Bestie i inne przydrożne dzieci - Rzodkiewicz Paweł - ebook

Bestie i inne przydrożne dzieci ebook

Rzodkiewicz Paweł

0,0

Opis

Mała wioska, wielka tajemnica i chłopiec, który zmienia wszystko


Na pierwszy rzut oka – Sylwek jest zwyczajnym chłopcem z małej wsi. Od dzieciństwa kryje w sobie niezwykły dar: żaden cios nie jest w stanie go dosięgnąć. Dla jednych to przekleństwo, dla innych dar od Boga. Rodzice, proboszcz i ambitny nauczyciel wychowania fizycznego snują własne plany, w których wyjątkowość chłopca staje się kluczem do realizacji ich marzeń. Jednak życie w małej społeczności pełne jest zarówno radości, jak i cieni – od dziecięcych zabaw po inicjację w dorosłość. Czy dar Sylwka stanie się jego błogosławieństwem, czy przekleństwem? Jak wpłynie na ludzi wokół niego? „Bestie i inne przydrożne dzieci” to opowieść o marzeniach, ambicjach i nieoczywistej cenie wyjątkowości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 601

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Paweł Rzodkiewicz

Bestie i inne przydrożne dzieci

Jak Sylwek się urodził, to nikt niczego nie podejrzewał. Zwykły maluch, kluska zawinięta w pieluchy białe, ciasno opatulony, ruchów pozbawiony, jak tysiąc innych klusek. Wzrost i waga od limitów nie odbiegały, skóra różana na polikach, włoski od ucha do ucha rozsiane, łysymi plackami poprzeplatane, i kończynki żwawe, żadnych zmartwień nieokazujące.

Lekarz druk szpitalny wypisał, pielęgniarka z łóżeczka rodzicom wydała i cała trójka zapłakana, stresem i szczęściem, na wieś się udała, gdzie dom z zagrodą czekał.

I tak żył standardowo, ze śpioszków się wywinął, na czworakach pełzał, wstawać zaczął, kolebał się jak spławik przy barierce łóżeczka i jak trochę podrósł, to talent mu się objawił, co nikt nie wiedział, jak go nazwać.

A wyglądało to tak, że gdy ktoś chciał go szturchnąć, ukłuć, popchnąć czy uderzyć, to ten ktoś nagle zwolnienia dostawał. Jakby mu prędkość odcięli. I tak w tej utracie pędu trwał, że jak już ręka karcąca do Sylwka się zbliżała, to coś ją powstrzymywało. Jakby w smole grzęzła i gdy już do ciała dotarła, to było jak dotknąć piórkiem, pacnąć niewinnie, w żadnym wypadku boląco.

Ukazało się po raz pierwszy, gdy matka, rodzicielka, pewnego popołudnia czterolatka, co po tapecie w kuchni kredką malował, w potylicę strzelić chciała. I zamach wzięła, i tak zwolniła, że tylko dotknęła główki i Sylwek nawet uwagi nie zwrócił. To zaskoczenie nastało. To dalej poprawiać uderzenie – z boku, z góry, z dołu, szmatą i nic. Wszystko się ślimaczy, grzęźnie, tapla jak w błocie i krzywdy malcowi nie robi.

Rozmyślanie nastało. Przyglądanie się synusiowi kochanemu z różaną skórą na policzkach. Z włoskami na czaszce króciutkimi, z kostkami i chrząstkami drobnymi jak u kota. I z góry na dół lustrowanie. Pod lupą oglądanie ciałka chłopięcego i powtórne próby ciosów, uderzeń, szturchnięć, wierzganie na wszystkie sposoby i nic. To czekać pozostało, aż ojciec ze zmiany wróci, i nadzieja, że może on naprawi, co zepsute.

I wrócił patron zmęczony. Styrany, z odorem ciężkim, pracowniczym, co ze spirytusem przeżartym się miesza. I udał się do kuchni na krzesło się uwalić, jak co dzień, ale matka nie pozwoliła. Namówiła, żeby przykładnie, bez żadnego powodu przyłożyć synowi.

To tata pokręcił łbem, źrenice wwiercił w kobiety patrzenie i przegrał bezsłowne starcie i rozkaz wykonał. Łapę naszykował, siarczyście wyprowadził, ale skutku nie odniósł. Bo dłoń dosięgła Sylwka powoli, łagodnie, jak liść na trawniku na jesień, wylądowała.

I wtedy zaczęło się zwątpienie, że Sylwka zdzielić nie można, jak sobie zasłuży. Że nawet ścierą przez plecki przejechać jak trzeba, żeby się moresu nauczył. Bo te ciosy, smaganie kablami, kijami, pogrzebaczami to młodego w ogóle nie bolały. Łaskotały najwyżej, że Sylwuś krzywdy nie odczuwał, to myślał, że nic złego nie robi.

I dumali rodziciele, wyobrażali sobie, projektowali, że może jak te ciosy nic nie znaczą, to on siłą wielką dysponuje. Że jakaś moc pozaziemska go otoczyła i, nie daj Boże, jak tylko by zechciał, to tej mocy sam by użył i to tak, że nie tylko dzieciaki, ale też i dorośli by poczuli. To nikt tej siły nie chciał zasmakować i dlatego bić mu się zabraniali. Łagodnie, prosząco, żeby się nie zdenerwował. No i tak go prosili, to on się nie bił.

Dorastał Sylwuś na wiosce. Najpierw pulchniutki, okrągły, pod szyjką zapinany sweterek na guziczki, w wózeczku przykryty kocem. A potem w pierwsze portki odziany i prowadzany po obejściu, i nieustannym próbom rodziców poddawany, którzy obserwowali bacznie, fortele stosując, kuksańce w tajemnicy zadając, dla niepoznaki markując.

Ale wszystko piach, gnój, ślimaczyło się, do celu nie docierało i tylko wstyd i strach rosły. Ale nie zrażali się i z każdym rokiem w założeniu trwali, jak wszyscy na całym świecie by założyli, że dziwne to, ale przejdzie. Z czasem. Ale nie przeszło.

I oczywiście nikomu o tej dziwności nie powiedzieli. Bojąc się, że to ich wina za spółkowanie przedmałżeńskie. Za grzechy ciężkie, o których się proboszczowi nie spowiada na klęczkach w konfesjonale, nawet przysięgając, że już wszystkie grzechy się wyznało, więcej się nie pamięta i za wszystkie szczerze żałuje.

I trwaliby w tym strachu lata całe, trzęsąc się, krygując, obserwując dorastanie młokosa, który z dzieciaka wyrastał na chłopaka. I pewnie nigdy by tego nie wyznali, gdyby nie msza roratnia, na której Sylwek wraz z kolegą wydurniać się zaczęli w pierwszej ławce (bo trzeba dodać, że Sylwek najmniejszy był w klasie od zawsze, to nauczycielka w szkole w przednich ławkach go sadzała, a potem ksiądz podobne rozwiązanie w kościele zastosował). I tak się malcy dwaj przedrzeźniali, przekrzykiwali, że uwagę proboszcza przykuli i odwrotu nie było. Ksiądz jak krążownik na wyłączonych silnikach od ołtarza odpłynął, trzy schodki w sekundę połknął, co posadzkę od świętego wyniesienia oddzielały, i torpedę odpalił.

Cios pofrunął pierwszej klasy – jasny, prosty, od wielu lat ćwiczony. Kolegę Sylwka dosięgnął planowo, w czaszkę, w miejsce, co ucho z policzkiem się zbiega. Klasnęło z hukiem, po całej świątyni się rozniosło i poleciała główka w bok i ciało za sobą pociągnęła, że malec przez brzeg ławki tułowiem się przetoczył, na kafelkach świeżych, z ostatniego, dwuletniego zbierania na tacę, obrót pełen zrobił, aż zatrzymał się po drugiej stronie ołtarza.

I wtedy krążownik ster obrócił. Drugą rakietę odpalił. I szła pięknie, powietrze tnąc, oporu nie napotykając na początku, ale stopniowo do głowy Sylwka się zbliżając, pęd osłabiła. Jakby jej ktoś zaciągnął hamulec, lejcami korpus obwiązał, aż zupełnie zatrzymał. I jedynie, co Sylwek poczuł, to muśnięcie włosków jaśniutkich pod uchem.

Więc proboszcz zdziwiony wielce, wzorem rodzicieli Sylwka torpedy słał seriami. Pozycje zmieniał jak na manewrach. Pociski ustawiał i wyprowadzał naboje, co zmiażdżyć Sylwka za nic nie chciały, że w końcu chłopcu odpuścił.

Ale rodzicom nie.

I wezwał proboszcz na plebanię matkę i ojca. Co jak tylko o zaproszeniu usłyszeli, to cel wizyty sobie dopowiedzieli, że oto ksiądz dowiedział się wszystkiego o ich miłości przed sakramentem świętym. O tych schadzkach cudownych za domem, w sadzie, w trawach wysokich. Co wino przynosili, kocyk, czereśnie i ciała swoje poznawali, jak badacze oglądali, dotykali, smakowali, rozkoszy sobie dając przeklętych, co grzechem ciężkim były.

I w rozpacz wpadli wielką, konsekwencje sobie imaginując, że teraz czas dawania kar nastał i ksiądz z batem stanie, pod pręgierzem ustawi i publicznie, znaczy z ambony, upomni na mszy niedzielnej.

Zatem udali się strapieni, sprasowani jak stare kanapki w tornistrze, do plebanii, przybytku świętej administracji na wiosce. W drzwi dzwonkiem zadzwonili i czekali, aż gosposia do sali jadalnej wprowadzi i czekać każe. I tak krokiem ciężkim powłóczyli podeszwami, zgarbieni z każdą chwilą kolejną, głowę w ramionach opuszczając, że jak na krzesłach przy stole oklapli, to jakby odważniki tonowe tam zrzucili.

I tak na wyrok czekali, gdy po kwadransie ksiądz do pomieszczenia zawinął. Zakotwiczył na wprost nich, po drugiej stronie stołu, i mówi:

„Co z tym Sylwkiem?”

Jak na zawołanie, imię swojego syna usłyszawszy, tłumaczyć zaczęli. Że oni nie chcieli, że nie wiedzieli, że to grzech ciężki, że dopiero na naukach w kościele się dowiedzieli i tyle razy powinni to na spowiedzi wyznać. I przepraszają, błagają o przebaczenie i już dłużej nie mogą tajemnicy utrzymać, że to na pewno ich wina, ich wina, bardzo wielka wina, że syn jakąś siłę przepotężną posiadł, której oni wytłumaczyć nie mogą i nigdy nie rozumieli.

Nie wiedzą, jak to powstrzymać. Walczyć z tym chcieli, modły odprawiali, ale po cichu, w samotności, nie w konfesjonale, i tak bardzo by chcieli to cofnąć, do młodości wrócić i bogobojnie żyć przed ślubem, ale się nie da.

Słucha ich proboszcz, namierza raz jedną, raz jednego i kręci głową, czoło marszczy i macha w końcu ręką.

„Dosyć. Nie o to tu chodzi, żebyście w lament wpadli, o rozgrzeszenie prosili, bo to nie miejsce. Ale fakt, że nie wyspowiadaliście się, to grzech, i to grzech ciężki, i łatwo nie będzie, i trzeba było wcześniej przyjść, bo może coś bym zaradził, ale trudno, stało się, konsekwencje wyciągnę. Ale dosyć już z tym. Teraz mówcie: czy nigdy nie dało się tego młokosa w łeb zdzielić?”

Czaszkami pokręcili i siedzą cicho. To proboszcz bębnić zaczął palcami o stół.

„Chrzest mu dałem, wody święconej się nie bał. Do kościoła wchodzi, żegna się, widziałem. Macza palce w chrzcielnicy, obrazek Niepokalanej Rodzicielki do rąk przyjął, na szyi łańcuszek z krzyżykiem jest i nosi, i nie widać, żeby krzywdę komu robił. To do trwożenia powodu nie widzę na razie. Bo najważniejsze to sakrament Boży przyjął, grzech pierworodny zmyty i tego się trzymać trzeba. Pierwszy raz taki przypadek dotyka naszą parafię, ale paniki siać nie trzeba”.

Kiwają się rodzice na te słowa jak pacynki drewniane i uszy jeszcze szerzej rozchylają, a ksiądz mówi dalej:

„Tylko test bym zrobił na czystość wiary, żeby pewności nabrać. Diabeł przebiegły jest, pod różnymi postaciami się pokazuje, to bezpiecznie będzie, jak środki odpowiednie zastosujemy. I to wszystko na waszej głowie teraz, młodego pilnować, obserwować, czy aby belzebub na duszę nie wygląda i nie podkrada się znienacka”.

Patrzą przerażeni mąż z żoną, a prałat wyciąga palec do góry, jakby grom z nieba miał rzucić.

„Sprawdzać, by na kolanach pacierz odmawiał rano i wieczór, a w każdy piątek różaniec i gorzkie żale w całości recytował. Do spowiedzi ma co niedzielę się zgłosić i pierwszy pod konfesjonał, i już ja dopilnuję, żeby wodę święconą dotknął i się przeżegnał. Dodatkowo na ministranta się go zapisze i będę go miał na baczeniu na każdej mszy, czy aby szatan nie wychyli z głowy. Bo jakby wychylił, to już takiego egzorcystę z kurii tu sprowadzę, że wywabimy czarta, choćby trzeba przewlec małemu ciało na drugą stronę”.

Rodziciele pobladli, ledwo na krzesłach się trzymają, żadnego słowa wydusić nie mogą. A ksiądz dłoń przed siebie wyciągnął i w powietrzu wyrysował dwie kreski, co na krzyż się złożyły.

„Błogosławieństwo Boże wam składam i na sumie niedzielnej wraz z Sylwkiem spodziewam”.

Kiwnął głową dostojnie, okiem mrugnął i zakończył:

„Nie dziękujcie, bo to obowiązek mój posługę dawać i zło z ziemi tej naszej przeganiać”.

To wypowiedziawszy, odpłynął z sali na swoje pokoje, gosposię o wyprowadzenie gości poprosił i sprawa zamknięta.

To znaczy jak na razie zamknięta, bo ksiądz do obserwacji Sylwka się zabrał. A rodziciele po pogadance wrócili do domu i zamartwiać się zaczęli.

Przez korytarz do pokoju weszli i patrzą, jak ich synuś na łóżku skleił główkę do poduszki. Oczęta zamknięte i nosek do góry we śnie zadarty. I rozpłakała się matka, wyobraziwszy sobie, jak łamią Sylwka na kołach zębatych proboszcz pospołu z egzorcystą miastowym, na uniwersytetach uczonym, w diabłach rozeznanym. Zatkała usta pięścią i przytrzymał ją mąż, bo na podłogę by upadła. I tak stali oparci o ścianę nieboraki z wyobraźnią i snuli jeszcze przez godziny wizje nieszczęsne, jakie miały nadejść nad ich ognisko domowe, aż z sił całkiem opadli.

***

A w szkole było jak w szkole. Lata płynęły, nieświadome niczego pędraki z klas wyższych i niższych swoje harce uskuteczniały. I próby sił nastały, szarpania, nękania wszelakiego. I szybko się przekonały maleństwa, że Sylwka uderzyć po prostu nie można i choć każdy zjadłby tysiąc kotletów i tak się wytężał, to po próżnicy wszystko. I z tych bijatyk młodzieńczych to głaskanie jedynie zostawało. I tak zostawili go w spokoju, dziwiąc się trochę na początku, ale jak to wśród dzieciarni na zdziwieniu się zakończyło i każdy zajął się innymi sprawami i wszystko potoczyło się już dalej.

Zatem nabierał sił młodziak, dojrzewając jak porzeczki, pomału, niewielką wielkość osiągając, wolniej niż inni. Zawsze najniższy w roczniku, zawsze w pierwszej ławce, z najmniejszym krzesełkiem, z mundurkiem na miarę, tornistrem za dużym, co napinał się na ramionkach wątłych.

I biegał ten Sylwek wszędzie, gdzie tylko chciał, bo kto miał mu zabronić. Pewnie nie matka, co chuchała na syna jak na kryształ z Budapesztu przywieziony. Projektując sobie, że jeśli tylko moc przeminie, to rozpadnie się chłopiec na tysiące malutkich kawałków, a z nich na miliardy cząstek i zniknie, i nic zupełnie po nim nie zostanie.

Nie ojciec, co rowy kablowe kopał w okolicznych wioskach od rana do wieczora. A po przyjściu siłę miał tylko peta odpalić w szklanej lufce i siedzieć przy oknie, i na szosę się gapić w mrok, i zasypiać na krześle przy stole, bo pary na dojście do wyra już nie było.

Nie koledzy z podwórka, co najpierw jak dziwoląga Sylwka traktowali, co stoi jak słup betonowy na polu i ruszyć się go nie da, ale tak poza tym to niczym szczególnym się nie wyróżnia, no chyba tylko wzrostem skąpym, to go nawet szturchać nie było jak.

Nie ksiądz prałat, co notatki w swoim kajecie robił i kładł tam obserwacje, i nie w głowie mu było niepokojenie Sylwka, tylko diagnostyka skrupulatna, co we wojsku się nauczył, będąc kapelanem. I świdrował źrenicami chłopca, wyobrażając sobie wokół niego pancerz boski, nieprzejednany, nie do przebicia przez kule i pociski grzechów.

No to Sylwek dojrzewał, na słońcu, deszczu, wietrze i rósł nieznacznie, z roku na rok oddalając się fizycznie od rówieśników. Kiedy inni nabierali centymetry, on tylko milimetry, kiedy inni kilogramy, on dekagramy, jak inni młodzieńcze portki zaczynali nosić, on pozostawał w dziecięcych. A to akurat martwiło wszystkich zainteresowanych.

Szczególnie matkę nadwrażliwą, która jeździła z Sylwkiem po doktorach zamiejscowych i sprawdzała, badała, skanowała, prześwietlała ciało chłopaka na wszystkie sposoby, schorzeń wszelakich się doszukując.

Martwił ten stan rzeczy również prałata pogrążonego w analizach, któremu ciało nierosnące nijak nie pasowało do wizji boskiego planu. Ale poza troską żadnych wniosków kapłan nie był w stanie wyciągnąć. Zatem dokładał te, jak i inne pozostałe do brulionu z notatkami i analizował, rozciągał, rozbijał i sklejał na powrót, szukając sensu woli Wszystkowiedzącego.

Samego Sylwka raczej nie martwiła niezmieniająca się wielkość jego ciała, bo Sylwek plan zajęć wypełniony miał po brzegi jak talerz pomidorówką, którą na zmianę z rosołem codziennie w domu serwowano.

Zaczynał chłopak dzień od wstawania, gdzie matka budziła cmoknięciem w policzek i potarganiem po czuprynie. Potem pacierz na kolanach, żegnanie się, recytowanie i do łazienki bieg. A po myciu śniadanie z pieczywem świeżym spożywał. Pił mleko tłuste, kożuch przełykał, węglowodany, białko, żelazo i dziesiątki osłaniaczy aplikował. I frunął do szkoły, przedtem całusy matczyne na czubku głowy odebrawszy. Ale zanim wyleciał, ubranko nakładał. Rajstopo-kalesony na nóżki, koszulkę bawełnianą na korpusik, a na nią koszulę z kołnierzykiem i dalej sweter wyszyty przez rodzicielkę, która w projekcji swojej nie ustawała i zabezpieczyć dziecko chciała przed momentem utraty cudownej siły.

Otulony jak żołnierz na misję arktyczną biegł młokos dwa kilometry. Docierał do budynku szkolnego, przedzierał się przez podwórko z kaflami, co wiecznie porysowane kredami kolorowymi były. Witał z kolegą najlepszym, Dareczkiem, z którym wszystkie przygody dzieciństwa przeżywał, a z którym poznaliśmy się w ten dzień felerny, kiedy od księdza na mszy w łeb Dariusz zarobił.

I tak biegali dnie całe po korytarzach i klasach, wysiadywali w ławeczkach, wkuwali rachunki i daty, i rejony geograficzne. A potem malowali farbami zachody słońca, wycinali kolorowanki, robili przysiady i skakali jak żabki po sali gimnastycznej. A na koniec zbierali całusy i pochwały od pani Dorotki, nauczycielki, wychowawczyni, co dopiero studia pedagogiczne w mieście skończyła i kontrakt do wioski dostała. Co kochała te najmniejsze kluski jak mama druga i nie tylko serce by za nich oddała, ale i płuca, nerki i nawet by się nie zastanawiała.

I odwzajemniali to uczucie chłopcy w pierwszej ławce sadzani. Wielbili ją niezmiernie i tej miłości nie było końca w sześciogodzinnym planie lekcyjnym. Ale jak tylko woźny dzwonkiem koniec nauki objaśniał, frunęli za szkołę, bez oglądania się. Lecieli jak wariaci do lasu, nawet nie widząc machającej na pożegnanie ręki pani Dorotki, która stała w oknie klasowym i patrzyła, jak ten tandem Sylwkowo-Dareczkowy wbiega pomiędzy drzewa i znika w zieleni gęstej. I w każdy dzień szkolny czuła ukłucie pod sercem z nadzieją, żeby zobaczyć ich roześmianych dnia kolejnego. I czekała tak jeszcze z kwadrans, na głos słowa modlitwy powtarzając i upewniając siebie, że tak, Wszechmogący czuwa nad nami wszystkimi i od krzywdy uchroni.

A obawa nauczycielska podstaw nie miała, bo popołudnie polekcyjne dla tandemu było najlepszym okresem. Sylwek zrzucał podpinki zbędne, wyzwalał się z kilogramów i wpadał w ekosystem jak hart, i frunął z drugim hartem po zagajnikach i polanach. Brnąc coraz dalej i głębiej, wkraczając jak giganty do świata stworzonek, strzyżaków, chrząszczy, pajęczaków i poprochów.

I nie było nic piękniejszego, niż przemieszczać się na nogach, które kilometry przeskakiwały w mikroświatach, i podziwiać budowle zlepione z systemem korzeni, pajęczyn i bluszczy od wieków powstającym.

Pędzili do przodu, padali na glebę, turlali się, wąchali, dotykali, chłonęli to wszystko i jak już zupełnie z sił opadli, przesiadywali wykończeni z lupami przy nosach i oglądali te maleństwa, co nikt ich normalnie nie widzi, i wwiercali w nie źrenice, aż cień przychodził do lasu, i lecieli z powrotem do domu. Umorusani jak kundle, na obiad do mamusi swoich, co za nieborakami wyglądały.

A rodzicielki przy płocie czekały, każda we własnym obejściu, i witały swoje pchełki, tuląc je mocno do mostka, aż chrząstki trzeszczały.

Dareczek wbiegał na podwórko otoczone srebrnym ocynkiem z bramą, której stany otwarcia dyktowała koreańska elektronika. Tam przechwytywała go rodzicielka i prowadziła marmurowymi płytami do podjazdu, a potem do pałacu z kolumnami na froncie, co ojciec przedsiębiorca z greckiej wyspy przywiózł.

A Sylwek miał dom poniemiecki. Na zakręcie, na jedynym skrzyżowaniu w wiosce, i swoją mamusię witał przy płocie tradycyjnym, sztachetowo-drewnianym. I tak był eskortowany i ani słowa krytyki, żadnego strofowania, bo maluch chroniony. Z siłą niewidzialną, rozmiarów nieznaną.

A potem obiad z ładunkiem osłaniaczy pompowany do przełyku. Witaminy w burakach, białko w kurczakach, skrobia w ziemniakach i cukier w cieście.

I później odczekać, trzydzieści minut najmniej, jak się wszystko w żołądku ułoży, i już można wyskoczyć z domu. Na polanę i na rowy do strumyka, choćby na godzinę, aż do zachodu czerwonego i następnie jak pora wieczorna, do domu wracali. Zziajani, spoceni, na trzęsących się nogach, brudni od paluszka małego w stópce, po włoski posklejane na środku głowy.

***

Mijały miesiące na wiosce i pięknie wyglądało to bieganie swobodne i patrzenie, i wiedzy w podstawówce przyswajanie, i ciekawe, co by wyrosło z tych malców, gdyby ich w spokoju zostawić. Ale się nie dowiemy, bo ktoś kontrolę przejął.

Dni proste, składające się z pacierza, śniadania, szkoły, leśnego szaleństwa, obiadu, kolacji i znowu pacierza, dobiegły końca, jak tylko komunijny sakrament został przyjęty. I proboszcz zabrał się do roboty.

Prałat rozpoczął operację w dzień święty, w którym Sylwek z gromnicą w dłoniach połknął pierwszy raz w życiu ciało Chrystusa.

Planował ją od lat, odkąd wywiad przeprowadził z rodzicami i upewnił się, że ma do czynienia z wyjątkiem nad wyjątkami. A strategiem proboszcz był zdolnym nie lada, szkolonym na militarnej misji w batalionie strzelców. Tam posiadł wiedzę o planowaniu ludzkich charakterów i pewności nabrał, że nieważne, jaką stworzenie ludzkie piastuje pozycję, nieważne, skąd się wzięło i jakie mądrości czy bezeceństwa w maleńkości posiadło, to jedno jest pewne – że człowiek to monstrum stworzone przez Najwyższego i podległym być musi jego woli, czy mu się podoba, czy nie.

I jak tylko materię wciśnie się w tłoki sakramentów Bożych, to odwrotu nie ma. Skóra, kości i dusza w napoju słodkim zanurzone zostają, nasiąkają na wieki i cudowne się odradza. Wychodząc z tej prawdy, umysł jaśnieje, wątpliwości parują i można tworzywo modelować.

Lepienie Sylwka napoczął od wypełnienia przykazania kościelnego, co dokonało się w majową niedzielę, zaraz po eucharystii, której po raz pierwszy w pełni Sylwek doświadczył.

Na początek poligon trzeba było wyplantować, swoją pozycję zaznaczyć, więc poprosił proboszcz rodzicieli na plebanię i monolog wygłosił:

„Nieważne, co do tej pory było, nieważne, jakie ziarna do maleńkiej główki chłopca sialiście, nieważne, żeście grzeszyli jak koty przed małżeństwem. Wszystko to nic. Nie macie co zadręczać się dalej, bo teraz radość rozgrzeje wasze serca. Oto sakrament święty chłopiec przyjął i nic mu się stać nie może. Sylwek wrażliwy jest, dobry, spokojny, ciekawy przyrody, co wszyscy tutaj wiedzą. Więc oferuję wam swoją pomoc w kształceniu duszy, mocą niezwykłą obdarzonej, co tylko Stwórca w swoim boskim planie przewidział. Dotrzymam danego wam słowa. Do posługi ministranckiej przyjmę i dopilnuję, żeby chłopak rósł w bojaźni Bożej, horyzonty kościelne poszerzał i dobroć przekazywał. I jeśli Wszechmogący pozwoli, poznam cel mocy Sylwkowej. Rozpoznam przekaz, bo pewne jest, że w swojej istocie cel to piękny, ludzkości ma służyć, tylko w jaki sposób? Tego jeszcze nie wiem”.

Słuchają tej mowy rodzice, patrząc na okręt mądrości w osobie księdza, i wątpliwości ich ogarnęły, ale słowem bali się odezwać.

A kapłan wypuszcza zdanie po zdaniu:

„Ja teraz obowiązki wychowawczo-kościelne przejmuję i wdzięczny będę, jak sprzeciwu z waszej strony nie doświadczę. Zatem od tygodnia nowego Sylwek po szkole w mojej świątyni się stawi, do służby zacznie się przyuczać, każdego dnia podczas wieczornej mszy będzie posługiwał. W niedzielę zaś na wszystkich trzech mszach – porannej, sumie i o osiemnastej, dzień święty tygodnia kończącej. Rozpoczniemy od posługi aspiranta ministranta, poprzez ministranta bez komży, następnie ministranta z komżą białą, poprzez ministranta z kołnierzykiem purpurowym w święta, fioletowym w adwent i zielonym w okresy zwykłe”.

Rodziciele zawiesili się, siedzieli, jakby ich w imadło wkręcił, i ruchu nie mogli wykonać. Zdania zbierały się, ale nie wypełzły. Zatem w standardzie proboszcz odczekał swoje, odbił od fotela, z sali odcumował i gosposi polecił, żeby petentów do drzwi odprowadzić.

***

W poniedziałek postkomunijny Sylwek obudził się, twarz przemył, pacierz odmówił, do śniadania zasiadł i nawet nie wyczuł, że matrona w niepokoju pogrążona. Obserwuje synka, na zmiany mróz i skwar wnętrzności wypełnia, i w zamartwianiu się na kolejne poziomy weszła. Najlepiej by podpinkę doszyła do stroju, w drugie galoty synka odziała, w obronę wzięła, ale maj gorący i nie ma sensu. To tylko siedzi bez ruchu i nieboraka ukochanego lustruje.

I wciął wszystko ze stołu synek posłusznie. Plecak chwycił i pognał do szkoły. A tam dostał się w uściski pani Dorotki i odbębnił wszystkie godziny lekcyjne, których zwieńczeniem był wuef.

I mimo że pan Roman, nauczyciel, sportowiec, wpadł właśnie w potrzebę stworzenia gimnastyków najlepszych w województwie i przećwiczył maleństwa kochane, jak najrzetelniej potrafił, to i tak nie wypłukał do wszystek energii, jaką Sylwek z Darkiem na dzień zużywali.

Jak dzwonek wybrzmiał, to dwa harty, nie zdejmując mundurków uczniowskich, wybiegły do lasu tarzać się w glebie i ściółce, aż zupełnie z sił opadły.

I wszystko było tak samo. Na zmiany się nie zanosiło, kiedy z Darkiem po szaleństwie pożegnali się jak co dzień. Poklepali po pleckach, powydurniali jeszcze, obsypał jeden drugiego błotem z kałuży i uznali, że na dzisiaj starczy.

Sylwek pognał do swojej chaty i gdy tylko rodzicielka przed nim wyrosła, chwyciła za ramię i do piersi przycisnęła, to wreszcie zmianę poczuł.

I zgięło się ciałko, twarz wykręciło, bo mamusia przytuliła mocniej niż zwykle. Przytrzymała synka, oblepiła jak szkatułkę najcenniejszą i tak stuleni do domu weszli obiad spożyć, który też nie wyglądał normalnie.

Na blacie rozłożony obrus biały z czerwoną obwódką, co tylko na świąteczne okazje gościł. Potrawy wykwintniejsze, pełniejsze, jakby Wigilia nastała. Ale nie pytał o nic i pochłaniać zaczął, i nawet połowy porcji z posiłku nie zdołał dotknąć, kiedy oznajmił, że jest pełniutki.

I jeszcze próbowała mamusia wtłaczać odrobinę, dopchnąć żołądek maleńki, ale Sylwek od stołu wstał i nie było co więcej namawiać.

A po godzinie, kiedy wszystko razem się wymieszało, przetrawiło i wróciło na swoje miejsce, malec do drzwi wejściowych podbiegł. Buty na nogi włożył, do kieszeni wsadził lupę, scyzoryk i szkła powiększające. Za klamkę chwycił, ale przyszła mama i znowu zmianę wprowadziła:

„Do kościoła dzisiaj pójdziesz”.

„Dlaczego?”

„Bo u komunii już byłeś i dlatego. I teraz codziennie będziesz do księdza chodził i bądź grzeczny”.

Sylwek patrzył kilka chwil i wyjaśnienia szukał, ale kolejnego pytania nie zadał. Posłusznie poczłapał za rękę do świątyni, co na wzgórzu, u szczytu wioski stała. Mamusia w drzwi zakrystii zapukała, otworzył im prałat i ucieszył się, że rodzina zgodnie z jego wytycznymi postąpiła. Pokłonił się rodzicielce, pokazał, że teraz on przejmuje chłopca, i zniknęli za drzwiami.

„To będzie twój drugi dom”, oznajmił proboszcz, prowadząc go po maleńkiej jak łupinka zakrystii. „Zawsze możesz tu przyjść, myśli uspokoić, oddechu zaczerpnąć i zastanowić się nad swymi uczynkami”.

Kapłan ramię rozwinął, dookoła obrócił i zaprezentował święte miejsce. A potem wprowadził drzwiami wprost do kaplicy. Omiótł dwie kolumny ławek wyklęczanych, obmodlonych, kupnych ze zbiórek i darów wiernych na wiosce.

Malec usta otworzył. Z tej strony nigdy kościoła nie oglądał. Wydał mu się odmienny, potężny i wlepił ślepia w przestrzeń. I zapachy poczuł słodkie: kadzidło, wanilię świec, lilie, róże i goździki na murkach, przy których prałat komunię rozdawał. I objął go obraz nowy i zatopił myśli.

Przez chwilę nie było tęskno za Darkiem kochanym, za kosmosem leśnym i światem owadowo-robaczanym. I odpadł, odkleił się, a ksiądz to widzi i rozciąga euforię chłopca. Prowadzi do ołtarza z jasnego drewna i kładzie palce na brzegu. Gmera tam i zaraz klapka ukryta w tafli skacze do góry. Skrytka się ujawnia i młode oczęta zalśniły.

A kapłan czeka, pogrywa z tym napięciem. Wyciągnął pudełko żelazne, od miesięcy, a może lat nieotwierane. Zdmuchnął kurz z pokrywki. A w środku dwa pakunki, obwiązane skórzanym paskiem. Rozwijać zaczął, aż ukazał się biały patyk. Proboszcz przeżegnał się przed nim.

„To kostka stopy Świętego Augustyna, patrona naszej parafii”.

Sylwek źrenice rozwarł.

„To najcenniejsza rzecz, jaką widziałeś w życiu. Chroniona od wieków w diecezjach. Trzymana w katakumbach i transportowana w tajemnicy. Przydzielona do parafii w naszym województwie i teraz tutaj nam świeci. Augustyn był taki maleńki jak ty, kiedy mu poganie test wiary zrobili. Wkręcili ciałko w koła obite żelazem. Obwiązali łańcuchami, torturowali, szpikulce wbijali w ręce, nogi, brzuch i kazali wyrzekać się Zbawiciela, Pana naszego. Ale nic nie osiągnęli. Bo w Augustynku wiara była gorąca, płonęła świętością i nie ugiął się nasz patron”.

Sylwkowi spazm skręcił żołądek, a w przełyku zaczęła formować się gula nieprzetrawionej wieczerzy.

„A oni nie przestawali. I rozerwali w męczarniach chłopczyka na setki części i jedna z nich, ta kosteczka przepiękna, relikwia, została kościołowi darowana”.

I zapatrzył się kapłan w kikut wypolerowany, lakierem zabezpieczony. Odłożył ostrożnie na ołtarz i drugi zwitek ze skóry rozwija. A tam gwóźdź żelazny, rdzą przeżarty, ledwie się trzymający na cieniutkich włóknach.

W palce chwycił i dalej objaśnia:

„A tu to oryginalny stempel, co te koła trzymał, w mięśniach i krwi świętego malca się zanurzył i poświęcony przez Ojca Świętego również do nas trafił”.

I dopiero teraz wzrok od świętości oderwał i dojrzał, że Sylwek padł na płytę obok ołtarza i się nie rusza. To zaraz prałat wziął go na ręce, biegiem do zakrystii, kran odkręcił, buźkę młodziutką schlapał, a potem na zewnątrz wyniósł, żeby tlenu świeżego zapewnić. I ocknął się malec po minucie.

Ksiądz ulgę na sercu poczuł i dopytuje:

„Tak cię ta historia świętych wstrząsnęła? Sylwku kochany, powiedz coś”.

A chłopak oczy wywraca, gałki mu wirują, z powiek znikają i wracają, i jak wreszcie stabilizację znalazły, to trysnął z usteczek rzyg przyprawiony bogato. Goździkami, kolendrą, bakaliami, orzechami jak tylko na Wigilię się zdarza w Sylwkowym domu. Chlusnął strumień zielonoszary na sutannę księdza, co ją rano z krochmalu gosposia wyciągnęła, wyprasowała i proboszcza odziała. I zrozumiał kapłan, że nowe notatki w brulionie swoim postawi. Linijki zapisze, wnioski wysnuje i te też rozważaniom podda, i tak w kółko. Ale najważniejsze, że nic a nic co do wyjątkowości chłopca się nie pomylił. Bo malec cudowny jest, skoro na samą myśl o cierpieniu świętych ciało mu się od wewnątrz przewraca.

Chłopiec do domu wrócił na miękkich nogach. Do bramy się doczłapał, tam przejęła go rodzicielka, obsypała całusami, wtuliła, miłością owinęła i poszli spać.

I nazajutrz to samo. Pacierz, śniadanie, szkoła, las, bez zmian. Aż do obiadu, kiedy nowy stan przyszło Sylwkowi poznać. I chłopiec pierwszy raz podczas spożywania posiłku poczuł ścisk w brzuchu. Niewidzialne szczypce chwyciły mu żołądek i zamknął usteczka, wyczekał chwilę, aż klamra puściła, i nakłada ziemniaczki z koperkiem. Przeżuwa i znowu ktoś chwycił mu przełyk.

Dławi się malec, gardło rozwiera i coś pcha od środka i zaraz wyrzuci, wypadnie i ślina strumykiem zaczyna cieknąć. Łzy do oczu i chlust wreszcie, wymioty, naraz wszystko, co przyjął, to oddał na stół pięknie zastawiony. I mamusia przytuliła, na wersalkę zaniosła, położyła, brzuszek mu masuje i wolno, powoli, aż w końcu mija wszystko.

Oddech się uspokaja, lepiej się Sylwek czuje, jeszcze tak z dwa kwadranse odpoczywa, ale wybił zegar i trzeba się zbierać.

Mama za rączkę prowadzi, chlipie cichutko, staje co chwila. Synka obejmuje, klęka, całuje w główkę, pokrzepienie śle i idą dalej. I tak w kółko, przystanki, pocieszałki, aż doguzdrali się do płotu kościelnego. Przez furtę, na tyły, przed zakrystią stanęli, w drzwi zapukali i mamusia chłopca oddawała w opiekę na dwie godziny całe. A potem w domu minuty odliczała, robotą się żadną porządną nie mogła zająć. Bo nerwy i z kąta w kąt się przemieszczała, aż w końcu czas minął i na obejściu maleństwo z powrotem się pojawiało.

A prałat czekał tak każdego dnia na Sylwka przed godziną szesnastą, aby rzeźbić, sprawdzać i dogmaty wiary objawiać.

Najpierw mianował go aspirantem, bez komży białej, bez kołnierzyka kolorowego, co barwy zmienia, kiedy nowy okres roku kościelnego następuje. I przyuczać go do ról rozpoczął, ze sztuką liturgiczną zaznajamiać.

I zaczęły się obowiązki. Przepytywanie, testowanie na eucharystiach, podawanie wody święconej, w gong dzwonienie, świec noszenie, ognia w garnuszku z kadzidłem palenie i godzinne na baczność wystawanie.

Liturgia skomplikowana, rozłożona na akty i pomylić się łatwo. Ksiądz proboszcz okiem bacznym podczas mszy łypie. W pieśni wśpiewany, w ewangelię wczytany, ale obserwuje. Źrenicą wodzi za chłopcem, sprawdzając, etap za etapem. Od pozdrowienia wiernych, darów przygotowania, poprzez ewangelię, epiklezę, konsekrację, aż najważniejsza część mszy świętej przychodzi. W której wino w krew, a hostia w ciało Jezusa Chrystusa się zmienia. I wtedy uwaga największa, atencja jak nigdy wcześniej wymagana.

Bo powiedział prałat chłopcu na pierwszej nauce:

„Możesz przysypiać na pierwszym czytaniu apostolskim. Możesz paznokcie obgryzać na drugim, możesz nawet ziewać podczas ewangelii świętej, ale jak na przemienieniu stracisz skupienie, to grzech ciężki popełniasz. Spowiedzi wymagający i tak jakbyś we mszy w ogóle nie uczestniczył i w szambie grzechu po czubek nosa się zanurzył i cały wysiłek do kubła ze śmieciami wrzucił. Bo to moment szczególny, cudowny, kiedy hostia w ciało Pana naszego, a wino w krew się przemienia. To łaska Boża spływa z nieba i w ciele moim się odradza i jednością się stajemy, i wypełnia się cała tajemnica eucharystii i kapłaństwa”.

To klęczy Sylwek wystraszony. Napięty jak lejce i czeka na świętość z niebios stępującą. W trwodze śledzi dłonie księdza obejmujące kielich, w którym krew wiruje, i wzdryga się, jak kapłan przełyka. Kropelki z ust oblizuje i wie młodzieniec, że tylko jedno stworzenie na globie taką czynność wykonuje. Bo widział ją w telewizorze zza pleców ojca w godzinach wieczornych, jak bohaterowie mroczni, fabularni to robią. I wampirami się ich nazywa.

Cierpkie drgawki przechodzą przez plecki, gdy kapłan przełyka posokę. I dęba włoski na karku stają, bo wtedy młodzian projektuje sobie, że ksiądz siekacze po bokach zaraz wystawi i na pięcie obrót wykona, atak przypuści i wgryzie się w aortkę na szyi, i koniec nadejdzie.

Trzęsie się, zamiast na świętej przemianie myśli skupić, to chce poderwać nogi i wiać do domu, do mamusi się schować. I tak już do końca mszy, oczy wbija w posadzkę i minuty odlicza, i żegna się, i leci, jak proboszcz „amen” na zakończenie wypowie.

I co sił szoruje, w biegu komżę ściąga. Śmiga na szosę bez zatrzymywania, byle do zakrętu, byle do płotu. A tam rodzicielka z całusami czeka.

***

I wziął się Sylwek za poznawanie tego zjawiska, żeby wiedzieć, jak do obrony przystąpić. I studiowanie się zaczęło. Najpierw od dobranocki, w której wampir kaczor w zamczysku mieszkał na wzgórzu. W krainie odległej, co zawsze go w nocy z piorunami pokazywali. I opijał się sokiem czerwonym, i czyhał na przyjezdnych w lochach obskurnych, żeby im krzywdę zrobić. Ale w sumie nigdy nie zrobił i to wszystko wcale nie jest straszne. Zabawkowe jakieś i wie już Sylwek, że dobranocki prawdy nie powiedzą. I trzeba innych źródeł poszukać.

Więc czai się wieczorami. Skrada jak cień, wychyla do pokoju, gdzie telewizor projekcje nadaje. A przed nim ojciec w półśnie w fotelu zatopiony, z petem tlącym, wbitym w kryształ popielniczki. I Sylwek z ekranu wiedzę zdobywa, bo tam wampiry ludzkie pokazują swe oblicza. Z furią atakują, w mroku się czają, posoki żądne zawsze i ofiar młodych szukają. Najlepiej dzieci nieskażone, z ciałkami świeżymi.

I telepawki dostaje chłopiec, jak widzi, do jakich forteli się stosują, w jakich przebraniach gustują, żeby cel osiągnąć, w czerwieni się pławić i pragnienie zaspokoić. I te potwory nad ludzkością dominują, i miażdżą przeciwników, i trwoga ogarnia i najlepiej pod szafę się schować, ciało pomniejszyć, w szczelinę wpełznąć i przeczekać atak.

Ale się nie da. I patrzy Sylwek na sceny walki. Widzi wojowników dzielnych, co z wampirami za bary się biorą, pułapki zastawiają i pędzą na złamanie karku, by monstra stłamsić. To i zeszyt wyciągnął, notować zaczął i obserwacje robi.

Pierwsza i najważniejsza broń to kołek drewniany, z końcem ociosanym na szpikulec, co w serce wampirze wbić potrzeba i nie ma zmiłuj, nie obroni się bestia.

Po drugie, krzyż srebrny, co skórę potwora pali. Na sam widok diabły uciekają i najlepiej skropić je święconą wodą, by zniszczenia dopełnić, wnętrzności poranić.

Kolejna sprawa to czosnek. Obwiesić się ząbkami, otulić zapachem i patrzeć tylko, jak wampiry same uciekają, po kątach się kryją i nosić dumnie, na klacie, to nic się nie stanie.

Czwarta broń najciekawsza i najstraszniejsza w skutkach. Światło słoneczne. Jak tylko wampirzy osobnik we dnie wyjdzie na słonko przejrzyste, główkę wychyli, ginie natychmiast na proch przepalony.

I tak w wiedzę uzbrojony, z ołówkiem przy ustach, ślęczy nad notatkami w nocy. Z lampką przy poduszce duma i nagle go trafia, że to wszystko nie tak, że bez sensu i nic się nie zgadza. Przecież ksiądz sam z krzyżem na szyi chodzi. We dnie go widział, na podwórku przed świątynią, przed słońcem się nie krył, nie uciekał i nic mu nie było. W chrzcielnicy całe dłonie zanurza, jak chrzty robi, i po łokciach mu się to leje.

Wścieka się młody, rzuca notes na podłogę i strach go oblatuje, że to wszystko na marne. I jak on ma broń zdobyć i przeciwnika przechytrzyć?

I tak zgniata myśli, głowę łamie i nad zagadką pogrążony, aż świt przyszedł. A za nim mateczka do pokoju wkracza, syneczka całuje w nosek i do pacierza zachęca. A młody w płacz, płyną łzy i mama obejmuje przejęta:

„Coś ci się śniło? Powiedz? Nic się martw, to już minęło, już tu jestem. Już spokojnie”.

Modlą się gorliwie, ręce na sztorc złożone, a Sylwek chlipie. Łka, a potem śniadanie i wyprawka do szkoły.

I wysłany jak na zatracenie, stawia króciutkie kroki. Butem w szosie grzebie, ślimacze się, drepcze, ogląda przez ramię i najlepiej wróciłby do matuli i wtulił główkę głęboko. Aż by zasnął w swoim pokoju, w chacie, co jest najsłodszą opoką Sylwkową, niedostępną dla księdza.

I tak stoi, telepią piersi i już młody pięty skręca, kiedy w łokieć ktoś go dotyka. Wyrasta przed nim Dareczek z gębą roześmianą. Pokazuje mu dwa cukierki, czekoladki w sreberkach. Wciska mu do dłoni i opowiada o rybkach, co ojciec z Rosji przywiózł. W pudełku żelaznym, z filtrami, glonami i podgrzewaniem. Co bezcenne są i pływają w dalekiej Azji, a teraz w jego oczku wodnym się znalazły. I takie czerwone cętki mają na łuskach, że jak słońce po południu bije, to odblaskuje, że na kolumnach pałacowych widać i można skakać i ganiać za tymi zajączkami, i kto złapie, to nagrody dostaje. I najlepiej, jakby Sylwek wpadł po szkole, razem połapią i będzie taka zabawa.

Słucha Sylwek, wciąga go opowieść i wyobraża sobie, jak gnają z przyjacielem po ogrodzie, między drzewkami, w trawie wykoszonej i przewracają się, szorują kolanami, turlają się i wyścigi jeden przez drugiego. Dopadają do wody, żeby te cuda podziwiać, i mleczaki się szczerzą, skóra od łez sucha prawie i wampirze chmury daleko odpędzone, i już lecą chłopaczki na łeb, na szyję do szkoły, kurz rozdeptując, do pani Dorotki na pierwszą lekcję.

Wpadają do klasy zziajani, z językami na brodach i rzucają tornistry. Zeszyty wyjmują i patrzą w lico pedagożki, co nic tylko miłość dla nich zarezerwowała. I nie w głowie jej sprawdziany, dyktanda, stresowanie, tylko potrzeba radości tych małych pchełek wypełnienia.

Więc do lasu klasę zabiera. W kalosze i płaszczyki odziewa, na mokradła maszerują. W błocie i torfie brodzą. A nauczycielka opowiada o ważkach, ślimakach, żagnicach, komarach. I żerujących na nich żabach i ropuchach zielonych, co jak drapieżniki się czają z wody, łypią ślepiami i jęzorami posiłek zaopatrują. I żaby też bezpiecznie czuć się nie powinny, bo na nie czekają zaskrońce do liści wodnych upodobnione. A na te zasadzają się czaple, borsuki, lisy. A na tych w kolejce stoją do pożarcia rysie, wilki i już w tym sznurze ofensywnych napadaczy dochodzi do gatunków przedziwnych. I już zaraz ujawni się przed nimi tajemnica ostatniego drapieżnika, co nikogo się nie boi.

Stoją maluchy w błocie po łydki. W ciszy słuchają z serduszkami pikającymi, kiedy ich bohaterka w pół słowa wykład przerywa. Oczy jej lśnią i patrzy się w punkt, i podążają za nimi gałki dziecięce, i wypatrzeć chcą, co widzi pani. Nauczycielka sztywnieje, do ust palec przystawia, a potem kierunek wskazuje. To dzieciaki patrzą, buźki rozdziawiają, kiwają główkami i już wiedzą. Taflę zmącił język i sunie, aż znika pod wodą i zaraz się wynurza. BÓBR.

Ogon płaski jak szpadel klapie, zygzakuje i znowu kryje się pod powierzchnią i pruje do tamy, do zwężenia w strumyku, co z potokiem się schodzi. A tam gałęzie, badyle, kłody i miks chaszczy przeróżnych się kłębi. Skręca nagle futrzasty i do brzegu dobija. Jeszcze szerzej młokosy otwierają japy, bo tam drzewsko na pół metra w obwodzie napoczęte. Z kory oskrobane i widać, że już od tygodni nad nim pracuje. Klepsydra się ujawniła i już niewiele brakuje, żeby pękł pień i do wody się zwalił.

Wyskakuje stworzenie, tupocze na łapkach, przeskakuje błoto i dobiera się do wieczerzy.

Poruszenie nastaje, to ciszę nakazuje nauczycielka. Jeden palec w górze, drugi do ust i teraz ani szelestu żadnego. A bóbr na łapkach się sadowi, pozycję przybiera i do dzieła! Lecą drzazgi, łupiny, ząbki świergoczą i nowe warstwy odsłaniają. Zwierzę w zawziętości nie ustaje, napiera i odlatują kolejne płatki. W cug wpadło, pożera milimetry, odcina drewniane paski i zaraz już widać, że cały rdzeń się chwieje, strzela i zaraz się stanie.

I nagle niespodziewanie dla wszystkich zły los pod kaloszem pani Dorotki błoto rozmiękczył. Poruszyła się podeszwa, ślizgnęła stópka i cała figura runęła w bagno. Wierzgnęła ramionami, niczego nie złapała, balans poszedł precz i rąbnęła buźką w torfowisko.

Spłoszył się bóbr, pod wodę zanurkował i tylko podwodny ślad przez nanosekundę po nim został.

I podnosi się wychowawczyni. Złote włoski w ziemi skąpane sterczą na boki. Otrzepuje szlam z płaszcza, odgarnia z oczu błoto, pluje glonami, ważką i jeszcze by z kilka owadów znalazło i jak w horrorze monstrum bagienne stoi i zaraz w furię wpadnie, i patrzą dzieciaki przerażone, a poplamiona twarzyczka w uśmiechu się rozszerza i bialutkie zęby z błotem pokazuje. Nauczycielka schyla dłoń, zagarnia ziemię i rzuca w pierwszego młodziaka obok. I nagle wszyscy się śmieją i każdy w bitwę się wdaje.

Lecą bomby, granaty, leci woda z torfem i wszyscy już upaprani. Tarzają się i odpalili głupawkę, i zaraz już przemoczeni breją, że ledwo stać mogą. I tak jeszcze z kwadrans mieli siłę się pokotłować i w końcu umorusani i szczęśliwi oddech łapią. I dosyć mają, gramolą się na czworaka na polanę, w słońcu kładą, schnie to wszystko i jeszcze niektórzy wpadli w drzemkę.

Jak błoto stwardniało, to odpadać zaczęło łatami, warstwami całymi i wytrząsają ziemię z kaloszy, skarpetek, podkoszulek. Płaszcze na bok, bo słońce przygrzewa i znowu się turlają, biegają, skaczą pani Dorotce na barana, a ta pędzi na bosaka. Znowu w szaleństwo wciąga tę klasę pędraków, co niewiele trzeba, żeby zwariowała. I tak do zmęczenia, na drugim oddechu siły wstąpiły i jeszcze z pół godziny wariowali i już jak pot oblał plecki, to wtedy do odwrotu zakrzyknęła.

Poszła ta armia błotnista, zmęczona z płaszczami, kaloszami jak po ćwiczeniach wojskowych, ale szczęśliwa niezmiernie, jakby prezenty komunijne odpakowała.

I brną przez las, przez chaszcze przebijają. Sylwek z Dareczkiem na przodzie jak zawsze. Bo drogę znają, ścieżynki na wszystkie kierunki już tysiąc razy obeszli, to zaraz na skróty, po polanach śmigają i na zapadlisko wprowadzili klasę. Przez doły przełażą i coś czują.

Zapach wstrętny, krzywią się, nosami pociągają i owija ich smród, i zaraz widzą, w parowie zwłoki zwierzęce leżą.

Odór martwicy doszedł ich zbyt późno. Rozpędzeni jak na karuzeli wpadli na wpół wyżarte ciało. Sarna leżała w zagłębieniu, z łbem zwróconym w ich stronę. Rozprute biedactwo, z flakami na wierzchu. Kości odsłonięte, szkielet padliną obrosły, robale białe świdrują, a nad tym wszystkim muchy się unoszą.

I żołądki chłopczyków na wszystkie strony się rozeszły. I już śniadanie zaraz zwrócone będzie, to obrót zrobili i do ucieczki tandem się porwał, żeby wyrwać się z feralnego obszaru. A pani Dorotka ich zatrzymuje i mówi:

„Nie bójcie się”.

I prowadzi wszystkich do tej zgnilizny, bierze patyk z ziemi, dotyka i objaśnia:

„Zobaczcie, tak wygląda serce z płucami, prawie w całości się zachowało. A tu taki ciemny kształt to wątroba, dalej nerki, a obok zawinęły się flaki, co jelitami poprawnie się nazywają, a końcówki do kości ogonowej przylegają. A tutaj powinna być łopatka, ale już ją jakiś zwierz wyciągnął”.

I pokazuje, wodzi patykiem w tę i drugą stronę, szturcha truchło, robaki z wnętrza wypełzają, muchy odlatują i już w kierunku grupy się kierują, nowymi obiektami zainteresowane. A dzieciaki mdleją, blade i zielone na przemian, i gule do przełyków podchodzą.

Pani Dorotka zafascynowana nie patrzy na pociechy i dalej naukę biologii krzewi. To w końcu Sylwek ją za rękaw szarpie, łzy w oczkach pulsują i prosi:

„Idźmy, chodźmy stąd…”

I odwraca się nauczycielka, i widzi ten oddział struty. Chwieją się, jak gałązki zaraz złamią, za brzuszki trzymają, to natychmiast odwrót zarządza. Jednego na barana, innych za rączki i kroczą dzielnie, na nic nie zważają, nie zwalniają, aż do budynku szkolnego zawitają.

A tam, jak już się przebrali, wymyli, w ciszy posiedzieli, telepać przestali i trochę napięcie zeszło, to pedagożka ustawiła ich wszystkich w rzędzie. Uśmiechnęła się i mówi:

„Żeby nauka w las nie poszła, zapamiętajcie, kochani, wszystko, co dzisiaj zobaczyliście”.

I wzdrygnęło się każde z maleństw i można być pewnym, że budowę sarny ze szczegółami tkankowo-mięśniowymi przyswoiło sobie do końca życia. A Sylwek najbardziej, bo od razu w głowie stanęła mu kość patrona kościelnego, którą kilka dni temu proboszcz mu prezentował.

I udał się z Dareczkiem w kierunku domostw swoich. Drepczą, myśli mielą pod czaszkami i żaden słowa nie może skleić. To w końcu Darek wyciąga z tornistra zabawkową żabkę. Kładzie na dłoni, dynks ściska i frunie maleństwo, i skleja się od ramienia Sylwkowego.

„Gonisz!”

Rwie do przodu i zostawia kolegę w tyle. A tamten gapi się na zieloną pocieszynkę, bierze do dłoni i kilka sekund tylko potrzebował, zanim do biegu się poderwał.

I dogonił, strzał żabkowy ląduje na karku przyjaciela i teraz tamten przechwytuje. Gna po poboczu ze żwiru, bo Sylwek już do rowu skoczył i po skarpie się wdrapuje. Zaraz za miedzę czyjąś turla się pod płotem, do szopy w słomianych balotach chowa i tak w kółko, aż w końcu dosyć mają.

Pary braknie, padają wyzuci i rżą jak wariaci, i do domu trzeba, bo mateczki oczekują i w sumie głodni się też zrobili.

Doczłapał się Sylwuś na obejście, a tam matka przywitała, do kuchni wprowadziła i przed stołem posadziła na obiad z kompotem.

I nawet się nie obejrzał, jak wyszykowała go do kościoła. Butki wypastowane, wyglancowane, czubkami światło odbijają. Koszula komunijna pod szyją zapięta, tasiemka zawiązana i maszeruje Sylwek z mamą za rączkę. Staje przed drzwiami z krzyżykiem drewnianym nad framugą i tam go rodzicielka samego puściła.

Wchodzi malec. W zakrystii nikogo, to szuflady w komodzie otworzył. Komżę rozwinął, przywdział, naszykował dzwonki i gong, świece zapalił i idzie z tym wszystkim do świątyni. Po kolei rozkłada na stoliku i słyszy szuranie pod ołtarzem i patrzy na księdza proboszcza, co siedzi w kuckach. Do przodu pochylony, ręce w pięści zaciśnięte i wali się w łeb i mamrocze, ale nic nie słychać. To podchodzi Sylwek bliżej. Widzi już dwie butelki po winie na posadzce się walają, a kapłan się kiwa w przód i w tył, i bije zakola łyse.

„Święty w dupę kopany, święty, święty, Pan Bóg w zastępach i najświętsze wszystko jego”.

Podkoszulek tylko ma na grzbiecie, slipy poniżej, cały spocony, obraca głowę i krzyczy na Sylwka.

„A ty jesteś święty?!”

Chłopiec się cofa, potyka o kant schodka, co do prezbiterium prowadzi, i już pada na plecy. A kapłan na nogi staje i dyszy. Po polikach łzy mu płyną i drze się:

„Nie jesteś święty! Nie jesteś! Gówniarzu jeden!”

Obraca się, klęka do ołtarza, ale nie żeby modlitwę rozpocząć, ale za butelczynę chwyta. Wychyla do gardła, gulgocze, ślina z winem mu z ust cieknie, macha ręką i na Sylwka nie patrzy.

„Do domu! Nie będzie mszy…”

***

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Bestie i inne przydrożne dzieci
Siedem lat później

Bestie i inne przydrożne dzieci

ISBN: 978-83-8373-570-2

© Paweł Rzodkiewicz i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Białek

KOREKTA: Małgorzata Giełzakowska

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek