Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nikt tak nie pisał, dopóki nie pojawił się Jerzy Pilch. A skąd się pojawił i dlaczego, z kogo on i z czego, i kto mu odebrał leworęczność? Tego dowiadujemy się z tej książki, będącej rodzajem dziennika, memuaru, prozy silnie autobiograficznej. Książki bezpowrotnie wciągającej. Nie do zapomnienia.
Codzienność krakowskich ulic i Rynku, literackiego światka – małego i dużego, a także ostatnich mieszkańców krainy dzieciństwa pisarza, którzy napotkani nagle na moście Dębnickim objawiają proste prawdy: „Wszystko jedno, czy się ma przed sobą sto lat, rok czy tydzień, zawsze się ma przed sobą wszystko”.
„Cóż robi Pilch w swojej książce? Oczywiście pisze (trochę) o aktualiach, «chwyta rzeczywistość na gorąco»… Ale jednocześnie jakby się zastanawiał nad sobą piszącym, nad własną rolą pisarską, nad swoim życiem i jego sensem”.
Jerzy Jarzębski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Z duszą na ramieniu
Z duszą na ramieniu przystępuję do bezceremonialnego opisywania moich bliźnich, z duszą na ramieniu i mózgiem w popłochu, bo wiem mało. Szczerze powiedziawszy, jak na razie wiem jedno, wiem mianowicie, że zanim ja skończę tę dziś zaczętą skandalizującą narrację, nowy rząd, co osobliwym trafem również dziś[1] został powołany – upadnie. Mam tę pewność opartą na wiekuistych wyższościach pisania nad politykowaniem, że ja będę dłużej pisał, niż rząd będzie rządził.
Już raz mi się podobna przygoda zdarzyła. Parę lat temu pojechałem na dzień, dwa do teściów do Łapanowa. Był upalny początek czerwca, moja dusza i ciało, jak zwykle w tamtych czasach, były w poniewierce, łaknąłem spokoju i regeneracji. Pojechałem – jestem. Zażywam świeżego powietrza, krytą żabką pływam w jeziorze, dygot duszy ustaje, apetyt wraca. Wygodnie wyciągnięty na leżaku przyglądam się z niesmakiem, jak teściowie w pocie czoła harują na grządce, czytam literaturę popularną, od czasu do czasu na jaką przyjemną audycję telewizyjną popatrzę. Harmonia. Spokój. Homeostaza. Ziemia z kojącym skrzypieniem obraca się wewnątrz niebieskiej łupiny powietrza, a ja na leżaku razem z nią się obracam.
Któregoś dnia wszakże, gdy z rytualną beztroską w telewizor patrzę – co widzę? Widzę, że znany mi osobiście poeta niepodległościowy Jaś Polkowski (dla przyjaciół Polpot) rzecznikiem rządu zostaje. Doznałem podniecenia (bo przecież człowiek doznaje podniecenia, jak kogoś znanego mu osobiście w telewizorze widzi), doznałem zatem podniecenia i fala wspomnień mnie ogarnęła. Przypomniał mi się drugi obieg wydawniczy i przypomniał mi się „Zapis”, na łamach którego Jaś Polkowski (dla przyjaciół Polpot) świetnie debiutował, przypomniała mi się czarna noc stanu wojennego, „NaGłos” mówiony, zatłoczona do granic sala krakowskiego KIK-u, w której Polpot wibrującym głosem i w ciszy wibrującej czytał swoje gorzkie i przejmujące wiersze, i przypomniał mi się Jan Błoński, który w równie przejmujący sposób te wiersze omawiał. Przypomniało mi się, jak wraz z innymi twórcami niepodległościowymi graliśmy w piłkę nożną w parku Jordana. (Spośród wszystkich znanych mi poetów Polkowski grał w piłkę najlepiej, był niezły technicznie, miał – jak powiadają – uderzenie i ciąg na bramkę, nie stronił wszakże od gry brutalnej, lubił też, niestety, niesportowo wyzywać przeciwników od komunistów, co robiło specjalne wrażenie i całkowicie paraliżowało szeregi grających niekiedy z nami małolatów).
Przypomniały mi się bankiety, imprezy i pijaństwa niezmiennie antyreżimowe w swej wymowie (Jaś pijał umiarkowanie, głowę też miał umiarkowanie mocną, po ćwiartce z dosyć – powiedzmy – topornym wdziękiem garnął się do kobiet. – Co to, żałoba? – zwykł na przykład w niekonwencjonalny sposób nawiązywać dialog z damą, jeśli bystro dostrzegł, iż jest ona spowita w wieczorowe czernie. Po kolejnych dawkach, również w odpowiedniej kolejności, albo śpiewał antybolszewickie pieśni, albo bredził niepoczytalnie, albo zasypiał snem wojownika. Słowem, jako bankietowicz był, jak i my wszyscy, przyjemny, choć niekiedy uciążliwy).
Przypomniały mi się wreszcie i same wiersze Jasia, wiersze niezwykłej piękności, wiersze, które sprawiały na mnie wtedy i do dziś sprawiają wielkie wrażenie. „Jak brzmiał ten werset? / Spłowiałe konie wchodzą w źródła? / Czy inaczej, nie spłowiałe lecz wpław, / nie konie i nie źródła lecz klęczący / i warkocz bruku?”
Nie widziałem wówczas i do dziś nie widzę w tej poezji nadmierności politycznej, i jeśli piszę o autorze jako o poecie niepodległościowym, to czynię to z ogólniejszych powodów. Bo być może było w Polpocie poecie nastawienie na jedną tonację, być może okoliczność, że przestał on pisać, to jest dobry dowód, że Polska odzyskała niepodległość, być może jarzmo moskiewskie było dla niego podstawową inspiracją, ale efekty tej inspiracji były o wiele od niej samej bogatsze i rozleglejsze.
Patrzyłem na Jasia Polkowskiego, świeżo upieczonego rzecznika rządu, i przypominały mi się jego wiersze. „Biała rybo listopada (już zasypia / to miasto)”, „Obok góra szepce łacińską modlitwę”, „Byłem pustko z tobą w miłosnym objęciu” – płynął przez moją głowę wers za wersem i przypominały mi się dawne doznania i dawne rozumowania, do jakich nas te wiersze skłaniały. Tak jest, słychać w nich było ton polityczny, ale był i ton metafizyczny, i ton miłosny, i wizja, i tajemnica, i szyderstwo, i ból, słowem – wszystko, co powinno być w wielkiej literaturze, w tych wierszach było. Szkoda gadać, fantastyczne to były utwory, one były tak fantastyczne, że nieraz nam się zdawało, iż zgoła niemożliwą jest rzeczą, by Polpot sam takie świetne wiersze pisał, nieraz nam (przyjaciołom Polpota) taka myśl do głowy przychodziła, że chyba te najlepsze kawałki pisze Polpotowi jego żona Anka, bardzo inteligentna i przyjemna osoba. (Dla przyjaciół Polpocina). Zaszczytny ten koncept, bo przecież jest honorem dla mężczyzny domysł posiadania przezeń kobiety tak zakochanej, że gotowej czynić dla niego wszystko, gotowej nawet w jego imieniu wypisywać kompletnie niezrozumiałe rymowane dyrdymały, otóż zaszczytny ten koncept ma długą tradycję. Znana jest powszechnie hipoteza, iż niektóre wiersze T.S. Eliota wyszły spod pióra jego żony, a prawdę powiedziawszy i dzisiaj ilekroć na przykład czytam specjalnie naznaczone metafizyczną głębią prozatorskie epifanie Andrzeja Stasiuka, tylekroć zawistne przypuszczenie, że być może to Stasiukowa Stasiukowi tak zgrabnie napisała, też przychodzi mi do głowy.
Ale za daleko zapuściłem się w ryzykowne dygresje, za daleko odszedłem od podstawowej sytuacji fabularnej, a podstawowa sytuacja fabularna jest taka, że ładnych parę lat temu stoję w czerwcu w Łapanowie przed telewizorem i podniecony, i ogarnięty falą wspomnień obserwuję, jak Jaś Polkowski rzecznikiem rządu zostaje. Ale, niestety, nieoczekiwanie dramatycznie i nadzwyczaj prędko wszystko poszło, bo zanim moje podniecenie opadło, zanim fala wspomnień na dobre mnie ogarnęła, Jaś Polkowski przestał być rzecznikiem rządu, i było po ptakach. Nie mam zamiaru wpadać w mniej lub bardziej wystylizowane zasadnicze tonacje, ale była to bardzo intensywna lekcja sceptycyzmu. Ambitnie przypuszczam, że chyba wtedy, parę lat temu w Łapanowie przed telewizorem u teściów, nie byłem całkowitym głupkiem i z grubsza już wiedziałem, że rządy i urzędnicy przemijają, znałem banalną prawdę o ulotności władzy, ale jednak takie oto doświadczenie, iż ja pojechawszy na parę dni do teściów do Łapanowa, byłem w tym Łapanowie dłużej, niż Jaś Polkowski był rzecznikiem rządu, otóż doświadczenie to wywarło na mnie wrażenie silne i sceptycyzm mój wzmogło.
Stąd też, z pamięci o tamtej przygodzie, zuchwałe moje przypuszczenie, iż to co obecnie piszę, dłużej będę pisał, niż potrwają rządy obecnego rządu. Z grubsza obliczyłem bowiem, że gruntowne opisanie wszystkich moich przyjaciół, krewnych, znajomych, byłych i aktualnych narzeczonych, rzetelne i na wskroś ekshibicjonistyczne przedstawienie wszystkich moich upadków, wiarołomstw, skandali, w których brałem udział i które widziałem, mrocznych i wstydliwych przygód, a także wydobycie na wierzch najtajniejszych myśli i czytelne ich uwiecznienie roztrzęsioną ręką na białym papierze, otóż wyliczyłem z grubsza, że wszystkie te haniebne czynności zajmą mi rok co najmniej. Samo opisanie, jak Marian Stala od z górą dwudziestu lat maltretuje mnie psychicznie, z trzy tygodnie mi zajmie. A reszta? Tu rok może okazać się mało. A rok to jest dwanaście miesięcy, to jest szmat czasu, przez rok upadają imperia, przez rok mało która aktualna narzeczona się utrzyma, przez rok nowo powołany rząd nie przetrwa. Nie przetrwa, choć premier ewangelik i to spod Cieszyna. Ale nie przetrwa. Nie ma siły. Nie ma sposobu na Mariolę. Nie przetrwa. A nawet jakby przetrwał, to i tak prędzej czy później skończy mu się kadencja, jak nie skończy się pierwsza, to skończy się druga albo trzecia całkiem niemożliwa, któraś w każdym razie kadencja (któregoś rządu) skończy się na pewno, któraś zostanie przerwana i wyjdzie na moje, bo ja dalej będę pisał, a jakbym nawet już nie pisał leworęcznej spowiedzi, to będę pisał co innego, a jakbym i czego innego nie pisał, jakbym już w ogóle nie pisał, to będzie pisał kto inny. Kto inny będzie pisał, kto inny będzie tracił władzę, na tym polega odwieczna, choć widmowa walka karnawału z postem, sztuki z polityką i chętnie bym tę chimeryczną bitwę dokładniej opisał, dalej pociągnął i głębiej pogłębił, ale niestety, właśnie teraz, kiedy zamaszystość i rozmach wstępują w pióro moje, drzwi do pokoju się otworzyły, straszny ryj się w nich pokazał i tak się jakoś dziwnie na mnie patrzy i patrzy[2]...
Przypisy
[1] Zaczęte w Święto Reformacji ostatniego października 1997.
[2] Parafraza literacka. W oryginale, w opowiadaniu Mrożka Z ciemności, na piszącego patrzy „ryj świński”.