Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Baśka” to debiutancka powieść Wojtka Friedmanna, w której przeplatają się barwne historie mieszkańców warszawskiej Ochoty. W niecodziennych okolicznościach kilkoro przyjaciół spotyka się po latach, co mimowolnie staje się pretekstem do wspomnień. Nietuzinkowe poczucie humoru, uliczny sznyt i empatia do bohaterów sprawiają, że „Baśka” jest historią, do której chce się wracać. Ebook do pobrania w formacie MOBI oraz EPUB.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 90
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tacie, Mamie i Szymkowi
Wiara w siebie to nie gotowana
u sąsiada kapusta, żeby każdy ją czuł
– Baśka…
Oczywiście, że Stasiek nie dostał żadnego prawa, żeby mówić pierwszy.
Mało kto był wcześniej na stypie. Ja – raz. Jak zeszedł wujek Ludek. Tylko że wtedy byłem mały, więc nie zapamiętałem, jak się odbywała taka uroczystość. Stypy po mamie nie było w ogóle. Pewnie żeby nas jeszcze bardziej nie dołować.
Przy stole oprócz mnie siedzieli Stasiek, Szczepan i Dzięcioł. W pokoju śmierdziało. Śmierdziało przygnębienie. Śmierdziało uczucie straty. Śmierdziały niepokój i żal. A dodatkowo na pewno coś z lodówki. Prąd odłączyli parę tygodni wcześniej. Włączyliśmy go dopiero po odebraniu klucza od pani Waci – jedynej sąsiadki, z którą Baśka rozmawiała w ostatnim czasie. Żeby odzyskać światło, wystarczyło podsadzić Szczepana do skrzynki, w której kluczem podgiął zamek i nie rozrywając naklejonej plomby, zmienił pozycję bezpiecznika.
No, na taką bardziej sprzyjającą.
Kolejnymi rzeczami, co cuchnęły, były na pewno nieprane od dawna firanki, koc w plamach po wszystkim i dziurawy dywan w kolorze ceglanym, którego ostatni, zaciągnięty kawałek kończył się dopiero w sieni. Wszystko śmierdziało szlugami, całymi wagonami szlugów. Inny zapach wydzielał tylko wykonany ze sznurka abażur lampki nocnej. O wiele za mocna żarówka w czasie nocnego czuwania Baśki paliła kurz, którym cały sznurek był pokryty. Nawet setka nie dawała światła przez ten wynalazek. Na złożonej wersalce siedzieli Suchy z Anką. Suchy nie był jedynym, któremu – bez jakiegokolwiek grymasu – leciały łzy po policzkach. Cała jego twarz zatrzymana była stop-klatką. Oczy wpatrywały się w punkt na ścianie. Żaden konkretny. Płynęły tylko łzy. Raz z lewej strony, raz z prawej. Anka była w ósmym miesiącu ciąży. Jedną dłonią głaskała brzuch. Drugą Suchego. Też płakała i też nie wydawała z siebie przy tym żadnego dźwięku. Z wersalki wystawał róg kołdry bez poszewki. Był różowy i całość wyglądała jak japa pluszowego psa z językiem na wierzchu. Normalnie to bym powiedział, że siedzą na psie, i pewnie zrobiłoby się wesoło. Normalnie – tak. Ale wtedy każdy oddech kłuł. Wszystkich nas bardzo mocno obejmował smutek.
Makao wystawał do połowy przez kuchenne okno. Nie widziałem, czy palił szluga, ale na stówę on też płakał. Tego dnia nikt się nie wstydził. Nikt nie chciał być twardszy. Każdy z nas przeżył śmierć kogoś bliskiego, ale na śmierć Baśki nie byliśmy gotowi.
Coś się skończyło w tamten czwartek. Ostatni czwartek października.
– Nikt nie pierdział tak jak Basia…
Nie wiem, jak powinno się zareagować na to, co powiedział Stasiek. Był dużo starszy od nas. Pierwszy gruby wyrok wyłapał, jak byliśmy jeszcze w podstawówce. Nie był jednym z nas, ale od zawsze trzymał się blisko. Nim także opiekowała się Baśka. Po zakończeniu każdego wyroku, podczas każdej przerwy w karze i na każdej przepustce pierwsze kroki kierował do niej. Zawsze witała go tymi samymi słowami: „No i co, wystarczy ci już?”. Stasiek na to raczej nie odpowiadał, żeby jej nie martwić.
W latach osiemdziesiątych, kiedy my zbieraliśmy puszki po napojach z Pewexu, Stasiek zbierał wyroki. Był raczej sumiennym hobbistą. Przykładał się i miał różne. Od najłatwiejszych do zdobycia, jak ten po palnięciu kogoś w puzon i zabraniu mu odzienia, do trudniejszych, które go klasyfikowały jako bardziej finezyjnego zbieracza. Na przykład wyrok za nielegalne wydobycie bursztynu.
Stasiek był z Ochoty. Kochał ją, nienawidził natomiast aparatu władzy. Mieszkał na Opaczewskej, przy samej psiarni. Był naszym źródłem wiedzy o życiu i najważniejszych w nim sprawach, takich jak honor, goła baba albo jak otworzyć poloneza. No pewnie, że chodziliśmy jeszcze wtedy czasami do szkoły. Ale szkoła się nami nie przejmowała, a Stasiek tak. Od małego brał każdego z nas pod skrzydła. Ja na przykład ojca nigdy nie miałem, a potem umarła moja mama. Kiedy w szkole ktoś powiedział do mnie „Siemasz, sierota”, nie poszedłem na skargę, ale Stasiek i tak się dowiedział.
Cała Opaczewska go znała i wiedziała, czym się zajmuje, kiedy akurat wolność cieszyła się nim, a on nią.
To były inne czasy i inny honor. Stasiek, ani nikt z nas, swojaka by nie trafił. Nie okradł, znaczy się.
Nie tylko u Baśki, ale i u nas Stasiek też czasami jadał. Kiedyś przyciąłem go, jak babci wciskał w rękę kaszel. Nieoficjalnie, jak zawsze mówił.
– Mały, obetnij, jaki mam sikorek…
– Twój? – pytałem.
– Nieoficjalnie… – odpowiadał.
***
Nie zareagowałem. Makao tak.
– Ja jebie, Stasiek – powiedział pod nosem, patrząc w telefon.
Makao chodził ze mną do klasy. Szkołę mieliśmy przy Korotyńskiego. Potem przy Baśniowej. Od zawsze kochał piłkę nożną. Kolekcjonował też puszki i pudełka po papierosach. Znaczy, był również w posiadaniu dwóch wyroków karnych, ale dla przyjemności to ich nie zebrał. Gdyby nie kryminał, miałby dziś za sobą karierę piłkarską. Mówiło się w okolicy, że posiada talent. Był jedynym z ekipy, który miał i ma do dziś oboje rodziców, ale nigdy nie traktował nas jak gorszych. Był takim samym znajdem z Ochoty, jak i my.
Jego mama pracowała w tym spożywczaku koło szkoły. Pasowało to nam. Pani Edzia miała jeszcze córkę, ale chyba psychiczną. Nikt jej nie widział dłużej jak chwilę, a Makao mówił o niej tylko, że nie umie słowa po polsku. Że to jakiś język zagraniczny, jakim się porozumiewa. Nie wiem, jaki był to język, ale po pierwszej sylabie leciała jej ślina z ust. Może duński. W szkole po każdym wuefie biegło się całą bandą do pani Edzi na oranżadę – taką w kolorze Rivanolu i z worka foliowego ze słomką. Jak ktoś mniej szczęśliwy w życiu bywał – dostawał bez słomki. Żeby się napić, odgryzał narożnik worka i delikatnie ściskał całość. Nie powiem. Czasami można było na ten worek przyjąć od kolegi strzała, co skutkowało lepieniem się aż do wizyty w domu po lekcjach. W szkole przecież by się nie umył, bo woda była wyłączana z racji używania jej przez uczniów do robienia potopu albo kondon-bomby. Do czego naprawdę służyła prezerwatywa, powiedział nam Stasiek. Wiadomo było, że zakłada się taki balon na fujarę przed dymaniem, żeby nie mieć dzieci. Tylko do tego dymania zostało nam wtedy jeszcze parę lat. Chociaż… mieliśmy bohatera, Dzięcioła, który jako pierwszy wsadził palec w zakamarki majtek Ady – dziewczyny, która trafiła do nas w siódmej klasie. Była dwa lata starsza i miała solidnie rozwiniętą klatkę piersiową, odwrotnie do umiejętności czytania i dzielenia przez trzy.
Dzięcioł świnią nie był – solidarnie dał każdemu palec po Adzie powąchać. Dopiero jak ktoś chciał powąchać po raz drugi, musiał dać za to Dzięciołowi fant.
Makao na temat swojego starego raczej dużo nie mówił. Wiedzieliśmy, że przegrał kiedyś w karty samochód i działkę z domkiem letniskowym, co mieli gdzieś koło Nieporętu. Natomiast mojego pseudonimu szkolnego, który zresztą posiadam do dziś, nie zawdzięczam jednak kolorowi oranżady, którą Makao przynosił od mamy ze sklepu.
To raczej inna historia. Jak mi się przypomni, to opowiem później.
***
– Co? – zapytał Stasiek, który próbował wczuć się w sytuację i jakoś zacząć wspominanie Baśki.
– Gówno. Zdrowy czeka na dole od trzydziestu minut. Miałeś po niego zejść. Dostałem smsa – odburknął Makao.
*
Zdrowy. Właśnie. Zdrowy.
Zdrowy – czyli jedyny żyjący dowód na naszą konsekwencję w działaniu. O nim zawsze konsekwentnie zapominaliśmy.
A był z nami od początku. Od urodzenia. Razem sto czterdziesta czwarta szkoła podstawowa. Razem kolonie w Kamieńczyku w lato, a zimą ośrodek dla dzieci niedożywionych w Smoszewie. Razem mecze. Razem technikum kolejowe, no, niektórzy zawodówka. Ale razem. Jedyna rzecz, jakiej nie robiliśmy ze Zdrowym, to gra w piłkę nożną, którą kochał najbardziej ze wszystkich chłopaków. Zdrowy od zawsze jeździł na wózku inwalidzkim. Dostał jakiegoś porażenia – tak nam mówili w szkole, chociaż wiedzieliśmy, że matka Zdrowego piła ruski zajzajer, jak była z nim w ciąży. Znaczy, jak miała go w brzuchu. To była Stara Ochota – mieliśmy swoje sprawy nie po to, żeby mówić o nich wszystkim, więc niech zostanie, że Zdrowy miał porażenie. Mówił normalnie, tylko dużo wolniej niż inni. My go rozumieliśmy. Trochę tak, jak się ma długo psa, to nawet jak jest w drugim pokoju, wiadomo, że chce jeść czy co innego.
Ale obce to raczej mało go rozumieli.
Zdrowy miał tylko siostrę. Ojca nie widział na własne oczy, tak samo jak ja. Kiedyś się śmialiśmy, jak nam było źle, że to może ten sam. Za Zdrowego byliśmy wszyscy odpowiedzialni, braliśmy go wszędzie. Może dlatego też tyle razy o nim zapomnieliśmy. W piątej klasie pojechaliśmy razem na mecz wyjazdowy. To nie był nasz pierwszy wspólny wyjazd, ale pierwszy raz mieliśmy pecel. Pełne kieszenie, bo akurat wyszedł Stasiek. Miał do sprawy jakiegoś typa, co to o nim zapomniał na śmierć, pytany przez sędziego. „W życiu Warszawy wysoki sądzie. Sąd mie zna, nie tylko z widzenia. Ja zawsze pracuje jak samotny wilk z tych opowiadań, co byli lekturami”.
To raczej nie z dobrego serca Stasiek posiadał wrodzone zaniki pamięci. Opylało się to po prostu, bo za każden uratowany rok, który Stasiek za kogoś wypierdział, ustanawiał ekwiwalent. W posiadanie takiego właśnie wynagrodzenia wszedł wówczas, kiedy zabrał nas na mecz.
Nie o bilety czy klasę pośpiechu tu chodziło. Pociągi wtedy bez względu na miejsce trzęsły człowiekiem, jakby go grypa dopadła albo za długo na jeziorku w upale i pełnym słońcu bawił. Biletów na mecz także potrzebował tylko ten, który je zbierał. Milicji z nami jeździło raczej dużo, ale nie na tyle, żeby pilnować i tych na stadionie, i tych, co z powodu braku legalnej wejściówki czekali za siatką.
Pieniądze wtedy wydaliśmy na piwo. Owszem. Owszem, było go całkiem sporo. Na tyle, że wracając z południa Polski, Stasiek i Makao wysiedli niechcąco w Łodzi. Ja w Błoniu. Reszta chłopaków na Zachodniej, a Zdrowy w ogóle. Jego, śpiącego, znalazł konduktor na bocznicy za Toruniem.
Śmiechu mieliśmy mniej, jak trzeba go było odebrać. Wiadomo to raczej każdemu, że jak się na wózku jeździ, to trudno się odpryskać czy załatwić wszystko inne. No i oczywiście Zdrowy walił w portki. Jak przyjechaliśmy po niego taksówką do tego Torunia, to okazało się, że go całkiem nieźle czuć. Kierecha miał dostać dwa miliony za kurs.
Spokojnie. Dwa miliony starych. Ale jak podjechaliśmy wózkiem pod fiata, to wyskoczył do nas, ze łzami prosząc, żeby nie pakować jednak Zdrowego, bo mu żona więcej nie wlezie do środka. Nawet mówił, że ma wesele córki w sobotę i że kurs mamy za friko. Prawie płakał. Nazywał się Tadek. Też był z Ochoty. Sporadycznie przychodziliśmy do niego na słup w odwiedziny, żeby dla śmiechu wyganiać taksówkarzy z innych dzielnic. Za taką pomoc Tadek woził nas po kosztach. Swoich kosztach. Cała ta sytuacja najmocniej bawiła Zdrowego. Wszyscy mieliśmy potwornego kaca i nawet najmniejszy podmuch wiatru od wózka powodował u nas cofkę albo wręcz pawia, a u Zdrowego kompulsywne wybuchy śmiechu. Do Warszawy wróciliśmy późno w nocy. Zabrała nas ciężarówka przewożąca deski. Stasiek siedział w szoferce. My ze Zdrowym na pace. Podróż zwróciła się w zasadzie jak każdy nasz interes. Za ciężarówkę Stasiek zapłacił milion, ale przy wysiadaniu zawinął chamowi kożuch, gdy ten zamykał tylną klapę, szarpiąc zardzewiały zamek. Potem – wiadomo – kożuch w krzaki i wszyscy machaliśmy mu na odjazd. Aż zniknął na światłach przy Wery Kostrzewy.
Po każdej takiej eskapadzie, bez względu na stan, Zdrowego zostawialiśmy pod drzwiami i zawiadamialiśmy jego siostrę Legią, że przesyłka dostarczona. Siostra nienawidziła nas z całej kosmicznej siły, jaką zna fizyka, dlatego po ostatniej nucie wydawanej przez stary dzwonek trzeba było się zrywać, ile sił w nodze. Biegałem najwolniej, więc to zawsze mnie widziała na końcu i czule żegnała:
– Rivanol, ty kurwo, frajerze, żebyś nogę złamał!
Najstarsza prawda na świecie mówi, że damskie się nie liczy, więc od małego mieliśmy ubaw po pachę, kiedy Zdrowa nam ubliżała. Na imię miała Karina. Na Ochocie mieszkałem od urodzenia i nigdy nie słyszałem, żeby ktoś o niej albo do niej mówił po imieniu, nawet jak się pomylił.
Nie łatwo śmigać na osiedlowej ksywce, jeżeli okoliczności, w jakich się ją otrzymało, za wszystkie skarby chciałoby się zapomnieć.
Nie przypominam sobie z dzieciństwa ciepłych ubrań na zimę. Pamiętam raczej zmarznięte stopy, bitwy na bryły lodowe, śnieżki z ukrytymi w środku kamieniami. Pamiętam latanie co parę minut do zsypu, żeby przytulić się do ciepłej rury kanalizacyjnej. Babcia dbała, żebym miał co roku nowe rękawiczki. Robiła je na drutach. Coś było jednak w nich dziwnego. Czasami się popruły, a czasami któraś ginęła w niewyjaśnionych okolicznościach, zanim jeszcze na Szczęśliwicach spadł pierwszy śnieg. Jednego roku ich po prostu ani razu nie założyłem. Kolorów raczej nie było jak wybrać, więc babcia brała to, co mieli akurat pod halą albo na bazarku. Tamtego roku w nadmiarze były tylko biały i niebieski. Nie do przyjęcia dla chłopaka z Warszawy. Wolałem, żeby mi z zimna palec odpadł.
Na wiosnę czekaliśmy od pierwszego dnia jesieni, w którym zamykano basen na Warszawiance. Wiadomo, że człowiek nie gapa i wszelkie kąpieliska w mieście oraz poza nim znał co najmniej tak, jak powinien znać tabliczkę mnożenia po szkole podstawowej. Czerniaków. Zalesie. Baseny Wisła. Polonez. Inflancka. Kawęczyn. Nie jeździliśmy tylko na piekiełko pod Piaseczno, bo tam kiedyś trupa baby znaleźli. W sumie szkoda, bo podróż tam odbywała się trolejbusem linii 51. Jazda nim nie różniła się praktycznie niczym od jazdy zwykłym autobusem. Tyle że była tylko jedna taka linia. Więc jak ktoś nie miał okazji skorzystać wcześniej, to słysząc opowieść o podróżowaniu trolejbusem, od razu wyobrażał sobie egzotyczną przygodę.
Warszawiankę otwierali na Dzień Dziecka. Jasna sprawa, że sezon na kajaki, kraula po warszawsku, skok na bombę albo salto mortalez zaczynał się dużo wcześniej. Moja historia wiąże się z wypadem nad oczko wodne za Królikarnią. Imieniny mam w kwietniu. Parę tygodni wcześniej w paczce darów z kościoła dostałem spodenki na wuef. Sportowe. Miały wyhaftowany napis DDR, herb z młotkiem na nogawce i metalowy rozporek. Dziwna była ta niemiecka moda, ale w szkole każdy mi ich zazdrościł. Kochałem je, ale tylko na początku, bo szybko poczułem, że ten suwak obciera mi fujarę. Oczywiście były za fajne, żeby ich nie nosić, nawet jak było coraz gorzej. Przy sikaniu piekło mnie tak, że trudno było wytrzymać. Słysząc przez drzwi kibla moje jęki, babcia krzyczała, żebym natychmiast wyłaził, bo oślepnę. Żeby mnie uwierzyła, że nie szarpałem gruszki, musiałem pokazać dowód rzeczowy. Kawa na ławę. Babcia na wszystko miała leki, maści i tabletki. Dzięki babci ja z kolei miałem największą od Racławickiej do placu Narutowicza kolekcję kapsli po maści tygrysiej. Później te kapsle wymieniłem na łuski po nabojach od karabinu, do których z chłopakami wsypywaliśmy saletrę, siarkę oraz wszystko, co mogło pierdyknąć. Na pirotechnice znał się najlepiej ślepy Bogdan, syn dozorcy. Z ojcem łowili ryby na święta tylko na karbid. Bogdan zginął porażony prądem na budowie metra gdzieś na Ursynowie, jak byliśmy w ósmej klasie. Jego ojciec umarł rok później, kiedy wybuchł mu w piwnicy gąsior ze spirytusem. Podobno się zjarał tak, że w całej kamienicy śmierdziało ogniskiem. Nie czułem tego, bo byłem wtedy na koloniach.
Przez wiele lat podejrzewałem też babcię, że kolekcjonuje bandaże. Używała ich do wszystkiego. Latem na balkonie przywiązywała nimi pomidory do tyczki. Zimą farbowała je gencjaną i robiła łańcuchy na choinkę.
Na obtarcia babcia kazała mi przez kilka dni moczyć fiuta w szklance z jakimś lekarstwem. Czy pomogło na fujarę? Tego nie pamiętam. Na pewno pomogło na popularność. Nikt się nikogo nie wstydził, kiedy nad jeziorkiem przebieraliśmy się w kąpielówki. Każdy miał je skitrane tak, żeby rodzice, czy w moim przypadku babcia, nie znaleźli ich, kiedy wychodziliśmy do szkoły. No i ku wielkiej radości chłopaków majtki ściągnąłem i ja, a fiuta miałem świecącego na fosforyzujący kolor żółty. Na początku walczyłem jeszcze z nimi, opowiadając, ile dobrego może zrobić okład z Rivanolu bez względu na jaką część ciała się go przyłoży… Chłopaki ze śmiechu powpadały do wody, a ja zostałem z tym Rivanolem do dziś.
***
– Dobra, już złażę. Zamawiamy coś do szamunku? W końcu stypa to tak jak imieniny, tylko smutne – powiedział Stasiek.
– Łysy ma przyjechać, jak skończy, to może coś zawinie z tyrki – dorzucił Suchy. – Ja nie, ale Anka na stówę coś zje – dodał. Chłopaki mu przytaknęli. Wiadomo. Na ciąży znaliśmy się najlepiej. Znaczy, na wszystkim, w tym na fakcie, że w ciąży zawsze się jest głodnym. Tylko sprawa wyglądała akurat tak, że głodni byliśmy my, a Ance chciało się rzygać od tego smrodu, ale tutaj, na Ochocie, trzymaliśmy się razem, więc przytaknęła i ona.
– Łysego to ja ostatni raz widziałem w szkole – pociągnąłem temat.
Nie wiem dokładnie, czy dzień był tak smutny, czy chodziło o październik, a może o to, że wszyscy wczoraj pili. Bez Anki, oczywiście. Ale już któryś raz coś powiedziałem i nikt nie zareagował. W sumie odezwałem się tylko po to, żeby było jak najmniej ciszy.
– Leon, brat Łysego, też mieszka w Anglii – po dłuższej chwili odezwała się Anka.