Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niezwykła opowieść o walce o zachowanie polskości i wiary w zaborze rosyjskim. Dwaj bracia Barcikowscy stają wobec opresyjnego systemu.
Wacław zostaje wysłany przez matkę i babkę na nauki do gimnazjum w Petersburgu. Po zakończeniu edukacji pnie się po szczeblach urzędniczej kariery, z piękną jak madonna z ikony Rosjanką u boku. Tymczasem drugi z braci, Filip – nie tak zdolny, może też i nie tak bardzo kochany – zostaje na gospodarstwie. Ale to on nie skala nazwiska, nie zaprzepaści wiary. Osiągnie prawdziwe szczęście, spokój duszy, miłość dzieci i żony oraz szacunek sąsiadów. I w ostatecznym rozrachunku, to on będzie zwycięzcą.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Głód, powietrze, ogień, woda
I wszelaka zła przygoda
Będzie temu, kto by starą
Ojców swoich wzgardził wiarą.
A gdy umrze, garści ziemi.
Gdzie by spoczął kośćmi swemi.
Nie dostanie, kto by starą
Ojców swoich wzgardził wiarą
Marnie zginie, wiatr rozmiecie
Prochy jego po wszem świecie:
Marnie zginie, kto by starą
Ojców swoich wzgardził wiarą!
R. Barwiński
Byli inni Barcikowscy z Dyszni – ale tamci pozostali w szarym tłumie, gdy ci z Gródka wyrośli na karmazynów i nie przyznawali tamtych za krewnych nawet.
Owi gródeccy z dawien dawna Gródek zbudowali – małą forteczkę w widłach rzecznych z szarego polnego kamienia i dębu czarnego – razy kilka sparł się tutaj wróg – i cofnął, dużo ludu i czasu natraciwszy w trzęsawiskach, za co królowie obdarowali Barcikowskich starostwem, a panowie szlachta urzędem.
Posłowali Barcikowscy na sejmy, sługiwali w chorągwiach, stawali do pospolitego ruszenia, warcholili, najeżdżali sąsiadów, stawiali klasztory, ginęli w bitwach z wrogiem, w bijatykach swawolnych, w celi klasztornej – znał ród wszystkie grzechy, znał cnoty i bohaterstwa i bezpamiętne poświęcenia.
Z biegiem czasu rozwielmożnili się i szeroko rozsiedli w widłach owych rzeczek, kędy ich gniazdo było, ów Gródek.
Siły żywotne mieli potężne. Młódź ich miała bary olbrzymów, a fantazję szaleńców, kobiety wielką moc i charakter.
Kto Barcikowską brał, ten w dom wprowadzał niewiastę stateczną, mądrą i surową. Kto swą dziewkę w ich dom oddawał, ten jej nie poznawał po roku, taką ten ród miał tradycję a obyczaj, a spójność.
Zbogacili się też okrutnie. W rodzie ich chłopcy się wiedli – piękne chłopy, dziewcząt mało, i te często do klasztoru zbiegały. Więc wiana rzadko dawali, a brali.
I młódź ta ich, której świat bywał za ciasny, a szaleństwo potrzebą bytu, gdy dojrzewała i żonę wziąwszy, osiadała w gnieździe, stawała się cichą, i poważną, surową – jak owe niewiasty, ich matki.
Mawiano, że Barcikowscy słuchają tylko jednego trybunału: swych matek i żon, że szanują tylko jedną władzę – białogłowy.
Tak ten ród przetrwał w powiecie i w Gródku Jagiellonów, Wazów – wszystkie elekcje, wszystkie wewnętrzne burze – rósł, rozkorzeniał się – dochodził niekiedy kilku konarów, nad sąsiednie rody się szczycił. Aż za Sasów począł marnieć, jakby swe żywotne soki wyczerpał.
Jeden po drugim obumierały odrośle i konary. Za Poniatowskiego jeden pień tylko został w Gródku, skupił przy sobie całą fortunę, obarczoną mnóstwem procesów.
Procesy pożerały fundusz – pożerały go i inne obowiązki. Parę folwarków i jedno życie kosztował Bar, parę folwarków, legiony, sepety ze złotem poszły w trzydziestym roku, i ludzi poczęło braknąć Barcikowskim.
Rzadko który dwóch chłopców uchował, rzadko który nie podzielił się synami z krajem, nie stracił zaledwie do lat męskich uchowawszy.
I tak zeszło, że z owej możnej familii po trzydziestym roku została w Gródku jedna niewiasta z wyrostkiem, a z dóbr jeno to, co najmniej było warte: grząskie, czarne lasy, wody i wydmuchy piaszczyste.
Jeszcze fortuna była zasobna, choć niepokaźna, jeszcze zapas był stary i magnackie ostatki i dzielna dłoń była, co je trzymała. Pani Anna Barcikowska w lat dwadzieścia wdziała czepiec wdowi, dom zamknęła, zasklepiła się w pracy i samotności.
Bałwochwalczo kochała jedynaka, strzegła go tylko przed światem i przed marzeniami, nie dawała odstąpić siebie i ziemi, i by od szałów uchronić, ożeniła go wcześnie, chcąc silniej jeszcze do domu i gniazda przykuć.
Synową sama wybrała. Była to dziewczyna młoda, zhodowana i wzrosła w tym zapadłym kącie, najmłodsza z rodziny niebogatych sąsiadów. Podobała się Sewerynowi Barcikowskiemu, bo była piękna, a matka mu obiecała po ślubie oddać zarząd majątku.
I dlatego panna Basia weszła do domu Barcikowskich, oddała im siebie, swą młodość i siły i swe wiano maluczkie.
Pan Seweryn rychło nacieszył się żoną. Małżeństwo dało mu władzę i swobodę – zaczął żyć dopiero – gospodarzyć, handlować końmi, a przede wszystkim polować.
Dwie kobiety w starym dworze żyły samotne, przywarły do siebie i po paru latach Basia była jakby drugą panią Anią – trochę młodszą, ale równie surową, cichą i milczącą. I dwór stary był ponury – wśród starego ogrodu, niski, ciemny, jedną stroną patrzał na rzekę, oczeretem pokrytą, drugą stroną na oplecione dzikim chmielem ruiny pamiętnego grodziska.
Sąsiedztwa nie było, a najbliższe miasteczko leżało o mil kilkanaście, więc obca twarz i nowina była rzeczą nadzwyczaj rzadką. Dwie kobiety żyły tak – cały wiek.
Pani Barbara, gdy wchodziła raz pierwszy w sień ciemną, wzdrygnęła się przerażona, potem przywykła. Przywykła do nieobecności męża, do surowości świekry, do smutnego życia.
Przywykła, że co roku dawała życie drobinie wątłej, która zamierała bardzo rychło, nic nie dawszy matce oprócz bólu i łez.
Są przywyknienia, co starczą za największe bohaterstwo!
Pani Anna cierpiała okropnie nad stratą wnuków. Czworo już odeszło – ledwie parę dni przebywszy na jej rękach – gdy znowu po kilku latach zakwiliło maleństwo w starym, ponurym dworze.
Tym razem chłopak się udał. Zdrów był, silny, krzykliwy. Rychło stał się bóstwem babki, szczęściem matki, słońcem całego domu. Sprawiono świetne chrzciny i pani Anna dała wnukowi imię ojca swego, który padł pod Moskwą – Wacław.
Minęło lat kilka. Dwoje dzieci przybyło, syn drugi, Filip, i córka Jadwiga, ale tej już ojciec nie zobaczył.
Na parę miesięcy przed jej urodzeniem zmarł pan Seweryn Barcikowski nagle, w kilka dni – na zapalenie płuc – po polowaniu na dziki.
Matkę uczynił dożywotnią właścicielką fortuny, pod jej opiekę oddał żonę i dzieci. Pani Anna miała w owe czasy lat pięćdziesiąt kilka, siły wielkie, włos ledwie szronem przyprószony, zdrowie żelazne. Ból zniosła w milczeniu i zaraz po pogrzebie syna w silne, wprawne ręce wzięła zarząd domu, interesów i majątku.
Powstanie 1863 roku zastało tedy znowu w Gródku dwie kobiety i troje dzieci. Nie było syna na daninę krajowi – dawano tylko pieniądze. Płaciła pani Anna Rządowi Narodowemu, płaciła Rosjanom. Gródek zniósł w jednym roku cztery kontrybucje, a zniesienie nagłe pańszczyzny zadało cios okropny.
Już i zapasy się skończyły, zaczęło się ciężkie, mozolne życie z kapitału. Prędko osiwiała głowa pani Anny, zmarszczki poryły przed czasem twarz pani Barbary.
Świekra siwiała nad rachunkami, ona nad dziećmi. Wacław miał dziesięć lat. Chłopaka hojnie obdarzyła natura. Piękny był, nad wiek rozwinięty, wesół i dobry. Więc matka widziała w nim bogaty materiał i drżała, aby się nie spaczył, nie zmarnował. Filip siedmioletni był brzydki, krępy, niepojętny i uparty. Ledwie umiał pacierz, a nie znał i znać nie chciał alfabetu. Nie znosił też wielu rzeczy – posłuszeństwa, porządku, stałego zajęcia w domu, nadzoru, nawet obuwia i kapelusza.
Zawsze obdarty, okaleczony, dziki, spędzał czas w chmielu, łozie, na drzewach – w towarzystwie dworskich i wioskowych rówieśników. Więc matka płakała nad nim, widząc, że w najlepszym razie może zostać jarmarcznym szaławiłą.
Trzyletnia Jadwisia była typową, miniaturową Barcikowską z rodowej tradycji.
Dziecko małomówne, poważne, dzikie.
Obchodziła się nawet bez niańki. Miała lalkę i cichutko się bawiła, siedząc na ziemi, u kolan babki lub matki. Gdy ją Filip ciągał za włosy, szczypał lub w podobny sposób okazywał swą wyższość, chroniła się pod opiekę Wacława, który imponował bratu siłą pięści i z całą powagą traktował rolę głowy rodziny.
I nad Jadwigą płakała matka, bo była brzydka, a z Gródka trudno już było zebrać posag dla córki.
Pani Anna, wśród swych kłopotów rozlicznych, nie zapominała też o wnukach. Przede wszystkim obchodził ją Wacław. Był i pozostał ulubieńcem i nadzieją. Widziała z dumą jego urodę i zdolności, roiła mu świetną karierę.
Filipa nie cierpiała, nie pozwalała o nim wspominać przy sobie, biła go codziennie. Jadwisia nie zaprzątała sobie głowy, żywiąc dla kobiet wielkie lekceważenie, nie rachując ich do domu – jako fant, który pierwej czy później oddać trzeba z dodatkiem pieniędzy.
Pani Anna wiedziała zaś dobrze z ciężkiego doświadczenia, jak ciężko zbiera się pieniądze z szarej, poleskiej roli.
W owych tedy czasach miał Wacław guwernera, a w długie, jesienne wieczory kobiety radziły, jak go mają pokierować. Rady jednak zwykle kończyły się jednym:
– Jeszcze czas! – mawiała matka, wzdychając na myśl rozstania.
– Straszno oddać w świat, za oczy! – szeptała babka – świat teraz coraz inny, cudzy, wraży. Szkoła cudza, urząd cudzy, mój Boże! Dziecko polskie dać w naukę do tych szkół! Straszne, straszne!
I nie decydowały się na nic.
A los przyszedł do Wacława.
Gródek rzadko miewał gości. Powstanie wymiotło na kraj ziemi większą część sąsiadów domowych. Z tymi, co zajęli ich domy i ziemię, nie było stosunków – rodzina rozpełzła się z czasem, przy tym ludzie zgnębieni i pracowici nie radzi się bawią i odwiedzają.
Więc do osobliwości się liczyło, gdy razu pewnego pod czarny dwór zajechała bryczka pocztowa, a na niej podróżny w czapce urzędowej.
Gość długo czekał na domowych.
Urzędników przyjmowała pani Anna, więc zanim ją zwerbowano z folwarku, nikt do gościa w nienawistnym mundurze nie wychodził.
Zabawiał się tedy sam oglądaniem obrazów po ścianach. Były to stare sztychy i portrety. Sztychy przedstawiały Kościuszkę, Napoleona, Neya, Mickiewicza, księcia Józefa, hasła i typy ofiar ciężkich, krwawych a niewdzięcznych.
Żeby tych obrazów nie było na ścianach, reszta sprzętów i przedmiotów domowych nie byłaby tak uboga, zdarta, łatana, nie pokazywałaby tak dosadnie zawiedzionych nadziei i ciężkiej wypłaty za efemeryczną świetność.
Meble stały sztywno przy ścianach, zegar z kurantem na komodzie, naprzeciw szpinet odwieczny, na stole przed kanapą, pokrytym wytartą makatą, porcelanowe figurki i stare książki, w oknach wazonki z kwiatami, na kominie dwa piękne świeczniki brązowe, a pośrodku popiersie Lelewela.
Gość wyjrzał przez okno na stary ogród. Lipy stuletnie ocieniały dom, zakrywały widok.
Powrócił tedy do stołu przed kanapą i otworzył jedno z książek: były to „Śpiewy historyczne”.
Po twarzy obcego przemknął uśmiech, jakim się wita dawno niewidzianego przyjaciela dzieciństwa. Usiadł i począł czytać.
Ale w tej chwili rozległy się kroki w dalszych pokojach, szept, szelest kluczy, otwieranie i zamykanie sprzętów i drzwi się otworzyły.
Weszła pani Anna z twarzą zimną i urzędową, przygotowana na najgorsze, jak zwykle, gdy czynownik przyjeżdżał. Będą „bumagi”, „sprawki”, „prikazy”. Zapewne nowe ciężary, podatki lub sądowe przykrości.
Przed miesiącem kazała cichaczem odnowić krzyż przydrożny – zapewne o to będzie sprawa i sąd. Tak była tego pewna, że nawet miała w kieszeni pięć rubli łapówki dla urzędnika.
Ale urzędnik był nieznany i na jej widok podszedł z uśmiechem i wyciągniętą dłonią.
– Ciocia mnie nie poznaje?
– Nie! – (w mundurze nie miała krewnych). Potrząsnęła głową. – Co to? Szpieg chyba!
– A jaż Adam Iłowicz.
– Adaś! – zawołała, jeszcze nieufna. – Przecie Adaś w Petersburgu służy – co? Pułkownik pono? I to ty masz być? Jakże twoja matka?
– Już od trzech lat w ziemi.
– Nie może być! W moim była wieku.
– Ale ciocia na jej córkę wygląda. Zgasła jak świeczka na zapalenie płuc. U nas klimat okropny. – Trzeba życie przeżyć, żeby przywyknąć.
– A Julek, twój brat?
– Razem żyjemy! On dobre ma miejsce, dochodne – inspektora w wojennej artyleryjskiej szkole. W tym roku dostał Włodzimierza pierwszej klasy. Ten pójdzie wysoko. Dobre ma plecy.
– A jakże? Żonaci jesteście?
– Julek zapewne tym skończy. Dobra partia, jej ojciec generał.
– Rosjanin. – Pani Anna tylko tyle rzekła, ale gość się nie zająknął.
– Nie, kozak! – rzekł i wnet dodał: – Ja zapewne zostanę kawalerem. Nie mam powołania do małżeństwa.
– I Julka powinieneś ustrzec! – odparła surowo.
– Naturalnie, ja mu perswaduję. Panna przecie więcej ma mocy nade mnie.
Roześmiał się i mówił dalej:
– Otóż najniespodziewaniej dano mi komenderówkę w tej stronie – śledztwo – za grubo się przekradli, doszło aż do ministerstwa.
– A ty gdzie służysz – w policji?
– Ciociu, litości! Proszę spojrzeć na mój mundur i nie hańbić go. Jestem inżynierem „putiejcem”.
– Daruj, nie chciałam ci ubliżyć, ale ja się na mundurach nie znam, inżynierów nie widuję. No, to dobrze, żeś krewnych przypomniał, bardzom ci rada – i ucałowała go w głowę.
Potem podeszła do drzwi i zawołała:
– Basiu, możesz wyjść. To swój, Adaś Iłowicz. Trzeba go nakarmić i ugościć.
Synowa było młodszą edycją świekry. Tak samo ciemno ubrana, poważna – pomimo młodych lat już smutna i milcząca. – Zapoznała ich pani Anna.
– To syn Walerki Tuhanowskiej – mojej ciotecznej siostry; wyszła za mąż aż w Witebskie – opowiadałam ci – a ona wdowa po Sewerynie. Nie znałeś go – urodziliście się w jednym roku – i nie ma go!
Tu spokojny głos pani Anny zadrżał i zadrżały usta.
– Zostało troje sierot – i nad dwie – wdowy! Żałobny dom, niewesoło ci będzie.
– Ciociu, ja nie szukam wesołości. Bardzom rad familię poznać i może usłużyć. A dzieciaki już spore, chłopcy?
– Dwóch i dziewczyna! – szepnęła pani Barbara. Najstarszy już się trochę uczy. Bardzo zdolny!
– Lubię dzieci, szczególnie dziewczynki. Takie małe kobietki to ogromnie zabawne.
Pani Anna wyszła, by się zająć posiłkiem gościa. Synowa rzekła:
– Nasza mała niezabawna. Mało mówi i nigdy się nie śmieje. Będzie mniszka chyba z niej.
Iłowicz się roześmiał.
– I ciotka, i pani są też bardzo poważne!
– Mało widujemy ludzi, odwyka się od rozmowy, a żyjąc samotnie i daleko od świata, mało się ma tematu do gawędy. Milczenie staje się drugą naturą.
– Nie mają panie sąsiedztwa?
– Swoich nie. Majątki wokoło po powstaniu pokonfiskowano, należą teraz do Rosjan i Żydzi je dzierżawią.
– Przejeżdżałem przez ładny dwór, tu – o wiorst dziesięć.
– To folwark dóbr Potockich. Tam mieszka rządca, imiennik nasz nawet, Barcikowski, ale nie krewny. Bywa tu czasem, w interesie, my nie bywamy u niego.
– Więc panie tak zupełnie same zawsze!
– Zawsze! – odparła spokojnie. – Panu się to zdaje okropne; w rzeczywistości, gdy się nawyknie, nie czuje się braku ludzi. Jest dużo zajęcia, dzieci, gospodarstwo, w zimowe wieczory szycie i czytanie. Dni, lata płyną niepostrzeżenie.
– Ha, zapewne! Ostatecznie wszyscy dojdziemy do tego samego końca. Więc tu już prawie nie ma Polaków?
– A są, bo płacimy zawsze kontrybucję za powstanie, a ma być zniesiona w powiatach, gdzie dwie trzecie ziemi przejdzie w rosyjskie ręce. Parafia nasza liczy pięć tysięcy wiernych.
– A parafia daleko?
– W miasteczku, skąd pan jedzie.
– O siedemdziesiąt wiorst. I bliżej nie ma kościoła?
– Były jeszcze trzy. Z tych najbliższy w przeszłym roku zamknięto z rozkazu rządu, bo miał wieże wyższe niż cerkiew. Podaliśmy prośbę, żeby pozwolono zbić wieżę, ale odmówiono. Podobno mają mury sprzedać na cegłę. Dużo trumien jest w podziemiach, może pozwolą je przenieść na cmentarz, nie wiem! Drugi kościół, drewniany, groził upadkiem, od dziesięciu lat proszono o pozwolenie restauracji, na próżno. A czas, a klimat, co rok gorzej niszczy. Nareszcie zjechała komisja i zdecydowała, że restaurować już nie można, a że grozi życiu parafian, więc go zamknąć kazano. I zamknięto!
– To niepodobne do wiary! – zawołał Iłowicz.
– Jeśli pan zechce u nas zabawić, pokażemy panu oba, niedaleko są. Trzeci trochę dalej, o mil dwie, ale ten choć otwarty, nikt się w nim nie modli.
– Dlaczego?
– Bo przed dziesięciu laty zmuszono w nim proboszcza, żeby dodatkowe modlitwy odmawiał po rosyjsku. Ksiądz potem rewokował i zesłano go na Sybir, ale odtąd wymagają od jego następcy, by to samo czynił. Więc albo lata całe nie ma proboszcza, albo gdy trafią na człowieka małej wiary, który się zgodzi, odprawia nabożeństwa w pustej nawie. Bywa na nim policjant – i nikt więcej.
– Zaczynam wierzyć w opowiadania kolegi Piotrowskiego, który nam kiedyś podobne rzeczy prawił, a myśmy go nazwali szowinistą i deklamatorem.
– Nikt nie wymyśli nad to, co oni wymyślili! – rzekła ponuro pani Barbara.
– To są warunki okropne i o ile się zdaje – nieodwołalne. Biada zwyciężonym! Co prawda, samiśmy temu winni.
Rozłożył ręce ze współczuciem obojętnym, obowiązkowym. Był to ruch i ton człowieka, który z faktem się pogodził, zbył zasady niewygodne jak papiery, które spadły, kupił inne, i dla ludzi, którzy tamte zatrzymali i zbankrutowali, ma litość na pół z pogardą.
Pani Barbara milczała, patrząc w ziemię.
– Stało się! – rzekł Iłowicz z westchnieniem. – Przegraliśmy partię, przepadł kraj i byt niezależny. Trzeba sobie utorować nowe drogi, zdobyć nowy byt, poświęcić nowe hasło i sztandar. Dosyć biadania na zgliszczach w ślimaczym zaskorupieniu.
– A gdzież ten byt i droga? – ozwała się pani Barbara. – Przecie nam wszystkie drogi zamknięto, byt odebrano. Nie wolno być urzędnikiem w żadnym wydziale, nie wolno niczym się zajmować, nic działać.
– Tylko tu, w tym kraju. Całe imperium zresztą stoi dla nas otworem. Owszem, nawet bardzo chętnie nas tam widzą, mnóstwo porobiło kariery, mają świetne posady i urzędy. Tam nasz byt i droga, tam nas poważają i liczą się z nami, kiedy tu pozostałych mają w pogardzie i lekceważeniu. Bo i co ci tu wskórają uporem i bezsilnym buntem! Przeciw takiej potędze co to znaczy? To śmieszne!
Pani Anna stanęła w progu jadalni i słuchała.
– Wiesz ty co, Adasiu! – ozwała się, gdy skończył. – Żebyśmy tak bezsilni byli, nie zużywaliby oni na nas tyle sił, nie byłoby wyjątkowych praw i gwałtów i nie trwalibyśmy dotychczas. Masz słuszność, tam byt i kariera, ale tu fundament. Żeby za ten byt nic im nie sprzedać, byłoby dobrze; lecz straszno, bardzo strono, żeby to, co się zatraci, nie było droższe nad tysiące i chwałę, i ordery.
– Ciocia myśli o zatraceniu narodowości?
– Nie. Sumienia! Widzę ja urzędników, słyszę o eks – urzędnikach jako o nowych tutejszych obywatelach. Nikt nie spełnia obowiązków i za to pobiera pieniądze. I takie społeczeństwo ma nam dać byt – jakiż to byt! To rozkład i trucizna!
– Ależ ciociu, któż może za wzór narodu brać tutejszych urzędników, szumowiny i śmiecie!
– Przepraszam ciebie! Ich tu przysyłają na apostołów i kierowników. To są „patrioci”! Ich są tysiące, może dziesiątki tysięcy. Szumowiny inne rządy usuwają od obcowania ze zdrowymi.
– To prawda, że com widział tu urzędników, to nieciekawe figury. No, ale to naturalne, że na eksport idą zawsze żywioły niesforne, awanturnicze, a tu pokus im nie brak. Społeczeństwo jest zdrowe i potężne.
– Więc jeżeli urzędnicy są z szumowin, z czegóż pochodzą ci, co tu nabywają majątki?
– To są aferzyści, złakomieni na łatwy zarobek. Kupują za bezcen i rzucają, wyeksploatowawszy.
– Ależ ta ziemia jest częścią tej potężnej imperii, a oni z niej czynią pustynię. Sprzedają w pień lasy wbrew prawu, oddają w dzierżawę Żydom wbrew prawu. Więc ci ludzie także nie spełniają obowiązków. Któż tedy z nich służy idei? Kto utrzyma naszych tam idących, w poszanowaniu zasad i sumienia i czego się od nich nauczymy tam.
– Polaków zasad nie trzeba uczyć! – rzekł z godnością i dumą Iłowicz.
– Ale oni je tam zatracić mogą, skażeni złym przykładem.
– A tu zmarnieją w bezczynności i nędzy! Wierzę, że bez idei żyć nie można, ale i bez chleba nie sposób. Co czynić zatem?
– Tak! Co czynić? – powtórzyła zamyślona pani Barbara.
Rozmowę przerwało wejście chłopca najstarszego. Było to dziecko bardzo ładne, o myślących, ciemnych oczach, smukłe, zgrabne; szedł z ogrodu na rekreację i na widok obcego chciał się cofnąć.
– Chodź tu, Waciu, przywitaj wujaszka! – zawołała nań babka.
Podszedł bliżej i ukłonił się, zarumieniony aż po oczy. Iłowicz wziął go za ramiona, do siebie przyciągnął i pocałował.
– Więc ty jesteś najstarszy z rodzeństwa? Cóż, uczysz się już? Do gimnazjum się przygotowujesz?
– Uczę się, ale do gimnazjum nie pójdę! – odparł chłopak z przekonaniem.
– Dlaczego?
– Bo to drogo kosztuje!
Matka zarumieniła się, zawstydzona ubóstwem, ale pani Anna potwierdziła spokojnie:
– Prawdę mówi. Ciężko nam jest i kuso! Wychowanie szkolne będzie kosztowało tysiące. Siedem lat gimnazjum, cztery czy pięć uniwersytetu – a potem co? Zdobędzie chłopak dyplom, a zarazem wyrok wygnania z kraju. A przez te lata gdzie on będzie, pod jakim wpływem, w jakim towarzystwie?
– Niech mi go panie dadzą do Petersburga. Umieszczę go bezpłatnie i dopilnuję sumniennie – zawołał Iłowicz.
Chłopak spojrzał nań zdumiony, wystraszony, potem na babkę i matkę.
Pani Anna ruszyła ramionami.
– Takiś sam raptus jak twoja nieboszczka matka. Jej dobre serce nigdy nie rozważało ani rachowało. Chodź jeść tymczasem.
– Ależ ja mówię z rozwagą – opierał się Iłowicz, gdy zasiedli w jadalni. Zresztą to mi żadnego kosztu ani kłopotu nie przyczyni. Mam znajomych we wszystkich zakładach. Mogę go nawet ulokować u „Prawowiedów”.
– Co to takiego? – spytała pani Barbara.
– To najwyższa szkoła jurystów. Internat, prowadzony wzorowo, nauki najpoważniejsze, i kto stamtąd wychodzi, ma zapewnioną posadę rządową w sądownictwie. Kto się tam dostanie, ten wielki los wygra. Ba, ba, jeśli chłopak zdolny, to wysoko pójść może! Sędzia śledczy, prokurator, prezes sądu. Śmietanka urzędnicza! Kariera!
Kobiety milczały. Po chwili odezwała się pani Barbara:
– Chłopak bardzo zdolny. Egzaminował go niedawno pan Jazwiński, nasz sąsiad, który właśnie uniwersytet skończył, i mówił, że mógłby do drugiej klasy wstąpić.
– Szkoda, by się zmarnował!
– Co to? Zmarnował! – wtrąciła pani Anna. – Jak będzie uczciwym człowiekiem, to niezmarnowany. Ja się o młodszego boję, by ten wstydu nie zrobił.
– Pewnie urwis! – uśmiechnął się Iłowicz.
Babka machnęła tylko ręką, matka westchnęła.
– Niechże mi go ciocia pokaże!
– Nic ciekawego! Ten by potrzebował ojcowskiej ręki i rózgi. Ten się zmarnuje, bo my mu rady nie damy. Nieszczęście!
Wacio stał u okna zamyślony, wyglądając na podwórze, ciekawy rozmowy starszych. Zwróciła się do niego:
– Nie wiesz, gdzie Filip? Był na lekcji?
– Był, ale go pan Tedwin zamknął do lamusa, żeby się lekcji nauczył.
– Poproś pana Tedwina, żeby go tu przysłał.
– Kiedy go już w lamusie nie ma. Okno wybił i uciekł.
– Oto masz! – rzekła pani Anna.
– Ileż mu lat? – śmiał się Iłowicz.
– Dziesiąty zaczął. Zawołała starego lokaja.
– Piotrze, zawołajcie no Filipa. Pewnie jest na rzece.
Stary coś zamruczał i poszedł, wcale się nie kwapiąc. Wiedział dobrze, że zadanie było nad jego wiek i siły.
– Ja go przyprowadzę! – rzekła pani Barbara. Gdy wyszła, pani Anna westchnęła.
– Za wiele spadło na moje barki. Po śmierci Seweryna zostały długi i zobowiązania – jakby życie na nowo rozpoczynać! A tu strach w oczy mi zagląda, że śmierć ubiegnie, zanim wypełnię obowiązki. Mam już sześćdziesiąt lat, a małe dzieci trzeba wychować. Basia nie podoła beze mnie.
– Ciociu, szczerze proszę, dajcie mi tego chłopaka. Nie ożenię się, będę miał dla kogo żyć i zbierać. Doprawdy, zajmę się nim jak własnym dzieckiem.
– Lękam się! – szepnęła staruszka, trzęsąc głową.
– Zobaczy go ciocia co roku, na wakacje. Przecież naszych w Petersburgu kształci się tysiące, szkoły najlepsze.
– Ech, gdziebym ta śmiała ciebie wyzyskiwać – rzekła, widocznie zachwiana w swym oporze.
– No, no, pogadamy jeszcze o tym! Ja tu, jeśli ciocia pozwoli, parę dni zabawię, a że w miasteczku będę musiał dłużej posiedzieć, jeszcze razy kilka o gościnność poproszę. Ciocia pomyśli, rozważy i może się zgodzimy.
– Tak, tak, nic nie nagli. Jedz i wypocznij. Pewnieś upałem zmęczony, każę ci pokój przygotować. U mnie w domu jak syn się uważaj.
I na tym się skończył pierwszy szturm o dziecko.
Iłowicz posilił się, a że istotnie srodze był zmęczony drogą na pocztowej bryczce, chętnie się zgodził na kilka godzin snu.
Dano mu pokój ustronny, chłodny, przyćmiony i po chwili dom cały zapadł w ciszę letniego południa. Pani Anna poszła na łąki, do kosiarzy; pani Barbara po bezowocnym szukaniu Filipa zajęła się nabiałem w piwnicy, pan Tedwin, guwerner, który też w gospodarstwie pomagał, ruszył do spichlerza, a Wacio z siostrzyczką poszli do ogrodu bawić się.
Jadwinię polecano zwykle chłopcu i on swą rolę spełniał sumiennie. Brał ją za rękę i prowadził w kąt ogrodu, gdzie mieli sobie oddany kawałek ziemi, który im wolno było samodzielnie uprawiać. Kawałek ten podzielili na dwie części, nie mogąc się z Filipem pogodzić. On w swej części chciał mieć puszczę, a w niej fortecę. Znosił tedy cegły i kamienie, włóczył gałęzie i deski – kopał rowy, urządzał fantastyczne mieszkania na drzewach lub w ziemi. Uprawy nie chciał, nic nie sadził ani siał. Oni na swej części mieli grzędy i altany, darniowe ławki i gracowane ścieżki, a w starej budzie – opuszczonej lodowni – chowali króliki.
I tego dnia, jak zwykle, zebrali przede wszystkim liści warzywa dla swego inwentarza i poszli do budy. Króliki zbiegły się na wołanie i brały pokarm z ręki Jadwini. Wacio tymczasem dobywał narzędzia: gracę i grabie.
Wtem w puszczy Filipa rozległo się gwizdanie – het, gdzieś na drzewie.
– Filip, mama woła! – rzekł brat.
Wśród gałęzi widać było fantastyczną budowlę kijów, łozy i desek. Z przedziwnym sprytem dziki chłopak to sobie urządził i był tam istotnie niedostępny dla babki, matki, starego Piotra i pana Tedwina. Że zaś podobnych kryjówek i gniazd miał mnóstwo w ogrodzie, nie można go było wytropić.
Słyszał wołanie brata, ale dalej gwizdał.
– Filip, idź do mamy, gość przyjechał, wujaszek z Petersburga, chce ciebie widzieć.
Zamiast odpowiedzi, z góry padł kamień i strącił mu kapelusz. Wacio się zaperzył.
– Jak śmiesz mnie bić?
– Precz, ty, gramatyko! Mam łuk i procę, bądź rad, że ciebie nie zaczepiam! – odparł zuchwały głos z drzewa.
– Waciu, daj mu pokój! – szepnęła Jadwinia. – Wczoraj mnie straszył, że nasze króliki wypuści do ogrodu i z łuku postrzela. On to zrobi, jak się rozgniewa.
– Niechby spróbował. Ale on odważny na gębę tylko.
– Ja! – oburzył się Filip, ukazując się spośród liści.
– Ty! – potwierdził śmiało starszy.
Gałęzie zachybotały. Jak kot przesunął się po nich na dół i stanął przed nimi chłopak barczysty a chudy, jak bywają chłopskie wyrostki, o twarzy zuchwałej, nieładnej, spalonej słońcem i wichrem. Czarne włosy jeżyły mu się na głowie, odzież była podarta, ręce pokaleczone, nogi bose.
Miał w ręku łuk, bardzo dowcipnie zrobiony, o cięciwie z włosienia, a za pasem procę skórzaną i pałkę okrutną jak buławę.
– No, czym się ty będziesz bronił! – zawołał, kładąc strzałę na cięciwie.
– Ot czym! – odparł Wacio i zanim się tamten opamiętał, chwycił go za ramiona, łuk z rąk wytrącił i poczęli się szamotać.
– Jadwisiu, pomóż! – wołali to jeden, to drugi.
Jadwisia rada by usłuchała Wacia, ale gdy tylko się zbliżała, Filip ryczał: Króliki! i cofała się wylękniona. A oni się tarzali po ziemi, snąć sił równych, nie mogąc zwyciężyć.
Bitwy takie trafiały się codziennie, ale Wacio czuł, że brat coraz silniejszy. I nie dziw. On je toczył z musu, tamten za sport i honor sobie miał i ćwiczył się z wiejskimi kolegami w każdej wolnej chwili.
– Puść! – zawołał jeden.
– Nie duś! – zajęczał drugi.
Obydwaj tracili siły. Wacio chciał honor zachować.
– Puszczę, gdy przysięgniesz na pokój!
– Ale nic ci nie dam!
– Byłeś nas w spokoju zostawił.
– Byłeś mnie nie śmiał tchórzem nazywać.
– No, puść!
Chwilę sapiąc, siedzieli na ziemi naprzeciw siebie. Nie mieli już żadnego gniewu ani myśli zdrady.
– No, pomożesz nam gracować! – rzekł Wacio.
– Jeśli mi pomożecie wykopać jaskinię!
– Masz tyle dołów, po co ci jeszcze jaskinie! – protestował Wacio, który wolał czytać głośno z Jadwinia.
– Po co? Bo trudno ją zrobić! – odparł Filip – a w razie wojny najlepsza to forteca. No, dajcie gracę, a mała, bierz grabie.
Wziął się zajadle do roboty, udając dorosłego chłopa, spluwając w ręce, ocierając rękawem pot z czoła i gwiżdżąc. Wkrótce wyprzedził ich daleko, skończył robotę i na gracy wsparty, począł im urągać.
– Panycz, panienka! – drwił po rusku – panowaty zdużajtu, a roby ty, Fyłyp! – i zaklął grubo.
– Fe, Filip! Żeby to babunia posłyszała! – odparł Wacio, zasapany.
– To by dała w skórę, jeślibym się dał złapać! – odparł tamten lekceważąco. – No, chodźmy do jaskini! Mała, nieś rydel!
Kapelusz zsunął z czoła i poszedł naprzód.
Poprowadził ich przez chmiele i chwasty na, piaszczysty wzgórek, gdzie zakopywano kartofle. W jednym z tych dołów rył już od dawna w głąb i wygrzebał sporą jamę. Piasek się ciągle obsuwał i psuł w jedną chwilę tygodniową robotę. Z cierpliwością niepojętą przy jego niespokojnej naturze chłopak rozpoczynał pracę na nowo.
I teraz kopaniem sam się zajął. Jadwinia zbierała piasek do koszyka. Wacio go z dołu wynosił. Pracowali tak więcej godziny, mało co mówiąc, zziajani, gdy wtem Filip zaklął, piasek się znowu osypał, napełnił jamę. Jadwinia, która się przejęła zadaniem, była bliska płaczu, Wacio koszyk cisnął.
– Nic z tego nie będzie – zdecydował. – Chodźmy stąd!
– Jak to nie będzie? – oburzył się Filip. – Ja sobie przysiągłem, że zrobię – zrobię! Ma mnie głupi piasek zwojować, a niedoczekanie!
– To sobie sam rób, ja nie głupi! Chodź Jadwiniu! – rzekł Wacio.
– Idźcie, idźcie, próżniaki! Idźcie panować i bawić się. Ja i bez was się obejdę, i będę miał jaskinię!
I na powrót rozpoczął niewdzięczne zadanie. Długo się męczył sam, gdy wtem z góry dobiegł go nieśmiały głos Jadwini:
– Filip, może ci pomóc?
– A gdzieżeś podziała panicza?
– Przyszedł do naszego ogródka ten wujaszek, co to przyjechał, powiedział Waciowi, że go ze sobą zabierze, kazał pokazać kajety i książki, poszli do domu, a ja tu! Dlaczego ten wujaszek ma Wacia zabrać?
– Ano, pewnie do szkoły. On się tu na nic nie zdał, niech jedzie!
– A jak on pojedzie z wujaszkiem, to jakże będzie z ogródkiem. Może on i króliki z sobą zabierze?
– Głupiaś! I króliki, i ogródek ja obejmuję pod moją władzę. A ty będziesz musiała mnie słuchać.
Była to dla Jadwini tak straszna ostateczność, że usiadła w piasku i poczęła płakać. Filip wyjrzał z dołu.
– A co? Boisz się mnie, ty mała! To dobrze! Jadwinia szlochała coraz bardziej.
– Czego ryczysz? Przecie ciebie nie biję. Jak mnie będziesz słuchać i przysięgniesz mi wierność, będę dobrym wodzem!
To wcale nie uspokoiło dziecka. Zanosiła się łkaniem. Szczęściem opodal za płotem, ścieżką szła do piwnicy i wracała nią pani Barbara. Dzieci jej nie widziały, aż stanęła nad samym dołem.
– Co ty tu robisz, Filipie? – spytała swym łagodnym, cichym głosem.
Chłopak obejrzał się przerażony i pierwszy ruch był – do ucieczki. Myślał, że to babka.
Ale przed matką nie uciekał nigdy. Pozostał tedy i odparł spokojnie:
– Jaskinię sobie kopię!
Pani Barbara przytuliła do siebie Jadwinię, ocierając jej łzy i całując w głowę. Dziecko przytuliło się do niej, objęło rękami. Nie pytała, czego płacze, ale pocieszała, dziecko nie skarżyło, ale przestało łkać. Usiadła z nim na ziemi, na skłonie dołu, i spytała dalej Filipa.
– A po cóż ci jaskinia?
– Żeby mieszkać!
– W piasku nic nie zbudujesz, chyba dasz podpory w tym twoim korytarzu.
– Jak to?
– Ano, po bokach utwierdź kołki i na nich połóż deskę, wtedy ci się piasek nie osypie.
– To prawda! – rzekł uradowany. – A kto mamę tego nauczył?
– Czytałam to w książce, gdzie opisują przygody jednego rozbitka na bezludnej wyspie.
– I on sobie jaskinię zrobił?
– Zrobił sobie mieszkanie i sprzęty, i broń, i odzież.
– Tak – sam??!!
– Sam i bez żadnych narzędzi, bo z okrętu rozbitego uratował tylko życie.
– A jakże on to zrobił?
– Żebyś chciał posłuchać, to bym ci to przeczytała.
– Kiedy?
– Ano, wieczorem albo rano! Ale ciebie nigdy w domu nie ma, i gdy cię wołam – uciekasz.
– Nieprawda! Umyślnie od mamy nigdy nie uciekam, ale nie mam czasu siedzieć w domu, a jak wpadnę w ręce pana Tedwina albo babuni, to już cało nie wyjdę. A ja już mam swoje gospodarstwo i robotę.
Uśmiechnęła się nieznacznie pani Barbara.
– Pokażże mi swoje gospodarstwo! – rzekła poważnie. Chłopcu pochlebiło to zajęcie. Wygramolił się z dołu.
– A co mama chce pierwej zobaczyć, moje domy czy moje dobytki? – spytał.
– Domy! – odparła.
Poprowadził ją tedy w najgorsze gąszcze i chmiele ścieżkami, które sam wydeptał i pokazał fantastyczne budowle. Musiała podziwiać pracowitość i spryt, z jakim je klecił samoistnie swymi małymi siłami z desek, gałęzi i liści. W jednej, wydłubanej w spróchniałej olbrzymiej topoli, miał swe skarby i dostatki. Posłanie z mchu, narzędzia, wycyganione u dworskiego cieśli i kowala, zapasy żywności, to jest różne warzywa i owoce i broń. Pokazał jej wszystko – dumny – a ona pomyślała, że był w nim materiał, ruda, która, jeśli kto przetopić i odkuć potrafi, użyteczną się stanie. Byle go okiełzać było można.
Dotychczas wszelkie próby kultury okazały się płonne. Teraz próbowała jeszcze innego sposobu.
– Bardzoś to dobrze urządził! – rzekła, kładąc mu ręce na ramiona i całując w czoło. – Żebyś mnie kochał, to byś już w niejednym pomóc mógł.
– Jak mama mnie będzie potrzebować, to pomogę! – odparł z przekonaniem. – Postawię jeszcze jeden dom, tak wielki, żeby i mama się zmieściła. A może mama chce ryby? – dodał uprzejmie.
– I owszem! Gdzież twoja ryba?
– Zobaczę, czy się co wzięło.
– Gdzie? Zastawiasz więcierze?
– Oho, chłopy zastawiają, ja wytrząsam. Oni później ode mnie wstają.
– Ależ to kradzież, Filipie.
– Nieprawda! Babunia gniewała się na Sawę, strażnika, że pozwala chłopom u nas kosze zastawiać. Sawa pozwala, bo mu za to dają wódkę, ale ryba nasza – ja zabieram.
– O cóż z nią robisz?
– Nic, do wody wrzucam. Czasem komu dam.
– Komuż?
– Bazylowej! – odparł niechętnie.
Bazylowa była to stara niańka, emerytka, która jedna w całym dworze lubiła urwisa.
Pani Barbara zrozumiała nagle, że ta stara chłopka potrafiła lepiej od niej oswoić dzikie dziecko.
– A czemużeś mnie nigdy nie dał?
– Czy ja wiem, co w domu robić? – mruknął. – Tam wszyscy na mnie krzyczą, a pan Tedwin linię mi na łapach onegdaj połamał.
– Bo trzeba się uczyć, dziecko. Widzisz, Wacio się uczy, za to go ten wujaszek chce z sobą zabrać do szkół, gdzie jest mnóstwo kolegów.
– Niechby mnie spróbował stąd zabrać. Za nic bym nie poszedł! – oburzył się Filip. – Ja się nie chcę uczyć, ja chcę pracować!
– Nauka jest najlepszą pracą.
– Nieprawda – pan Tedwin mówił, że trzeba się uczyć, żeby móc panować i nic nie robić. Wacio to lubi, ja nie chcę.
– A czymże ty chciałbyś być?
– Ja będę wielkim siłaczem i takim chytrym, że mnie nikt nie o kpi!
– Okpi cię, biedaku, każdy, kto czytać i pisać będzie umiał. A ja myślałam co innego o tobie.
– Co mama myślała?
– Myślałam, że gdy Wacio do szkół pójdzie, ty Jadwinią się zaopiekujesz, mnie pomożesz, a jak wyrośniesz, babunię wyręczysz, będziesz gospodarzem, naszą pomocą i podporą!
Chłopak się zamyślił i milczał.
– A ty Jadwinię krzywdzisz, do łez doprowadzasz. To nieszlachetnie, boś silniejszy, a ona malutka.
– Ja jej nie krzywdziłem, ona beczy, sama nie wie po co. Ja jej nic złego nie zrobiłem. Co mi za sława z taką figą wojować.
– Wojować godzi się z silniejszym, a ze słabszym to wstyd.
– Ja bym i mamie pomógł, ale proszę mi konia dać! – zawołał nagle.
– Konia, a to po co?
– Bo będę miał swoje gospodarstwo i mamine. Trzeba mi koniecznie konia.
– Żeby cię zrzucił i pokaleczył.
– O jej, małom się na chłopskich najeździł! I jeszcze mnie żaden nie zrzucił. Na łące złapię i jadę. O jej!
– Konia ci darować nie mogę, bo nie mam, ale mogę ci dać to kasztanowate źrebię od ogrodowej klaczy, jeśli mi za nie odsłużysz i będziesz posłuszny.
– Oho, mama zechce, żebym siedział w szkole nad książką. Tego ja nie mogę obiecać, bo nie wytrzymam. Nie cierpię pana Tedwina, bo on podły.
– Dlaczego podły? Fe, Filip!
– A podły, bo on silniejszy, a ja słabszy i on mnie bije. Mama sama mówiła, że to wstyd!
– To co innego, on cię karze i ma prawo, bo jest władzą twoją, której nie słuchasz.
– Et, co on za władza! – pogardliwie rzekł chłopak.
– Więc kiedy on ci wstrętny, ja ciebie uczyć będę. Dwie godziny na dzień, a poza tym będę się tobą wyręczać, będziesz mnie pomagał i będziesz się Jadwinią opiekował. Za to daruję ci źrebię.
– Całkiem mama daruje?
– Całkiem, jeśli ty mi dotrzymasz zobowiązania!
– Pomyślę! – odparł chłopak z całą powagą.
Ucieszyło to panią Barbarę, że lekkomyślnie się nie zgodził. Snąć chciał wypełnić sumiennie.
– No, a teraz powiedz mi, gdzie są twoje buty i nowy spencerek. Trzeba się ubrać przystojnie, bo gościa mamy, który się o ciebie pytał.
Buty są u Bazylowej, a spencerek to się podarł wczoraj.
– Ależ, dziecko, ledwieś go dostał. Ty wcale mnie nie kochasz, że tak niszczysz i nie dbasz o ubranie.
– Co ja zrobię, że się podarł? Ja o drugie nie proszę. Mama mi sprawia takie niemocne, że byle na jedno drzewo się wdrapać, to już się podrze. Bazylowa obiecała zaszyć, jedna tylko dziura na plecach, zaczepiłem się o gałąź i zaraz się przedarło; żeby nie koszula mocna, to bym spadł.
– Ach, Filip, jakże ty się wujowi pokażesz?
– Niech się mama nie martwi. Zjem kolację u Bazylowej, co mi za ciekawość – wuj!...
– Ależ musisz przyjść, dziecko. Co sobie wuj pomyśli?
– A skądże on o mnie wie? Pewnie pan Tedwin mnie ogadał przed nim!
– Et, bredzisz. Chodźże ze mną. Dam ci niedzielny garnitur, przynieś buty!
Chłopak się kopnął do oficyn, ale za pierwszym klombem zmienił kierunek i popędził w ogród.
Tam, nad rzeką, na łączce, pasła się klacz, obsługująca ogród i dwór.
Chłopak opodal jej, w trawie, usiadł i począł źrebię oglądać pożądliwym wzrokiem.
Może je posiąść, ale jakim kosztem! Ciężką walkę toczył z sobą, jednak pokusa była za ponętna. Zerwał się, źrebię złapał za szyję, pocałował w chrapy – i poleciał do Bazylowej po buty.
Przy kolacji Iłowicz poznał tedy całą gromadkę w komplecie, ale uważał tylko na Wacia: stanowczo z lekko rzuconej propozycji doszedł do prawdziwej chęci zabrania ze sobą ładnego, inteligentnego dziecka. Bawiła go myśl, że sobie wychowa chłopaka, że będzie miał zajęcie i rozrywkę, a znajomych zaintryguje tym nabytkiem.
Na tamtych dwoje ledwie spojrzał.
Pani Anna opowiadała mu swe gospodarskie kłopoty, a był to temat dla niego bardzo ciekawy i nieznany.
Tak, dziko u nas, o kulturze ani słychać, i jakżeby się dała zaprowadzić. Rąk nie ma do pracy, chłopi tyle ziemi dostali po uwłaszczeniu, że dotąd jeszcze odłogiem leżą całe szmaty ich pól, tak zwanych „wakantnych”. Na naszych gruntach i lasach mają serwitut.
– Jakże to jest? Czytam o tym czasami, ale doprawdy nie rozumiem.
– Ano, wieś ma prawo pastwiska na dworskich gruntach, a z lasu mogą brać opał i materiał.
– Tak, darmo?
– A darmo.
– No, a któż podatki płaci?
– Ano, my.
– Więc czyjeż to jest właściwie?
– Tego, kto tym rozporządził – chyba rządu – odparła pani Barbara.
Pan Tedwin, guwerner, szlachcic okoliczny, który w procesach z chłopami stracił swój folwarczek i goryczy morze zebrał, wmieszał się do rozmowy.
– Ta, w Gródku jeszcze pół biedy, bo obszar okrutny, więc tak nie dokuczy, ale u nas, panie, było szlachty pięć dworów, a na to trzy wsie. Ogrody nam spasali, las wyniszczyli do krzaka, wpędzali bydło na grzędy z kwiatkami, pod oknem. Kiedym ze szkół wrócił, chciałem coś postępowego zaprowadzić; zasiałem koniczyny, wysadzałem drogi, poprawiłem rasę bydła, chciałem las oszczędzić, hodować! Com posadził, wyłamali – com zasiał, spaśli – com hodował, kradli lub niszczyli. Potem mieszkałem już u sędziego w „kamerze”, bo adwokatów nie było czym opłacać. Przegrywałem zwykle, bo każdy sędzia tutaj to chłopoman i „apostoł”, na łapówki nie starczyło mnie zaś! A kiedym wygrał – to była fikcja – wyrok wobec tłuszczy. Wojska by trzeba żeby sprawiedliwość wymierzyć; nazajutrz był nowy gwałt, bezprawie, rozbój – i znowu sprawa. Jeszcze i mścili się. Spalili mnie trzy razy, a żem się zawsze ubezpieczał, więc zaczęli bydło truć. Takem trwał dziesięć lat. Nareszcie nie stało energii, zdrowia i środków, poddałem się! Aż tu w przeszłym roku przychodzi rozkaz, żebym dla chłopów dał drew i materiału, bo już lasu nie było, zniszczyli go, wyrąbali, zagajnik spaśli. Nic, zostały krzaki.
– Więc skądże pan miał dać? – zawołał Iłowicz.
– Kupić miałem – rozumie pan – kupić!
Chuda, ostra, żółtą skórą pociągnięta twarz szlachcica stała się przerażająca wyrazem wściekłości.
– Tegom już nie wytrzymał. Sprzedałem niedobitki inwentarza, sprzedałem budynki, narzędzia, nasiona i uciekłem z duszą. Człowiek się na mękę rodzi, to prawda, ale co zanadto, to basta!
– Doskonale pana rozumiem. Tylko bym to był od razu zrobił, żeby mnie los pokarał taką własnością.
– Nie mów tak, bo decydujesz o rzeczy, której nie rozumiesz! – rzekła pani Anna. – A pan Tedwin także niech wobec mnie nie udaje, że rad jest ze swego czynu. Źle zrobił i czuje to i choruje na żółć i wątrobę teraz dopiero, kiedy pozbył się kłopotu. Czemu pan przedtem zdrów był, czemu?
– Bom był młody i silny!
– Nieprawda! Był pan zdrów, bo sumienie miał spokojne! Po co kłamać, albo ja nie wiem, gdzie pan jeździ w niedzielę, niby to do kościoła. Myśli pan, że gdyby pan naprawdę jechał do kościoła, gdzie ten tam śpiewa po rosyjsku, ja bym pana puściła przez próg mego domu! Ale ja wiem, że pan jedzie do swej opuszczonej Zielonki, popatrzy na nią, dowie się, co się z nią dzieje, powłóczy się tu i tam i wraca, głowę zwiesiwszy.
– Prawda, bywam! – zaperzył się Tedwin – ale po to tylko, żeby się doczekać, aż się chłopi między sobą pozarzynają!
– Mój panie! Po co te wykręty? Ciągnie tam pana kleszczami – i było mnie się poradzić, zanim pan głupstwo zrobił. Stera jestem, znam choroby, wiem lekarstwa i wiem, czego się wystrzegać. Warunki są bardzo ciężkie, ale jeśli panu się zdaje, że ten bitwę wygrał, kto się z pola wycofał, to niech pan chłopcom historii nie wykłada!
Tedwin milczał, pobity!
– A jakże ciocia daje sobie rady z serwitutami? – zagadnął Iłowicz.
– Staram się tym nie irytować, kiedy zmienić nie mogę, spraw nie rozpoczynam, chłopów nie drażnię. Dawniej, za mego męża, stosunki z wsią były fatalne, jest o tym nawet legenda. Teraz spokojnie. Ale powiedz, co za rezultat z takiego ustroju. Naturalnie uczyniono to, by zaszczepić ferment między dworem a wsią, osłabić żywioł polski. Ale czy to moralne, czy sprawiedliwe, czy korzystne dla samego państwa? Chłop karmiony jest nienawiścią do inteligencji, zbałamucony stronnością praw i sądów, zdemoralizowany przez urzędników.
A przecie to poddani tego państwa! O krok nie postąpili ani w oświacie, ani w dobrobycie – zdziczeli tylko jak ciemny tłum, któremu wszystko wolno. Wolno im dzisiaj wyzyskiwać i krzywdzić dawnych panów, a później odcierpią za to dzisiejsi panowie. Kto sieje wiatry, zbiera burze! Nie myślą o tym „patrioci i apostołowie”!
– To okropne, co oni z chłopów zrobili! – rzekł Tedwin. – Szkółki uczą czytać i pisać niby, ale chłop nie ma co czytać i gdy naukę skończy, już ją zapomniał. Ledwie setny umie nagryzmolić swój podpis. Religia jest formą, zabobony pogańskie w całej świetności, niemoralność, o której pojęcia nikt nie ma, kto tego nie widział, nie żył wśród nich; kradzież zwyczajem, nieposzanowanie rodziców, mordy, gwałty, pijaństwo, pieniactwo, mściwość. A przy tym żywot nędzny, w brudach, niechlujstwie, bez żadnych aspiracji i uczuć, na poziomie domowych zwierząt. Życie mi oni zatruli, ale czasami żal mi ich szczerze.
– Ale jakże tu się urządzają nowonabywcy, Rosjanie?
– Wcale o tym nie wiedzą. Majątki ich Żydzi dzierżawią.
– Okropne warunki! I ludzie stąd nie uciekają! Chyba robią świetne interesa?
Tak, świetne! – potwierdziła lakonicznie pani Anna, wstając od stołu.
Na to hasło pierwszy ulotnił się Filip, szturknąwszy babkę w łokieć w formie podziękowania za posiłek, po nim znikła Jadwinia, wyszedł Tedwin, aby na gumnie pani Annie być pomocnym, a pani Barbara zaproponowała gościowi spacer i zawołała ze sobą Wacia.
Wyszli tedy przed dom, za bramę, piaszczystą drogą ku rzece. Dzień się miał ku schyłkowi, ciepły, cichy, przesiąkły wonią traw skoszonych i wilgotnymi oparami.
Rozejrzał się Iłowicz po okolicy. Brzydka była i monotonna. Szara wieś z jednej strony, o wiorstę może od dworu, piaszczyste pola, zasiane ubogim zbożem, już płowym, na horyzoncie czarna linia lasów olchowych ponad rzekami, gdzie indziej samotna sosna, wiatrak na wydmie i nieskończoność łąk, łąk – jak okiem sięgnąć, na których jak klomby rozrastały się ogromne łozy i dęby rosochate i niskie, pełne pszczelich ułów, w kłodach wyżłobionych.
Tylko za dworem i sadem, kędy rzeki się zbiegały w jedno potężne ramię, zwracał wzrok i uwagę wzgórek, widocznie sypany, na nim w chmielach i krzakach gruzy forteczki Barcikowskich.
– Jak tu cicho, pusto! – rzekł Iłłowicz – stając i rozglądając się wokoło. Te wody, nie widać, aby płynęły; senność tu ogólna i jakieś zadumanie w całym krajobrazie. Czy tu ludzie kiedy śpiewają i śmieją się?
Jakby w odpowiedzi ktoś w łozach śpiewać począł. Dziewczyna zganiała bydło do domu zza rzeki. Widać było w gąszczu łby rogate i pastuszkę w okopconej od dymu koszuli i spódnicy, bosą, ledwie odzianą, z pękiem jakichś traw na plecach.
Nie śpiew to był, ale zawodzenie, jęk, skarga.
Już ludzie pożęli,
A nasze pomięli.
Oj, dolaż moja, dola.
Swoje pozwozili,
Nasze poniszczyli.
Oj, dolaż moja, dola.
Iłowicz uszy zatkał, pani Barbara smutno się uśmiechnęła.
Wtem bydło wydostało się nad rzekę i weszło w nurt. Płynęło zaraz i ukośnie pod prąd płynąć poczęło ku wsi. Dziewczyna na brzegu miała czółno, raczej koryto niezdarne, w nim zamiast wiosła gałąź sosnową. Odbiła i począł ją także prąd nieść, mało co pomagała gałęzią i zawodziła dalej.
– Utopi się! – szepnął Iłowicz przerażony.
– Pływa jak kaczka i co dzień odbywa tę przeprawę.
– I to jest śpiew!
– Tak, jaki krajobraz, taka melodia. Weseli nie bywają oni nigdy, chyba nietrzeźwi.
– Mój Boże, jakie to smutne. Dlaczego te ule stoją na drzewach, nie na ziemi?
– Bo co wiosny rzeka wzbiera i zalewa łąki do wysokości właśnie tych uli. Wtedy jesteśmy jak na wyspie, zupełnie od świata odcięci.
Zza rzeki teraz rozległ się tętent koni i ukazało się duże stado, które zaganiało dwóch chłopaków oklep. Z pluskiem wszystko wpadło w wodę.
– To nasze! – ozwał się Wacio – Filip już tam.
– Gdzie? – zawołała przerażona pani Barbara.
– A ot, na bułanym płynie. On to co dzień robi. Tak się dziś złościł przy kolacji, bo się bał, że nie wyśpieszy.
Wśród parskających głów końskich wypatrzyli czarną czuprynę urwisa. Bez uzdy, rękami obejmując szyję konia, płynął. Pani Barbara pobladła, Iłowicz oddech zatamował.
Filip widział ich także na wybrzeżu i czuł burzę w powietrzu. Toteż gdy konie zgruntowały i brodziły już, chłopak zsunął się w wodę, coś do pastucha szepnął i znikł w łozach. Na drogę wybrnął tylko jeden jeździec, Michałko, koniuch.
– Gdzie panicz? – zawołała pani Barbara.
– Nie wiem, nie widziałem – odparł i popędził ku dworowi.
– Niech się mama nie boi – rzekł Wacio – on się schował, jak mamę zobaczył. Widziałem, jak ruszały się łozy.
– A ty nie masz gustu do tej zabawy? – zagadnął Iłowicz.
– Nie mam czasu, bo się uczę, a w niedzielę wolę czytać wiersze.
A jakież czytasz? Znasz śpiewy historyczne?
– O, to i Jadwinia już umie na pamięć. Ja czytam Mickiewicza i Wincentego Pola. Co mi się podoba, to sobie przepisuję w kajet.
– No, to mi zadeklamuj jaki ustęp.
– Jaki wujaszek chce?
– Ach, kochanie, ty je lepiej ode mnie znasz i pamiętasz.
– Można, mamusiu, wujowi powiedzieć takie, co to nie są pisane, które mnie mama sama uczyła?
– Można, dziecko, wuj przecież „swój”. Chłopak chwilę zbierał myśli i zaczął:
Nam strzelać nie kazano. Wstąpiłem na działo
I spojrzałem dokoła. Dwieście armat grzmiało!
– Co to? – zagadnął z cicha Iłowicz.
– „Reduta Ordona!” – odparła trochę zdziwiona pani Barbara.
Jej się to wydawało niepojętym, żeby kto nie znał – ba nie umiał na pamięć takich pamiątek. Jednocześnie prawie z pacierzem nauczyła ją tego matka, ona tak samo oddała dzieciom. Szli powoli ku ruinom i Iłowicz słuchał z zajęciem dźwięcznego głosu wyrostka, który z błyszczącymi oczami, przejęty, rozpalony zapałem, deklamował bohaterski rapsod. Rozumiał, co mówił i drżał cały.
Pani Barbara położyła mu rękę na ramieniu, a gdy skończył, pocałowała go w głowę.
– Ślicznie! – rzekł Iłowicz. – Pamięć masz kapitalną. – Dziękuję ci!
Zwrócił się do matki i z cicha zauważył:
– Pani się nie lęka o jego fantazję? Karmiona takimi utworami, wybuja nad miarę, a w życiu trzeba być trzeźwym, zimnym. Idealistów los traktuje bez litości.
– Ale zimni i trzeźwi czym sobie zło ozłocą? Niech chłopak ma cześć dla bohaterstwa, aby sam pragnął być szlachetnym. Zresztą jeśli ja go nie nauczę przeszłości – kto go nauczy, kim jest, co ma przechować, przy czym trwać. To mój obowiązek – matki!
– Trzeba wiele zapomnieć nam!
– Tylko nie wiary i narodowości. Waciu, powiedzże jeszcze wujowi ten wiersz, com ci ostatni podyktowała.
Wstąpili już na wzgórek forteczki i zatrzymali się na wale od rzeki. Jeszcze szerszy był stąd widok na płaski kraj wód i łąk. Pod stopami nurt płynął żywiej, tłukł o brzeg, wirował.
– Usiądźmy – jeśli pan chce! To jest właśnie ten Gródek, który dał nazwę posiadłości Barcikowskich. Tu oni stróżowali całej okolicy od wrogów przez trzy wieki!
Usiedli, a chłopak, podumawszy chwilę, zamyślony i poważny, jął mówić:
Po cudzego świata szerokich ziemicach,
Choć bieda i smutek, przez ścieżkę tułaczą
Iść z dumą na czole, z pogodą na licach,
Mir zrobić z nadzieją, a rozbrat z rozpaczą;
O cześć ni o litość u obcych nie prosić,
A kraj swój miłować i myślą, i czynem,
Brzemię męczeństwa bez sarkania znosić
Usque ad finem
Iłowicz słuchał i rozważał. Tak tedy chowały, tym karmiły matki dzieci w kraju, przeznaczonym na zagładę – w narodzie, który skazany był przez Europę całą na wyniszczenie. Biedne dzieci, nierozważne matki – szalone społeczeństwo! Tę pieśń przebrzmiałą i tę ideę zgasłą dają im jak grunt i światło do życia. Własnoręcznie, ślepe, obłąkane, oddają znowu pokolenie do boju – bez przyszłości, do trudu bez zapłaty, do oporu bez logiki.
I znowu pokolenie zmarnowane i przedłużone tylko męki konania. O, ślepi, głupi, szaleni!
Zwiesił głowę, była wielka cisza wieczoru pól i tylko głos chłopca płynął w powietrzu.
Rozważać szeroko o błędach przeszłości,
A przyszłość budować świetniejszą i trwalszą,
A radzić spokojnie, bez swarów i złości,
By plon, jaki ostał na epokę dalszą.
Poprawiać, nie niszczyć i nie plwać wzgardliwie
Na to, co niegdyś wieńczono wawrzynem.
Drogą postępu iść po ojców niwie
Usque ad finem
– Przyszłość! Gdzie ona? – westchnął Iłowicz. Jednakże czar poezji i jego duszę poruszył.
Oportunistą był do gruntu, ale zaraźliwe było tu powietrze, zaraźliwe uczucia. Żal go zdjął tej przeszłości wielkiej, ból – upadku i zguby.
– Przyszłość w Bożej woli! – odparła pani Barbara. – Nie wolno nam rozsądzać, co On uczynić zechce, ale wolno Go prosić, a obowiązkiem jest wierzyć. Wierzyć, że On rękę karzącą z nas zdejmie, że wspomni świętych naszych i bohaterów, że usłyszy jęki ofiar za wiarę uciemiężoną i wołanie dusz czystych. Jeszcze nie zginął żaden naród chrześcijański i my zginąć nie możemy.
– Chrystus uczył, by oddać, co cesarskie, cesarzowi. Dla Boga nie ma narodów!
– My też bronimy tego, co do Boga należy. Dusz naszych, uczuć, myśli, sumienia. I narody są u Boga, bo uczucia ojczyste nam w piersi włożył. Takie kochanie wielkie On tylko dać mógł. Jeśli ptaka nauczył wracać do gniazda przez morza, a pszczołę, by znała swój ul i matkę – czyżby nas zostawił na włóczęgę i tułactwo? Wszak klątwą swą Żydów rozproszył. I oto zostanie dom twój pusty – rzekł Chrystus – jako wyrok straszny. A myśmy się Go nie wyparli i dom nasz ostanie – ostanie!
Podniosła w górę swą twarz poważną i już bez słów, ruchem ust dopowiadała resztę – niebu. A Iłowicz nie śmiał już jej zaprzeczyć.
I wszyscy troje milczeli, zapatrzeni w niebo pogodne, na którym gasło słońce, zapalały się seciny gwiazd i wypływał srebrny sierp nowiu. Wody były purpurowe i złote, a po nich sunęły powoli tratwy z drzewem, z których śpiew flisów się rozległ. Po łąkach odzywały się błotne ptaki, a na widnokręgu, jak w ogniu, od łuny zachodu czerniał wiatrak olbrzymi, czarny, nieruchomy, jak widziadło.
– Smutny widok, ale piękny! – ozwał się Iłowicz. – Ten młyn zaraz by artysta odmalował.
– Ten młyn – to także legenda Barcikowskich – rzekła pani Barbara. – Stoi on bez użytku podobno już kilkadziesiąt lat. Opowiadają, że dziad Seweryna odebrał chłopom ten wzgórek i kazał młyn zbudować. Mieli tedy cieśle, zakładając go, przekleństwo cisnąć: Bodaj on tobie i twoim na śmierć mełł. I legenda twierdzi, że gdy kto z rodu ma umrzeć, młyn się wtedy tylko obraca. Seweryn w to wierzył i gdy umierał, wciąż pytał w gorączce: Czy się już młyn kręci, czy on już na mnie miele? Teraz, po uwłaszczeniu, wzgórek znowu do chłopów należy, ale nikt młyna tego nie chce.
– Ja bym go dawno podpalił. Taka legenda zatrułaby mi życie.
– Oswaja się nawet z zabobonnym strachem – odparła pani Barbara. – Ja lubię legendy i ilekroć nań spojrzę, myślę o śmierci. To zdrowa myśl, napędza do pokończenia obowiązków.
Wacio, o którym zapomnieli, słuchał uważnie. W marzycielską jego duszę wpadła głęboko opowieść i czarna sylwetka młyna tajemniczego pozostała w oczach i pamięci. Nie rozumiał jeszcze śmierci ani się jej bał, ale mimo woli strach go ogarnął i odwrócił oczy.
– Wracajmy. Mgły się podnoszą, a pan może łatwo z tutejszą febrą się zapoznać. Ciężka zaś bywa i uparta. Waciu, pójdź, odszukaj Filipa i przyprowadź do pacierza. Może go u Bazylowej znajdziesz.
– Ej, nie, on teraz raki łowi w zatoczce, pod ogrodem – odparł chłopak, ruszając naprzód.
– Ciężko paniom dwom synom dać rady. Wacio jest bardzo zdolny, proszę mi go oddać. Zrobię z niego człowieka, a tu zmarnuje się malec.
– To prawda. Pan Tedwin nauczył go, ile sam umie. Dalej, nie wiemy, co robić. Młodszy jest o wiele trudniejszy do prowadzenia. Tego nigdzie oddać nie można, bo gotów na wszelką ostateczność. Starszy powinien się kształcić.
Westchnęła i dodała z goryczą i rozpaczą:
– I pierwszy to będzie z rodu, co pójdzie do obcych po naukę, a potem im będzie musiał służyć. Waham się tedy i cierpię, ale tu zostać mu nie sposób. Ziemia nie wyżywi już ich troje, jeden tu do obrony gniazda wystarczy; temu biedakowi trzeba odejść. Wolałabym go była nie rodzić! Mój Boże!
– Cóż robić! Konieczność! – rzekł Iłowicz spokojnie. Poczynały go te zacofane poglądy nużyć, postanowił propozycji już więcej nie powtarzać. Robił im łaskę, a one uważały to za poświęcenie z ich strony. Niech sobie robią, jak chcą!
Gdy wrócili do domu, pani Anna już zabierała się do spoczynku po dniu pracowitym.
Chwilę rozmawiali tylko i wnet się rozeszli. Iłowicz poprosił o gazety, spać mu się nie chciało. Była „Gazeta Warszawska” sprzed tygodnia, gdyż pocztę odbierano tylko co tydzień, o mil trzy po nią trzeba było posyłać.
– A ty jakie abonujesz pisma? – zapytała pani Anna.
– Ano, tę samą gazetę! – skłamał najbezczelniej, ale za nic by im nie wyznał, że czytał tylko rosyjskie i francuskie.
– Myśmy też do niej przywykły. Cóż robić, nie może być lepszej przy cenzurze. No, dobranoc ci, jutro pokażę ci gospodarstwo.
Położył się tedy Iłowicz w pokoju, przesiąkłym dymem jałowca, którym co dzień wykadzano komary.
Pomimo tej prezerwatywy, zostało ich jeszcze dosyć, by dręczyć nieprzywykłego do tej plagi.
Brzęczały mu nad uchem i brzęczały mu myśli, wrażenia tego dnia. Obok był pokój dziecinny i słyszał trzy senne głosy, powtarzające za matką pacierz wieczorny.
I znowu to samo, znowu ta bezrozumna idea, ten upór nielogiczny w modlitwie nawet.
„Daj, Panie Boże, ojcu wieczne odpocznienie, babci i mamie zdrowia i siły, a nam zachowaj ojczyznę uciśnioną, dom nasz i kościół i dopomóż, byśmy, pracujcie uczciwie i stale, z niewoli i uciśnienia wyzwoleni zostali mocą dobroci Twojej. Amen”.
Tak chowały, tego uczyły matki dzieci w kraju, który Europa wymazała ze swej karty, który największe potęgi przeznaczył na wyniszczenie i dla którego największy rozum ludzki nie widział nadziei powstania.
Ale matki miały swój kodeks i swoją politykę, której największą potęgą i instancją był Bóg i rządziły po swojemu, nie troszcząc się o kongresy, ludem swoim, malutkim a mnogim.
Oswoił się z nim nawet Filip i nie uciekała Jadwinia, chociaż z tą znajomością szło najoporniej, bo dzieciak, czy go nie rozumiał, czy nie chciał, nie odpowiadał na najprostsze pytanie.
I tak upływał lipiec znojny i skwarny i dobiegała kresu rewizja i śledztwo inżyniera. Co prawda, mógłby robotę prędzej załatwić, bo winowajcy kradli tak bezczelnie, sprzeniewierzali rządowe pieniądze tak bezwstydnie, że i szperać nie było trzeba.
Ale Iłowicz przejął się rutyną urzędnika. Nie śpieszył, bo dzień każdy miał diety, każdy przejazd miał „prohony”, a im więcej zapisanego papieru na najmarniejszą sprawę, tym pewniejsza pochwała i awans.
Pisali tedy jego sekretarze i pisali, żeby się stało gwoli duchowi urzędniczemu, a Iłowicz wysyłał raporty, gromadził „sprawki”, „protokóły” i obliczał swe „prohony” i diety.
Zresztą ze złodziejami musiał politykować. Przecie mieli stosunki, plecy, protekcje, względność dla przestępstwa. Politykował tedy Iłowicz, myśląc w duchu:
Sprawę zamażą, a na mnie się skrupi. Kto zaręczy, że Afanasjew, którego teraz złapałem, jak kradł rządowe drzewo na kanale, za lat parę nie zostanie grubą rybą. A wtedy co? Ani się obejrzę, jak mnie przeflancują nad Peczorę albo do Jakucka. I tam są inżynierowie, którzy nie mieli sprytu! Mnie na to nie złapią.
Pisali tedy sekretarze puste frazesy, Iłowicz je podpisywał, winowajcy gościli go i honorowali i awans był pewny, jak pewne setki za „prohony” i diety.
Jedna pani Anna zakłócała mu spokój sumienia. Ona bo miała takie przedpotopowe teorie i poglądy, z którymi i dysputować nie było sposobu, a dokuczały.
Mówiła tedy:
– Jakże to, gdy spławiam drwa do miasteczka, ten twój Afanasjew każe mi płacić za każdy płot. Powiedz, ma on prawo, czy nie?
– To jest jego dochód! To się wszędzie praktykuje.
– Co to jest dochód? On bierze pensję, aby pilnował całości kanału. A on z nas ściąga podatek. To jest kradzież i bezprawie, bo ja wcale z kanału nie korzystam. Drwa zostają na rzece. Pisaliśmy na to zbiorową skargę, ciekawam rezolucji.
Iłowicz uśmiechnął się ironicznie. Więc żyły jeszcze w Rosji osoby, które na podobną skargę spodziewały się rezolucji.
– Jeśli ciocia chce, powiem Afanasjewowi, aby drzewo z Gródka uwolnił od opłaty. Ja to załatwię.
– O, co to, to nie! Płacą wszyscy, płacę i ja. Nie będzie powiedziano, że dla Janowej Barcikowskiej czynownicy czynią jakieś łaski. Co by o mnie pomyśleli sąsiedzi! Ty te bezprawia zanieś do wyższej władzy, poprzyj naszą skargę, niech tego złodzieja do turmy wpakują. Oto twój obowiązek.
– Dowiem się o losach waszej prośby i uczynię, co można! – odparł, byle się jej pozbyć, bo wiedział doskonale, że skargę dawno rzucono pod stół...
Nareszcie pewnego dnia Iłowicz oznajmił, że przyjechał na pożegnanie, że wracać musi do Petersburga.
Poprosiły go, aby dni kilka zabawił i przystał z chęcią, myśląc o dietach.
Tego wieczoru pani Anna przyszła do dziecinnego pokoju na konferencję z synową.
Dzieci już spały, babka zajrzała do każdego łóżka, dotknęła głowy, pogładziła po włosach i zatrzymała się nad Waciem. Twarz miała zamyśloną i smutną i bez słowa zrozumiały się z panią Barbarą.
– Trzeba się na coś zdecydować, rzekła wreszcie, wzdychając. Tedwin wrócił z miasta, mam list od doktorowej.
– Cóż, weźmie go na stancję?
– Wzięłaby, ale dyrektor gimnazjum nie pozwala. Wolno jej trzymać tylko własnych chłopców albo bliskich krewnych. Inni mogą być tylko na ogólnej kwaterze lub u profesora. Tedwin zwiedził te kwatery. Jedną utrzymuje wdowa po popie, drugą żona prystawa, pijaka. Dzieją się tam okropności, o których Tedwin ledwie mi śmiał opowiedzieć. Raczej zabić chłopca niż go tam umieścić. Katolikom nie wolno uczniów utrzymywać.
– Więc cóż będzie?
– Chyba byś sama tam zamieszkała, ale to niemożebne. Ja się tu bez ciebie nie obejdę, tych dwoje tu zostawić samopas nie sposób, tam zabrać za kosztowne. Tedwin mi wyrachował, ile to wyniesie. Bez pięciuset rubli rocznie ani zaczynać.
– Pięćset! Przecie wpis...
– Cóż znaczy wpis! – przerwała pani Anna. – Przecie dyrektorowi trzeba dać, a inspektorowi także, żeby chłopak został przyjęty. Profesor rosyjskiego nie bierze łapówki wprost, ale wymaga, by chłopak brał u niego dodatkowe lekcje, po trzy ruble, bo go inaczej do egzaminu nie dopuści. Na stancjach biorą rocznie dwieście rubli, a książki, a mundury, a inni profesorowie.
– Mój Boże, pięćset! To ani myśleć! – szepnęła zgnębiona matka.
– Więc chyba trzeba się zgodzić na propozycję Iłowicza. Oddać mu chłopca i płacić, ile można będzie. Trzysta rubli zbiorę z biedą.
– Ja mam te korale. Dają mi za nie sto pięćdziesiąt rubli. Wystarczy na wyekwipowanie.
– Korale trzeba dla Jadwini schować. Lepiej sprzedamy broń po Sewerynie, co dla chłopców przeznaczona. To się zbierze, mniejsza. Nie o grosz się troskam, ale czy godzi się nam chłopca dać od siebie. Taki młody, tak wrażliwy, a nuż na zatratę go damy.
– Na wakacje przyjedzie. Iłowicz obiecał go strzec.
– Iłowicz sam potrzebowałby opieki. Zarażony jest! Promyk nocnej lampki oświetlał ich twarze stroskane, pokryte bruzdami ciężkiej doli i wszelakich cierpień.