Będzie dobrze - Kern Aleksandra - ebook + audiobook + książka

Będzie dobrze ebook i audiobook

Kern Aleksandra

3,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W życiu Eli, studentki wkraczającej w dorosłość, wszystko wydaje się tracić sens. Dziewczyna zmaga się z dziwną i nieuleczalną chorobą, której żaden lekarz nie potrafi zdiagnozować. Dni mijają, badania się mnożą, a szansa na wyleczenie tydzień po tygodniu staje się mniejsza. 

 

W tym trudnym momencie pojawia się tajemniczy chłopak, podający się za asystenta Śmierci. Oferuje dziewczynie coś, czego nikt inny nie potrafił jej dać – nadzieję. Jego obecność powoduje jednak, że granice między życiem a śmiercią zlewają się w niejasny obraz. 

 

Czy Ela zdoła uwierzyć w niewiarygodne zdolności przystojnego kolegi? Czy razem rozwiążą tajemnicę jej choroby i odnajdą drogę do uzdrowienia?

 

Sugerowany wiek czytelników: 15+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 9 min

Lektor: Julia Rosnowska
Oceny
3,1 (34 oceny)
6
7
9
9
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nesaa

Dobrze spędzony czas

Główna bohaterka cierpi na chorobę której żadnen lekarz nie wyleczył. Tajemnicza choroba sprawia, że dziewczyna traci nadzieję. Pewnego dnia dostaje dziwną wiadomość od chłopaka który podaje się za asystenta śmierci. Daje jej nadzieję na wyzdrowienie, ale czy to takie proste ? Każdy z nas mierzy się z czymś trudnym, ale tylko nieliczni dają radę bez zadrapania. Powieść autorki Aleksandry Kern pokazuje nam jak wygląda życie osób w szpitalu. Z czym muszą się mierzyć, co muszą przechodzić. Ciągłe badania, nieznośni współlokatorzy i okropne jedzenie. Mimo pomocy jaką dostajemy, często można usłyszeć „przykro mi ale…”. Złe wiadomości przychodzą bardzo łatwo ale to od nas zależy co zrobimy z tym dalej. Ela odkąd zachorowała chodziła od jednej do drugiej kliniki. Mimo niepowodzenia w leczeniu , nie poddawała się i szukała lekarza który jej pomoże. To opowieść o silnej, odważnej dziewczynie z problemami. A ostatnią jej nadzieją jest asystent śmierci. Autorka idealnie się spisała pisząc tą k...
00
Goldygirl

Z braku laku…

Nie wrócę do niej.
00
ShineOfTheBook

Dobrze spędzony czas

Piękna historia o trudach życia w chorobie, o szczęściu w nieszczęściu i jak łaskawy może się okazać los i życiu ulotnym jak chwila lecz mimo przeciwności musimy wierzyć, że przyjdzie coś co wyciągnie nas z tego bagna w którym stoimy po uszy a rękę poda nam ktoś kogo nie znamy i kogo być może za chwilę i tak zapomnimy… także czy warto czytać tą książkę? Tak, ale zaopatrzcie się w ciasteczka kokosowe…
00
Aleksandra9997

Nie polecam

Jak na książkę zaklasyfikowaną jako literatura obyczajowa/romans (Lubimyczytać.pl) czy nawet jako YA cała historia jest zbyt dziecinna. Fabuła miała jakiś potencjał, ale został on całkowicie niewykorzystany. Wykreowany świat trąci kiczem, jest niedopracowany. Zakończenie nadchodzi szybko i bez komplikacji co czyni książkę przewidywalną i nudną. Książka dobra dla 12 latków (maxymalnie).
00
flaberka

Nie oderwiesz się od lektury

mi sie podobala
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2023
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Syl­wia Droż­dżyk-Reszka
Ko­rekta: Ilona Drobna
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Iza­bela Sur­dy­kow­ska-Ju­rek
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-67173-72-8
Gdańsk/War­szawa 2023
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Jaki po­wi­nien być ten pierw­szy raz? Ma­giczny? Nie­za­po­mniany? Cu­downy? Spon­ta­niczny? A może za­pla­no­wany co do każ­dej se­kundy? Za­pewne ilu lu­dzi, tyle po­ten­cjal­nych okre­śleń i ocze­ki­wań.

Mnie ma­rzy się wer­sja z wszyst­kimi moż­li­wymi do­dat­kami, ocie­ra­jąca się o kicz i tan­detę. W pa­kie­cie więc roz­rzu­cone płatki róż, aro­ma­tyczne świece i na­stro­jowa mu­zyka w stylu so­und­tracku z Pięć­dzie­się­ciu twa­rzy Greya. Wi­sienką na tor­cie by­łoby to­wa­rzy­stwo księ­cia na bia­łym ko­niu, który już od progu chwy­ciłby mnie w swe silne ra­miona i za­sy­pał li­ta­nią kom­ple­men­tów. Naj­le­piej, by wy­bra­niec, oprócz daru prze­ma­wia­nia, od­zna­czał się jesz­cze mu­śniętą słoń­cem skórą, ciem­nymi oczami i iro­nicz­nym po­czu­ciem hu­moru.

Je­dyną ugodą, na którą mogę pójść – gdyby oka­zało się, że mój uko­chany ma upiorne uczu­le­nie – jest za­stą­pie­nie ko­nia dra­pież­nym mo­to­cy­klem. No do­brze, mo­żemy też po­dró­żo­wać ja­kimś spor­to­wym sa­mo­cho­dem, sły­szal­nym z od­le­gło­ści ki­lo­me­tra i zwra­ca­ją­cym uwagę.

Brzmi jak sce­na­riusz kiep­skiego se­rialu, któ­rego fa­buła jest tak prze­wi­dy­walna, że od pierw­szego od­cinka wia­domo, jak się skoń­czy? Lata po­chła­nia­nia sła­bego fan fic­tion i czy­ta­nia ko­lo­ro­wych pi­se­mek zro­biły swoje.

Moje ży­cie nie jest nie­stety vlo­giem z Tik­Toka, dla­tego temu dniu, z za­ło­że­nia wy­jąt­ko­wemu, da­leko jest do miana lu­kro­wego. Po­wie­dzia­ła­bym ra­czej, że przy­po­mina swoj­ski ka­pu­śniak albo pie­rogi z pod­rzęd­nego baru szyb­kiej ob­sługi. I to te nad wy­raz mdłe, od­grzane w mi­kro­fali zbyt wiele razy i z ta­jem­ni­czym pre­zen­tem w środku, w po­staci czy­je­goś włosa...

Stycz­niowa aura nie na­straja ani tro­chę opty­mi­stycz­nie. Zimno, szaro i po­nuro – to nie tylko opis wa­run­ków po­go­do­wych, ale także mo­jego sa­mo­po­czu­cia. Świa­do­mie po­zwa­lam, by prze­ra­że­nie po­ło­żyło na mnie swoje ośli­zgłe macki i we­ssało do czar­nej dziury roz­pa­czy. Naj­chęt­niej owi­nę­ła­bym się uko­chaną koł­drą, na któ­rej wid­nieją sze­roko uśmiech­nięte ana­nasy, i udała, że nie ma mnie w domu.

Prze­cież ro­bi­łam tak już wiele razy wcze­śniej...

Moje po­liczki, na co dzień upior­nie blade, za­czy­nają na­bie­rać nie­zdro­wych ru­mień­ców, a w prze­łyku po­ja­wia się gula, któ­rej nie je­stem w sta­nie zni­we­lo­wać. Stres zu­peł­nie od­cina mi moż­li­wość ra­cjo­nal­nego my­śle­nia i jak za­wsze za­mie­nia w bez­myślną i prze­ra­żoną dziew­czynkę. Gdyby nie ten stres, je­stem świę­cie prze­ko­nana, że już dawno pod­bi­ła­bym świat, a w po­koju, na jed­nej z pó­łek, trzy­mała Na­grodę No­bla. Nie­stety za­miast me­dali czy tro­feów stoi tam pu­dełko z ko­ko­so­wymi cia­stecz­kami, któ­rymi za­ja­dam się w chwi­lach naj­więk­szej grozy. Czyli, pa­trząc obiek­tyw­nie, prak­tycz­nie za­wsze.

Prze­ra­że­nie jest u mnie sta­nem sta­łym. Wzbu­dza je wcho­dze­nie w in­te­rak­cje z ob­cymi, wi­dok wło­cha­tych pa­ją­ków czy też in­for­ma­cja o braku po­łą­cze­nia in­ter­ne­to­wego w mo­men­cie, gdy mam do obej­rze­nia naj­now­szy od­ci­nek ulu­bio­nego se­rialu.

Nie ma co, uro­dzona ze mnie Gry­fonka.

Obecna sy­tu­acja ma się ni­jak do wstręt­nych zwie­rząt czy też pro­ble­mów ty­po­wej fan­girl. Pew­nie dla­tego za­czy­nam drżeć co­raz bar­dziej i przy­po­mi­nam osobę w trak­cie ja­kie­goś ataku. Prze­waż­nie za­czyna się to dość nie­win­nie – od stóp, które na­gle żyją wła­snym ży­ciem, a po­tem, nie wia­domo kiedy, drgawki roz­prze­strze­niają się na nogi i po­zo­stałe czę­ści ciała. Nie mija na­wet kwa­drans, a cała pod­ska­kuję.

Sek­sow­nie, prawda?

Ada­mowi wy­daje się to na szczę­ście nie prze­szka­dzać. Przy­pusz­czam, że być może na­wet lekko go śmie­szy, ale jest zbyt do­brze wy­cho­wany, by dał coś po so­bie po­znać. Praw­dziwy ry­cerz, któ­rego każda dziew­czyna prze­su­nę­łaby na Tin­de­rze w prawo.

Je­śli cho­dzi o jego urodę, można po­wie­dzieć, że spraw­dza się tu stare przy­sło­wie, we­dług któ­rego męż­czy­zna po­wi­nien być cho­ciaż tro­chę ład­niej­szy od dia­bła. Ma szczu­płą twarz, po­krytą gru­bym, ciem­nym za­ro­stem, roz­ło­ży­ste brwi i spo­rych roz­mia­rów nos z lek­kim gar­bem. Nie na­leży do przy­stoj­nych, ale ze mnie rów­nież nie jest żadna miss, więc gładko prze­ły­kam tę ko­lejną zmianę w pla­nie. Za­miast na li­ście rze­czy do od­ha­cze­nia, sku­piam się na pod­trzy­ma­niu roz­mowy, mam­ro­cząc coś o czy­ta­nym nie­dawno kry­mi­nale. Jed­no­cze­śnie pró­buję spiąć ogni­ste włosy w wy­so­kiego ku­cyka, ale chyba ani sty­li­zo­wa­nie fry­zury, ani pro­wa­dze­nie dys­ku­sji nie idą mi zbyt do­brze. Na szczę­ście mój pan ide­alny przej­muje ini­cja­tywę.

– Po­łóż się, pro­szę.

Naj­wy­raź­niej od razu prze­cho­dzimy do rze­czy, od­kła­da­jąc na bok wsze­la­kie kon­we­nanse. Re­lak­su­jący ma­saż? Wspólne kar­mie­nie się tru­skaw­kami w cze­ko­la­do­wej po­le­wie? Na­stępne punkty z li­sty sy­pią się jak je­dynki po nie­za­po­wie­dzia­nej kart­kówce. By wy­peł­nić cho­ciaż jedno z po­sta­no­wień, przy­gry­zam wargę i wzdy­cham do swo­jej we­wnętrz­nej bo­gini.

Do­cho­dzę do wnio­sku, że speł­nie­nie jego po­le­ce­nia jest naj­lep­szym, co mogę w tej sy­tu­acji zro­bić, więc wy­łą­czam my­śle­nie i po­woli się kładę.

Łóżko jest prze­szy­wa­jąco lo­do­wate, na do­da­tek ka­ry­ka­tu­ral­nie wą­skie. Li­czę na to, że gdy­bym spa­dła, ry­cerz szybko chwy­ciłby mnie w ra­miona.

– Po­daj mi rękę.

Wy­su­wam dłoń, a gula w gar­dle, jak na za­wo­ła­nie, ura­sta do mon­stru­al­nych roz­mia­rów. Prze­ły­kam co­raz in­ten­syw­niej, za­kła­da­jąc, że je­śli tego nie zro­bię, po pro­stu się udu­szę.

Jest to rów­nie po­mocne, co po­wie­dze­nie oso­bie z de­pre­sją, by po­pa­trzyła na świat nieco bar­dziej opty­mi­stycz­nie.

– Zimno ci? – pyta, do­strze­ga­jąc drże­nie mo­jego ciała. Jego dłoń epa­tuje przy­jem­nym cie­płem i za­chęca do po­głę­bie­nia kon­taktu, pod­czas gdy moja przy­po­mina koń­czynę wy­cią­gnię­tego z wody to­pielca.

– Nie. Po pro­stu bar­dzo się de­ner­wuję.

– Na­prawdę? Prze­cież nie ma czym.

Ła­two mu mó­wić. Gdy­bym była tak do­świad­czona jak on, za­pewne po pro­stu rzu­ci­ła­bym się na łóżko, przyj­mu­jąc bez mru­gnię­cia okiem wszystko, co dla mnie przy­go­to­wał.

Ale je­stem w tym nowa.

– Wszystko bę­dzie do­brze, po pro­stu po­stę­puj zgod­nie z mo­imi po­le­ce­niami.

Otwie­ram usta, by po­twier­dzić, ale on w tym mo­men­cie nie­spo­dzie­wa­nie je przy­sła­nia. Może to i le­piej. Przy­naj­mniej w ta­kim sta­nie nie po­wiem już ni­czego głu­piego.

– Troszkę ją roz­chylę, w po­rządku? – pyta, uwal­nia­jąc na chwilę moje usta i kie­ru­jąc uwagę na moje ubra­nie.

Po­ta­ku­jąco ki­wam głową. Ry­cerz sięga więc w kie­runku mo­jej gra­na­to­wej bluzki i spraw­nie ją pod­ciąga. Mu­śnię­cie jego dłoni jest tak sub­telne i de­li­katne, że pra­wie w ogóle tego nie re­je­struję.

Je­żeli można umrzeć z prze­ra­że­nia, wła­śnie je­stem na naj­lep­szej dro­dze. A je­śli nie jest to fi­zycz­nie moż­liwe... cóż, Księgo Gu­in­nessa, oto nad­cho­dzę, z no­wym, naj­głup­szym z moż­li­wych re­kor­dem. Li­czę na to, że za swoje osią­gnię­cie do­stanę przy­naj­mniej ja­kiś nie­wielki or­der, który będę mo­gła po­sta­wić na półce obok ko­ko­so­wych cia­ste­czek.

To zna­czy, moi ro­dzice po­sta­wią, bo, gdy zgarnę na­grodę za naj­głup­szy zgon, ra­czej nie będę w sta­nie zro­bić tego sama.

– ...po­dać pro­po­fol.

To ostat­nie, co sły­szę, za­nim za­pa­dam w nar­ko­tyczny sen.

1

Otwie­ram po­woli oczy. Moje po­wieki są tak cięż­kie, że utrzy­ma­nie ich w gó­rze jest prak­tycz­nie nie­wy­ko­nalne. Gdyby nie fakt, że nie piję al­ko­holu, po­my­śla­ła­bym, że spę­dzi­łam ostat­nie go­dziny na za­kra­pia­nej im­pre­zie, ra­cząc się wszyst­kim, co stało na stole.

A może to grzybki czy coś w tym stylu? Ale czy one nie po­winny mi dać kopa, za­miast za­mie­nić w okla­płego ziem­niaka?

Uh, gdy­bym tylko uwa­żała na lek­cjach che­mii, pew­nie bym wie­działa. Pani Mar­czew­ska może nie była naj­lep­szą na­uczy­cielką, ale przy­naj­mniej zro­biła nam kie­dyś po­ga­dankę na te­mat nar­ko­ty­ków i ich szko­dli­wo­ści. Szkoda, że za­miast słu­chać, oglą­da­łam wtedy anime na te­le­fo­nie...

No nic. Czasu nie cofnę. Za­miast tego, do­brze by­łoby się tro­chę ogar­nąć i przy­po­mnieć so­bie, co się do­kład­nie wy­da­rzyło. W tym celu za­prze­staję prze­rzu­ca­nia się ko­lej­nymi bez­sen­sow­nymi my­ślami, prze­su­wam wzro­kiem z le­wej na prawą i... auć!

Biel do­słow­nie wy­pala mi oczy. Ja­śniej­szego od­cie­nia już chyba nie mieli. Co to ma niby być? So­la­rium?

Oby nie! Moja blada, pie­go­wata skóra nie wy­trzy­muje w słońcu na­wet mi­nuty, nie wspo­mi­na­jąc o peł­nej se­sji w świe­tle lamp. Gdy­bym tylko miała przy so­bie krem z fil­trem...

A może mam? W mo­jej to­rebce, przy­po­mi­na­ją­cej wiel­ko­ścią kosz na śmieci, znaj­dzie się do­słow­nie wszystko. Stare bi­lety? Pro­szę bar­dzo. Grze­bie­nie? Nie ma pro­blemu. Bułka z szynką, która już do­słow­nie sama cho­dzi? Ja­sne, czę­stuj się, o ile nie straszne ci pro­blemy żo­łąd­kowe.

Z pew­no­ścią mam więc też ja­kiś krem albo coś w tym ro­dzaju.

Uno­szę dłoń, za­sta­na­wia­jąc się, jak niby mam zna­leźć co­kol­wiek, bę­dąc jed­no­cze­śnie ośle­piona bielą, ale szybko oka­zuje się, że to moje naj­mniej­sze zmar­twie­nie. Pro­blem w tym, że moja ręka jest tak ospała i ciężka, jakby zu­peł­nie nie na­le­żała do mnie.

No pięk­nie.

Z oczy­wi­stych wzglę­dów po­pa­rze­nia sło­neczne scho­dzą te­raz na drugi plan, ro­biąc miej­sce py­ta­niu: co tu się wy­pra­wia?

Ktoś mnie odu­rzył? Ale w ja­kim celu? Nie mam żad­nych kosz­tow­no­ści ani ni­czego ta­kiego. Mimo że moja torba spra­wia wra­że­nie su­per­wy­po­sa­żo­nej, w więk­szo­ści są w niej same śmieci.

A może to próba gwałtu? Tyle się te­raz o tym mówi... Wy­star­czy chwila nie­uwagi, pod­czas któ­rej ktoś wsy­pie coś do drinka, i jest już po wszyst­kim.

Ale niby jak, skoro nie by­łam na żad­nej im­pre­zie. To zna­czy, nie pa­mię­tam tego, co działo się wcze­śniej, ale znam sie­bie aż za do­brze, by wie­dzieć, że spę­dzi­łam ten czas, le­żąc w łóżku i je­dząc ko­ko­sowe cia­steczka.

Chyba że... to one są pro­ble­mem.

Mama za­wsze po­wta­rza, że­bym nie ja­dła ich w ta­kich ilo­ściach, bo kie­dyś coś mi się sta­nie. Ni­gdy nie do­pre­cy­zo­wała, co do­kład­nie ma na my­śli, ale może cho­dziło jej o by­cie upro­wa­dzoną, a nie tylko o cu­krzycę.

Łzy gro­ma­dzą mi się w ką­ci­kach oczu. Nie pła­czę z bez­sil­no­ści, ale ta biel... to dla mnie zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele.

– Pani Elż­bieto, jak tam?

Za­raz, za­raz, czy ktoś... mówi do mnie?

Roz­glą­dam się jesz­cze bar­dziej roz­pacz­li­wie niż wcze­śniej. Od­da­ła­bym te­raz do­słow­nie wszystko, by zo­ba­czyć coś poza nie­prze­nik­nioną bielą i dziw­nymi, mi­ga­ją­cymi mi przed oczyma świa­tłami.

Że też moje oczy mu­siały się ze­psuć aku­rat te­raz!

– Tak ja­koś... dziw­nie... – od­po­wia­dam.

Nie chcę, by ko­bieta so­bie po­szła i zo­sta­wiła mnie tu samą. Może po­win­nam jej o wszyst­kim po­wie­dzieć? Tylko jak, skoro zu­peł­nie ni­czego nie pa­mię­tam, skoro w mo­jej gło­wie pa­nuje pustka...

– To nor­malne. Pro­szę od­po­czy­wać.

Nor­malne? Za­leży dla kogo, bo na pewno nie dla mnie! Za­mie­rzam za­rzu­cić ją ri­po­stą roku, ale... słowa grzę­zną mi w gar­dle.

Ogar­nij się, Elka, bo ina­czej ni­gdy stąd nie wyj­dziesz!

Mrużę oczy, sta­ra­jąc się tym sa­mym wy­ostrzyć wzrok. To te­raz mój prio­ry­tet. Dzięki temu będę mo­gła zo­ba­czyć, gdzie tak na­prawdę się znaj­duję, i tym sa­mym zde­cy­do­wać, co da­lej.

Po­cząt­kowo nie przy­nosi to żad­nego efektu, a świat w dal­szym ciągu jest nie­wy­raźną plamą. Po chwili jed­nak... za­czy­nają po­ja­wiać się pierw­sze roz­ma­zane kształty!

Spo­dzie­wam się, że do­strzegę wnę­trze klubu, loże z ogrom­nymi so­fami, a może na­wet sta­no­wi­sko di­dżeja, ale pierw­sze, co wi­dzę, to umy­walka.

To już zu­pełne prze­gię­cie.

Wpa­truję się w nią in­ten­syw­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy jest wy­two­rem mo­jej wy­obraźni. Jak na złość nie znika, cały czas tkwiąc przy­śru­bo­wana do ściany.

Wszystko wska­zuje na to, że je­stem w ła­zience. Ale czy na pewno? Prze­su­wam wzro­kiem w po­szu­ki­wa­niu ka­biny prysz­ni­co­wej, wanny albo cho­ciaż se­desu, nie do­strze­gam jed­nak żad­nej z tych rze­czy.

Za­miast nich na pierw­szy plan wy­suwa się łóżko.

Nie umiem już stwier­dzić, co jest praw­dziwe, a co dzieje się wy­łącz­nie w mo­jej gło­wie. Nic tu do sie­bie nie pa­suje.

A może to ja­kieś no­wo­cze­sne bu­dow­nic­two, w któ­rym nie ma żad­nych ścian? Za­miast kilku po­miesz­czeń ma się więc jedno, ogromne. Pew­nie po­zwala to za­osz­czę­dzić pie­nią­dze, które nor­mal­nie wy­da­łoby się na do­dat­kowe pary drzwi, ce­ment i na to, co tam jesz­cze używa się w bu­dow­lance.

Im­preza nie musi się prze­cież od­by­wać wy­łącz­nie w klu­bie. Wiele osób de­cy­duje się na zor­ga­ni­zo­wa­nie do­mó­wek, li­cząc na więk­szą swo­bodę i mniej­sze koszty. Może i w tym przy­padku tak było? Być może któ­ryś z daw­nych zna­jo­mych wy­słał mi za­pro­sze­nie, a ja – kie­ro­wana głu­potą – na nie przy­sta­łam. Pew­nie są­dzi­łam, że wyj­ście poza strefę kom­fortu to naj­lep­sze, co mogę zro­bić. Jak wi­dać, my­li­łam się, i to dość srogo.

Po­wra­cam wzro­kiem do łóżka. Nie wy­gląda na su­per­wy­jąt­kowe. Jest dość pro­ste i za­kryte białą po­ścielą, która...

Och, naj­wy­raź­niej nie tylko ja od­pa­dłam pod­czas za­bawy.

Na łóżku na­prze­ciwko mnie skrywa się ko­lejny im­pre­zo­wicz, dla któ­rego tempo oka­zało się zbyt szyb­kie. Cie­kawe, czy jemu też do­sy­pali ja­kichś pi­gu­łek, czy po­wa­liła go zbyt duża ilość al­ko­holu.

Uno­szę głowę, by móc mu się le­piej przyj­rzeć. Nie jest to jed­nak zbyt roz­sądne po­su­nię­cie. Nie dość, że w dal­szym ciągu wi­dzę wy­łącz­nie jego ja­sne, skłę­bione włosy, to jesz­cze mo­men­tal­nie za­czyna mi się krę­cić w gło­wie.

No i je­stem ta­aaka zmę­czona!

– Wszystko w po­rządku? – Przy­ja­zny głos od­rywa mnie od prze­my­śleń.

Tym ra­zem nie po­zwa­lam się za­sko­czyć. Prze­no­szę spoj­rze­nie z łóżka i kie­ruję je na sto­jącą obok mnie ko­bietę. Spo­dzie­wam się sza­lo­nego mon­strum, które dla roz­rywki po­rywa nie­win­nych lu­dzi, ale nie mogę być w więk­szym błę­dzie. Moja roz­mów­czyni wy­daje się na­prawdę sym­pa­tyczna. Ma na so­bie zie­lony kom­plet, skła­da­jący się z luź­nej bluzy i lekko roz­sze­rza­nych spodni, a jej włosy mie­nią się róż­no­rod­nymi od­cie­niami brązu.

– Uh... chyba tak, ale... je­stem strasz­nie słaba i kręci mi się w gło­wie.

– Pro­szę jesz­cze spo­koj­nie le­żeć – mówi z sze­ro­kim uśmie­chem.

Chyba moja od­po­wiedź ją za­do­wo­liła.

Szkoda, że tego sa­mego nie mogę po­wie­dzieć o so­bie. Je­stem co­raz bar­dziej roz­cza­ro­wana tym, co się do­okoła mnie dzieje. I przede wszyst­kim ze mną.

Pla­nuję za­py­tać ją, gdzie do­kład­nie je­stem, ale jest już za późno. Za­nim po­dej­muję de­cy­zję, ko­bieta znika z mo­jego pola wi­dze­nia.

Znowu zo­staję w to­wa­rzy­stwie umy­walki i im­pre­zo­wi­cza na łóżku.

Spo­glą­dam ba­daw­czo w jego kie­runku, ale wciąż leży w tej sa­mej po­zie. Ra­czej nie bę­dzie zbyt po­mocny.

Prze­su­wam wzro­kiem da­lej, za­trzy­mu­jąc go na trzech do­dat­ko­wych łóż­kach. Te są nie­stety pu­ste.

Nie py­tam już na­wet, co tu ro­bią, bo to chyba nie ma sensu. Mu­szę za­ak­cep­to­wać fakt, że zna­la­złam się na dzi­wacz­nej im­pre­zie, która od­bywa się w ła­zienko-sy­pialni.

Za­in­try­go­wana, uno­szę głowę nieco wy­żej. Ma­newr ten po­wo­duje, że po­miesz­cze­nie w jed­nej chwili prze­chyla się w lewo.

No tak, za­po­mnia­łam!

Nie wy­ko­ny­wać żad­nych gwał­tow­nych ru­chów. Gdy­bym miała dłu­go­pis, za­pi­sa­ła­bym to so­bie na ręce, jak za sta­rych do­brych cza­sów. Gdy by­łam młod­sza są­dzi­łam, że to re­we­la­cyjna me­toda na ukry­cie ściągi. Jak się można do­my­ślić, była na­prawdę do bani.

Oprócz łó­żek do­strze­gam duże szafy na końcu po­miesz­cze­nia i dziwne urzą­dze­nia, przy­po­mi­na­jące mi­ni­kom­pu­tery. Od­ru­chowo my­ślę o spraw­dze­niu In­sta­grama, ale z tego, co wi­dzę ich ekrany są wy­łą­czone, więc pew­nie nie by­łoby to moż­liwe. Poza tym – zna­jąc moje szczę­ście – WiFi i tak jest chro­nione ha­słem, i to tym z ga­tunku dłu­gich i skom­pli­ko­wa­nych.

– Pa­nie Zbi­gnie­wie, jak tam? Wszystko do­brze?

Nie wie­dzieć kiedy ko­bieta w zie­lo­nym kom­ple­cie po­ja­wia się przy łóżku im­pre­zo­wi­cza.

Udaję, że nie je­stem ani tro­chę za­in­te­re­so­wana tym, co się dzieje, ale wy­tę­żam słuch.

Czy ja znam ja­kie­goś Zbi­gniewa? Może ra­zem po­szli­śmy na tę im­prezę? Ciężko stwier­dzić, bo w mo­jej gło­wie w dal­szym ciągu pa­nuje pustka.

– Do­brze – pada od­po­wiedź do­bie­ga­jąca ze strony łóżka.

Gło­sik jest ci­chy i brzmi tro­chę tak, jakby jego wła­ści­ciel zo­stał wła­śnie bru­tal­nie wy­szarp­nięty z kra­iny snów.

Zbi­gniew nie traci jed­nak czasu na zbędne roz­my­śla­nie. Za­miast du­mać, za­biera się do dzia­ła­nia.

– Ale pro­szę się nie od­kry­wać!

Koł­dra unosi się, od­sła­nia­jąc scho­wane wcze­śniej w mroku ta­jem­nice. Oprócz twa­rzy – lekko bla­da­wej, za to z kon­kret­nym wą­sem – wi­dzę ka­wa­łek klatki pier­sio­wej i...

Kur­tyna opada w klu­czo­wym mo­men­cie.

– Kiedy ja chcę!

– Pa­nie Zbi­gnie­wie, nie jest pan tu­taj sam, to nie wy­pada...

– Mnie wszystko wy­pada!

Sza­mocą koł­drą, raz za­kry­wa­jąc, a raz od­kry­wa­jąc na­gie ciało. Walka jest za­żarta i nie­zwy­kle emo­cjo­nu­jąca. Ja­kim cu­dem ten nie­po­zorny czło­wiek, który przed chwilą le­d­wie zi­pał, ma tyle siły?

Przed­sta­wie­nie trwa da­lej, a na od­siecz przy­bywa ko­lejna z przed­sta­wi­cie­lek zie­lo­nych. We dwie idzie im o wiele spraw­niej – chwy­tają w dło­nie koł­drę i bły­ska­wicz­nie owi­jają nią męż­czy­znę, ni­czym na­le­śnika.

– Ra­tunku! Lu­dzie, ra­tunku! – Zbi­gniew naj­wy­raź­niej nie prze­pada za tym da­niem i do­maga się zwró­ce­nia mu wol­no­ści.

– Pa­nie Zbi­gnie­wie, wszystko jest w po­rządku. Znaj­duje się pan w szpi­talu na sali wy­bu­dzeń i...

Za­raz, za­raz... W SZPI­TALU?!

Mam wra­że­nie, jakby ktoś ude­rzył mnie w głowę młot­kiem albo ka­wał­kiem ce­gły.

Czy ja na­prawdę za­po­mnia­łam o tym, że mia­łam ko­lo­no­sko­pię w nar­ko­zie, i są­dzi­łam, że ktoś do­sy­pał mi nar­ko­ty­ków na im­pre­zie?

Dla­czego mój mózg musi za­wsze tak dzi­wacz­nie funk­cjo­no­wać? Prze­cież to po­winno być oczy­wi­ste. Nikt nie upy­chałby mnie do ła­zienki z łóż­kami. To po pro­stu sala wy­bu­dzeń.

Na swoją obronę po­wiem, że jesz­cze ni­gdy wcze­śniej nie mia­łam nar­kozy, więc nie by­łam pewna, czego do­kład­nie mogę się spo­dzie­wać. Niby uprze­dzano, że w pew­nym mo­men­cie za­cznę od­pły­wać, a po­tem za­snę, ale nikt nie po­wie­dział, że gdy się obu­dzę, będę po­zba­wiona ro­zumu! To po­winno znaj­do­wać się na pierw­szej stro­nie do­ku­men­tów, które pod­pi­sa­łam.

Brzuch, jak na za­wo­ła­nie, prze­cią­gle wyje, chyba się ze mną zga­dza­jąc. Prze­su­wam po nim dło­nią, ale jest tak wzdęty, że kształ­tem i roz­mia­rem przy­po­mina piłkę pla­żową.

Na­stęp­nym ra­zem za­pi­szę się na li­po­suk­cję.

Drzwi przy umy­walce od­ska­kują z trza­skiem i po­ja­wia się w nich ko­lejny z ar­mii zie­lo­nych mun­dur­ków. Tym ra­zem męż­czy­zna.

– Jak tam? – za­ga­duje od progu.

– Wszystko do­brze, pa­nie dok­to­rze – ra­por­tuje jedna z pie­lę­gnia­rek, przyj­mu­jąc ofi­cjalny ton. Brzmi tro­chę jak ja, w mo­men­cie, gdy na­uczy­cielka ma­te­ma­tyki pro­siła mnie do ta­blicy, a w mo­jej gło­wie znaj­do­wała się wy­łącz­nie pustka.

– Śpimy?

– My nie śpimy, ciężko pra­cu­jemy, pa­nie dok­to­rze. Ale pa­cjenci jesz­cze przy­sy­piają...

– Nie ma co spać, ży­cie ucieka – pod­su­mo­wuje le­karz, spo­glą­da­jąc na mo­ni­tor przy łóżku pana Zbi­gniewa.

Uświa­da­miam so­bie, że po­dobna ma­china wisi tuż nad moją głową i rów­nież staje się obiek­tem jego za­in­te­re­so­wa­nia. Co przed­sta­wia ko­lo­rowy ekran? Po­dej­rze­wam, że ci­śnie­nie, tętno i... mam tylko na­dzieję, że nie można na nim od­czy­tać głup­ko­wa­tych my­śli, które prze­to­czyły się przez moją głowę, od­kąd tu leżę.

Tech­no­lo­gia nie jest chyba jesz­cze aż tak po­stę­powa, po­nie­waż le­karz po kilku se­kun­dach od­wraca wzrok. Na­stęp­nie pod­pi­suje kilka pa­pie­rów i wy­cho­dzi. Kiedy drzwi się za nim za­my­kają, at­mos­fera bły­ska­wicz­nie ulega zmia­nie. Kon­trola po­szła, więc my­szy mogą znowu har­co­wać.

– Z czym masz?

– Z po­mi­do­rem.

– Ja mam z czymś ryb­nym...

– A ja z ma­słem cze­ko­la­do­wym! – par­ska któ­raś z ko­biet.

– A dieta?

– Od ju­tra!

Dys­ku­sja po­wraca na nor­malne tory. Jedna z pie­lę­gnia­rek ewi­dent­nie nie ma ochoty na je­dze­nie, więc po­now­nie się przy mnie mel­duje.

– To co, pani Elż­bieto? Zbie­ramy się?

Zbie­ramy się? Czy to moż­liwe, że po­now­nie stra­ci­łam ro­zum i mam omamy słu­chowe? Ni­gdy nic nie wia­domo. Za­le­d­wie przed chwilą są­dzi­łam prze­cież, że je­stem ofiarą po­rwa­nia, więc kto wie.

– Ale do­kąd? – py­tam głup­ko­wato.

– Do domku.

– Już?

– Już, już... i tak długo pa­nią trzy­ma­li­śmy. Za­czniemy po­woli od sia­da­nia, do­brze?

Ki­wam po­tul­nie głową, nie chcąc brać przy­kładu z są­siada na­prze­ciwko, cho­ciaż nie ukry­wam, że ten po­mysł wy­daje mi się fa­talny. Czy oni wie­dzą, co ro­bią?

Może pan Zbi­gniew nie miał tak złego po­my­słu? Dzięki ob­na­ża­niu się może jesz­cze tro­chę po­le­żeć.

– Spró­bujmy – de­cy­duję.

Pie­lę­gniarka z we­rwą od­pina ota­cza­jące mnie urzą­dze­nia, zsuwa klips z mo­jego palca, a na­stęp­nie po­maga mi się de­li­kat­nie unieść.

Gdy tylko to ro­bię, po­miesz­cze­nie po­now­nie wi­ruje. Od­ru­chowo się kulę, ale ręce pie­lę­gniarki mocno mnie trzy­mają.

Sie­dzę.

Mu­szę przy­znać, że z tej per­spek­tywy wszystko wy­gląda... od­mien­nie. Ła­zien­ko­sy­pial­nia, jak ją wcze­śniej na­zwa­łam, jest naj­zwy­klej­szą na świe­cie salą, w któ­rej pie­lę­gniarki czu­wają nad pa­cjen­tami do­cho­dzą­cymi do sie­bie po nar­ko­zie. Tuż na­prze­ciwko mo­jego łóżka, oprócz owi­nię­tego w koł­drę pana Zbi­gniewa, mie­ści się jesz­cze ogromne biurko, za któ­rym sie­dzą dwie ko­biety, po­chło­nięte wy­peł­nia­niem pa­pie­rów. Za ich ple­cami wisi ta­blica, za­pi­sana róż­no­rod­nymi no­tat­kami i nu­me­rami te­le­fo­nów do po­szcze­gól­nych od­dzia­łów. Jest tego tyle, że od sa­mego pa­trze­nia po­kój znów wi­ruje mi przed oczyma.

– Kręci się w gło­wie? – pyta pie­lę­gniarka.

– Tro­chę.

– Do­brze, po­sie­dzi pani jesz­cze chwilkę, a po­tem spró­bu­jemy wstać.

Przyj­muję jej słowa w mil­cze­niu, chło­nąc ko­lejne de­tale. Tym ra­zem za­miast na po­miesz­cze­niu sku­piam się na so­bie.

Moje spoj­rze­nie ucieka w stronę zgię­cia le­wego łok­cia, w któ­rym tkwi ró­żowy we­nflon. Mam szczerą na­dzieję, że spły­wa­jące za jego po­mocą leki to ja­kieś środki roz­ja­śnia­jące umysł i ha­mu­jące bzdurne po­my­sły.

Brzuch po­now­nie przy­po­mina o swoim ist­nie­niu, do­no­śnie bul­go­cząc. Ła­god­nym ge­stem gła­ska­nia pró­buję go uci­szyć, ale bez skutku. Skur­cze po­wo­dują, że od­ru­chowo lekko się zgi­nam i za­gry­zam zęby. Żeby nie my­śleć o tym, co dzieje się w brzu­chu, sku­piam się na czymś in­nym. Pierw­sze, co przy­cho­dzi mi do głowy, jest moje ubra­nie. Na gó­rze mam na so­bie gra­na­tową bluzkę, którą ktoś po­darł przed ba­da­niem.

Nie, nie ktoś.

Adam. Ry­cerz na bia­łym ko­niu, gdy ją roz­chy­lał, by umie­ścić na mo­jej klatce pier­sio­wej dziwne na­klejki.

– I jak? – pyta pie­lę­gniarka, a ja mam wra­że­nie, że na­wią­zuje do mo­jej przy­gody na stole ope­ra­cyj­nym. Ale nie, cho­dzi jej prze­cież wy­łącz­nie o moje sa­mo­po­czu­cie, prawda?

– Le­piej. Tylko mój brzuch...

– To nor­malne po ko­lo­no­sko­pii – za­pew­nia – wszystko przez zgro­ma­dzone w je­li­tach po­wie­trze. Ale skoro czuje się pani do­brze, to spró­bu­jemy te­raz wstać. Tylko naj­pierw mu­simy pa­nią ubrać.

– Ubrać? – py­tam, ale od­po­wiedź kryje się pod koł­drą.

Gdy tylko lekko ją od­chy­lam, orien­tuję się, że je­stem w po­dob­nej sy­tu­acji jak pan Zbi­gniew. Nie mam na so­bie spodni. O bie­liź­nie nie wspo­mi­na­jąc.

Co zna­czy mniej wię­cej tyle, że wszy­scy wi­dzieli mnie nagą.

Je­żeli ro­ze­rwana bluzka była dla mnie kosz­ma­rem, w tym przy­padku na­wet nie wiem, jak to sko­men­to­wać. Za­wsty­dza­jąca myśl musi na szczę­ście zejść na drugi plan, po­nie­waż pie­lę­gniarka po­ja­wia się przy mnie z parą no­wych gra­na­to­wych spode­nek.

– Da so­bie pani radę? – pyta, po­da­jąc mi za­fo­lio­wany ze­staw.

– Tak, dzię­kuję. – Od­pa­ko­wuję ubra­nie, sta­ra­jąc się za­cho­wać spo­kój i nie my­śleć o tym, ile osób mo­gło oglą­dać mnie nago.

Czy na sali znaj­do­wali się żądni wie­dzy stu­denci? Ciężko po­wie­dzieć. Za bar­dzo sku­pia­łam się na nar­ko­zie, by spraw­dzać do­dat­kowo obec­ność i roz­li­czać wszyst­kich z peł­nio­nych przez nich funk­cji. Zresztą, na­wet je­śli nie było ich w mo­men­cie, gdy za­sy­pia­łam, mo­gli się prze­cież po­ja­wić w trak­cie ba­da­nia. Niby po­winno mi być wszystko jedno, skoro i tak spa­łam, ale sama świa­do­mość tego faktu po­wo­duje, że czuję co­raz więk­sze za­że­no­wa­nie.

Wkła­dam spodenki i od razu czuję się le­piej. Nie jest to strój godny ha­sh­taga #ootd na In­sta­gra­mie, ale daje radę. A już zde­cy­do­wa­nie jest lep­szy niż go­li­zna.

Oba­wiam się pierw­szych kro­ków, prze­czu­wa­jąc, że mo­men­tal­nie się prze­wrócę, ale nie jest tak źle. Ko­bieta po­maga mi przejść pierw­szy etap, a póź­niej je­stem już w sta­nie sama utrzy­mać się na no­gach.

Na­wet nie za­uwa­żam, kiedy wi­ro­wa­nie w gło­wie ustaje, a ja je­stem go­towa na po­wrót do domu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl