiały już tyle razy, że byłaby w stanie odegrać go w nocy, wyrwana z najgłębszego snu. Była przygotowana na każdą, nawet najpaskudniejszą ewentualność. Idealna paranoja to idealna ostrożność, ktokolwiek to powiedział, miał świętąrację.
Weszła do budynku spokojnym, majestatycznym krokiem, dając się uchwycić zamontowanej nad rozsuwanymi drzwiami kamerze. Dokładnie tak, jak chciała. Pokręciła się chwilę przy kasach, jak gdyby faktycznie miała zamiar kupić bilet, po czym poszła w stronę toalet. Weszła do pierwszej z brzegu kabiny, usiadła na zamkniętym sedesie, otworzyła plecak i zaczęła w nim grzebać. Wyjęła z niego czapkę baseballową i naciągnęła na głowę. Zmieniła dżinsy na zapasową parę, po czym zrolowała i schowała wiatrówkę do plecaka. Zarzuciła go na plecy i wyszła z kabiny – nowa, Alice-nie Alice, ubrana w ulubiony kolor Nyks. Przeszła obok kas i dalej, do wyjścia, tym razem unikając kamer jakognia.
Opuściła dworzec, następnie minęła parking, posyłając obojętne spojrzenie swojemu fordowi; policja go tu znajdzie, bez trudu dośpiewując sobieresztę.
Podeszła do drucianej siatki na skraju parceli, rozejrzała się i kiedy była pewna, że nikt na nią nie patrzy, przeskoczyła na drugą stronę. Wylądowała na lekko ugiętych nogach pośród przekwitających kwiatów i bujnej trawy. Słońce wciąż jeszcze stało wysoko, barwiąc światzłotem.
– Pięknie – pochwaliła Nyks. Siedziała po turecku na płaskim głazie jakieś dwa metry od Alice. Miała na sobie czarną, zapinaną z przodu bluzę ze stójką, czarne spodnie i długie czarne buty; jeżeli kiedykolwiek miała na sobie coś w innym kolorze, to Alice tego nie widziała. – Zupełnie jakbyś robiła to całeżycie.
– Kto by pomyślał, nie? – Alice zaniosła się jakimś upiornym śmiechem. – Tyle gibkości i sprytu w lasce, która prawie pozwoliła mężowi zatłuc się naśmierć.
– Lasce, która w ostatecznym rachunku go załatwiła. – Nyks puściła oko i wstała. – Nie zapominaj otym.
Alice chwilę przyglądała jej się w milczeniu – kobiecie, którą widziała tylko ona, swojej opiekunce, jedynej przyjaciółce, jaką kiedykolwiek miała. Jeżeli umrę, a umrę na pewno, to przynajmniej nie umrę sama, pomyślała, czując, jak coś ściska ją w dołku. Poprawiła plecak i ruszyła na północnywschód.
Marszowym krokiem pokonała jakieś półtora kilometra. Zatrzymała się przy przystanku, na którym, szczęśliwym trafem, nikogo nie było. Zerknęła na rozkład. Odjeżdżał stąd aż jeden autobus, tak się składało, że ten, który ją interesował. Chciała wyciągnąć komórkę, żeby sprawdzić godzinę, i kolejny raz uprzytomniła sobie, że jej nie ma. Człowiek strasznie się przyzwyczajał do tego małego gówna, uzależniał się. Ale to nic, ona wiedziała, jak sobie poradzić bez komórki. A ostatecznie, gdyby stwierdziła, że jednak sobie nie poradzi, mogła ją komuś ukraść. Wielkierzeczy.
– Zaraz przyjedzie – oznajmiła Nyks z niezachwianąpewnością.
I faktycznie, autobus przyjechał. Alice dojechała nim na przeciwległy kraniec miasta, do kolejnego punktu na jej trasieucieczkowej.
Budynek galerii handlowej Panorama był nieco obskurny, w każdym razie z zewnątrz; czekał na remont od prawie roku i wyglądało na to, że poczeka jeszcze trochę. Parking był znacznie większy niż ten przy dworcu, największy w mieście, jeśli Alice nic się niepomyliło.
Na jego drugim krańcu kręciło się bez wyraźnego celu trochę dzieciaków, pewnie uciekinierów ze szkoły. Alice w pewnym sensie należała do ich gangu, ona również była uciekinierką. I podobnie jak te dzieciaki, doskonale toukrywała.
Ludzie krążyli to tu, to tam, pchając przed sobą wyładowane produktami wózki bądź wyłuskiwali drobne, żeby uwolnić pusty wózek z szeregu i dopiero ruszyć na zakupy. Alice wmieszała się w anonimowy pochód klientów Panoramy i ruszyła do wejścia. Szła przed siebie pewnym krokiem, z dumnie uniesioną głową, jakby była właściwą osobą we właściwym miejscu, jakby miała pełne prawo tu być. Nikt nie zwracał na nią uwagi, bo i czemumiałby?
– Jesteś pewna? – szepnęła, stojąc w ciasnej przymierzalni sklepu, który normalnie ominęłaby szerokim łukiem; sprzedawali tu straszną tandetę. Z lustra spoglądała osoba, która prawie nie przypominała dawnejAlice.
Nyks z uśmiechem pokiwała głową. Uniosła prawą dłoń z kciukiem i palcem wskazującym złączonymi tak, że tworzyłykółko.
– Wyglądam jak dziwka. – Alice obróciła się, krytycznie zerkając na odbicie swojejpupy.
– Masz tak wyglądać. – Uśmiech Nyks stał sięszerszy.
Celnauwaga.
Alice kupiła przymierzone rzeczy, zahaczyła o jeszcze jeden sklep, drogerię, po czym pomaszerowała w stronę toalet, by dokonać kolejnej metamorfozy. Jakaś część niej upierała się, że gra rolę w poronionym filmie szpiegowskim lub może do reszty postradała rozum i