Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
AUTORKA BESTSELLEROWYCH "GANGSTERÓW" W NOWYM, FANTASTYCZNYM WYDANIU!
Czy miłość wystarczy, by ocalić planetę?
Lliveya wścieka się na wieść, iż jej brat zostanie imperatorem Vanth. Pragnie udowodnić ojcu, że pomylił się w wyborze następcy, więc wyrusza na Ziemię – umierającą planetę, którą zamierza podbić.
Na miejscu okazuje się, że zadanie będzie trudniejsze, niż sądziła. Lliveya wpada w zastawioną przez wojsko pułapkę. Na pomoc przychodzi jej Jade – mężczyzna, który już raz ocalił jej życie.
Na Ziemię przybywają vanthiańskie okręty bojowe. Pod groźbą zniszczenia planety mają sprowadzić dziewczynę do domu. Jednak tajemnica, jaką poznała Lliveya, sprawi, że nie będzie chciała wrócić. Ani opuścić Jade'a.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by K.C. Hiddenstorm, 2020Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.
Redakcja: Barbara Mikulska
Korekta I: Paulina Aleksandra Grubek
Korekta II: Aneta Krajewska
Zdjęcia na okładce: © by SugaBom86 oraz © by Serniuk Olehz Shutterstock.com
Projekt okładki: Mateusz Rękawek
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]
Ilustracje przy nagłówkach: © by CloudyStock/Shutterstock.com
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-8290-000-2
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Część pierwsza
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
Część druga
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
25
26
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41
42
43
44
45
46
47
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61
62
63
64
65
66
67
68
OD AUTORKI
Dla EmilkiTwój duch jest w tej historii, tworzyłyśmy jąrazem.To był nasz najlepszy czas. Naginałyśmy świat do naszych marzeń, nie marzenia doświata.
Ziemia umierała, a my nie mogliśmy nic na to poradzić. Właściwie to sami byliśmy za to odpowiedzialni. Zatruliśmy planetę, zatruliśmy zwierzęta, wreszcie zatruliśmy pożywienie, przyczyniając się do powstania nowych chorób, które zdziesiątkowały ludzkość. Własną chciwością i bezmyślnością doprowadziliśmy do katastrofy.
Mimo to jedni ludzie wierzyli w cud, wierzyli, że pomoc nadejdzie. Inni biernie czekali na zagładę.
Ja należałem do tych, którzywierzyli.
Część pierwsza
Księżniczka Kosmosu
Niszczeje świetnośćludzka:
To jej typowaewolucja.
Robert Frost, Zadbaj o to zawczasu
1
Mała dziewczynka rozejrzała się dookoła piwnymi wylęknionymi oczami; błękitne tasiemki zafalowały przy tym ruchu na jej zaplecionych w warkoczyki jasnych włosach. Słońce grzało zajadle, wisząc na wyblakłym jak stara fotografia niebie, wokół rozciągały się tylko kilometry martwej ziemi, upstrzonej tu i ówdzie rdzewiejącymi kawałami żelastwa bądź porzuconymi pojazdami. Nigdzie zaś nie było ani śladu jej matki. Była głupia, bardzo głupia, że jej nie posłuchała. Mama kazała jej czekać, ale ona odeszła, bo zachciało się jej siusiu, a potem musiała pomylić drogę… i znalazła się na tym cmentarzysku. Ścieżka, którą tu przyszła, rozwidlała się w liczne odnogi, które wiły się niczym serpentyny, zdawały się nie mieć końca. Nie będzie umiała wrócić, choćby i bardzo chciała; gnany wiatrem piach zdążył już przykryć ślady jej drobnych stóp.
– Zgubiłaś się, kochanie? – Doleciało do jejuszu.
Dziewczynka odwróciła się w stronę, z której dobiegał głos. Ujrzała mężczyznę opierającego się nonszalancko o wrak przewróconego samochodu. Ubrany był w utytłane łachmany niesprecyzowanego koloru, jego twarz pokryta była ohydnymi czerwonymi krostami. Domyśliła się, że jest jednym z tamtych i momentalnie zrobiło się jejzimno.
– Zgubiłaś się? – powtórzył.
Dziewczynka przełknęła ślinę i powoli pokręciła głową. Tęsknie spojrzała w stronę częściowo zasypanej kopalni. Może jeśli uda się jej dobiec tam, zanim…
– A ja myślę, że się zgubiłaś – stwierdził mężczyzna i ruszył kuniej.
Dziewczynka zerwała się do biegu, jednak on był szybszy. Rzucił się na nią, powalając na ziemię i jednym wprawnym ruchem skręcił jej kark; cienki kręgosłup chrupnął jak złamana gałązka, z ucha pociekła strużka krwi. Ściągnął jedną z błękitnych tasiemek, rozplątując przy tym warkoczyk, powąchał i wepchnął sobie do kieszeni spodni. Pospiesznie przewrócił dziewczynkę na plecy, rozdarł ubranie i chwycił przytroczoną do pasa maczetę. Rozpłatawszy jej brzuch, zanurzył w nim twarz, chłepcząc jeszcze ciepłą krew. Następnie odkroił kawałek mięsa i pożarł go łapczywie, mlaskając przy tym.
W momencie, w którym odkrajał kolejny kawałek ciała martwej dziewczynki, ciszę popołudnia rozdarł huk wystrzału. Kula przeszyła jego szyję pod zabawnym kątem; z rany momentalnie buchnęła szkarłatna fontanna. Mężczyzna padł nieopodal swojej ofiary, zastygając w pozie odtrąconego kochanka.
– Jednego skurwysyna mniej – mruknął Jade, siadając z powrotem na fotel pasażera. Broń cały czas trzymał w pogotowiu, jakby uważał, że skurwysynów czaiło się tuwięcej.
– Wszystkich nie wystrzelasz – odparła Vi, przejeżdżając przednim kołem po głowie kanibala; czaszka pękła z cichym cmoknięciem niby rozgnieciona dynia. – To dokądteraz?
– DoDomu.
Vi skinęła głową i docisnęła pedałgazu.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu, nie napotykając nikogo.
Niechętnie, z pewnym oporem, przygnębiające pustkowie ustąpiło miejsca pierwszym śladom życia. Czy może raczej skamielinom, bo życia nadal było tu jak na lekarstwo. Mijali pozostawione na pastwę prażącego słońca zapomniane, niesprawne maszyny – kiedyś cuda technologii, dziś zwykłe wraki, kruszejące budowle, w których zionęły dziury po kulach, ludzkie i zwierzęce kości. Innymi słowy, dowody chylącej się ku upadkowi cywilizacji. Dopiero po kolejnych trzydziestu kilometrach ukazały się mury obejmujące swymi olbrzymimi ramionami miasto, Phoenix.
– Chryste, jaki z ciebie marny kierowca – powiedział Jade, gdy jeepem zarzuciło. Silniki wodorowe, autonomiczne samochody – to wszystko odeszło, przepadło. Elektronika była zbyt krucha, bezbronna wobec granatów EMP. Znów można było polegać tylko na własnych umiejętnościach i starej dobrej ropie. Tak byłonajbezpieczniej.
– Za to doskonały pilot, misiaczku – odparłaVi.
– Nie widziałem, żebyś ostatniolatała.
Vi zerknęła na Jade’a z ukosa. Jej zielone oczy kryły się w cieniu daszka wojskowejczapki.
– Mam przeczucie, że wkrótcezacznę.
2
Dwa volantery przecięły niebo, rozpinając na nim wstążki błękitnego dymu; rozwiewał się on niespiesznie, znikając w jasnym fiolecie horyzontu. Gdzieś z tyłu błysnęło ostre czerwone światło i zaraz na ogonie usiadły im imperatorskie neomyśliwce, nakazując zejście z kursu. W tym dniu ruch powietrzny nad centrum militarnym został wstrzymany, piloci volanterów musieli się zapomnieć bądź też byli na tyle głupi, że z jakiegoś powodu postanowili zignorować rozkazy. Tak czy tak skończy się na upomnieniu.
Jeden z neomyśliwców wystrzelił naprzód, zataczając nad volanterami koło, zapewne tłumacząc coś ich odpornym na informacje pilotom, dodatkowo prezentując laserowe działka, po czym wszystkie maszyny ruszyły w jednym kierunku, pozostawiając po sobie nitki smug kondensacyjnych.
Maneth obserwował to przez plazmorfowe okno, na przemian splatając i rozplatając palce zwieszonych między kolanami rąk. Nawet teraz, gdy był lekko przygarbiony, niezmiennie imponował gabarytami, nasuwając skojarzenie z pradawnym, mitycznymwojownikiem.
Ciemnoniebieskie oczy jarzyły się w dostojnej twarzy, czoło pokrywała siateczka drobnych zmarszczek. Ściągnięte z tyłu srebrne włosy spływały mu na szerokie plecy, pobladłe usta zacisnęły się, zmieniając w przypominającą bliznę kreskę. Fotel, na którym siedział, nagle zrobił się zbyt twardy, zbytgorący.
– Denerwujesz się? – spytał siedzący obok Ranea. Ostry nos idealnie pasował do spiczastego kołnierzyka jego amiralskiego munduru, granatowoczarne włosy zaczesane miał na bok, tak jak zwykli byli się nosić wyżsi stopniemoficerowie.
Maneth powoli kiwnął głową, myśląc: denerwuję się, to za mało powiedziane, jestem bliski histerii. Nie przypominał sobie, żeby aż tak przeżywał dzień próby swojego starszego syna. I kto powiedział, że przy drugim dziecku jest łatwiej? Chyba jakiśkretyn.
– A jeśli sobie nieporadzi?
– Twoja córka? – zdziwił się Ranea. – Oprzyj się wygodnie i patrz. – Jego prawa ręka wskazała rozpościerającą się w dole salęćwiczeń.
W samym środku ogromnego owalnego pomieszczenia siedziała po turecku mała dziewczynka; biel jej skóry i włosów ostro kontrastowała z ciemnogranatowym kombinezonem, który miała na sobie. Mniej więcej pięć metrów przed nią stał olbrzymi szary kontener. Dziewczynka zamknęła oczy, robiąc głęboki wdech. W następnej chwili kontener zaczął się unosić; z początku chybotliwie, potem równo i gładko, jak gdyby dźwigały go niewidzialne liny.
Maneth patrzył z podziwem, następnie z rosnącym niepokojem, gdy kontener zaczął okręcać się w powietrzu, nabierając rozpędu i ruszył przed siebie z zatrważającą prędkością, by zaraz popełnić samobójstwo, zderzając się z przypominającą czarne szkłościaną.
Z cienia filarów wyszło sześciu strażników. Spojrzeli w górę, a gdy Maneth dał im znak, unieśli multikarabiny, wycelowali i wystrzelili. Dziewczynka otworzyła oczy, które zapłonęły mroźnym płomieniem, jednak poza tym nie wykonała żadnego ruchu. Sześć numpocisków spadło na ziemię około dwóch metrów przed nią jak martwemuchy.
– Dalej uważasz, że sobie nie poradzi? – spytałRanea.
Maneth nawet na niego nie spojrzał, zbyt zaaferowany rozgrywającym się w dolespektaklem.
Dziewczynka wstała, nonszalancko otrzepując kombinezon. Strażnicy wycelowali w nią po raz kolejny, tyle tylko że zamiast numpocisków ich karabiny ustawione były teraz na ogień laserowy. Gdy wystrzelili, sześć laserowych wiązek zamiast pociąć jej ciało na plastry, zawisło mniej więcej w połowie odległości między nią a strażnikami, zbijając się w jedną wielką wiązkę, która na oczach obserwujących to Manetha i Ranei jęła pęcznieć niczym małe czerwonesłońce.
Stopy dziewczynki zaczęły odrywać się od ziemi, podczas gdy laserowa kula puchła coraz bardziej; pierwotnie w rozmiarze pomarańczy, teraz przekraczała już wymiarami arbuza. Strażnicy opuścili broń i przezornie się cofnęli. Jeszcze chwila i ta skumulowanaenergia…
– Lliveya! Przestań! – krzyknął Maneth, wychylając się przezbalustradę.
Dziewczynka nazwana Lliveyą uniosła głowę i uśmiechnęła się w bardzo nieprzyjemny sposób. Wisząca na wysokości jej oczu laserowa kula rozdzieliła się na sześć mniejszych, które spłynęły na podłogę, wypalając w niej czarne, dymiące dziury.
– Przecież nic złego nie zrobiłam – powiedziała.
Maneth przeniósł wzrok na strażników.
– Koniec próby! – zarządził, głową wskazując wyjście zsali.
Strażnicy skłonili się i zapraszającym gestem pokazali Lliveyi, by poszła wraz z nimi; każdy z nich miał na twarzy identyczny wyraz konsternacji i znać było, że nie chcą do niej podchodzić. Lliveya ociągała się chwilę, wreszcie ruszyła w ślad za nimi, oglądając się przez ramię, by posłać ojcu wymowne spojrzenie. Jestem wyjątkowa i ty o tym wiesz, mówiły jej kobaltoweoczy.
– Co o tym myślisz? – spytał Maneth, spoglądając w nieruchomą twarz Ranei. Jego głos nie sugerował kompletnie nic, był bezbarwny jak wsporniki podtrzymujące salęćwiczeń.
– Jako twój przyjaciel gratuluję ci tak utalentowanej córki. Jako główny amiral… doradzam ostrożność. Pamiętasz, co stało się z ostatnim Vanthianinem przejawiającym zdolności psychokinetyczne o tak wielkimnatężeniu?
O tak, Maneth pamiętał doskonale.
Przejechał ręką po twarzy, otrząsając się ze wspomnienia. Od tamtego dnia minęło już ponad sto pięćdziesiąt lat, a Lliveya nie zmieniła się ani trochę. Wciąż była dzika, nieokrzesana…
I niebezpieczna.
3
Jak w każdym niezależnym mieście, także w Phoenix znajdowały się osiedla, które w zasadzie nie były osiedlami, lecz bazami najemników. Niekiedy nazywano je Koszarami, innym razem Schroniskiem, czasem nawet Lunaparkiem, jednakże dla tutejszej jednostki był to Dom.
Technicznie, kontraktorzy pracowali na zlecenie Korporacji, ale w praktyce dbali o interesy mieszkańców miasta. Nie było w tym zbyt wiele sensu, wszakże chodziło tylko i wyłącznie o pieniądze. A na ich zarabianiu Korporacja znała się jak mało kto. Niezależne miasta wynajmowały od nich oddziały wyszkolonych ochroniarzy, złożonych głównie z byłych komandosów – a Bóg jeden wiedział, że miały przed czym się chronić – co przynosiło obopólne korzyści. A dopóki obie strony dostawały to, czego chciały, dopóty Korporacja i niezależne miasta żyły w symbiozie. Czasem, co zrozumiałe, zdarzały się drobne zgrzyty, jednakże w ogólnym rozrachunku nie miało to większego znaczenia – trybiki kręciły się nieprzerwanie, utrzymując machinę w ruchu i wszyscy byli zadowoleni. Przynajmniej na tyle, na ile można było być zadowolonym z czegokolwiek w tym umierającym świecie.
Pokój Jade’a był niewielki, jak niemal wszystkie tutaj, z wyposażeniem ograniczonym do minimum. Pomalowane na biało ściany świeciły pustką z wyjątkiem jednej, do której przytwierdzony był starodawny dwuwymiarowy plakat przedstawiający strumień płynący przez soczyście zielony las, taki, jakich już prawie nie było. Obok znajdowały się kolejne dwa, również dwuwymiarowe, jednakże mniejsze, bardziej zniszczone, pożółkłe na rogach. Pierwszy prezentował charakterystyczne postaci ze starego, niemal archaicznego filmu, czerwono-żółte litery pod spodem układały się w słowa: Flash Gordon. Drugi, bardziej mroczny, reklamował film Nieśmiertelny.
Jade kręcił się między łóżkiem a szafką, wrzucając do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy. Robił to metodycznie, z niedbałą uwagą człowieka, dla którego podróże są chlebem powszednim. Koszulka bez rękawów, którą miał na sobie, ukazywała atletyczne ramiona, których mięśnie napinały się przy każdym ruchu. Na czoło co chwilę zsuwały się przydługie ciemne włosy, a on odgarniał je z narastającąirytacją.
– Wakacje, co? – spytała Vi, stając w progu. Była wysoka, miała wysportowaną sylwetkę i smagłą cerę, rysy twarzy zdradzały latynoskie pochodzenie. Krótkie, poza pasmem opadającej na oko grzywy, czarne włosy miała nastroszone, jak gdyby czesał ją piorun. Zwinięta wojskowa czapka wystawała z jednej z rozlicznych kieszeni ciemnozielonych spodni, takich samych, jakie miał na sobie Jade.
– Naucz się pukać.
– Puk, puk – kostki palców Vi zabębniły o futrynę – terazlepiej?
Jade odwrócił się, posyłając jej znużone spojrzenie. Zaraz jednak koniuszki jego warg uniosły się wuśmiechu.
– Podasz mi jedno? – Wskazał na trzymaną przez nią zgrzewkępiwa.
Vi rozdarła opakowanie paznokciem, wyjęła jedną puszkę i rzuciła w jegostronę.
Jade złapał ją bez trudu, choć zdawało się, że nawet nie śledzi jejlotu.
– Dzięki.
– Więc dokąd się wybierasz? – zapytała, siadając na wąskim łóżku naprzeciwniego.
– Sektor B. Dokładniej: Europa Wschodnia – odparł.
Vi, która właśnie pociągała łyk piwa, rozkaszlała się, omal się niedławiąc.
– Europa Wschodnia? – zdziwiła się. – Przecież tam nic niema.
– Z wyjątkiem wspomnień. – Jade uśmiechnął się ponuro. – Dla niektórych są sporo warte.
O tym, co to za wspomnienia, nie mógłby jej powiedzieć, nawet jeśliby bardzo chciał. I tak by mu nie uwierzyła. A nawet gdyby, uznałaby go za wariata. Nie obraź się, misiaczku, ale chyba pora, aby TT-501 przebadał ci głowę, bo, zdaje się, oberwałeś w nią o ten jeden raz za dużo, tak właśnie by skwitowała jego Niewiarygodną Historię. Optymistyczny wariant zakładał, że nazwałaby go tylko drugim Connorem MacLeodem i już do końca życia obdarzała Tym Szczególnym Uśmiechem, ale to i tak byłoby marnie.
– Cholerny romantyk – mruknęłaVi.
– Co to za impreza? – W drzwiach pojawiła się okrągła ciemnoskóra twarz Reevsa. Łysą czaszkę przecinały mu z lewej strony trzy wytatuowane zygzaki przypominające kanciastewęże.
– Czy nikt tu nie potrafi pukać? – Jade przewróciłoczami.
– Jade leci do Europy Wschodniej – oznajmiła Vi, ignorując jego uwagę.
Jade znał ją na tyle długo, że bez trudu mógłby zgadnąć, co teraz sobie myśli. Zapewne coś w stylu: facet ma swoje zboczenia, pukanie jest jednym z nich. Wcale nie najdziwniejszym.
– Klasa. – Reevs pokiwał głową z uznaniem. – To jakby postanowić spędzić urlop nacmentarzu.
– Odwalcie się. Oboje – prychnął Jade i ostentacyjnie wrócił dopakowania.
– A gdzie twój chłopak? – Reevs usiadł obok Vi i wyszczerzył się do niej, zgarniając jedną z pozostałych puszek. Otworzył ją przy wtórze cichego syku, zupełnie jak na starych reklamach. – Czyżbyście sięposprzeczali?
– TT-501 to nie mój chłopak, baranie! Toandroid!
– Ach, więc jednak zdajesz sobie sprawę, że on nie jest człowiekiem? – zakpił Reevs. – Robisz postępy, wujek jestdumny.
W odpowiedzi Vi uderzyła go wramię.
– Nie zalejcie mi łóżka, cholera! – upomniał ich Jade. – Nie będę spał namokrym.
– Tam, dokąd się wybierasz, będziesz miał jeszcze gorsze warunki do spania, misiaczku – zauważyła Vizjadliwie.
– Żebyś się czasem nie zdziwiła, łowczyni androidów – powiedział Jade i uchylił się w samą porę, żeby uniknąć zderzenia z lecącą w jego stronępuszką.
– Masz jakiś problem z TT-501 tylko dlatego, że zasugerował, że możesz być mutantem – rzekła Vi tonem domorosłego terapeuty. – Może czas schować wreszcie tęurazę?
– Nie mam żadnego problemu – żachnął sięJade.
Naprawdę nie miał żadnego problemu z TT-501. Może tylko się bał, że odkryje on kłopotliwą prawdę, że jakimś cudem dokopie się do Niewiarygodnej Historii z Niewiarygodnej Przeszłości Jade’a, a potem – czasem mu się to śniło – Vi i Reevs opchną go faszystowskim doktorkom z Korporacji, gdzie spędzi swoje ostatnie dni jako królik doświadczalny, cięty, dźgany, przypalany ikrojony.
Fatalnaperspektywa.
Na urlopie postara się myśleć o przyjemniejszychrzeczach.
4
Obsydianowy ćwiczebny wahadłowiec płynnym ślizgiem wleciał na pas i osiadł na nim z mechaniczną gracją. Ostry trójkątny dziób, szeroki spłaszczony kadłub i odchodzące do tyłu skrzydła nasuwały skojarzenia z ziemskim F-117 albo blaszaną żabą, na tym jednak podobieństwa się kończyły. Zaraz po nim na drugim pasie wylądował kolejny. Szereg maleńkich światełek na rampie mrugnął parokrotnie, by zaraz rozjarzyć się z pełną mocą, z wbudowanych w ziemię dysz dobył się lazurowy dym. Poza tym cała płyta lądowiska była pusta, pozostałe statki powietrzne, które wykorzystywano do lotów treningowych, drzemały zamknięte w hangarach ustawionych na wschodnim krańcu portu.
Klapy maszyn uchyliły się niemal jednocześnie przy wtórze cichego pneumatycznego syku. Pilot drugiego wahadłowca zeskoczył na ziemię i szybkim krokiem podszedł do kobiety wychodzącej z pierwszego. Oboje mieli na sobie identyczne ciemnogranatowe kombinezony, dopasowane i lekkie, a równocześnie zaskakująco wytrzymałe. Identyczne były również ich oczy.
– Czy ty jesteś normalna?! – wydarł się Seph. – Mogłaś tamzginąć!
Lliveya patrzyła na niegoniewzruszona.
– Nie było żadnego zagrożenia – powiedziała, doskonale zdając sobie sprawę, że było. Latanie w tak bliskiej odległości od czarnych dziur, na jaką dziś sobie pozwoliła, nie należało do szczególnie bezpiecznych manewrów. Nawet idiota był tegoświadomy.
– Gdyby ojciec się o tymdowiedział…
– Ale się nie dowie. – To nie była prośba, nawet nie sugestia. Lliveya wydała polecenie, mimo iż nie użyła trybu rozkazującego.
Seph spojrzał na siostrę, zatrzymując wzrok na jej długich włosach; czasem wydawało mu się, że ich biel wynika z opozycji do koloru, jaki z całą pewnością miało jejserce.
– Tragedia, jaka spotkała naszą matkę, niczego cię nie nauczyła? Dlaczego ryzykujesz życiem przy każdej sposobności i tak rozpaczliwie starasz się pójść w jejślady?
Przez twarz Lliveyi przemknął bolesny grymas. Krótki, leczdojmujący.
– Szkoda, że ty się nie starasz – powiedziała.
Seph zrozumiał, że dalsza dyskusja mija się z celem. Nawet jeśli docierało do niej, że zachowała się lekkomyślnie, to nic sobie z tego nie robiła. I będzie wycinać takie numery znowu i znowu, bo taka była jej definicja dobrej zabawy. A śmierć? Pewnie uważała, że nie dotyczy kogoś tak wyjątkowego jakona.
– Chodź – rzucił. – Narada już sięrozpoczęła.
Lliveya przewróciła oczami, ruszając w ślad za bratem. Szedł tak szybko, że dogoniła go dopiero pod wejściem dohali.
– O czym będzie tym razem? – spytała, zrównując się znim.
Dwóch strażników wyszło zza rogu, kłaniając się rodzeństwu, dotykając dwoma palcami prawej ręki najpierw skroni, potem piersi w charakterystycznym salucie symbolizującym podstawową vanthiańską regułę: rozum przed uczuciami. Seph odwzajemnił pozdrowienie, Lliveya ograniczyła się do wymownegochrząknięcia.
– O tym, co zawsze, o poszukiwaniach Kreatorów – powiedział, gdy strażnicy zostali w tyle. – I chyba jeszcze oZiemi.
– Ziemia – powtórzyła z jakąś niepokojącą fascynacjąLliveya.
Seph przystanął w półkroku.
– Dlaczego ta planeta tak cięintryguje?
– Nie sama planeta, lecz ludzie. Ich kod DNA jest niemal identyczny z naszym, a jednak ta niewielka różnica sprawia, że w porównaniu z nimi jesteśmy jakKreatorzy.
Seph zmierzył siostrę ostrożnym spojrzeniem, ale nic nie powiedział. Nie podobała mu się ta jej dziwna obsesja.
Ponownie, chyba dlatego, że Lliveya tak bardzo ją przypominała, pomyślał o matce, a na jego przedramiona wystąpiła gęsia skórka. Ona również darzyła Ziemię jakąś chorobliwą namiętnością. Niedługo potemzginęła.
5
Sala obrad była jednym z największych pomieszczeń w kompleksie imperatorskim i zdecydowanie najbardziej reprezentacyjnym. Wysoki strop podtrzymywało sześć obrotowych kolumn, kształtem przypominających łańcuchy DNA, podłoga z diomorfu migotała zmieniającymi się gwiazdozbiorami z najdalszych zakątków kosmosu. Wschodnią ścianę zdobiły rzędy ruchomych znaków, do pewnego stopnia przypominających egipskie hieroglify, zachodnia wykonana była z plazmorfowego szkła, podobnie jak sufit. Pośrodku znajdowało się podwyższenie i otaczające go spiralne rzędy ławek. Nad każdym z czterech wejść znajdował się napis: CyenteraeUnnivae.
Całą naradę Lliveya siedziała z nosem wlepionym w symulację bitewną. Zapewne Seph chciał zwrócić jej uwagę, ale doszedł do wniosku, że nie ma to większego sensu. I tak by go nie usłuchała. Zresztą z poziomu zabudowanej antresoli byli praktycznie niewidoczni, Lliveya mogłaby nawet teleportować fotele, a i tak nikogo by to nieobeszło.
Może matka tak polubiła Ziemię, bo te narady zawsze były tak koszmarnie nudne i postanowiła znaleźć sobie inną rozrywkę, żeby tu nie oszaleć?, zastanowiła się, wybierając nowy teren walki w symulatorze.
A skoro już o Ziemi mowa, to Lliveya liczyła na coś więcej niż parę suchych faktów. Ale gdzie tam, było jak zwykle: Rada pobieżnie przeleciała temat, Ziemia to i tamto, dziękuję, do widzenia. Ojciec też nie był zbyt skory do zabierania głosu, a szkoda, bo zbliżał się czas ogłoszenia czegoś, co bardzo ją interesowało. Wszyscy – oczywiście oprócz niej – woleli jak najszybciej przejść do omawiania istotniejszych spraw, które w istocie przypominały gonienie własnego ogona.
Kreatorzy.
To był punkt numer jeden każdej narady.
Gdyby chociaż pojawiły się jakieś nowe informacje, coś wartego wzmianki, ale nie. Kolejny raz roztrząsali to, co było wiadomo już od dawna, jakby oczekiwali, że zestawienie tych samych danych w nowy układ da jakiś nieoczekiwany rezultat. Pożałowania godny tok rozumowania. Gdyby to ona była Imperatorem, kazałaby…
– Nie znudziła ci się ta zabawka? – spytał Maneth, bezgłośnie wyrastając w wejściu doantresoli.
Na dźwięk głosu ojca symulator wypadł Lliveyi z ręki, głucho uderzając o podłogę; holograficzny obraz pola walki jeszcze chwilę trwał zawieszony w powietrzu, po czym złożył się jak wachlarz izgasł.
– Ja tylko… – zaczęła.
Ojciec uciszył ją przypominającym rysowane w powietrzu półkolegestem.
– Wiem, znudziłaś się gdzieś tak wpołowie.
Seph parsknął i momentalnie został spiorunowany wzrokiem. Lliveya wiedziała, że kiedy patrzyła na niego w ten sposób, odnosił wrażenie, że zaraz rzuci mu się dogardła.
– Myślałam po prostu, że napomkniesz coś o następcy Imperatora – powiedziała przez zęby. – Bo chyba go jużwybrałeś?
– Nie – odparł ojciec, a Lliveya zobaczyła w jego oczach, że owszem, wybrał i bynajmniej nie miała to byćona.
Seph, no tak, oczywiście. Kto inny, jeśli nie ukochany syn miałby zostać następnym ImperatoremVanth?
Dłonie Lliveyi zacisnęły się w pięści, spojrzenie spochmurniało. Zawsze w cieniu brata, zawsze stawiana przez ojca na drugimmiejscu.
Może i tak dorastała, ale umrzeć niezamierzała.
Zdawała sobie sprawę z pewnej fundamentalnej prawdy: jeżeli chciała zmiany, musiała wziąć los we własne ręce. W życiu próżno czekać, aż przyjdzie ktoś, kto podaruje nam gwiazdkę z nieba, obróci fortunę na naszą korzyść, to my jesteśmy zmuszeni zakasać rękawy, nie bać się ubrudzić i kawałek po kawałku przeformować rzeczywistość, dostosowując ją do własnych potrzeb i pragnień. Wierzyć, że nasze szczęście zależne jest od innych, to myślenie naiwnych, krzywdzące, odzierające nas z siły – a jednocześnie tak niedorzecznie rozpowszechnione, zupełnie jakby wygodniej było nam tkwić w tym ponurym impasie lub świadomie pozwalać innym się w nim trzymać. Pokładać zaufanie w wyimaginowanym wybawcy, to jak przyłożyć sobie lufę do skroni. W niezmierzonym kosmosie istnień to my sami musimy o siebie zawalczyć, mimo przeciwności, pod groźbą nazywania nas szaleńcami, może nawet… potworami. Nikt nie odmieni za nas świata, nikt nie poda nam spełnienia na złotej tacy. Tylko my możemy to zrobić.
Pytanie: za jaką cenę?
To proste, zakażdą.
– Za pozwoleniem, pójdę się położyć – powiedziała. – Rozbolała mniegłowa.
– Lliv, przecież mieliśmy… – zaczął Seph, jednak siostra zignorowała go z ostentacją i sztywnym krokiem wymaszerowała na ruchomykorytarz.
6
Następny dzień Lliveya spędziła na zarzynaniu swojego symulatora bitewnego i wściekaniu się.
Kolejnyrównież.
Wreszcie uznała, że ma tego dość.
Pokój, w którym mieszkała, stał się za mały, za ciasny. Właściwie to cała ta planeta stała się nagle za ciasna. Dusiła się tu. Była jak ptak w klatce, który umrze, jeśli wreszcie nie będzie mu dane rozpostrzeć skrzydeł i wzbić się w przestworza.
Co właściwie ją tutaj czekało? Uśmiechanie się do wiwatującego tłumu, gdy Seph zostanie mianowany Imperatorem, robienie dobrej miny do złej gry przez resztę długiego, nudnego życia? Mdliło ją na samą myśl. Tak jak i na wspomnienie szeptów oraz ukradkowych spojrzeń mówiących: „Jesteś niebezpieczna, a my się ciebie boimy”. Nikt jej nie rozumiał, nikt nawet nie próbował. Traktowali ją z rezerwą, nie ufali jej. Nie wspominając, że jej nie doceniali. A przecież była lepsza. Lepsza od każdego na tej nadętej planecie. Doskonalsza. Bardziejutalentowana.
I z chęcią im toudowodni.
Zwłaszcza ojcu.
Plan wyklarował się jej gdzieś tak po dwóch godzinach intensywnego myślenia i roztrzaskiwania teleportowanych przedmiotów o ściany pokoju. Olśnienie spłynęło na nią w jednej sekundzie, porażając swą prostotą, wprawnie łącząc pozornie niepowiązane elementy w harmonię doskonałego geniuszu.
Był tylko drobny problem: potrzebowała wspólnika.
To musiał być ktoś zaufany, ktoś dysponujący wiedzą, jakiej jej brakowało. Do głowy przyszła jej jedna osoba. Ereat. Z jakichś bliżej nieokreślonych względów zawsze jej pomagał, dzięki niemu obronną ręką nie raz i nie dwa wykaraskała się z największych opresji. Czasem, gdy o nim myślała, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Ereat zachowuje się tak, jakby miał wobec niej jakiś dług do spłacenia, jakby resztę życia postanowił poświęcić na zadośćuczynienie za jakieś straszliweprzewinienie.
Tyle że niczego takiego przecież nie zrobił.
Może był miły na zasadzie przeciwwagi do ostrożnej nieufności, z jaką podchodzili do niej inni, a może przez wzgląd na jej matkę, którą bardzo lubił. Albo po prostu dlatego, że był dobrym wujkiem i mimo że nie znosili się z ojcem, nie przełożył swojej antypatii na jegodzieci.
Jak ognia unikając spotkania z bratem bądź ojcem, przeszła najmniej uczęszczaną trasą kompleksu imperatorskiego, wychodząc przez wrota wartownicze. Niedługo później przedzierała się już przez labirynt buczących miarowo kwartzterów. Najwyższe dochodziły do trzech metrów, najmniejsze sięgały poniżej kolana – wszystkie ustawione w przemyślanych rzędach, każdy tak samo gładki, szybki, precyzyjny.
Obyś był niezawodny tak jak one, pomyślałaLliveya.
7
Ereat większość czasu spędzał w swojej hali. Z natury samotnik, przedkładający maszyny ponad żywe istoty, tu czuł się najlepiej. Szum kwartzterów zagłuszał jego skowyczące sumienie, do pewnego stopnia koił ból rany, która nie chciała się goić mimo upływu lat. Tu również – co stanowiło niewątpliwy plus tego miejsca i tej pracy – był poza zasięgiem wzroku swojego brata. A oglądać go wyjątkowo nie znosił. Zresztą ze wzajemnością. Zbyt wiele ich poróżniło.
Na widok idącej w jego kierunku Lliveyi wstał zza konsoli bipolarnej, prężąc okrytą strojem roboczympierś.
Lubił ją, nawet bardzo, a równocześnie czuł wobec niej swego rodzaju respekt.
– Wyprowadzić wahadłowiec? – zapytał.
Lliveya machnęłaręką.
– Nie, przyszłamporozmawiać.
Brwi Ereata uniosły się na czubek łysej głowy, on sam oklapł zaś z powrotem na obrotowymfotelu.
– O czym? – spytał, zastanawiając się, na jaki pomysł wpadła tym razem. Wnioskując po tym, że chciała rozmawiać właśnie z nim, nie mogło to być nic, co spotkałoby się z aprobatą Rady. A on, co oczywiste, zgodzi się na największe nawet wariactwo. Nigdy nie umiał jejodmawiać.
– O portalach – odparła Lliveya, czubkiem palca dotykając stojącego najbliżej niej kwartztera. Nie miała czasu ani ochoty na zbędne uprzejmości, zatem przeszła od razu do rzeczy.
Jeżeli jej wcześniejsze słowa go zdumiały, to te zaintrygowałycałkowicie.
– Co konkretnie chceszwiedzieć?
– Czy można na nie założyćblokadę?
Ereat zmarszczył czoło w głębokimnamyśle.
– Nie, jeśli nie masz kodów autoryzacji do systemu – rzekł.
Lliveya zmarkotniała. Zapatrzyła się na wschodzące trzy księżyce na purpurowym niebie; panora-okno Ereata zawsze pokazywało takie urocze widoczki. Ukośne refleksy światła kładły się na jej policzku, tatuując go ruchomymiwzorami.
– A co można zrobić, jeśli nie ma się tych kodów? – spytała.
Ereat milczał dłuższą chwilę, spoglądając na Lliveyę badawczo, jak gdyby z jej oczu starał się wyczytać to, co pomija wrozmowie.
– Wysadzić portale – powiedział ze wstrząsającą szczerością. – Założyć detonatory kodujące, które uaktywnią się po wprowadzeniu odpowiednich współrzędnych, bo zakładam, że nie chcesz ich dezaktywować dla kaprysu, tylko aby ktoś zbyt szybko nie usiadł ci naogonie.
– Potrafisz coś takiego zrobić? – retoryczne pytanie. Oczywiście, że potrafił, inaczej by z nim nierozmawiała.
Ereat prychnął ze wzgardą, jakby spytała go, czy potrafi transferowaćenergię.
– Na kiedy tegopotrzebujesz?
– Najuż.
– Na jakie współrzędne mają byćkodowane?
– Ziemi. – Oczy Lliveyi rozjarzył łakomybłysk.
Ereat skinął głową. Zapowiadała się niezła zabawa, lepsza niż kiedykolwiek wcześniej. Nie, nie zabawa, poprawił się w myślach, lepiej pasowałoby tu słowo „rewolucja”. Coś, na co skrycie liczył już od dłuższego czasu. Coś, o czym śnił. Coś, czego ta planeta bardzo potrzebowała.
– Wróć jutro – rzekł wyważonymgłosem.
– Dobrze, doskonale. – Lliveya przyłożyła dwa palce do skroni, następnie do piersi w geście pozdrowienia; Ereat mógł mówić o czymś w rodzaju zaszczytu, córka Manetha nie zwykła pozdrawiać kogo popadnie. Przez chwilę wyglądała, jakby miała zamiar dodać coś jeszcze, lecz zaraz się rozmyśliła i skierowała się dowyjścia.
– Tylko, Lliveya…
Ta odwróciła się, spoglądając na Ereata z uprzejmymzainteresowaniem.
– Głównego portalu nie mogęwysadzić.
– Nie, nie możesz – zgodziła się. – Odciąłbyś mi drogępowrotną.
Dopuściłbym się zdrady stanu i zarazem nieodwracalnie zaprzepaścił szansę na odkupienie win, pomyślał Ereat, ale na głospowtórzył:
– Wróćjutro.
8
Samolot wylądował w Warszawie z dwudziestominutowym opóźnieniem; wynik wcale nie najgorszy jak na rzęcha, który całą drogę skrzypiał i klekotał, jakby miał się rozpaść w powietrzu. Naturalnie, Jade mógł skorzystać z przywileju pracownika Korporacji i przylecieć tu wojskowym lotem, tyle że wiedział, iż w istocie wszystkie te „przywileje” to tylko mydlenie oczu; chodziło o szeroko pojętą inwigilację i zaciśnięcie kleszczy wdzięczności, ubezwłasnowolnienie jednostki. Do tego wszystko się sprowadzało. Od samegopoczątku.
A oni dali sięnabrać.
Jakdzieci.
Nowy lepszy świat, równy i zgodny, bez krajów, podziałów, konfliktów. Pieprzona bzdura. To, co zafundowała im Korporacja, okazało się powolną zagładą. Po Wojnie Globalnej gospodarka popadła w ruinę i wydawało się, że tylko zjednoczenie w imię wspólnego dobra ma sens… Okazało się jednak, że zawierzyli obietnicom samego diabła. Jeden język, jedna waluta, jedno państwo bez granic – to były puste slogany, nic więcej. W praktyce wyglądało to tak, że bogaci stali się jeszcze bogatsi, biedni zaś sięgnęli nieznanego przedtem poziomu ubóstwa. Klasa średnia w zasadzie zniknęła, tak jak Półwysep Arabski. Pojawili się za to kanibale oraz całe spektrum nieznanych wcześniej chorób.
Nawet Matka Natura zdawała się buntować przeciw temu, co się działo, zmieniając coraz większe połacie żyznej wcześniej gleby w pustynie. Ludzie umierali tak od zatrutego jedzenia, jak i od braku jedzenia w ogóle. A Korporacja wcale tu nie pomagała. Nie wolno było mieć swoich upraw czy hodowli zwierząt – nie bez dokumentów, których wyrobienie kosztowało krocie – wolno było natomiast kupować produkty spożywcze z ich logo. Jeśli było cię stać, kupowałeś takie, których zjedzenie nie było równoznaczne z zapadnięciem na raka, murphy’ego, lyssę i inne paskudztwa. Jeśli byłeś mniej majętny, kupowałeś podłe, nafaszerowane chemią żarcie i te śmieszne osłonowe leki, przy których nawet placebo zdawało się sensowną alternatywą dla chemioterapii. Ale ludzie w to wierzyli i kupowali. No oczywiście. Poza tym – i to dopiero była ironia – to tanie, składające się głównie z konserwantów jedzenie było smaczne, a przy tym silnie uzależniające; część osób nie potrafiła z niego zrezygnować, nawet jeżeli chciała. Oto narkomani nowego millenium, pomyślał z przekąsem Jade, nie działka fentanylu czy DSN ich zabija, lecz modyfikowany klonowany sojoburger z całą tablicą Mendelejewa. Można było jeszcze – i tu większość widziała swoją szansę – pracować dla Korporacji lub być tak zwaną Osobą Niezbędną, specem w jakiejś dziedzinie, kimś, kto uczyni ten zdychający świat lepszym; wtedy z miejsca dostawało się prerogatywy i dostęp do zdrowego jedzenia. Śmiechu warte.
Jade przeszedł przez terminal szybkim krokiem, starając się nie patrzeć na ten ponury, popadający w ruinę budynek; obdrapane ściany z kruszejącym tynkiem wyglądały jak odchodząca od ciała skóra, zamknięte na głucho sklepy w strefie wolnocłowej kojarzyły się z zaklejonymi ustami trupa. Pamiętał go takim, jakim był w latach swojej świetności… problem w tym, że nie miał prawa go takim pamiętać. Musiałby być starcem, a przecież wyglądał na nie więcej niż trzydzieści parę lat.
Nowłaśnie.
Wyglądał.
Była to jedna z mrocznych zagadek przeszłości, nad którą nie miał najmniejszej ochoty się zastanawiać. Właściwie to bał się zastanawiać. Jego matka umarła zbyt szybko, zabierając wszystkie odpowiedzi do grobu. A może to on zbyt późno pojął, że jest inny niż reszta i nie zadał właściwych pytań we właściwym czasie?
Nie, to nie do końcatak.
W rzeczywistości chodziło o to, że czuł, iż nie powinien tych pytań zadawać. Przenigdy. Uświadomił go w tym strach, jaki pojawiał się w oczach matki za każdym razem, gdy próbował skierować rozmowę na tory prowadzące do ojca czy swoich dziwacznych umiejętności. Z czasem więc przestał to robić. Tyle że wcale nie uważał, iż powodował nią wstyd czy jakaś nienazwana hańba. Nie. Ona się czegoś obawiała. Nie tego, co zrobiła – bo przecież musiała coś zrobić, skoro był, jaki był – lecz tego, że kiedy jej syn pozna prawdę, znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Może TT-501 miał rację, sugerując, że Jade jest mutantem. Może o to właśnie chodziło? Zbiegałoby się to w czasie z serią dość kontrowersyjnych i owianych tajemnicą eksperymentów, jakie prowadzili polscy naukowcy. A jego matka przecież była Polką. Oraz genetykiem. Jednym z najlepszych. Mogło więc być tak, że spiknęła się z jakimś klawym doktorkiem, który ją oczarował, zrobił dzieciaka, którego – gdy była jeszcze w ciąży – postanowiła udoskonalić bądź uodpornić na szereg chorób, w ramach bonusu aktywując Gen Długowieczności i kilka dodatkowych bajerów. A może oboje to planowali, był ich eksperymentem, dzieckiem z probówki, tylko że matka w ostatniej chwili zmieniła zdanie i uciekła za ocean, ratując Jade’a przed smutnym życiem laboratoryjnego szczura, skazanego na nieopisane męki; strzykawki zamiast smoczka i tego typu atrakcje.
A może… a może… amoże…
Nie wiedział, jak było naprawdę. I nigdy już się nie dowie. Jedyne, co miał, to strzępki informacji, masę domysłów i koszmary na samą myśl o tym wszystkim.
Wiatr smagnął go w twarz, gdy wyszedł na zewnątrz i równocześnie coś szarpnęło go za nogawkę. Jade spiął się instynktownie, gotów odeprzeć atak potencjalnego napastnika i zerknął w dół. Ale nie, żadnego napastnika nie było. Obok jego lewej nogi kulił się przeraźliwie chudy, umorusany chłopiec, tarmosząc jego spodnie, jak gdyby za moment miał się z nich posypać deszcz dukatów i kosztowności. Niegdyś jasne włosy, obecnie szare od brudu, kleiły mu się do czoła i policzków, postrzępione ubranie łopotało jak flaga. Jest ślepy, zauważył Jade, widząc jego mlecznobiałeoczy.
– Nie tak nerwowo, kolego – powiedział, wyswobadzając nogawkę spomiędzy kurczowo zaciśniętych palcówchłopca.
Dzieciak ustąpił niechętnie, a gdy usłyszał, że Jade robi krok naprzód, skoczył na niego, ponownie wczepiając się wubranie.
– Ratunek przybędzie z gwiazd! – zawołał, zwracając ku niemu swoje niewidzące oczy. Jade odniósł idiotyczne wrażenie, że mimo ślepoty chłopiec jakoś go widzi. – Bogini na ognistym rydwanie niesiezbawienie!
– Fajnie, ale trochę się śpieszę. – Jade z trudem oderwał od siebie wychudzone ciałko, stawiając chłopca na ziemi. Przytrzymał go za ramię, przez chwilę obawiając się, że dzieciak straci równowagę i upadnie, ale nie. – Zostawię ci coś do jedzenia, w porządku? To dobre, zdrowejedzenie.
Chłopiec zamyślił się na moment, po czym uniósł twarz w kierunku twarzy Jade’a i powąchał go. Jakpies.
– Manhala – szepnął. – Ona będziewiedzieć.
Jade poczuł, jak jego kręgosłup skuwa się lodem. Jasne, orientował się, że dzieciak najpewniej majaczy z głodu, tyle że nijak nie pomagało mu to w zwalczeniu tego paranoicznego strachu. Vi pękłaby ze śmiechu, gdyby tu terazbyła.
– Proszę – powiedział, wręczając chłopcu torbę z hermetycznie zapakowaną żywnością i czym prędzej ruszył w swojąstronę.
9
Lliveya wmaszerowała na pas startowy pewnym krokiem; ciemnogranatowy kombinezon szczelnie opinał jej ciało, zmieniając ułożenie przy każdym ruchu. Szła, jak zawsze, jakby miała pełne prawo tu być, jakby miała po prostu odbyć jeden z ćwiczebnych lotów, nie wyruszyć na inną planetę w celu jej podbicia. Jeśli ojciec uważa, że nie nadaje się na Imperatora Vanth, to trudno, będzie miała Ziemię. A jeśli wszystko pójdzie po jej myśli, ojciec zobaczy, jak sromotnie się pomylił, zmieni zdanie i to ona, nie Seph, zostanie jego następczynią. Tak czy tak będziewygrana.
– Wszystko gotowe? – spytała, odsuwając klapęwahadłowca.
Ereat potwierdził skinieniemgłowy.
– Portal otworzy się w mezosferze. To znaczy, otworzą się wszystkie cztery – powiedział. – Nikt nie zauważy, że przez któryś przeleciałaś, nie na tej wysokości.
Lliveya zatrzymała się z jedną nogą wspartą na stopniu i spojrzała na niegooszołomiona.
– Cotakiego?
– Mam znajomego, który ma znajomego. – Ereat uśmiechnął się przebiegle. – Przekonałem go, że warto by zrobić test systemu i trochę zmienić parametry otwieraniaportali.
– Bez odgórnego rozkazu? – zapytała Lliveya zpowątpiewaniem.
– Może minąć trochę czasu, zanim ktoś sprawdzi, że dysk poleceń jestsfałszowany.
Pomyślał o wszystkim, świetnie, wspaniale.
– Jesteś nieoceniony. – W głosie Lliveyi brzmiał niekłamany zachwyt, który jednak zaraz przygasł. – Zabiją cię, jeśli siędowiedzą.
Ereat wzruszył ramionami i rozłożył ręce. Jego kładący się na ziemi cień wyglądał jak wzbijający się do lotu praptak. Później, gdy o nim myślała, najczęściej widziała go właśnie takim: opromienionym słońcem, z rękami rozłożonymi jak skrzydła i niezłomnym wyrazem twarzy pilota neomyśliwca mówiącym: „nawet śmierć mnie niezatrzyma”.
– Nikt nie może żyćwiecznie.
Lliveya zmierzyła go spojrzeniem, jej kobaltowe oczy zmieniły się wszparki.
– Nie przepadasz za Radą, prawda?
– Powiedzmy, że mamy różnepoglądy.
Enigmatyczny jak zawsze, pomyślała. Od dawna podejrzewała, że Ereat skrywa jakąś mroczną tajemnicę, lecz nigdy wcześniej to podejrzenie nie było równie silne co w tamtej chwili. Pewnie potwornie go to gryzło – cokolwiek to było – skoro spędzał życie otoczony kwartzterami, stroniąc od towarzystwa. Tajemnice miały to do siebie, że potrafiły zżerać kogoś odwewnątrz.
Nie wiedziała tylko, że już niedługo i ona tegozazna.
A tajemnica okaże się mroczniejsza, niżprzypuszczała.
10
Przypięty do nadgarstka Lliveyi visiohol wydał z siebie dwa ciche piski, sygnalizując nadchodzącą rozmowę. Zerknąwszy nań, Lliveya przekonała się, że rozmówcą jest jej brat i skrzywiła się. Kąt, pod jakim ustawiła ekran, sprawiał, że Ereat również widział, kim jest dzwoniący. Odnotował w pamięci, żeby wymyślić jakąś zgrabną bajeczkę, na wypadek gdyby ktokolwiek – Seph, Maneth, Rada, całe Vanth – zaczęli węszyć i wypytywać go o Lliveyę. Było to nieuniknione, rzecz oczywista, lepiej jednak, aby nie nastąpiło za szybko. Musiał mieć czas na zatarcie śladów. Musiał też postarać się o to, by i ona miała tego czasu jaknajwięcej.
– Prawie zapomniałam – mruknęła Lliveya, odpinając visiohol i ciskając go na ziemię. – Wymontowałeśnadajnik?
Ereat przytaknął, wskazując na leżący na wykonanej z tahimorfu torbie jasnoszary prostokątny przedmiot.
– Utonie w oceanie, gdzieś tam – machnął ręką w stronę horyzontu, dając do zrozumienia, że ma na myśli drugą półkulę – ale na satelity biorozpoznawcze nic nie poradzę. Wytropią cię tak czy inaczej. Tyle że mają spore opóźnienie, znacznie większe niż portale, bo sygnał z Ziemi przechodzi przez dwie galaktyki i jest zniekształcany przezZorimę.
– Satelitami po mnie nie przylecą – zauważyłaLliveya.
Tu Ereat sięzgodził.
– Jest tylko jedno „ale” – powiedział. – Nie wiem, czy wahadłowiec wytrzyma. Nie był projektowany z myślą o lataniu przez portal. Może się przegrzać.
Lliveya omiotła spojrzeniem czarny, idealnie gładki statek i poklepałakadłub.
– Wytrzyma – orzekła z właściwą dla młodych arogancją.
– I system nawigacyjny, on wysiądzie na pewno – Ereat mówił jakby do siebie, w zadumie pocierając brodę. – Spalisię.
– Poradzę sobie – ton głosu Lliveyi sugerował, że dyskusję o tym, co może lub nie stać się z wahadłowcem, uważa za zakończoną. – Ty zadbaj o to, żeby zbyt szybko nie zaczęli mnieszukać.
– Wedle rozkazu. – Ereat zapatrzył się w nieprzeniknioną twarz Lliveyi. Chciał zapytać, po co właściwie leci na Ziemię, jaki ma plan, co zamierza, ale zaraz zarzucił ten pomysł. W głębi ducha wszystkiego się domyślał. To, że większość czasu spędzał nad bipolarną klawiaturą, nie znaczyło, że nie potrafił złożyć w sensowną całość strzępków informacji, które do niegodocierały.
Wielkość, wolność, uznanie – o to tutajchodziło.
Lliveya była doprawdy wyjątkowa, to wiedział od zawsze. Nonkonformistka, dokładnie tak jak jej matka. Odziedziczyła po niej również wrażliwość i siłę. Po ojcu natomiast była niemożliwie uparta, nieugięta iwładcza.
Cechy obojga rodziców przenikały się w niej, tworząc wybuchowąmieszankę.
Dobrze pokierowana, Lliveya mogła dokonać czegoś wzniosłego. Źle – przynieść ostatecznązagładę.
Ereat miał nadzieję tylko na topierwsze.
Jeżeli spotkasz tam syna Luxphera, on wskaże ci drogę, pomyślał, lecz nie ubrał tej myśli wsłowa.
Uznał, że mogłoby to przynieść pecha.
11
– Ereacie! – Z wejścia do hali kwartzterów rozległo się wołanie. – Tujesteś!
Lliveya i Ereat równocześnie spojrzeli w tamtym kierunku, widząc maszerującego ku nim strażnika. Oboje pomyśleli „kłopoty”, choć żadne się nie odezwało.
Odziany w ciemnoszary mundur strażnik zerknął przelotnie na torbę z tahimorfu, na spoczywający na niej wymontowany nadajnik. Przez jego podłużną twarz przetoczył się jakiś niepokojący cień, dłoń odruchowo dotknęła przypiętej do pasa broni. Gestem przywołał do siebie Ereata, odwracając się w stronę hali, tłumacząc coś, żywo przy tymgestykulując.
Lliveya ześlizgnęła się z powietrznych schodków i zaszła strażnika od tyłu; poruszała się niemalbezszelestnie.
– …skoro dostałeś już trzeci komunika… – Strażnik urwał i zaczął się obracać, ale było już za późno. Lliveya jednym wprawnym ruchem skręciła mu kark; kręgosłup trzasnął jak suche polano. Martwy, osunął się na pas z groteskowągracją.
– Coś… ty… zrobiła…?! – Ereat się zapowietrzył. Słońce oświetlało jego łysą głowę, upodabniając ją do żarówki. Wielkimi jak reflektory oczami patrzył to na Lliveyę, to na martwego strażnika, leżącego w cieniu rzucanym przez skrzydło wahadłowca.
Wiedział, że szło za gładko. Po prostu wiedział. Właściwie to spodziewał się, że coś nawali, wręcz na to czekał. Tylko że obstawiał raczej, iż będzie to coś z jego strony, że zbyt szybko wyłoży się na sfałszowanym dysku poleceń, powiedzmy. Ale Lliveya nie byłaby Lliveyą, gdyby kogoś nie ukatrupiła. Jakże mógł o tymzapomnieć?
– Widział nadajnik. Doniósłby ojcu. Stanowił problem. Problem został wyeliminowany – odparła Lliveya z uderzającymspokojem.
– Teraz problemem jest jegociało!
– Nie, nie jest. Zabiorę je ze sobą nawycieczkę.
Poczerwieniały na twarzy Ereat patrzył, jak ciało strażnika zaczyna się unosić, jak sunie ponad ziemią, znikając we wnętrzu wahadłowca. Tępy łomot, który usłyszał, utwierdził go w przekonaniu, że Lliveya nie zadbała o to, żeby trup miał miękkie lądowanie. Subtelność nigdy nie była jej najmocniejsząstroną.
– Jeśli masz lecieć, to lepiej już leć – powiedział. – Portale zaraz się otworzą. Będą szły sekwencją: Ziemia, Mars, Ceres, Salacia, Varuna, Orkus, Tytan. Jeśli wlecisz tam w chwili kalibracji położenia, rozerwie cię na strzępy. Nie będziesz też wiedziała, gdzie wylecisz, bo program testowy otwiera połączenie w przypadkowych miejscach. Ale nie nad wodą ani skażonym terenem, te zabezpieczenia sąwkodowane.
Lliveya pokiwała głową na znak, że rozumie. Jej twarz w dalszym ciągu nie zdradzała żadnychemocji.
– Dziękuję. Za wszystko – rzekła i ruszyła w stronęklapy.
Ereat odprowadził ją spojrzeniem. Lliveya wspięła się po powietrznych schodkach, biorąc po dwa naraz i przepadła we wnętrzu wahadłowca – dumna, odważna, samotna. Usłyszał pneumatyczny syk zamykającej się klapy, który w jego uszach zabrzmiał dziwnie złowieszczo, zaraz potem maszyna wystrzeliła w górę, znikając z pola widzenia.
W głowie kołatało mu wiele myśli. Najgłośniejszą z nich była: Jedno z nas zginie. Obyś nie była toty.
12
Leżąca na kwadratowym kamiennym bloku obręcz rozjarzyła się czerwienią i poszybowała w górę, obracając się wokół własnej osi. Osiągnąwszy docelowy pułap, zaczęła wirować coraz szybciej i szybciej, zmieniając się w rozmazany krąg karmazynowego światła. Z każdym kolejnym obrotem zwiększała swoją średnicę, przywodząc na myśl podgrzewane szkło. Jasnofioletowe niebo dookoła obręczy ściemniało odrobinę, w środku zaś jakby się zapadło, tworząc monstrualnych rozmiarów lej.
Siedząca za sterami wahadłowca Lliveya obserwowała ten spektakl z niemym zachwytem; uwielbiała patrzeć na otwierające się portale, na osobliwą przemianę teraht, morfmetalu, z jakiego byłyzbudowane.
Nie podnosząc wzroku, namacała dwa przełączniki na suficie i przesunęła je, następnie przeciągnęła dłonią przed sobą, wywołując skróty urządzeńpomocniczych.
– Lepiej się trzymaj – powiedziała do leżącego za fotelem trupa i wleciała w środek obracającej się obręczy portalu. W następnej sekundzie wirowanie raptownie ustało i zaraz zaczęło się ponownie, tyle tylko że w przeciwnąstronę.
Wahadłowcem ostro zarzuciło. Wydawszy z siebie serię przejmujących mechanicznych trzasków, zaczął przechylać się na prawo. Lliveya spróbowała skorygować lot, dotykając szeregu symboli na skomplikowanym powietrznym panelusterowania.
Pomogło.
Przynajmniejchwilowo.
Podniósłszy głowę znad przyrządów, spojrzała przed siebie… i oniemiała. To, co zobaczyła za transszybą, zaparło jej dech w piersi, poraziło swym absolutnym, bezmiernym pięknem. Przeszłość zamieniała się w teraźniejszość, teraźniejszość stawała się przyszłością, a wszystko to zamknięte było w świetlistych bańkach, które pękały, nabrzmiewały i znowu pękały. Świat płonął i skuwał się lodem, na jej oczach rozpadał się i od nowa łączył w całość. Kolory spajały się w nieprawdopodobne konstelacje, tworząc niemożliwe do nazwania barwy. Wszystko tam żyło, pulsowało, było organiczne i nieograniczone zarazem.
Mogłaby lecieć tak bez końca, sycąc oczy widokiem tak pięknym, że aż bolesnym, mogłaby…
– Aua! – krzyknęła, gdy przeskakująca po panelu sterowania błękitna iskra poraziła ją wrękę.
Lliveya odsunęła się, widząc, że iskier jest corazwięcej.
Ereat miałsłuszność.
System nawigacyjny siępalił.
Wiedząc, że musi jakoś posadzić maszynę, nie chcąc dać się zwęglić żywcem, dokonała błyskawicznego rekonesansu. Czego potrzebowała? Czegoś z vanthiańskim DNA, czegoś, co będzie imitować jej rękę, dodatkowo nie przewodząc elektryczności. Czy mogła to dostać? Tak.
Obróciła się na fotelu, klękając na jego oparciu, wychylając się ku martwemustrażnikowi.
– Ty i tak już nic nie czujesz – powiedziała i dwoma silnymi szarpnięciami oderwała mu ramię, które ustąpiło, wydając nieprzyjemny chrzęst połączony z serią mokrychcmoknięć.
Dzierżąc oderwaną kończynę niczym makabryczną buławę, usiadła z powrotem za sterami, rozglądając się za termpłachtą. Kiedy zaczynała podejrzewać, że zwyczajnie jej nie ma, dojrzała ją na dnie kieszeni po lewej stronie fotela; srebrny dielektryczny materiał błysnął zachęcająco jak długo wyczekiwany gość. Okręciwszy nią kikut, zaczęła manewrować przy panelu sterowania, uważając, aby jej palce nie ześlizgnęły się z termpłachty.
Krajobraz za transszybą zmienił się; feeria kolorów ustąpiła miejsca ponuremu pustynnemu krajobrazowi. Witaj, Ziemio, pomyślałaLliveya.
Mrużąc oczy, atakowane coraz to nowymi piorunami płonących podzespołów, zaczęła obniżać pułap lotu. Maszyna początkowo jej słuchała… ale bardzo szybkoprzestała.
Wahadłowcem ponownie zatrzęsło, jeszcze silniej niż wtedy, gdy wleciał w portal. Zamiast łagodnie opaść, zaczął ostro pikować.
– Nie! Rób! Mi! Tego! – wrzasnęła Lliveya.
Waląc w panel sterowania oderwaną ręką strażnika, próbowała podnieść maszynę, ale efekt tego był żaden. Wszystkie systemy padły. Spod podłogi dobiegał nieprzyjemny, jakby kościany klekot, który zaraz ustał; odpowiedzialny za niego element podwozia musiał się urwać bądź doszczętnie spłonąć. Wokół unosił się duszący swąd spalenizny i przypiekanego ciała, wgryzał się w zatoki, zatapiał w nich niewidzialne haki. Gęsty dym przesłaniał widok, przez co nie mogła kontrolować wahadłowca w żaden inny sposób, nie bez obawy, że wyrządzi jeszcze więcej szkód. Jedynymi dźwiękami rozlegającymi się w kabinie było cienkie popiskiwanie zajmujących się ogniem urządzeń oraz krzykLliveyi.
Dziób wahadłowca zarył w ziemię z mordercząsiłą.
Na moment świat ogarnęłaczerń.
13
Odzyskawszy przytomność, Lliveya gwałtownie, jak człowiek potraktowany defibrylatorem, szarpnęła się do przodu, starając się pojąć, gdzie jest i co się stało; ręka strażnika spadła jej z kolan i potoczyła się w zagłębienie pod panelem sterowania. Dotknęła czoła, na którym zaczął wyrastać guz, i skrzywiła się. Uderzyła się w głowę. Niedobrze.
Gorszy był jednak wypełniający kabinę gryzącydym.
Kaszląc, spełzła z fotela, omijając wysepki elektrycznych piorunów i otworzyła klapę kopnięciem. Do środka momentalnie wleciało cudownie świeże, słodkawe, identyczne z vanthiańskim powietrze. Zrobiwszy głęboki wdech, wychyliła się w stronę martwego strażnika, ograbiając go z broni oraz kilku innych rzeczy, które uznała za przydatne. Zatknęła monopistolet za pas, resztę fantów poupychała po kieszeniach kombinezonu i wyjrzawszy na zewnątrz, wyskoczyła zwahadłowca.
Wylądowała z kocią gracją, na lekko ugiętych nogach; wokół jej wysokich butów wzbiły się maleńkie obłoczki pyłu. Rozejrzała się, lecz nie dostrzegła żadnego zagrożenia – dookoła rozciągały się tylko brudnożółte piaski pustyni i w pewnej odległości na prawo kupa blaszanych trupów po dwóch stronach ciemnego pasa czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było drogą. Doskonale, pójdzie wzdłuż niej w myśl planu: zlokalizować większy ośrodek zaludnienia, zorientować się, jakie jednostki są u władzy, wyeliminować, przejąć dowodzenie. Ale to za chwilę. Na razie musi zająć się statkiem.
Jeden rzut oka na osmalony, zdeformowany kadłub oraz kikuty skrzydeł utwierdził ją w przekonaniu, że wahadłowiec należy spisać na straty. Nie dało się nim już latać, naprawa nie wchodziła w grę, należało więc go zniszczyć. Czy stawiało to jej powrót na Vanth pod znakiem zapytania? Bynajmniej. Ojciec prędzej czy później zorientuje się, gdzie jest Lliveya i każe ją sprowadzić do domu. No a gdyby nie, na Ziemi powinny znajdować się dwa vanthiańskie statki, relikty dawnego wewnętrznego konfliktu, który osiągnął swój ponury finał właśnie tutaj. Będzie musiała tylko je zlokalizować, wsiąść na pokład któregoś i odlecieć; zresztą bez ratioclavu, w jaki były wyposażone, i tak nie byłaby w stanie otworzyć portalu. Chyba że spodoba się jej tu tak bardzo, że postanowi zostać.
Lliveya raz jeszcze zlustrowała okolicę: ciągnącą się po horyzont pustynię i przygnębiające sinoniebieskie niebo. Wciągnęła w płuca potężny haust powietrza, które już nie było tak słodkie jak na początku. Pachniało śmiercią. Wszystko tu tak pachniało. Nie, raczej nie. Raczej się jej na tej planecie niespodoba.
Nie mogła pomylić siębardziej.
– Procedura: autodestrukcja – rzuciła.
Odpowiedziało jej mechanicznebuczenie.
Lliveya westchnęła. W porządku, zrobi toręcznie.
Rozglądając się we wszystkich kierunkach naraz, ruszyła w stronę zapomnianej drogi. Po niespełna pół godzinie stała już przed szpalerem starych, zapiaszczonych samochodów; ich karoserie były zmatowiałe, z łuszczącą się farbą, część szyb powybijana, co cenniejsze elementy porozkradane. Pora zweryfikować, jak silne było to uderzenie w głowę, pomyślała.
Obejrzała się za siebie raz i spuściła wzrok. Oddychała głęboko, miarowo. Nogi miała rozstawione, ręce zwieszone luźno wzdłuż tułowia; w pozie tej przywodziła na myśl szykującego się do rozpoczęcia walki żołnierza. W następnej chwili jej oczy rozjarzył wewnętrzny żar, zmieniając kolor tęczówek z kobaltowego na obłędny lodowy błękit, stopy oderwały się od ziemi. Równocześnie wraki dawno pozostawionych aut zaczęły się budzić przy wtórze skrzypliwego jęku zastygłego metalu; ziarenka piasku zsypywały się z nich fontannami, w miarę jak maski unosiły się, celując w niebo niczym dzioby promów kosmicznych. Kiedy wszystkie wisiały już pionowo około czterdziestu centymetrów nad ziemią, drgnęły lekko i zaczęły niespiesznie obracać siędookoła.
Usta Lliveyi rozciągnęły się w triumfalnymuśmiechu.
Nie, uderzenie w głowę nie było tak silne, jak sięobawiała.
Jej oczy wciąż jaśniały tym osobliwym lodowym blaskiem, gdy ruszyła przed siebie zasypywaną przez łakomą pustynię drogą. Wiatr wzdychał i gonił chmury, których cienie przemykały po spieczonej ziemi. Pozostawione w tyle wraki padały parami na pobocza jak rozkładające się w bezradnym geścieręce.
Gdy na ziemię spadły ostatnie z nich, wahadłowiec Lliveyi stanął wogniu.
Następnie dało się słyszeć eksplozję, która brzmiała jak ryk pradawnego boga.
Procedura: destrukcjazakończona.
14
Barry Foster siedział w dusznej klitce górnolotnie zwanej Obserwatorium Jeden, zezując na monitory i pocąc się jak mysz. Właściwie to nawet przypominał mysz z tymi swoimi nieco odstającymi uszami, pokaźnymi jedynkami i drobną twarzą. Dookoła pobłyskiwały ekrany komputerów, radarów oraz innych urządzeń, których nazwy składały się z kombinacji liter i cyfr, przyczyniając się do tego nieprawdopodobnego ciepła. System chłodzenia niewiele tu pomagał, Barry czuł, jak gdyby zamknięto go w elektronicznym piecu. Bardzo drogim elektronicznym piecu.
Jasne, był przyzwyczajony do ciasnych przestrzeni i duchoty. Tyle że kokpit myśliwca toto nie był. Tam płynęła adrenalina, czuło się, że człowiek żyje. Latanie ponad chmurami z zawrotną prędkością rekompensowało wszystkie niedogodności. Tu niepodzielnie panowały nuda i szara codzienność. Może kiedyś oddadzą mi uprawnienia, pomyślał zrozmarzeniem.
Zarzuciwszy nogi na biurko, zajął się jedzeniem niemodyfikowanejkanapki.
Praca w armii miała swoje plusy, nawet jeśli nie był już pilotem. Przynajmniej nie truli go tym gównem co ubogich cywilów. Przeżuwszy pracowicie pierwszy kęs, szykował się do odgryzienia kolejnego, gdy instrumentyoszalały.
– Co jest? – stęknął, wychylając się do przodu. Kawałek szynki wypadł mu z ust, przylegając do munduru jak dziwaczny medal.
Monitory i wykresy zgodnie pokazywały to samo: wielki wzrost energii w Sektorze 491B.
Początkowo Barry pomyślał, że to jakaś awaria, ale zaraz odrzucił ten pomysł. Sprzęt był zbyt nowy, poza tym prawdopodobieństwo, że uszkodzeniu ulegną wszystkie urządzenia jednocześnie, było zerowe. Ćwiczenia czy inne manewry bojowe również nie wchodziły w grę; o takich rzeczachwiedział.
Bezradnie drapiąc się po głowie, chwycił leżący na stercie wystrzępionych komiksów telefon. Dotknąwszy uśpionego ekranu, powiedział „dowódca” i poczekał napołączenie.
– Meldować! – Usłyszał.
– Chyba mamyproblem.
– Powiedziałem „meldować”! – zgromił go dowódca. – Nie dzwonicie do swojego psychoanalityka, Foster.
Przełykając ślinę, Barrypowiedział:
– KodCzarny.
15
Po przejściu mniej więcej dwudziestu kilometrów Lliveya stwierdziła, że zostały jej już tylko trzy wodoproszki. Kiepsko. Jeśli miała znaleźć jakiś ośrodek zaludnienia, to lepiej, żeby znalazła go szybko, inaczej umrze pośród tego pustynnego piekła. To dopiero byłaby ironia: vanthiańska księżniczka pragnąca podbić Ziemię, ginie, pokonana przez jejklimat.
Trochę poniewczasie dotarło do niej, z jaką lekkomyślnością podeszła do całego przedsięwzięcia: przyleciała tu nieprzygotowana, bez żadnego sprzętu, wsparcia i jedynie z zarysem planu. W teorii wyglądało to zdecydowanie mniej zgrzytliwie, praktyka była bezlitosna. Cóż, stało się. W jej odczuciu nie był to wcale wielki błąd, raptem drobne potknięcie. Nic, z czym nie mogłaby sobieporadzić.
Lliveya nie zwykła była rezygnować z raz obranegocelu.
Nieona.
Nie da ojcu tej satysfakcji i się nie podda. Dopnie swego, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobi. Wróci z tarczą albo na tarczy, chyba tak mawiali starożytniZiemianie.
Przystanęła, omiatając wzrokiem niezmierzone hałdy piachu. Gdzie właściwie się znajdowała? Nawigacja wahadłowca padła, zanim mogła się tego dowiedzieć, ale powinna mieć przysobie…
Odrzuciwszy puste opakowanie po wodoproszku, zaczęła nerwowo obmacywać kombinezon. Jej twarz rozpogodziła się, gdy w kieszeni na ramieniu wyczuła niewielki dysk. Geomah. Wyjąwszy go, stuknęła palcem w ciemną plamkę na jego środku. Geomah ożył, migając serią rozbłysków, skanując docelową planetę, wreszcie wyświetlając zielononiebieski hologram Ziemi, która zaczęła się obracać, aż pokazała się pulsująca czerwona kropka oznaczająca położenie urządzenia. Lliveya dotknęła jej, a hologram dokonał błyskawicznego zbliżenia, ukazując teren, na którym obecnie stała. Ludzkie miasto powinno znajdować się nie dalejniż…
Lliveya podniosła głowę, zaalarmowana nagłym dźwiękiem. Gdzieś ze wschodu – kierunku, w którym zmierzała – doleciał ją narastający warkot. Maszyna, odgadła, chowając geomah do kieszeni. W następnej chwili jej oczom ukazała się sylwetka motocyklisty. Dobrze zbudowany, najprawdopodobniej mężczyzna. Kąciki ust Lliveyi uniosły się w jakimś straszliwym uśmiechu.
Niemal niezauważalnym ruchem wyciągnęła broń.
Czekała.
16
Spostrzegłszy Lliveyę, motocyklista przyspieszył i przez chwilę wyglądał, jakby miał zamiar ją przejechać. Może i faktycznie by tak zrobił, jednak trzymana przez nią broń kazała mu zmienić zamiar. Zatrzymał się jakieś pięć metrów przed Lliveyą, stając w poprzek drogi, unosząc ręce, pokazując, że niczego w nich nie chowa. Przed piaskiem pustyni i słońcem chroniły go ciężki skórzany płaszcz, kiedyś brązowy, teraz o nieokreślonym kolorze, pokryty kurzem i brudem, czarne rękawiczki bez palców, równie brudne co płaszcz, buty oraz spodnie, także skórzane. Na głowie miał jakąś taką archaiczną czapkę lotniczą, twarz szczelnie skrywały gogle i cudaczna maska.
Lliveya ruchem lufy pokazała mu, żeby zszedł z motocykla i się od niego odsunął; nie była pewna, w jakim języku mówi ten człowiek, wolała więc, by odezwał siępierwszy.
– Czego chcesz? – spytał motocyklista płynną angielszczyzną i zaraz powtórzył to samo po polsku.
– Pokaż twarz – zażądała Lliveya, decydując się na angielski. Rozumiała, że drugi język jest czymś w rodzaju miejscowego dialektu, w przeciwnym razie kolejność, w której użył obu, byłabyodwrotna.
Motocyklista posłusznie zsunął maskę, następnie gogle, ukazując szeroką twarz usianą nabrzmiałymi czerwonymi krostami. Chory, ale nie zaraża, skonstatowała Lliveya, inaczej biomer już by wył. W gruncie rzeczy niespecjalnie obchodziło ją, co mu jest, bardziej interesował ją jego motocykl. Był prymitywny, ale wyglądał na solidny i całkiem szybki. Dość, żeby dojechać tam, gdziechciała.
– Kto rządzi? – spytała.
– Co? – Facet bezradnie rozdziawił usta, przez co wyglądał jeszcze bardziej skretyniale niż wcześniej. Ziemianie nie byli przesadnie inteligentni, ale ten tutaj był chyba najgłupszym przedstawicielem ichrasy.
– Kto jest u władzy? – powtórzyła Lliveya cierpliwie.
– Korporacja.
– Z siedzibąw…?
– Sektorze A, nie na tym kontynencie – rzekł. Niezbyt to było precyzyjne.
To będzie bardzo długi dzień, pomyślałaLliveya.
17
Motocyklista wpatrywał się w czarne oko lufy z niemal nabożną fascynacją, równocześnie zmuszając swój umysł do wzmożonej pracy; procesy myślowe odbijały się na jego pryszczatej twarzy, znacząc ją wysiłkiem. W którymś momencie tej natchnionej kontemplacji popełnił błąd, uznając, że pistolet, który niespecjalnie przypomina pistolet, jest najpewniej zwykłym straszakiem, może nawet zabawką, a ta nawiedzona lalunia jest tylko nieszkodliwym przebierańcem. Zamiast więc stać tu, odpowiadając na jej niedorzeczne pytania, pokaże jej, jak wygląda prawdziwa spluwa, a potem zje laskę na kolację. Ciężko odmówić, kiedy żarcie samo pcha ci się na talerz, poza tym był już trochęgłodny.
Zdążył tylko odchylić płaszcz i musnąć palcami rękojeść wielkiego rewolweru, zanim wiązka czerwonego światła wypaliła mu pośrodku czoła dodatkowy otwór, z którego unosiły się smużki dymu. Mężczyzna zastygł w wyrazie skrajnego osłupienia, czując swąd spalonego mięsa i z głuchym łomotem zwalił się do tyłu jak szafa; gogle podskoczyły i zawisły na jego brodzie niby dodatkowa para oczu.
W jego umierającym umyśle zrodziła się myśl, że ta lalunia jednak nie była przebierańcem, że tak właściwie to chyba zabiła go istota nie z tego świata, po czym zgasła, tak jak jegojaźń.
18
– A chciałam tylko porozmawiać – westchnęła Lliveya, chowając monopistolet zapas.
Jeszcze chwilę stała w bezruchu, jedynie jej oczy się poruszały, przeskakując z lewa na prawo. Naraz przechyliła głowę, zaintrygowana, jej ciało napięło się bez udziału woli. Wychwyciła cichuteńki dźwięk balansujący na granicy słyszalności. Coś jechało w jej kierunku – jakiś ciężki pojazd, może dwa – ale było jeszcze bardzodaleko.
Nie miała ochoty przekonać się, kto tobędzie.
Przeszła obok trupa, nie zaszczycając go spojrzeniem i zatrzymała się przed motocyklem. Oglądała go z zaciekawieniem dłuższą chwilę, obchodząc dookoła jak szczególnie fascynujący muzealny eksponat. W pewnym sensie czymś takim dla niej był.
– Harley-Davidson – odczytała zdobiące czarny bak srebrne litery, tyle że wymówiła to „harlay-daveisuun”. Uznała, że tak pewnie nazywał się tenZiemianin.
Następnie wskoczyła na siodło i ruszyła w stronę, z której przyjechał motocyklista, zarazem przeciwnej do tej, skąd dobiegał dźwięk nadciągających pojazdów, dowiedzieć się czegoś więcej o enigmatycznej Korporacji.
19
Dwa ciężkie wojskowe samochody jechały przez pustynię, tumany kurzu ciągnęły się za nimi jak regolit za księżycowymi łazikami. Łącznie z kierowcami w każdym siedziało po sześciu żołnierzy odzianych w piaskowe mundury. Byli obwieszeni bronią jak choinki, bo tak nakazywała procedura, jednak nie spodziewali się znaleźć niczego niezwykłego w sekcji 491.
Kapitan Walewski był zdania, że ci z Sektora A jak zwykle spanikowali, reszta podzielała jego opinię. Jechali więc tylko po to, żeby nawdychać się kurzu i zwyczajnie wyjść na durniów. Byłoby prościej, gdyby zapis z kamer dronów coś im powiedział, ale on również niewiele tu pomógł: pokazywał wyłącznie piasek, a potem przechodził w szum i się urywał. Jasne, można by wziąć to za anomalię, tyle że w tej okolicy była to norma. Kanibale walili granatami EMP w idiotów, którym przyszło do głowy tędy przejechać, tracili orientację, gdy siadał im GPS, i błądzili, by skończyć jakopieczeń.
– Rozdzielić się na cztery grupy, przeszukać teren w promieniu dziesięciu kilometrów – zarządził kapitan, gdy wszyscy wypakowali się z pojazdów. Z tą swoją kanciastą twarzą i taką samą fryzurą wyglądał jak bezlitosny komandos żywcem wyjęty z jednej ze starych gier komputerowych. – Żwawiej, Stawski, nie bawicie się z mamusią naplaży!
– Tak jest, panie kapitanie! – Spłoszony Stawski zasalutował i ruszył przed siebie, podzwaniając przewieszonym przez ramiękarabinem.
Niecały kwadrans później natknął się na podejrzaną plamę odcinającą się ostro na tle pustyni. Gdy podszedł bliżej, zobaczył, że w rzeczywistości owa plama to zeszklony piasek. Cokolwiek się tu stało, cokolwiek tu wybuchło, musiało mieć siłę zbliżoną do bomby atomowej, tyle że nie była to bomba – w przeciwnym razie teren byłby skażony. A więc jednak w Sektorze A nie spanikowali, pomyślał, wzywając kapitana przezkrótkofalówkę.
– Sfotografować, pobrać próbki do analizy – powiedział Walewski, nachylając się nad przypominającą kształtem samolot Plamą Stawskiego, jak myślał o niej w duchu. – O Jezu, ostrożnie, nie zadeptaćtego!
– Co pan o tym myśli, kapitanie? – spytał Warden przymilnie. Wielki Rumiany Przydupas, jak mówiono o nim w jednostce, znów zaczynał swój rytualny taniec godowy i wchodził Walewskiemu w tyłek.
– Jeszcze nic nie myślę – burknął kapitan, prostując się z trzaskiem chrupiącychkolan.
– A ja myślę, że to kosmici – wyrwał sięStawski.
Kapitan spojrzał na niego zpolitowaniem.
– Myślenie nie jest waszą najmocniejszą stroną, Stawski – powiedział.
Trzech pozostałych żołnierzy kręciło się dookoła, robiąc zdjęcia i zeskrobując fragmenty zeszklonego piasku. Mniej więcej w tym samym czasie nadszedł meldunek od grupy, która udała się nawschód.
– Co?! – wydarł się kapitan, opryskując krótkofalówkę kropelkami śliny. – Nie, nie zostawić. Zaraz tam będę. Dobra – zwrócił się do otaczających go żołnierzy – zbierać się, mamytrupa.
– Więc jednak kosmici – szepnął Stawski, nagle przekonany, że wszystkie filmy o inwazji Obcych, jakie widział, stają sięrzeczywistością.
Walewski posłał mu diaboliczne spojrzenie, obnażając przy tym małe równe zęby, ale się nieodezwał.
Trup sam w sobie nie był zbyt ciekawy, zwykły kanibal, którego zastrzeliliby, gdyby tylko nawinął im się pod lufę. Ciekawsza była rana wlotowa między jegooczami.
– Zmarł plus minus dwie godziny temu. Strzał w głowę. Żaden znany kaliber – powiedział Zimmer, jeden z