Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W życiu Eli, studentki wkraczającej w dorosłość, wszystko wydaje się tracić sens. Dziewczyna zmaga się z dziwną i nieuleczalną chorobą, której żaden lekarz nie potrafi zdiagnozować. Dni mijają, badania się mnożą, a szansa na wyleczenie tydzień po tygodniu staje się mniejsza.
W tym trudnym momencie pojawia się tajemniczy chłopak, podający się za asystenta Śmierci. Oferuje dziewczynie coś, czego nikt inny nie potrafił jej dać – nadzieję. Jego obecność powoduje jednak, że granice między życiem a śmiercią zlewają się w niejasny obraz.
Czy Ela zdoła uwierzyć w niewiarygodne zdolności przystojnego kolegi? Czy razem rozwiążą tajemnicę jej choroby i odnajdą drogę do uzdrowienia?
Sugerowany wiek czytelników: 15+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Jaki powinien być ten pierwszy raz? Magiczny? Niezapomniany? Cudowny? Spontaniczny? A może zaplanowany co do każdej sekundy? Zapewne ilu ludzi, tyle potencjalnych określeń i oczekiwań.
Mnie marzy się wersja z wszystkimi możliwymi dodatkami, ocierająca się o kicz i tandetę. W pakiecie więc rozrzucone płatki róż, aromatyczne świece i nastrojowa muzyka w stylu soundtracku z Pięćdziesięciu twarzy Greya. Wisienką na torcie byłoby towarzystwo księcia na białym koniu, który już od progu chwyciłby mnie w swe silne ramiona i zasypał litanią komplementów. Najlepiej, by wybraniec, oprócz daru przemawiania, odznaczał się jeszcze muśniętą słońcem skórą, ciemnymi oczami i ironicznym poczuciem humoru.
Jedyną ugodą, na którą mogę pójść – gdyby okazało się, że mój ukochany ma upiorne uczulenie – jest zastąpienie konia drapieżnym motocyklem. No dobrze, możemy też podróżować jakimś sportowym samochodem, słyszalnym z odległości kilometra i zwracającym uwagę.
Brzmi jak scenariusz kiepskiego serialu, którego fabuła jest tak przewidywalna, że od pierwszego odcinka wiadomo, jak się skończy? Lata pochłaniania słabego fan fiction i czytania kolorowych pisemek zrobiły swoje.
Moje życie nie jest niestety vlogiem z TikToka, dlatego temu dniu, z założenia wyjątkowemu, daleko jest do miana lukrowego. Powiedziałabym raczej, że przypomina swojski kapuśniak albo pierogi z podrzędnego baru szybkiej obsługi. I to te nad wyraz mdłe, odgrzane w mikrofali zbyt wiele razy i z tajemniczym prezentem w środku, w postaci czyjegoś włosa...
Styczniowa aura nie nastraja ani trochę optymistycznie. Zimno, szaro i ponuro – to nie tylko opis warunków pogodowych, ale także mojego samopoczucia. Świadomie pozwalam, by przerażenie położyło na mnie swoje oślizgłe macki i wessało do czarnej dziury rozpaczy. Najchętniej owinęłabym się ukochaną kołdrą, na której widnieją szeroko uśmiechnięte ananasy, i udała, że nie ma mnie w domu.
Przecież robiłam tak już wiele razy wcześniej...
Moje policzki, na co dzień upiornie blade, zaczynają nabierać niezdrowych rumieńców, a w przełyku pojawia się gula, której nie jestem w stanie zniwelować. Stres zupełnie odcina mi możliwość racjonalnego myślenia i jak zawsze zamienia w bezmyślną i przerażoną dziewczynkę. Gdyby nie ten stres, jestem święcie przekonana, że już dawno podbiłabym świat, a w pokoju, na jednej z półek, trzymała Nagrodę Nobla. Niestety zamiast medali czy trofeów stoi tam pudełko z kokosowymi ciasteczkami, którymi zajadam się w chwilach największej grozy. Czyli, patrząc obiektywnie, praktycznie zawsze.
Przerażenie jest u mnie stanem stałym. Wzbudza je wchodzenie w interakcje z obcymi, widok włochatych pająków czy też informacja o braku połączenia internetowego w momencie, gdy mam do obejrzenia najnowszy odcinek ulubionego serialu.
Nie ma co, urodzona ze mnie Gryfonka.
Obecna sytuacja ma się nijak do wstrętnych zwierząt czy też problemów typowej fangirl. Pewnie dlatego zaczynam drżeć coraz bardziej i przypominam osobę w trakcie jakiegoś ataku. Przeważnie zaczyna się to dość niewinnie – od stóp, które nagle żyją własnym życiem, a potem, nie wiadomo kiedy, drgawki rozprzestrzeniają się na nogi i pozostałe części ciała. Nie mija nawet kwadrans, a cała podskakuję.
Seksownie, prawda?
Adamowi wydaje się to na szczęście nie przeszkadzać. Przypuszczam, że być może nawet lekko go śmieszy, ale jest zbyt dobrze wychowany, by dał coś po sobie poznać. Prawdziwy rycerz, którego każda dziewczyna przesunęłaby na Tinderze w prawo.
Jeśli chodzi o jego urodę, można powiedzieć, że sprawdza się tu stare przysłowie, według którego mężczyzna powinien być chociaż trochę ładniejszy od diabła. Ma szczupłą twarz, pokrytą grubym, ciemnym zarostem, rozłożyste brwi i sporych rozmiarów nos z lekkim garbem. Nie należy do przystojnych, ale ze mnie również nie jest żadna miss, więc gładko przełykam tę kolejną zmianę w planie. Zamiast na liście rzeczy do odhaczenia, skupiam się na podtrzymaniu rozmowy, mamrocząc coś o czytanym niedawno kryminale. Jednocześnie próbuję spiąć ogniste włosy w wysokiego kucyka, ale chyba ani stylizowanie fryzury, ani prowadzenie dyskusji nie idą mi zbyt dobrze. Na szczęście mój pan idealny przejmuje inicjatywę.
– Połóż się, proszę.
Najwyraźniej od razu przechodzimy do rzeczy, odkładając na bok wszelakie konwenanse. Relaksujący masaż? Wspólne karmienie się truskawkami w czekoladowej polewie? Następne punkty z listy sypią się jak jedynki po niezapowiedzianej kartkówce. By wypełnić chociaż jedno z postanowień, przygryzam wargę i wzdycham do swojej wewnętrznej bogini.
Dochodzę do wniosku, że spełnienie jego polecenia jest najlepszym, co mogę w tej sytuacji zrobić, więc wyłączam myślenie i powoli się kładę.
Łóżko jest przeszywająco lodowate, na dodatek karykaturalnie wąskie. Liczę na to, że gdybym spadła, rycerz szybko chwyciłby mnie w ramiona.
– Podaj mi rękę.
Wysuwam dłoń, a gula w gardle, jak na zawołanie, urasta do monstrualnych rozmiarów. Przełykam coraz intensywniej, zakładając, że jeśli tego nie zrobię, po prostu się uduszę.
Jest to równie pomocne, co powiedzenie osobie z depresją, by popatrzyła na świat nieco bardziej optymistycznie.
– Zimno ci? – pyta, dostrzegając drżenie mojego ciała. Jego dłoń epatuje przyjemnym ciepłem i zachęca do pogłębienia kontaktu, podczas gdy moja przypomina kończynę wyciągniętego z wody topielca.
– Nie. Po prostu bardzo się denerwuję.
– Naprawdę? Przecież nie ma czym.
Łatwo mu mówić. Gdybym była tak doświadczona jak on, zapewne po prostu rzuciłabym się na łóżko, przyjmując bez mrugnięcia okiem wszystko, co dla mnie przygotował.
Ale jestem w tym nowa.
– Wszystko będzie dobrze, po prostu postępuj zgodnie z moimi poleceniami.
Otwieram usta, by potwierdzić, ale on w tym momencie niespodziewanie je przysłania. Może to i lepiej. Przynajmniej w takim stanie nie powiem już niczego głupiego.
– Troszkę ją rozchylę, w porządku? – pyta, uwalniając na chwilę moje usta i kierując uwagę na moje ubranie.
Potakująco kiwam głową. Rycerz sięga więc w kierunku mojej granatowej bluzki i sprawnie ją podciąga. Muśnięcie jego dłoni jest tak subtelne i delikatne, że prawie w ogóle tego nie rejestruję.
Jeżeli można umrzeć z przerażenia, właśnie jestem na najlepszej drodze. A jeśli nie jest to fizycznie możliwe... cóż, Księgo Guinnessa, oto nadchodzę, z nowym, najgłupszym z możliwych rekordem. Liczę na to, że za swoje osiągnięcie dostanę przynajmniej jakiś niewielki order, który będę mogła postawić na półce obok kokosowych ciasteczek.
To znaczy, moi rodzice postawią, bo, gdy zgarnę nagrodę za najgłupszy zgon, raczej nie będę w stanie zrobić tego sama.
– ...podać propofol.
To ostatnie, co słyszę, zanim zapadam w narkotyczny sen.
1
Otwieram powoli oczy. Moje powieki są tak ciężkie, że utrzymanie ich w górze jest praktycznie niewykonalne. Gdyby nie fakt, że nie piję alkoholu, pomyślałabym, że spędziłam ostatnie godziny na zakrapianej imprezie, racząc się wszystkim, co stało na stole.
A może to grzybki czy coś w tym stylu? Ale czy one nie powinny mi dać kopa, zamiast zamienić w oklapłego ziemniaka?
Uh, gdybym tylko uważała na lekcjach chemii, pewnie bym wiedziała. Pani Marczewska może nie była najlepszą nauczycielką, ale przynajmniej zrobiła nam kiedyś pogadankę na temat narkotyków i ich szkodliwości. Szkoda, że zamiast słuchać, oglądałam wtedy anime na telefonie...
No nic. Czasu nie cofnę. Zamiast tego, dobrze byłoby się trochę ogarnąć i przypomnieć sobie, co się dokładnie wydarzyło. W tym celu zaprzestaję przerzucania się kolejnymi bezsensownymi myślami, przesuwam wzrokiem z lewej na prawą i... auć!
Biel dosłownie wypala mi oczy. Jaśniejszego odcienia już chyba nie mieli. Co to ma niby być? Solarium?
Oby nie! Moja blada, piegowata skóra nie wytrzymuje w słońcu nawet minuty, nie wspominając o pełnej sesji w świetle lamp. Gdybym tylko miała przy sobie krem z filtrem...
A może mam? W mojej torebce, przypominającej wielkością kosz na śmieci, znajdzie się dosłownie wszystko. Stare bilety? Proszę bardzo. Grzebienie? Nie ma problemu. Bułka z szynką, która już dosłownie sama chodzi? Jasne, częstuj się, o ile nie straszne ci problemy żołądkowe.
Z pewnością mam więc też jakiś krem albo coś w tym rodzaju.
Unoszę dłoń, zastanawiając się, jak niby mam znaleźć cokolwiek, będąc jednocześnie oślepiona bielą, ale szybko okazuje się, że to moje najmniejsze zmartwienie. Problem w tym, że moja ręka jest tak ospała i ciężka, jakby zupełnie nie należała do mnie.
No pięknie.
Z oczywistych względów poparzenia słoneczne schodzą teraz na drugi plan, robiąc miejsce pytaniu: co tu się wyprawia?
Ktoś mnie odurzył? Ale w jakim celu? Nie mam żadnych kosztowności ani niczego takiego. Mimo że moja torba sprawia wrażenie superwyposażonej, w większości są w niej same śmieci.
A może to próba gwałtu? Tyle się teraz o tym mówi... Wystarczy chwila nieuwagi, podczas której ktoś wsypie coś do drinka, i jest już po wszystkim.
Ale niby jak, skoro nie byłam na żadnej imprezie. To znaczy, nie pamiętam tego, co działo się wcześniej, ale znam siebie aż za dobrze, by wiedzieć, że spędziłam ten czas, leżąc w łóżku i jedząc kokosowe ciasteczka.
Chyba że... to one są problemem.
Mama zawsze powtarza, żebym nie jadła ich w takich ilościach, bo kiedyś coś mi się stanie. Nigdy nie doprecyzowała, co dokładnie ma na myśli, ale może chodziło jej o bycie uprowadzoną, a nie tylko o cukrzycę.
Łzy gromadzą mi się w kącikach oczu. Nie płaczę z bezsilności, ale ta biel... to dla mnie zdecydowanie zbyt wiele.
– Pani Elżbieto, jak tam?
Zaraz, zaraz, czy ktoś... mówi do mnie?
Rozglądam się jeszcze bardziej rozpaczliwie niż wcześniej. Oddałabym teraz dosłownie wszystko, by zobaczyć coś poza nieprzeniknioną bielą i dziwnymi, migającymi mi przed oczyma światłami.
Że też moje oczy musiały się zepsuć akurat teraz!
– Tak jakoś... dziwnie... – odpowiadam.
Nie chcę, by kobieta sobie poszła i zostawiła mnie tu samą. Może powinnam jej o wszystkim powiedzieć? Tylko jak, skoro zupełnie niczego nie pamiętam, skoro w mojej głowie panuje pustka...
– To normalne. Proszę odpoczywać.
Normalne? Zależy dla kogo, bo na pewno nie dla mnie! Zamierzam zarzucić ją ripostą roku, ale... słowa grzęzną mi w gardle.
Ogarnij się, Elka, bo inaczej nigdy stąd nie wyjdziesz!
Mrużę oczy, starając się tym samym wyostrzyć wzrok. To teraz mój priorytet. Dzięki temu będę mogła zobaczyć, gdzie tak naprawdę się znajduję, i tym samym zdecydować, co dalej.
Początkowo nie przynosi to żadnego efektu, a świat w dalszym ciągu jest niewyraźną plamą. Po chwili jednak... zaczynają pojawiać się pierwsze rozmazane kształty!
Spodziewam się, że dostrzegę wnętrze klubu, loże z ogromnymi sofami, a może nawet stanowisko didżeja, ale pierwsze, co widzę, to umywalka.
To już zupełne przegięcie.
Wpatruję się w nią intensywnie, zastanawiając się, czy jest wytworem mojej wyobraźni. Jak na złość nie znika, cały czas tkwiąc przyśrubowana do ściany.
Wszystko wskazuje na to, że jestem w łazience. Ale czy na pewno? Przesuwam wzrokiem w poszukiwaniu kabiny prysznicowej, wanny albo chociaż sedesu, nie dostrzegam jednak żadnej z tych rzeczy.
Zamiast nich na pierwszy plan wysuwa się łóżko.
Nie umiem już stwierdzić, co jest prawdziwe, a co dzieje się wyłącznie w mojej głowie. Nic tu do siebie nie pasuje.
A może to jakieś nowoczesne budownictwo, w którym nie ma żadnych ścian? Zamiast kilku pomieszczeń ma się więc jedno, ogromne. Pewnie pozwala to zaoszczędzić pieniądze, które normalnie wydałoby się na dodatkowe pary drzwi, cement i na to, co tam jeszcze używa się w budowlance.
Impreza nie musi się przecież odbywać wyłącznie w klubie. Wiele osób decyduje się na zorganizowanie domówek, licząc na większą swobodę i mniejsze koszty. Może i w tym przypadku tak było? Być może któryś z dawnych znajomych wysłał mi zaproszenie, a ja – kierowana głupotą – na nie przystałam. Pewnie sądziłam, że wyjście poza strefę komfortu to najlepsze, co mogę zrobić. Jak widać, myliłam się, i to dość srogo.
Powracam wzrokiem do łóżka. Nie wygląda na superwyjątkowe. Jest dość proste i zakryte białą pościelą, która...
Och, najwyraźniej nie tylko ja odpadłam podczas zabawy.
Na łóżku naprzeciwko mnie skrywa się kolejny imprezowicz, dla którego tempo okazało się zbyt szybkie. Ciekawe, czy jemu też dosypali jakichś pigułek, czy powaliła go zbyt duża ilość alkoholu.
Unoszę głowę, by móc mu się lepiej przyjrzeć. Nie jest to jednak zbyt rozsądne posunięcie. Nie dość, że w dalszym ciągu widzę wyłącznie jego jasne, skłębione włosy, to jeszcze momentalnie zaczyna mi się kręcić w głowie.
No i jestem taaaka zmęczona!
– Wszystko w porządku? – Przyjazny głos odrywa mnie od przemyśleń.
Tym razem nie pozwalam się zaskoczyć. Przenoszę spojrzenie z łóżka i kieruję je na stojącą obok mnie kobietę. Spodziewam się szalonego monstrum, które dla rozrywki porywa niewinnych ludzi, ale nie mogę być w większym błędzie. Moja rozmówczyni wydaje się naprawdę sympatyczna. Ma na sobie zielony komplet, składający się z luźnej bluzy i lekko rozszerzanych spodni, a jej włosy mienią się różnorodnymi odcieniami brązu.
– Uh... chyba tak, ale... jestem strasznie słaba i kręci mi się w głowie.
– Proszę jeszcze spokojnie leżeć – mówi z szerokim uśmiechem.
Chyba moja odpowiedź ją zadowoliła.
Szkoda, że tego samego nie mogę powiedzieć o sobie. Jestem coraz bardziej rozczarowana tym, co się dookoła mnie dzieje. I przede wszystkim ze mną.
Planuję zapytać ją, gdzie dokładnie jestem, ale jest już za późno. Zanim podejmuję decyzję, kobieta znika z mojego pola widzenia.
Znowu zostaję w towarzystwie umywalki i imprezowicza na łóżku.
Spoglądam badawczo w jego kierunku, ale wciąż leży w tej samej pozie. Raczej nie będzie zbyt pomocny.
Przesuwam wzrokiem dalej, zatrzymując go na trzech dodatkowych łóżkach. Te są niestety puste.
Nie pytam już nawet, co tu robią, bo to chyba nie ma sensu. Muszę zaakceptować fakt, że znalazłam się na dziwacznej imprezie, która odbywa się w łazienko-sypialni.
Zaintrygowana, unoszę głowę nieco wyżej. Manewr ten powoduje, że pomieszczenie w jednej chwili przechyla się w lewo.
No tak, zapomniałam!
Nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Gdybym miała długopis, zapisałabym to sobie na ręce, jak za starych dobrych czasów. Gdy byłam młodsza sądziłam, że to rewelacyjna metoda na ukrycie ściągi. Jak się można domyślić, była naprawdę do bani.
Oprócz łóżek dostrzegam duże szafy na końcu pomieszczenia i dziwne urządzenia, przypominające minikomputery. Odruchowo myślę o sprawdzeniu Instagrama, ale z tego, co widzę ich ekrany są wyłączone, więc pewnie nie byłoby to możliwe. Poza tym – znając moje szczęście – WiFi i tak jest chronione hasłem, i to tym z gatunku długich i skomplikowanych.
– Panie Zbigniewie, jak tam? Wszystko dobrze?
Nie wiedzieć kiedy kobieta w zielonym komplecie pojawia się przy łóżku imprezowicza.
Udaję, że nie jestem ani trochę zainteresowana tym, co się dzieje, ale wytężam słuch.
Czy ja znam jakiegoś Zbigniewa? Może razem poszliśmy na tę imprezę? Ciężko stwierdzić, bo w mojej głowie w dalszym ciągu panuje pustka.
– Dobrze – pada odpowiedź dobiegająca ze strony łóżka.
Głosik jest cichy i brzmi trochę tak, jakby jego właściciel został właśnie brutalnie wyszarpnięty z krainy snów.
Zbigniew nie traci jednak czasu na zbędne rozmyślanie. Zamiast dumać, zabiera się do działania.
– Ale proszę się nie odkrywać!
Kołdra unosi się, odsłaniając schowane wcześniej w mroku tajemnice. Oprócz twarzy – lekko bladawej, za to z konkretnym wąsem – widzę kawałek klatki piersiowej i...
Kurtyna opada w kluczowym momencie.
– Kiedy ja chcę!
– Panie Zbigniewie, nie jest pan tutaj sam, to nie wypada...
– Mnie wszystko wypada!
Szamocą kołdrą, raz zakrywając, a raz odkrywając nagie ciało. Walka jest zażarta i niezwykle emocjonująca. Jakim cudem ten niepozorny człowiek, który przed chwilą ledwie zipał, ma tyle siły?
Przedstawienie trwa dalej, a na odsiecz przybywa kolejna z przedstawicielek zielonych. We dwie idzie im o wiele sprawniej – chwytają w dłonie kołdrę i błyskawicznie owijają nią mężczyznę, niczym naleśnika.
– Ratunku! Ludzie, ratunku! – Zbigniew najwyraźniej nie przepada za tym daniem i domaga się zwrócenia mu wolności.
– Panie Zbigniewie, wszystko jest w porządku. Znajduje się pan w szpitalu na sali wybudzeń i...
Zaraz, zaraz... W SZPITALU?!
Mam wrażenie, jakby ktoś uderzył mnie w głowę młotkiem albo kawałkiem cegły.
Czy ja naprawdę zapomniałam o tym, że miałam kolonoskopię w narkozie, i sądziłam, że ktoś dosypał mi narkotyków na imprezie?
Dlaczego mój mózg musi zawsze tak dziwacznie funkcjonować? Przecież to powinno być oczywiste. Nikt nie upychałby mnie do łazienki z łóżkami. To po prostu sala wybudzeń.
Na swoją obronę powiem, że jeszcze nigdy wcześniej nie miałam narkozy, więc nie byłam pewna, czego dokładnie mogę się spodziewać. Niby uprzedzano, że w pewnym momencie zacznę odpływać, a potem zasnę, ale nikt nie powiedział, że gdy się obudzę, będę pozbawiona rozumu! To powinno znajdować się na pierwszej stronie dokumentów, które podpisałam.
Brzuch, jak na zawołanie, przeciągle wyje, chyba się ze mną zgadzając. Przesuwam po nim dłonią, ale jest tak wzdęty, że kształtem i rozmiarem przypomina piłkę plażową.
Następnym razem zapiszę się na liposukcję.
Drzwi przy umywalce odskakują z trzaskiem i pojawia się w nich kolejny z armii zielonych mundurków. Tym razem mężczyzna.
– Jak tam? – zagaduje od progu.
– Wszystko dobrze, panie doktorze – raportuje jedna z pielęgniarek, przyjmując oficjalny ton. Brzmi trochę jak ja, w momencie, gdy nauczycielka matematyki prosiła mnie do tablicy, a w mojej głowie znajdowała się wyłącznie pustka.
– Śpimy?
– My nie śpimy, ciężko pracujemy, panie doktorze. Ale pacjenci jeszcze przysypiają...
– Nie ma co spać, życie ucieka – podsumowuje lekarz, spoglądając na monitor przy łóżku pana Zbigniewa.
Uświadamiam sobie, że podobna machina wisi tuż nad moją głową i również staje się obiektem jego zainteresowania. Co przedstawia kolorowy ekran? Podejrzewam, że ciśnienie, tętno i... mam tylko nadzieję, że nie można na nim odczytać głupkowatych myśli, które przetoczyły się przez moją głowę, odkąd tu leżę.
Technologia nie jest chyba jeszcze aż tak postępowa, ponieważ lekarz po kilku sekundach odwraca wzrok. Następnie podpisuje kilka papierów i wychodzi. Kiedy drzwi się za nim zamykają, atmosfera błyskawicznie ulega zmianie. Kontrola poszła, więc myszy mogą znowu harcować.
– Z czym masz?
– Z pomidorem.
– Ja mam z czymś rybnym...
– A ja z masłem czekoladowym! – parska któraś z kobiet.
– A dieta?
– Od jutra!
Dyskusja powraca na normalne tory. Jedna z pielęgniarek ewidentnie nie ma ochoty na jedzenie, więc ponownie się przy mnie melduje.
– To co, pani Elżbieto? Zbieramy się?
Zbieramy się? Czy to możliwe, że ponownie straciłam rozum i mam omamy słuchowe? Nigdy nic nie wiadomo. Zaledwie przed chwilą sądziłam przecież, że jestem ofiarą porwania, więc kto wie.
– Ale dokąd? – pytam głupkowato.
– Do domku.
– Już?
– Już, już... i tak długo panią trzymaliśmy. Zaczniemy powoli od siadania, dobrze?
Kiwam potulnie głową, nie chcąc brać przykładu z sąsiada naprzeciwko, chociaż nie ukrywam, że ten pomysł wydaje mi się fatalny. Czy oni wiedzą, co robią?
Może pan Zbigniew nie miał tak złego pomysłu? Dzięki obnażaniu się może jeszcze trochę poleżeć.
– Spróbujmy – decyduję.
Pielęgniarka z werwą odpina otaczające mnie urządzenia, zsuwa klips z mojego palca, a następnie pomaga mi się delikatnie unieść.
Gdy tylko to robię, pomieszczenie ponownie wiruje. Odruchowo się kulę, ale ręce pielęgniarki mocno mnie trzymają.
Siedzę.
Muszę przyznać, że z tej perspektywy wszystko wygląda... odmiennie. Łazienkosypialnia, jak ją wcześniej nazwałam, jest najzwyklejszą na świecie salą, w której pielęgniarki czuwają nad pacjentami dochodzącymi do siebie po narkozie. Tuż naprzeciwko mojego łóżka, oprócz owiniętego w kołdrę pana Zbigniewa, mieści się jeszcze ogromne biurko, za którym siedzą dwie kobiety, pochłonięte wypełnianiem papierów. Za ich plecami wisi tablica, zapisana różnorodnymi notatkami i numerami telefonów do poszczególnych oddziałów. Jest tego tyle, że od samego patrzenia pokój znów wiruje mi przed oczyma.
– Kręci się w głowie? – pyta pielęgniarka.
– Trochę.
– Dobrze, posiedzi pani jeszcze chwilkę, a potem spróbujemy wstać.
Przyjmuję jej słowa w milczeniu, chłonąc kolejne detale. Tym razem zamiast na pomieszczeniu skupiam się na sobie.
Moje spojrzenie ucieka w stronę zgięcia lewego łokcia, w którym tkwi różowy wenflon. Mam szczerą nadzieję, że spływające za jego pomocą leki to jakieś środki rozjaśniające umysł i hamujące bzdurne pomysły.
Brzuch ponownie przypomina o swoim istnieniu, donośnie bulgocząc. Łagodnym gestem głaskania próbuję go uciszyć, ale bez skutku. Skurcze powodują, że odruchowo lekko się zginam i zagryzam zęby. Żeby nie myśleć o tym, co dzieje się w brzuchu, skupiam się na czymś innym. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, jest moje ubranie. Na górze mam na sobie granatową bluzkę, którą ktoś podarł przed badaniem.
Nie, nie ktoś.
Adam. Rycerz na białym koniu, gdy ją rozchylał, by umieścić na mojej klatce piersiowej dziwne naklejki.
– I jak? – pyta pielęgniarka, a ja mam wrażenie, że nawiązuje do mojej przygody na stole operacyjnym. Ale nie, chodzi jej przecież wyłącznie o moje samopoczucie, prawda?
– Lepiej. Tylko mój brzuch...
– To normalne po kolonoskopii – zapewnia – wszystko przez zgromadzone w jelitach powietrze. Ale skoro czuje się pani dobrze, to spróbujemy teraz wstać. Tylko najpierw musimy panią ubrać.
– Ubrać? – pytam, ale odpowiedź kryje się pod kołdrą.
Gdy tylko lekko ją odchylam, orientuję się, że jestem w podobnej sytuacji jak pan Zbigniew. Nie mam na sobie spodni. O bieliźnie nie wspominając.
Co znaczy mniej więcej tyle, że wszyscy widzieli mnie nagą.
Jeżeli rozerwana bluzka była dla mnie koszmarem, w tym przypadku nawet nie wiem, jak to skomentować. Zawstydzająca myśl musi na szczęście zejść na drugi plan, ponieważ pielęgniarka pojawia się przy mnie z parą nowych granatowych spodenek.
– Da sobie pani radę? – pyta, podając mi zafoliowany zestaw.
– Tak, dziękuję. – Odpakowuję ubranie, starając się zachować spokój i nie myśleć o tym, ile osób mogło oglądać mnie nago.
Czy na sali znajdowali się żądni wiedzy studenci? Ciężko powiedzieć. Za bardzo skupiałam się na narkozie, by sprawdzać dodatkowo obecność i rozliczać wszystkich z pełnionych przez nich funkcji. Zresztą, nawet jeśli nie było ich w momencie, gdy zasypiałam, mogli się przecież pojawić w trakcie badania. Niby powinno mi być wszystko jedno, skoro i tak spałam, ale sama świadomość tego faktu powoduje, że czuję coraz większe zażenowanie.
Wkładam spodenki i od razu czuję się lepiej. Nie jest to strój godny hashtaga #ootd na Instagramie, ale daje radę. A już zdecydowanie jest lepszy niż golizna.
Obawiam się pierwszych kroków, przeczuwając, że momentalnie się przewrócę, ale nie jest tak źle. Kobieta pomaga mi przejść pierwszy etap, a później jestem już w stanie sama utrzymać się na nogach.
Nawet nie zauważam, kiedy wirowanie w głowie ustaje, a ja jestem gotowa na powrót do domu.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl