Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Hania, po sromotnej porażce pisarskiego debiutu, skrywa się w domu po babci, licząc na to, że w piekielnej głuszy Zadubia odnajdzie spokój i siłę do dalszej pracy twórczej. Ale diabli nadali panią Czesię, która wie lepiej, co jest dla Hani dobre. Ilekroć na siebie wpadają, a zdarza się to dość często i nigdy przypadkowo, pani Czesia zawsze ma dla niej porady na udane życie. I to nie tylko towarzyskie, czy zawodowe, ale również to bardziej prywatne. Mało tego, ma nawet dla Hani idealnego kandydata na męża. Cóż z tego, że Hania wcale nie zamierza wychodzić za mąż?
"Bestseller" to powieść pełna dobrego humoru, gagów sytuacyjnych i wartkiej akcji. Historia Hani i pani Czesi z całą pewnością, skutecznie i trwale, poprawi humor nawet najwybredniejszym czytelnikom.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 4 godz. 14 min
Redakcja
Barbara Kaszubowska
Korekta
Robert Ratajczak
Ilustracje
Krzystof Siemann
Projekt okładki, skład, łamanie
Natalia Jargieło
© Copyright by Kasia Keller
© Copyright by Wydawnictwo „Vectra”
Druk i oprawa
WZDZ Drukarnia Lega, Opole
ISBN 978-83-65950-50-5
Wydawca
Wydawnictwo „Vectra”
Czerwionka-Leszczyny 2022
www.arw-vectra.pl
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Wszelkie sytuacje i wydarzenia są dziełem mojej wyobraźni. Ewentualne podobieństwo postaci do rzeczywistych osób jest wynikiem absolutnego przypadku. Nigdy nie spotkałam i nie znam żadnej pani Czesi. W związku z powyższym nie biorę odpowiedzialności za słowa i myśli bohaterki. Prawdę powiedziawszy, ona również nie bierze za nie odpowiedzialności...
Kasia Keller
Gdzie diabeł nie może, tam Czesia da radę!
Hania miała dosyć wścibskich sąsiadów tam, skąd przyjechała. Tutaj, w Zadubiu, w tej piekielnej głuszy, naprawdę liczyła na ciszę i spokój. Ale diabli nadali panią Czesię, która, nie wiedzieć jak, zawsze znajdowała się przy płocie, ilekroć Hania wyszła na podwórko. Jakby bez przerwy stała za firanką w oknie albo tkwiła między sztachetami w płocie, wyczekując okazji. Albo nie — do niej bardziej pasowała szklana kula. Hania była skłonna założyć się o cały majątek (należy dodać, że niezbyt pokaźny), że staruszka takową posiada i obserwuje w niej całą wieś, a zwłaszcza podwórko obok. No bo jak inaczej wytłumaczyć to, że ile razy Hania ledwo zdążyła postawić stopę za progiem, tyle razy głowa pani Czesi wyrastała nad drewnianym płotem?
— Cud, miód i ubóstwo, panno Hanno, mówię pani. To się w głowie człowiekowi porządnemu nie mieści, ile oni tego marnują! Dzień po terminie i hyc! na śmietnik. A co to, panienka mi powie, przeszkadza, że kefir po terminie, skoro on i tak kwaśny za świeżości przecież? — zaczynała na ogół bez zbędnych wstępów.
— Tak, yhy, tak. — Hania zwykle nie wiedziała, co na to odpowiedzieć.
Dokładnie tak było również i tym razem. Niemniej to zupełnie nie przeszkadzało sąsiadce mówić dalej.
— Abo taki jogurt z kulturą. Czy można ją stracić dwa dni po dacie ważności? Jak ktoś ma kulturę, to ma, i już.
— To fakt — odparła dziewczyna z grzeczności, choć myślami była kompletnie gdzie indziej.
— Ja, na ten przykład, mam wysoką kulturę. Panienka na pewno to zauważyła.
Staruszka, jedną ręką przytrzymując się sztachet, drugą poprawiła grzywkę pod chustą i groteskowo zatrzepotała rzęsami. Dopiero teraz dziewczyna zwróciła uwagę, że sąsiadka ma włosy w kolorze wściekłego fioletu, jakby w nocy zamiast na poduszce trzymała głowę w wiadrze z gencjaną.
— Nie da się ukryć, pani Czesiu — westchnęła Hania i wzniosła oczy ku niebu.
— Najgorzej jest w tych miastowych marketach. — Staruszka wróciła do sedna roztrząsanego problemu. — Wie pani? Wczoraj w telewizorze pokazywali, ile tego towaru leży w śmietnikach. Serce rośnie, panience powiem, serce od tego rośnie.
— Chyba boli?
— No przecież mówię. Serce rośnie z bólu. Jak balon. A Hania wie, co się dzieje z balonem, jak za bardzo urośnie.
— Pani Czesiu, ja muszę wracać. — Niepewnie pokazała kciukiem na drzwi. — Telefon chyba słyszę.
— Tak? Ja nic nie słyszę. Ale niech panienka pędzi, bo może to coś ważnego. Może to ten wydawca czy cóś?
Hania udała, że wchodzi do domu, tymczasem zaczaiła się za rogiem werandy i jednym okiem zerkała na sąsiadkę. Miała wielką ochotę posiedzieć w ogrodzie, spokojnie poczytać gazetę przy kawie, ale przy pani Czesi było to zupełnie niemożliwe.
Głowa sąsiadki wreszcie zniknęła za płotem, ale Hania przezornie odczekała kilka sekund. Nagle coś ukłuło ją pod łopatką. A kiedy się odwróciła, stanęła jak wryta z rozdziawionymi ustami, bo obok niej jak spod ziemi wyrosła pani Czesia i dźgała ją palcem wskazującym w plecy.
— I co? Nie dzwonił jednak? Mówiłam, że się panience wydaje.
Jak ta staruszka to zrobiła?! Dziewczyna wiedziała, że sąsiadka jest szybka, ale za nic nie zdążyłaby w kilka sekund pokonać trasy od swojego podwórka pod drzwi Hani. Zresztą trudno byłoby ją przeoczyć na ścieżce, która wiodła od furtki do progu. Przeskoczyła przez płot? To chyba jedyne wytłumaczenie.
— Czasem, jak człowiek na coś bardzo czeka, to robią mu się takie omamy. Chata morgana normalnie. — Starsza pani uśmiechała się przymilnie spod kraciastej chustki.
— Tak. Chyba tak — westchnęła Hania.
— To może panienka sama do niego zadzwoni, co? Bo na co tu czekać? Bestseller się sam nie zrobi.
— Mhm, ma pani rację. To ja... przepraszam, pójdę, zadzwonię. — Hania cofnęła się tip-topami w głąb werandy. — Później porozmawiamy, dobrze?
— Pewnie, pewnie. Ja mam co robić. Nie muszę tu wystawać i zabawiać panienki rozmową. — Pani Czesia machnęła ręką.
Hania prędko zamknęła drzwi. Wiedziała, że to dość niegrzeczne, ale czuła, że inaczej nie pozbędzie się staruszki. Spojrzała przez judasza i przeżyła kolejny szok. Trasa od drzwi do furtki była prosta jak linijka i liczyła dobre dwadzieścia metrów, lecz pani Czesi już na niej nie było. Zdążyła ją przebiec? To niemożliwe, pomyślała dziewczyna. Otworzyła drzwi i konspiracyjnie wyjrzała na zewnątrz, wystawiając jedynie czubek nosa i jedno oko.
— Zapomniała panienka cóś?
Hania aż podskoczyła. Pani Czesia już stała po drugiej stronie płotu z głową ponad sztachetami. Przeskoczyła — jak babcię kocham! — przeskoczyła płot, zaśmiała się w duchu Hania.
— Nie, nic. Do później. — Pomachała sąsiadce dłonią i znowu schowała się w domu.
Jej babcia była tak dalece inna od pani Czesi, że aż dziw bierze, że we względnej komitywie przeżyły obok siebie tyle lat. Pani Czesia to istny wulkan, bomba z odpalonym lontem. Potrafiła być tyleż samo denerwująca, co urocza, a to w dużej mierze zależało od nastroju rozmówcy. W sumie nieszkodliwa, choć strasznie wścibska. A babcia? O, ona była oazą. I to dosłownie. Biły od niej spokój, niemal dostojność. Była poukładana i miała w sobie olbrzymie pokłady mądrości życiowej. Zawsze wiedziała, co i jak należy zrobić — kiedy trzeba przytulić, a kiedy dać się wypłakać. Ale też potrafiła postawić delikwenta do pionu. Szkoda, że już jej nie ma... Hania ogromnie za nią tęskniła. A teraz potrzebowała babci jak nigdy dotąd.
Przeniosła się do jej domu dwa tygodnie temu. Właściwie to do swojego, bo od roku należał do Hani. Po śmierci staruszki bywała tu rzadko. Wpadała od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy nic się nie dzieje. Jakże jednak mogło się dziać, skoro pani Czesia, samozwańczy strażnik Zadubia, pełniła pieczę nad domem?
Dziewczyna rozważała sprzedaż spadkowych włości, lecz na razie zrezygnowała z tego pomysłu. Babcia kochała swój dom na wsi, a Hania kochała babcię.
— Ten dom to skarb — zwykła powtarzać staruszka. — Pewnego dnia się o tym przekonasz, Haniu.
Na razie Hania nie widziała w nim skarbu, tylko skarbonkę, ale nadal czuła w nim obecność najukochańszej osoby na świecie. I teraz przyjechała utulić w tym miejscu żal i rozgoryczenie niepowodzeniem. Schować się przed światem, nabrać sił do kolejnej walki albo przemyśleć poddanie. Bliższa była kapitulacji, ale jeszcze nie umiała podjąć ostatecznej decyzji.
Do drugiego rozwiązania zgodnie przekonywali ją rodzice. Ostatnio każda ich rozmowa kręciła się wokół nieudanego debiutu. To za ich namową Hania rozważała pracę w rodzinnej firmie. Stabilizacja, płynność finansowa i ciepłe biuro, którymi argumentował sprawę tata, były nader kuszące. Tyle że Hania kochała pisać. Od dziecka wierzyła — głównie za sprawą babci — że ma talent i kiedyś nadejdzie dzień jej chwały: wyda książkę, która zostanie okrzyknięta literacką perłą. A potem to już z górki: każda następna pozycja będzie lepsza od poprzedniej, a jej nazwisko znajdzie się na ustach zarówno wydawców, jak i czytelników. Jednak jak dotąd zaliczyła wielką klapę. Pierwsza książka, z mozołem pisana przez siedem długich miesięcy, leżała w magazynach i zbierała kurz. To był ogromny cios prosto we wrażliwe, artystyczne serce. Miał być bestseller, a jest wielki feler, jak by pewnie powiedziała pani Czesia. Babcia natomiast znalazłaby słowa pocieszenia i zagrzewałaby wnuczkę do dalszej walki o czytelników. Za nic nie pozwoliłaby jej się poddać na starcie. Ale babci już nie ma, a na nikogo innego Hania nie mogła liczyć. Rodzice tylko kręcili głowami. Zawsze powtarzali, że z tej mąki chleba nie będzie, że człowiek powinien mieć zawód, a nie jakieś tam fanaberie uprawiać. Zawód to ona właśnie przeżywa, a oni zamiast ją wspierać, upajają się swoją racją. Nie wprost, rzecz jasna, ale wystarczyło na nich spojrzeć, by wiedzieć, co sobie myślą.
A przyjaciele? Nagle się okazało, że jest ich dużo mniej, niż Hania zakładała. Jeszcze dwa miesiące temu wielu chwaliło się znajomością z dobrze rokującą młodą pisarką, a dziś nikt nawet nie dzwoni, by sprawdzić, czy czasem w przypływie desperacji nie zrobiła sobie krzywdy. Ba, wielu z nich nawet nie kupiło jej książki. Jedynym jasnym punktem na niebie kariery był wydawca, pan Leon, który na całe szczęście nie przekreślił jej od razu.
— Pani Haniu, czasy dla kultury są ciężkie. Książka to nie masło czy ziemniaki. Ludzie myślą, że mogą się bez niej obejść. Musimy mieć nadzieję, że wreszcie zabraknie im dobrej literatury.
— Tylko co ja mam teraz robić?
— Pisać, pisać i jeszcze raz pisać. A gdy rynek ruszy, to my będziemy gotowi.
Z jednej strony słowa wydawcy były dla Hani jak miód na serce, bo dzięki nim nie czuła się jak ostatnia grafomanka. Niestety z drugiej — nie dawały żadnej gwarancji ani na sukces, ani na choćby przeciętny byt. Dobrze przynajmniej, że redakcja „Gazety Codziennej” nie wypięła się na nią i nadal zamawiała artykuły. Wprawdzie płacili grosze, ale wystarczało na chleb i mleko.
Ogólna aura i wydarzenia ostatnich tygodni odcisnęły w duszy Hani bolesny ślad, po którym ciężko było zmobilizować się do twórczej pracy. Pisarz, by móc pracować, potrzebuje zaplecza, spokoju i komfortu psychicznego. Ona miała do dyspozycji tylko ludzkie języki, twardo stąpających po ziemi rodziców i panią Czesię za płotem. Jak w tych warunkach pisać? Niemniej próbowała. Dlatego też skryła się w domu po babci, licząc, może naiwnie, że tu znajdzie siłę do pracy.
Hania usiadła przy biurku, otworzyła laptopa i kliknęła w folder POMYSŁY, w którym miała całe mnóstwo rozgrzebanych tekstów. Pomiędzy jednym a drugim łykiem kawy próbowała wybrać ten jeden, idealny. Ten, który zaprowadzi ją na szczyt listy bestsellerów. Ale im dłużej przeglądała zapiski, tym trudniej było jej zdecydować. Pomysły niby dobre, koncepcje ciekawe, ale czegoś w tym wszystkim brakowało. Pytanie czego. Zrezygnowana dziewczyna opadła na oparcie wysłużonego krzesła i przymknęła oczy. Rozmarzyła się, co zdarzało jej się dość często. Oczyma wyobraźni widziała się na kanapie telewizji śniadaniowej, gdzie opowiada, skąd czerpie pomysły na fabułę i bohaterów. A właśnie! Już wiedziała, czego jej brakuje: wyrazistego bohatera, który zawładnie jej historią i poniesie ją na plecach wprost do czytelnika.
Nagle coś grzmotnęło w okno i obudziło Hanię z zamyślenia. Zerwała się na równe nogi, niemiłosiernie uderzając się łokciem w biurko, przy czym mało nie strąciła kubka z fusami po kawie.
— Szlag! — zaklęła pod nosem.
A kiedy odkryła powód hałasu, kolejne przekleństwo zamarło jej na ustach i dokończyła je w myśli.
— Panno Haniu, to ja! Jest pani tam? — Za oknem stała pani Czesia i waliła knykciami w szybę.
W pierwszym odruchu dziewczyna zamierzała schować się w kącie pokoju i udawać, że wyszła. Jednak szybko przyszło otrzeźwienie. Sąsiadka z całą pewnością zarejestrowałaby to, że ona opuściła dom, zatem doskonale wiedziała, że Hania jest w środku, a pytanie było czysto retoryczne.
Dziewczyna podeszła do okna i uchyliła je delikatnie. A pani Czesi w to graj! Złapała za ramę i energicznie ją pchnęła, powiększając otwór.
— Co się pani tak kluczy? Nie szkoda życia na siedzenie w domu? — spytała.
— Pracuję, pani Czesiu, pracuję — Hania pokazała na laptopa.
— A cóż to za praca? Niech się tylko panna Hanna czasem nie spoci — wybuchła rubasznym rechotem, który strzelał w dumę Hani z częstotliwością karabinu maszynowego. — Siedzenie przy laptoku i bębnienie w te guziczki jakoś trudno nazwać pracą.
— Przecież pani wie, że ja książkę piszę — broniła się dziewczyna, nie wiedzieć czemu speszona słowami staruszki.
— Na tym ustrojstwie? A ja myślałam, że pisarze to maszyny używają.
— Niektórzy tak. Ja wolę komputer.
— Nowocześniej. — Czesia wymownie pokiwała głową. — Ja to nic nie mam do postępu. Mój wnuczek też pracuje na laptoku. Ale on ma prawdziwą pracę, jest prezesem, a nie pisarzem. To musi.
Hania z trudem znosiła gadulstwo sąsiadki i z chęcią zamknęłaby okno, choćby miało przytrzasnąć ten jej wścibski nos. A może głównie dlatego. Nawet stanął jej przed oczyma kuszący obrazek, na którym nochal sąsiadki, nerwowo wciągając powietrze dwiema wielkimi dziurami, leży na parapecie w towarzystwie ruszających się ośmiu paluchów, równiutko obciętych ramą okienną. Ze względu na pamięć o babci dziewczyna za wszelką cenę starała się zachować pozory sąsiedzkiej zażyłości. Teraz nerwowo przestępowała z nogi na nogę, nie mogąc się doczekać finału rozmowy.
— A panienka wie, że wnuk niedługo do mnie wpadnie? To będziecie mieli wreszcie okazję porozmawiać — cmoknęła powietrze zadowolona Czesia.
Hania zaczęła się zastanawiać, co też staruszka ma na myśli, ale ta nie pozostawiła jej w niewiedzy i szybko wytłumaczyła powód rozanielenia.
— Zobaczy, jaki on jest przystojny. A jaki mądry! I do tego zaradny. Idealny kandydat.
— Do czego?
— No jak to do czego? Do żeniaczki!
— O, to gratuluję pani.
— Mnie? A czego mnie? Przecież to nie ja będę tę śmietankę zlizywać. Panienka pogratuluje sobie.
— Z powodu? — Hania z coraz większym trudem nadążała za staruszką.
— Z powodu dobrego zamążpójścia. Jak jeszcze żyła świętej pamięci babcia, świeć Panie nad jej duszą, to my przewidziałyśmy was dla siebie.
— Przewidziałyście?
— A jakże! Od waszej maleńkości wiedziałyśmy, że jesteście sobie pisani.
— Mam szczerą nadzieję, że pani sobie żartuje, pani Czesiu.
— Jestem poważna jak głaz pod lasem, dziecko — obruszyła się sąsiadka.
— Ale ja nawet nie znam pani wnuka. Zresztą, pani Czesiu, małżeństwa aranżowane to zamierzchła przeszłość. Dziś każdy sam wybiera partnera. A mnie daleko, oj, bardzo daleko do męża. Mam inne priorytety.
— Priorytety-srety-tety, panno Haniu. Nawet najbardziej dorodne winogrono prędzej czy później będzie rodzynkiem.
— Że co?
— A to, że każda piękna królewna w końcu dostaje zmarszczek i rośnie jej dupa. Ślub trzeba brać za młodu, bo na starość kończy się z wyliniałym kotem.
— Pani Czesiu, nie chcę być niemiła, ale muszę wracać do pracy.
Hania miała na dzisiaj staruszki po dziurki w nosie i nie zamierzała roztrząsać przez okno jej ślubnych zapędów. Niech poszuka wnukowi żony gdzieś indziej. Swoją drogą straszny musi być z niego niedojda, skoro babcia robi za swatkę.
— Co ma wisieć, będzie leżeć, panno Haniu. Nadejdzie czas i na pracę. Ja tu właściwie przyszłam się zapytać, co ma na obiad.
— Kto? — spytała dziewczyna nieprzytomnie.
— Hania.
— A, jeszcze nie wiem. Dopiero jadłam śniadanie.
— To niech nie robi obiadu. Wstawiłam kapuśniak i jakoś mi dużo wyszło. Jak się uwarzy, to przyniosę.
— Dziękuję. To bardzo miłe z pani strony.
— E tam. Całego nie zjem, pies nie lubi, a wyrzucić szkoda.
Pani Czesia zabrała wreszcie dłonie z framugi, po czym odwróciła się na pięcie, co Hania przyjęła z wyraźną ulgą i przypieczętowała głębokim westchnięciem.
Zamknęła okno i odeszła od niego o krok. I wtedy dobiegł ją dziwny dźwięk, ni to szurgotanie, ni chrobotanie, jakby coś przesuwało się po chropowatej powierzchni. Natychmiast wróciła do okna i odkryła, że pani Czesia znajdowała się już po drugiej stronie płotu i żwawo dreptała w stronę swojego domu.
— Nie do wiary. Ona naprawdę skacze przez ten płot — powiedziała sama do siebie, wybałuszając oczy ze zdziwienia. — Ale jak? Muszę ją przydybać.
Teraz jednak wróciła do laptopa. Ogarnęła wzrokiem ikonki na monitorze i nagle doznała olśnienia. Jednym klikiem wyłączyła przeglądany wcześniej folder, drugim otworzyła nową stronę Worda i wystukała w nagłówku roboczy tytuł: „Swatka wariatka”.
Koniec wersji demonstracyjnej
OD AUTORKI
Na ostatniej stronie wpisał się mąż żonie — taką notkę zostawił mi kolega w pamiętniku. To było w czwartej klasie podstawówki. Ten kolega nie został moim mężem. Nasze uczucie nie przetrwało próby i wygasło kilka dni po tym wpisie.
Nie pamiętam, kto z kim zerwał, ale dobrze się stało, bo dziś, zamiast pisarką, byłabym współwłaścicielką firmy deweloperskiej. Dodam tylko, że prężnie działającej firmy. Siłą rzeczy nie miałabym czasu na pisanie, bo wciąż musiałabym liczyć pieniądze. No i najważniejsze, nie miałabym wówczas szansy zostać żoną Piotra, który w roli męża jest idealny. Tak, tak, Drogie Panie, idealni faceci istnieją. I to jest dobry moment, żeby jednemu z Nich bardzo podziękować. Ja wiem, że życie ze mną do łatwych nie należy, ale On dzielnie to znosi i prawie nigdy nie narzeka. A jak się zdarza, że biadoli, to ja daję głośniej radio. Tak czy inaczej, bez Niego nie byłoby żadnej książki. Piotr uczestniczy w procesie pisania od początku do ostatniej kropki. Cierpliwie słucha moich rozważań, dokłada własne, a jak trzeba, sprowadza mnie na ziemię. Donosi ciepłą kawę, piecze ptysie i dba, bym miała ciszę i spokój, co w domu pełnym wariatów nie jest takie proste.
Słowa podziękowania należą się też pierwszym Czytelnikom. I tu pozwolę sobie wymienić alfabetycznie: dwie Agnieszki, jedna Aneta, jeden Bartek, Ewelina, dwie Joasie, Karola, Maja, Monika, dwie Sylwie i jedna Zuza. To właśnie Oni poświecili swój czas, by przeczytać powieść jeszcze w Wordzie. Przy tym mieli odwagę wytknąć mi wszystkie błędy. Na moje (i Ich) szczęście nie było tego dużo, tak więc nadal pozostajemy w sympatycznych stosunkach. Co mnie zaskoczyło, to fakt, że po lekturze „Bestsellera” niemal każdy z Nich spytał: Kasiu, będzie druga część? Była też sugestia od Zuzy i Anety, że ostatecznie powinnam jednak kogoś uśmiercić. Nie powiem, czasem sama mam na to wielką ochotę. W związku z powyższym obiecałam przemyśleć i uwzględnić to przy ewentualnej kolejnej części.
Dziękuję Patronom „Bestsellera”. Przede wszystkim za wiarę w moje możliwości, za zaufanie, jakim obdażyli mnie od zarania współpracy, za optymizm i pozytywne fluidy. I za to, że pokochali panią Czesię, mimo że jest wścibska i niemiłosiernie wkurzająca.
Specjalne ukłony posyłam też do redaktorki Barbary Kaszubowskiej. Jakby to powiedziała pani Czesia: nieszczęścia chodzą po ludziach, więc lepiej dmuchać na gorąco. A zatem Pani Basia wydmuchała z tekstu wszelkie językowe nieszczęścia, zostawiając tylko to, co nadawało się do publikacji.
Nie mogę też nie wspomnieć o Krzyśku Siemann, który jest autorem ilustracji. Krzysiek poznał panią Czesię stosunkowo późno, w związku z czym miał bojowe zadanie. Niemniej wywiązał się z niego bardzo plastycznie. Jak to mówią, złej baletnicy przeszkadza rąbek u spódnicy. Natomiast jeśli ktoś ma talent, to nic nie stanie mu na przeszkodzie. Nawet presja czasu. I Krzysiek potwierdził to czynem. Pani Czesia w Jego wykonaniu ukazała prawdziwe oblicze.
A teraz czas na dwa słówka do niezastąpionego duetu wydawniczego, Natalii i Roberta. To moja brygada 3xC — cierpliwość, czujność i czułość. Dziękuję Im za to, że z cierpliwością czekają na moje teksty, czujnie sprawdzają każdy przecinek i wykrzyknik, a ostatecznie z dużą czułością tekst zamieniają w książkę. W tym miejscu warto dopowiedzieć, że w książkę z okładką, co bez wątpienia jest zasługą Natalii. A do tego nigdy nie dają mi odczuć, że dzwonię do Nich za wcześnie lub za późno, albo zbyt często, i pamiętają o moich urodzinach.
I wreszcie dziękuję Wam, Drodzy Czytelnicy. Jeśli doszliście aż do tego momentu, znaczy, że było warto!
Jeden z moich ulubieńców, Harlan Coben, niemal zawsze na końcu książki dziękuje agentowi. Postanowiłam pójść w ślady starszego i bardziej doświadczonego kolegi po piórze. Niniejszym pragnę podziękować agentowi... nieruchomości, który, mam nadzieję w najbliższych dniach, zajmie się spełnianiem mojego marzenia i znajdzie dla mnie wyśniony dom w atrakcyjnej lokalizacji. Co prawda agencji jeszcze nie wybrałam, ale wiem jaki będzie kardynalny wymóg — żadnej pani Czesi za płotem.