Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza miłość, bunt przeciw całemu światu i życie na krawędzi!
Ava Hutton po rozwodzie rodziców przeprowadza się z matką do niewielkiego miasteczka. Pewnego dnia omal nie ginie pod kołami samochodu prowadzonego przez przystojnego Williama Woolwortha.
Od tego momentu oboje nie przestają o sobie myśleć. Coś ich do siebie ciągnie, chociaż dziewczyna wie, że chłopak nie mówi jej wszystkiego. Ich znajomość zostaje wystawiona na próbę, gdy Ava dowiaduje się o planowanym ślubie matki i postanawia uciec z domu.
Czy zauroczenie pozwoli Avie realnie ocenić intencje Willa? A może on jedynie bawi się jej uczuciami?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Czasem coś pozornie niepowiązanego to w istocie kolejne elementy gęstej sieci, w którą wpadamy, zanim w ogóle się zorientujemy. Przypadkowe wydarzenia, kiedy spojrzy się na nie z odpowiedniej perspektywy, okazują się linią wiodącą do jednego celu. Do piekła, takie jest moje zdanie. To zawsze jest piekło.
A za bilet wstępu robi miłość.
Spoglądanie w oczy chaosu jest zaprzeczeniem logiki. Tam, gdzie panuje mrok, gubią się nawet instynkty. Dlatego nie zatrzymałam się, nawet gdy zrozumiałam, że zmierzam prosto w ogień. Szłam nawet szybciej. Szłam do niego.
I pozwoliłam, żeby mnie spalił.
Rozdział 1
Podobno przeprowadzka jest jedną z najbardziej stresujących życiowych sytuacji. Podobnie jak śmierć kogoś z rodziny. Albo jakoś tak. Nikt wprawdzie jeszcze mi nie umarł, ale dzięki matce bardzo dobrze poznałam paletę kolorów, jaką niosła z sobą zmiana adresu. Jak dla mnie były to głównie szarości i czerń. I mimo że czarny to mój ulubiony kolor, to teraz wszystko było kompletnie do bani.
Jasne, dołożyłam do całej sprawy trochę od siebie, tyle że to nie ja kazałam moim rodzicom się rozwieść. Nie ja skakałam ojcu do oczu. To matka wiecznie miała ze wszystkim problem. I teraz, kiedy osiedliła się w wymarzonym domu w wymarzonym miasteczku, u boku wymarzonego mężczyzny, ostatnim problemem, jaki jej pozostał, byłam ja.
– Uśmiechnij się trochę – powiedziała. – Spójrz, jaki mamy ładny dzień, a ty się krzywisz od rana.
– Może mam udar?
– Ava!
Podniosłam wzrok znad tosta, którego bardziej maltretowałam na talerzu, niż faktycznie jadłam, i spojrzałam na nią. Siedziała na przeciwnym krańcu drogiego stołu, taka elegancka, piękna, absolutnie doskonała i... zimna. Wzięta pani architekt. Elizabeth Hutton. Moja matka. To po niej odziedziczyłam jasne włosy i delikatne rysy, jednak oczy miałam po ojcu. Nienawidziła tego. Łatwo to było poznać po sposobie, w jaki czasem na mnie spoglądała. Jakby nie mogła się pogodzić z faktem, że cząstka mężczyzny, którego postanowiła znienawidzić, ponieważ nie wpasował się w jej idealny plan, żyje w jej jedynym dziecku.
– O co chodzi?
Odłożyła widelec i mi się przyjrzała. Może to tylko moja nadinterpretacja, ale wydawało mi się, że dostrzegłam cień pogardy.
– Doskonale wiesz, o co mi chodzi.
– Znów powiedziałam coś nie tak? – zapytałam jadowicie.
– Nie żartuj więcej w ten sposób. W chorobach nie ma nic zabawnego. I przede wszystkim zmień ton. Jestem twoją matką, nie najgorszym wrogiem.
To dopiero zabawne.
– Mhm. A to zadupie to miejsce, o którym marzyłam całe życie.
Mama przelotnie zerknęła na leżącą na stole komórkę, a potem wychyliła się w moim kierunku.
– Posłuchaj mnie, przeprowadzka tutaj to nie kara ani żadna osobista krucjata prowadzona przeciwko tobie.
Przewróciłam oczami. Wiedziałam, że to ją wkurzy, i wcale się nie pomyliłam.
– Nie rób tych swoich min. Próbuję z tobą rozmawiać.
No to czekałam, aż będzie rozmawiać dalej. Całe szczęście nie było tu tego dupka, Arthura. Wyjechał w interesach, ale jak dla mnie mógł iść do diabła. Nienawidziłam faceta za samo to, że po prostu istnieje. I niby co, miałam udawać, że to mój nowy tatuś? Miałam siedemnaście lat, nie siedem. Chociaż pewnie nawet wtedy nie znosiłabym faceta.
– ...słuchasz?
– Co?
– Nie „co”, tylko „proszę”. – W ustach matki zabrzmiało to automatycznie, niemal jak powitanie nagrane na pocztę głosową. – Pytałam, czy ty w ogóle słuchasz, co mówię.
– Tak – skłamałam. Wyłączyłam się gdzieś tak przy „próbuję z tobą rozmawiać”.
– Nowy początek, Ava. Tym jest dla nas to miejsce. – Posłała mi surowe spojrzenie. – I drugą szansą dla ciebie. Bądź tak miła i tym razem postaraj się niczego nie zawalić. Nie chcę przeprowadzać się w nieskończoność i szukać przyzwoitych szkół, które zechciałyby cię przyjąć.
– Nie ma sprawy, mogę wrócić do taty.
– Już o tym rozmawiałyśmy.
– Nie. To ty mówiłaś. Rozumiesz tę zasadniczą różnicę?
Jej czoło drgnęło, jednak nie przecięła go żadna widoczna zmarszczka. Botoks się spisywał.
– Dlaczego musisz wszystko utrudniać, co? Myślisz, że chciałam, żeby tak wyszło? Że to zaplanowałam?
– Jeśli chodzi o zostawienie taty, to pewnie tak. Ja byłam tylko smutnym wypadkiem.
– Jak śmiesz?! – Uderzyła otwartą dłonią w blat. – Jak w ogóle możesz tak mówić?! Zdajesz sobie sprawę, ile dla ciebie poświęciłam?
Zacisnęłam usta i przyglądałam się matce w milczeniu. Wiedziałam, co zaraz powie, i wcale się nie pomyliłam. Nie musiałam nawet zgadywać, przez ostatnie pół roku usłyszałam już chyba wszystko, co miała w repertuarze.
– Bardzo dużo, Ava. Potem jeszcze więcej. A kochany tatuś? – Zaśmiała się drwiąco. – Jesteś ze mną nie bez powodu. On nie znalazł dla ciebie czasu.
Czasami jej nienawidziłam, a w tamtej chwili byłam tego pewna. Czułam wściekłość tak wyraźnie, jakby parowała przez moją skórę. Te meble, ta kuchnia, cały ten przeklęty dom i to miasto... Nie chciałam tego, nie chciałam tu być. Chciałam wrócić do domu, do mojego prawdziwego domu. Pragnęłam znaleźć się w znajomym otoczeniu, być w miejscu, w którym dorastałam. Nie chciałam tkwić tutaj ani sekundy dłużej, wdychać obcych zapachów, nasłuchiwać nieznajomych dźwięków. Pragnęłam zniknąć. Tak po prostu. Skoro nie mogłam wrócić tam, gdzie zostało tyle wspomnień oraz ludzi, na których mniej lub bardziej mi zależało, wolałam, żeby mnie zwyczajnie nie było. Ale czy kogokolwiek to obchodziło? Nie. Prosto ze znanego mi świata trafiłam do pretensjonalnego miasteczka, które moja matka wycięła sobie z katalogu marzeń. Ona była zachwycona. A ja? Mnie nikt nie pytał o zdanie. Jak zwykle.
– To nie fair. Przeinaczasz fakty tak, jak ci wygodnie. Ty możesz sobie pozwolić na to, co tacie uniemożliwia praca. To nie jego wina!
Machnęła ręką, jakby odganiała natrętną muchę. Jakby mówiła, że słyszała tę gadkę już milion razy.
– Fakty są oczywiste. Ja jestem w stanie się poświęcić, twój ojciec nie. On nie potrafi być, umie tylko bywać.
Łzy napłynęły mi do oczu, ze wszystkich sił starałam się jednak nie rozpłakać, nie chciałam dawać matce tej satysfakcji. Przygryzłam wewnętrzną stronę policzka, żeby fizyczny ból choć na chwilę przykrył ten, który rozrywał mi serce, a potem, patrząc jej prosto w twarz, powiedziałam:
– On mnie przynajmniej nie nienawidzi.
Ściągnęła usta, po czym znów zerknęła na komórkę.
– Dziś zaczynasz letnie zajęcia – przypomniała.
Aż mnie skręciło. Powiedziałabym, że śniadanie podeszło mi do gardła, ale w zasadzie nic nie zjadłam.
– Nie mogę się doczekać – burknęłam.
– Podwieźć cię?
– Nie trzeba.
– Może jednak? Masz brzydki zwyczaj niedocierania na miejsce.
Poczęstowałam ją uśmiechem, który wyglądał jak przedśmiertny grymas.
– Och, dziękuję. To miło, że się troszczysz.
– Daruj sobie te złośliwości. Kiedy dorośniesz, zrozumiesz, że zawsze stawiałam twoje dobro na pierwszym miejscu.
Parsknęłam sucho.
– W takim razie nie chcę dorastać. Nie chcę się stać taka jak ty.
Oczy matki błysnęły wrogo. Widziałam, jak zaciska leżącą na stole dłoń w pięść, i wiedziałam, co ma ochotę zrobić. Oczywiście, że ją prowokowałam. Chciałam, żeby ta jej idealna skorupa pękła i ukazał się zgniły środek. Ktoś, kto psuje własne dziecko, nie może mieć serca ze złota.
– Nie chciałaś też chodzić do szkoły. Pomyśl o tym, kiedy następnym razem będziesz psioczyć na nasz nowy dom. Gdybyś postąpiła inaczej, może wcale nie musiałybyśmy się przeprowadzać.
Nieczyste zagranie, bardzo nieczyste. To było wierutne kłamstwo i obie o tym wiedziałyśmy. Matka przeprowadziłaby się tak czy inaczej, mój bunt nie był tak znaczący, jak próbowała mi wmówić.
– Naprawdę? – Uniosłam brew. – A jak inaczej zrobiłabyś na złość tacie?
– Dokończ śniadanie. – Wskazała palcem mój talerz.
– Nie jestem głodna.
– Nalegam. – Nie podniosła głosu, ale wcale nie musiała. I bez tego dosłyszałam ostrzeżenie. – Dla twojego dobra.
Oderwałam kawałek tosta, wepchnęłam sobie do ust i zaczęłam apatycznie żuć. Matka przyglądała mi się przez chwilę, po czym z westchnieniem wstała od stołu.
– Piętnaście minut maks. Inaczej spóźnię się na spotkanie.
Oczywiście, zawsze było jakieś. Nie wiem, dlaczego w ogóle zawracała sobie głowę posiadaniem dziecka, skoro była taka niewiarygodnie zajęta. A nie, zaraz... Wspominałam już, że byłam jej błędem? No właśnie.
Odsunęłam krzesło i zaczęłam wstawać, kiedy usłyszałam:
– Prosiłam, żebyś zjadła śniadanie.
– A ja powiedziałam, że nie jestem głodna. – Zrobiłam zbolałą minę. – Właściwie to boli mnie brzuch. Mogę zacząć te zajęcia od jutra?
Matka aż poczerwieniała.
– Ty chyba nie jesteś świadoma powagi sytuacji. Wiesz, ile się musiałam nagimnastykować, żebyś nie powtarzała klasy?
O tak, słyszałam to jakieś sto razy. To był tego rodzaju wysiłek, że pewnie z miejsca zapewnił jej kanonizację. Elizabeth Hutton, patronka wszystkich matek.
– Ten kurs to twoja ostatnia szansa.
– A nie nowy początek?
W jej oczach błysnął gniew.
– Jeśli wydaje ci się... – Urwała, kiedy rozległ się wściekły jazgot jej komórki. Zerknęła na wyświetlacz, wymamrotała coś, co zabrzmiało jak „jasna cholera”, i odebrała. – Halo? – Ani śladu gniewu. Aksamitny głos profesjonalistki w każdym calu.
Patrzyłam, jak z telefonem przy uchu dryfuje do salonu i już wiedziałam, że na te wspaniałe letnie zajęcia będę musiała dotrzeć sama. Korciło mnie, żeby nie pójść, ale byłam pewna, że jeśli się tam nie zjawię, od razu dostanie telefon w tej sprawie. No i byłam jednak trochę ciekawa. Chciałam na własne oczy się przekonać, z jakim gównem przyjdzie mi się zmierzyć.
Ale tak naprawdę to był początek tego piekielnego łańcuszka.
Wtedy o tym nie wiedziałam, ale tak właśnie wyglądał pierwszy przystanek.