Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna komizmu opowieść o kłopotach wynikających z pogoni za uciechami. Paweł Kohoutek, zdolny weterynarz i jeszcze zdolniejszy, choć pogrążony w niepojętym smutku łowca doznań erotycznych, mami kobiety nostalgicznymi opowieściami o zamieszkałej przez protestantów ziemi cieszyńskiej; metoda okazuje się zadziwiająco skuteczna, jednak reputacja, a nawet życie luterskiego donżuana zostają pewnego dnia wystawione na ciężką próbę. Do rodzinnego domu Kohoutka, w którym mieszka z żoną, dzieckiem, rodzicami, dziadkami i całymi tłumami niezliczonych krewniaków i lokatorów, niespodziewanie przybywa jego "aktualna kobieta"...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 151
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdy w roku Pańskim 1990 doktor weterynarii Paweł Kohoutek spojrzał w okno i ujrzał idącą przez ogród swą aktualną kobietę, z właściwym sobie pyszałkowatym fatalizmem pomyślał, iż przydarzyła mu się przygoda, która winna być ostrzeżeniem dla wszystkich. Aktualna kobieta Kohoutka miała na sobie granatowy płaszcz, jej boską czaszkę okrywał filuterny kapelusik, ogromna zaś waliza, którą wlokła za sobą, pozostawiała w białej listopadowej trawie ciemny trakt ostatecznej klęski.
Gdyby przyjechała na krótko jedynie rozmówić się ze mną, gdyby złożyła mi tylko przypadkową i niezapowiedzianą wizytę, i tak byłaby to wystarczająco wstrząsająca historia, pomyślał Kohoutek. I tak byłaby to historia godna książki. Ale aktualna kobieta Kohoutka nie przyjechała w odwiedziny. Oburącz taszczyła walizę, na szczupłych zaś ramionach dźwigała wypełniony po brzegi plecak. Choć Kohoutek znał ją zaledwie od siedemnastu tygodni, doskonale wiedział, co znajduje się w walizce, a co w plecaku. W walizce były książki, a w plecaku cała reszta należących do niej przedmiotów. Kohoutek mógł, zamknąwszy oczy, ściśle wymienić rzecz po rzeczy, mógł bez trudu wyliczyć wszystkie części garderoby: siedem czarnych podkoszulków, dwie białe bluzki, dwie męskie koszule w kolorze khaki, jeden szary dres z białymi wypustkami, trzy czarne spódnice mini, jedna para dżinsów, dwie pary czółenek na płaskim obcasie, kozaczki nad kolana, które aktualna kobieta Kohoutka odziedziczyła po matce, czarny golf, szara męska tweedowa marynarka, w której wyglądała świetnie, rajstopy i kilkadziesiąt par wyłącznie białych majtek rozmaitego kroju. Tak, aktualna kobieta Kohoutka spakowała cały swój dobytek i przyjechała, by wreszcie po siedemnastu tygodniach straszliwej męki krótkotrwałych spotkań zamieszkać z Kohoutkiem na zawsze. Uregulowała należności, wysprzątała pokój, zdjęła z półki wszystkie wydane po polsku książki Milana Kundery, Kusiciela Brocha, Historię filozofii Tatarkiewicza, tomiki wierszy Stanisława Barańczaka i Ryszarda Krynickiego. Z perwersyjną pieczołowitością spakowała też dzieła zebrane najwybitniejszego żyjącego polskiego pisarza, którego wielbiła czytelniczo i platonicznie, a o którego Kohoutek był zazdrosny wcale nie platonicznie, Kohoutek był oń zazdrosny jak zwierzę i wiedział, co czyni: najwybitniejszy żyjący polski pisarz należał do nieśmiertelnego pokolenia niestrudzonych łowców kobiet. Słowem – aktualna kobieta Kohoutka spakowała swoje rzeczy i książki, oddała klucze właścicielce, poszła na dworzec PKS, kupiła bilet i pojechała do rodzinnej miejscowości Kohoutka. Nigdy tam przedtem nie była, ale z opowieści Kohoutka doskonale znała tę zamieszkaną wyłącznie przez ewangelików augsburskich osadę.
Kohoutek ma nieznośnie sentymentalny zwyczaj opowiadania swym aktualnym kobietom o ziemi cieszyńskiej. One wpatrują się weń, starają się, jego zdaniem, daremnie, poskromić swój nieumiarkowany zachwyt, on zaś snuje opowieści o Parteczniku, Dziechcince i Jurzykowie, opowiada o domu, który zbudował jego pradziadek, mistrz masarski Emilian Kohoutek oraz o ogrodzie, który był kiedyś dziedzińcem wielkiej rzeźni. Rzecz jasna, Kohoutek wie, iż nawyk opowiadania aktualnym kobietom o stronach rodzinnych jest nie tylko nieznośnie sentymentalnym nawykiem. Kohoutek wie, iż nawyk ten jest także zgubnym nawykiem. W każdym razie w tym właśnie przypadku – myśli Kohoutek, spoglądając na idącą przez ogród swą aktualną kobietę – w przypadku tej niewyobrażalnej historii mam powody, aby myśleć o zgubie. Stanowczo nie powinien był jej opowiadać o ziemi cieszyńskiej, nie powinien był jej mówić ani słowa o sobie, nie podawać adresu, imienia, nazwiska, nie zgadzać się na wszystko, nie obiecywać jej niestworzonych rzeczy, nie przebywać w jej szaleńczym towarzystwie.
Jakże daremne, jakże retorycznie puste i, na szczęście, jakże krótkotrwałe były żale Kohoutka. Nie trzeba było wsiadać do autobusu pośpiesznego linii A. Nie trzeba było tysiąc razy krążyć pomiędzy jedną a drugą miejscowością. Nie trzeba było zadawać żadnych pytań, a zwłaszcza nie trzeba było zadawać pierwszego pytania. Najmocniej przepraszam, co pani czyta? Nie trzeba było kruszyć centralnego układu nerwowego nadmiernymi dawkami świata. I tyle. Kohoutek usłyszał, a może wyszeptał pierwsze wersy wielkiego lamentu; wspomnienie lewiatanowego wnętrza autobusu pośpiesznego linii A, w którym ujrzał ją po raz pierwszy, przemknęło mu przez głowę, ale nic więcej. Na dalsze ciągi najpiękniejszych nawet pod względem stylistycznym lamentów nie było czasu. Kohoutek przyglądał się idącej przez ogród swej aktualnej kobiecie, jego mózg zaś pracował z zabójczą precyzją. Kohoutek zastanawiał się, czy ktoś z domowników już ją zauważył.
Aktualną kobietę Kohoutka mogła zauważyć matka Kohoutka. Mógł ją zauważyć ojciec Kohoutka. Mogła ją zauważyć Pastorowa lub Pastor. Mogła ją zauważyć pani Wandzia lub matka pani Wandzi. Mogła ją zauważyć Oma, babka Kohoutka. Pan Naczelnik, dziadek Kohoutka, mógł głęboko nabierając powietrza, nabrać zarazem pewności, iż ktoś blisko z Kohoutkiem związany jest w ogrodzie. Aktualną kobietę Kohoutka mogło też widzieć dziecko Kohoutka i mogła ją dostrzec żona Kohoutka. Mogli ją zauważyć wszyscy. Ale przy odrobinie szczęścia, a raczej przy ogromie szczęścia, mógł jej nikt nie zauważyć. Trwały ostatnie przygotowania do jutrzejszych urodzin Omy, a poza tym od rana, a właściwie od wczorajszego wieczora, uwaga domowników była zaabsorbowana dwoma litrami pulpetów wołowych ukrytych gdzieś przez Omę, babkę Kohoutka. Rzecz była pilna, gdyż pulpety miały termin przydatności do spożycia tylko osiem dni. Od czasu kupna upłynęły już dwa dni. Czas zmierzał nieubłaganie ku definitywnym formułom – dwulitrowy słój pulpetów wołowych, których termin przydatności został przekroczony, oznacza eksplodującą siarczanymi płomieniami wieczność.
Na trop przepadłych bez wieści pulpetów naprowadziła wszystkich Pastorowa, pytając przy wieczerzy, co z pulpetami. Z jakimi pulpetami? odparła pytaniem na pytanie matka Kohoutka. Z tymi pulpetami, które kupiłam wczoraj, pytam, ponieważ one mają termin przydatności do spożycia tylko osiem dni, a tu dwa dni już przeszły.
– Oma – matka Kohoutka zwróciła się do Omy, babki Kohoutka; matka siedziała obok niej i zwykle ze względu na głuchotę Omy raz jeszcze głośno i wyraźnie powtarzała, co mówiono przy stole; Kohoutkowi, którego trudno byłoby nazwać nieuprzedzonym świadkiem zdarzeń, zawsze wszak wydawało się, że wśród domowników panuje tajemny zwyczaj przekazywania kwestii z ust do ust. – Oma, co z pulpetami, które wczoraj kupiła Pastorowa? Pytam, ponieważ mają one termin przydatności do spożycia tylko osiem dni.
– Są w lodówce – odparła Oma.
Zdarzyło się to wczoraj, ale Kohoutek pamięta to tak dobrze, jakby zdarzyło się to dzisiaj. Kohoutek widzi samego siebie: tak, to on! Kohoutek! Kohoutek wstaje zza stołu, udaje się do spiżami, otwiera lodówkę i zagląda do środka. Liczne potrawy znajdują się na oświetlonych polarnym blaskiem półkach, ale pulpetów wołowych nie ma tam niezbicie.
Gdy okazało się, że pulpetów nie ma też w innych dostępnych śmiertelnikom miejscach, dla wszystkich stało się jasne to, co i tak przeczuwali. Pulpety musiały podzielić los parówek, frankfurterek, klopsików, bitek, wędzonych kurczaków, pieczeni, flaków, kiełbas i tylu innych pokarmów, skrzętnie i na ogół bezpowrotnie ukrywanych przez Omę.
Przebieg wczorajszych poszukiwań jeszcze raz wypełnia opartą o szybę głowę Kohoutka. Choć działo się to wczoraj, tym razem Kohoutkowi wydaje się, iż działo się to przed laty. Szukano cały wczorajszy wieczór i całe dzisiejsze popołudnie. Jednakże w miarę upływu czasu wśród zniecierpliwionych bezskutecznością swych działań poszukiwaczy jęła szerzyć się demoralizacja. Widmowe emblematy apatii, niechęci, a nawet buntu, z wolna zaczynały pojawiać się nad głowami znużonych penetratorów.
Pastorowa, prawdę powiedziawszy, w ogóle nie brała udziału w poszukiwaniach. Zaraz po obiedzie, który składał się z zupy grzybowej z makaronem, cielęcych kotletów mielonych, surówki z czerwonej kapusty, ziemniaków oraz kompotu z czereśni, natychmiast po przełknięciu ostatniego kęsa, po wykwintnym wypluciu pestki ostatniej czereśni na spodek, Pastorowa zła i zniecierpliwiona zamętem – to wzmagających się, to słabnących poszukiwań, przebrała się i pojechała do domu zborowego na spotkanie koła pań. Pastor oświadczył, iż sprawdzi, czy słój nie został ukryty za książkami w jego gabinecie. Z nieco przesadną skrzętnością zatrzasnął za sobą biało lakierowane drzwi i natychmiast zapadła tam martwa cisza, jasno dowodząca, iż znowu ogarnęło go natchnienie i w niezwykłym pośpiechu, połykając litery i słowa, pisze jedno ze swoich płomiennych kazań. Oma, ukrywszy pulpety, sama zaszyła się nie wiadomo gdzie, a raczej wiadomo, najpewniej tam gdzie zawsze. Żona Kohoutka uczyła się języków obcych. Dziecko Kohoutka oglądało telewizję satelitarną. Dziadek spał łapczywym snem krótkowidza, któremu jedynie we śnie jest dane ujrzeć dalekie perspektywy. Pani Wandzia grała na skrzypcach, matka zaś pani Wandzi podglądała ją przez dziurkę od klucza, pani Wandzia bowiem nieraz, zamiast ćwiczyć, grała proste kawałki z pamięci, czytając równocześnie rozłożoną na pulpicie powieść miłosną – słowem było tak, jak zawsze.
Jedynie rodzice Kohoutka nie ustawali w poszukiwaniach. Ale na razie byli na strychu. Z góry słychać było przesuwanie mebli, skrzypienie otwieranych szaf i wysuwanych szuflad – nie do powtórzenia dźwięki towarzyszące odsłanianiu najtajniejszych skrytek. Znając rzetelność swoich starych, Kohoutek dobrze wiedział, iż nieprędko uniosą głowy, by spojrzeć w okno. Tak czy inaczej nie było więcej czasu do stracenia.
Aktualna kobieta Kohoutka szła przez ogród, który był niegdyś dziedzińcem wielkiej rzeźni. Na ramionach dźwigała wypełniony rzeczami plecak, za sobą zaś wlokła walizkę pełną książek.
Kohoutek zbiegł na parter, bezszelestnie przemknął przez przedpokój, odchylił deskę w boazerii i tajnym przesmykiem, którego używał ostatnio trzydzieści lat temu w trakcie występnych gier dziecinnych, przedostał się na werandę. Zapach jabłek miał w sobie intensywność jesiennego gromu. Kohoutek uchylił oszklone pomarańczowymi szybkami drzwi werandy i stopy jego spoczęły na znużonych trawach listopada. Okrążając dom, jął biec na spotkanie. Nie przez samego siebie prowadzony zmierzał ku najbardziej apokaliptycznej randce swego życia.
Kohoutkowi zawsze wydawało się, że urodziny Omy były świętem większym od wieczerzy wigilijnej, od wielkopiątkowego postu, od wielkanocnego śniadania, większym od zakończenia roku, od noworocznego obiadu, większym od Pamiątki reformacji.
W listopadowe popołudnie, w dzień urodzin, domownicy i goście zasiadali za stołem. Oma, ubrana w granatową suknię z surówki oraz narzucony na ramiona kożuszek, z poważną miną, bez cienia uśmiechu, słuchała toastów. Matka Kohoutka, żona Kohoutka i niektóre z zaproszonych pań krążyły pomiędzy jadalnią a kuchnią, wnosząc kolejne dania. Pani Wandzia grała na skrzypcach. Śpiewano pieśni ze starych kancjonałów. Doktor Oyermah wygłaszał przemowę za przemową.
Urodziny Omy były wstępem, rozwinięciem i zakończeniem wielkiego całorocznego wypracowania. Już nazajutrz niektóre z nietkniętych dań wracały do zamrażarek. Zapasowe, naszykowane na wszelki wypadek obrusy matka raz jeszcze prasowała i układała na ich wiekuistych miejscach w bieliźniarce. Narysowany przez ojca na brystolu plan stołu, miejsca, gdzie kto ma siedzieć, oraz spisany na arkuszu papieru kancelaryjnego scenariusz obchodów urodzin Omy: część religijna, modlitwa, numery pieśni, toasty, przemówienia oraz kolejność dań, wszystko to starannie zwijano, składano i chowano w kredensie. Chowano na krótko, na okamgnienie, na rok zaledwie. Na rok, który z oszałamiającą prędkością przetaczał się wraz ze swoimi upałami, deszczami i śnieżycami nad dachem domu.
W niecałe dwa tygodnie po urodzinach Omy zaczynał się adwent i ze zdwojoną energią szykowano się do świąt. Kohoutek budził się nieraz o tej najciemniejszej porze i już o czwartej nad ranem, w czerniach kruczej nocy, rozświetlanej jedynie pojedynczymi światłami rozpościerającego się w dolinie uzdrowiska, słyszał odgłosy dochodzące z kuchni; dochodziły też stamtąd zapachy pieczonych ciast. Święta zbliżały się i mijały w niesamowitym pośpiechu. Domownicy zasiadali do wieczerzy wigilijnej, kładli się spać, o świcie sadzano Omę w fotelu na biegunach, otulano ją kocami i pledami, i czyniąc z wiekowego mebla rodzaj świątecznego wehikułu, rodzaj sań godowych, wieziono naszą nieśmiertelną choć ledwo się ruszającą Omę na jutrznię. Był bożonarodzeniowy obiad, przed sylwestrem matka Kohoutka piekła pączki, Nowy Rok i karnawał trwały, zdawać by się mogło, nie dłużej jak godzinę, ani się człowiek obejrzał, przychodził wielki post. Lasy na zboczach gór dalej były zamarznięte, nie poruszyła się ani jedna gałązka, ani jedno źdźbło przeistoczonej w lód trawy, ale był już wielki post, szły przygotowania do świąt Wielkiejnocy, zaraz po świętach wybuchała wiosna, my starzy ewangelicy, a zarazem prawdziwi narratorzy tej historii nie możemy się powstrzymać, by nie powiedzieć, iż wiosna na Śląsku Cieszyńskim ma w sobie raptowność reformacji, nagłe upały wzdłuż i wszerz przemierzały te ziemie niczym innowiercze ognie. Matka Kohoutka o świcie wychodziła do ogrodu i wracała o zmierzchu, by zająć się jedzeniem. W ciągu wiosny i lata wypadało co najmniej kilkanaście uroczystych obiadów, urodziny ojca Kohoutka, urodziny matki pani Wandzi, zjawiali się nieoczekiwani goście, letnicy pytali o pokoje do wynajęcia, na kilka dni przyjeżdżał doktor Sztwiertnia z córkami, ziemia pod stopami była sucha i ruchoma jak igliwie, zapach mieszanych lasów łączył się z zapachem olejków do opalania, paliła się Barania Góra i z okien na strychu widać było kłęby dymu i pomarańczowe języki ognia. Wszyscy mieszkańcy stali na szczytach okolicznych gór i przyglądali się dorocznemu pożarowi, jedynie zagubione w wysokiej luterańskiej trawie pary pogrążonych w zgubnych żądzach katolików nie mogły się od siebie oderwać i, znieruchomiałe, dosłownie u naszych stóp, czekały na koniec widowiska. Sierpień był już chłodniejszy, dno rzeki powoli ciemniało, we wrześniu, w najpiękniejsze dni, zdarzały się przymrozki, a o zmierzchu, gdy wciągnęło się głęboko powietrze, czuło się w jego zapachu obecność pierwszych śniegów zaczajonych w niebiosach. Zbliżały się urodziny Omy. Trawa w ogrodzie, który był kiedyś dziedzińcem wielkiej rzeźni, żółkła. Urodziny Omy zbliżały się z każdym dniem.
Czas, odkąd Kohoutek pamięta, był zawsze oczekiwaniem na jej urodziny, które miały się odbyć za rok. Za pół roku. Za miesiąc. Za tydzień. Jutro.
Obiegł dom i ujrzał swą aktualną kobietę idącą wzdłuż ogromnego okna jadalni. Świeciło się tam światło, nakrywano stół do wieczerzy, zasłony nie były zaciągnięte. Ona szła prosto przed siebie, nie ulegała najnaturalniejszemu w świecie odruchowi, nie odwracała głowy w stronę omiatającej ją poświaty, nie zaglądała do oświetlonego wnętrza.
Bestia, wie, że mnie tam nie ma, i nawet nie patrzy – pomyślał zaczajony za węgłem Kohoutek. Panie Boże, nie wzywam Twego imienia nadaremno, ale skąd ta kobieta zawsze i wszędzie wszystko wie? Skąd ona wie, że mnie nie ma w jadalni?
Gdy wreszcie doń dotarła, postąpił krok naprzód i ujął jej dłoń. Nie objął jej, nie powiedział ani słowa, wziął ją jedynie za rękę i, odwróciwszy się, powiódł w bezpieczne miejsce.
Kluczyli po szachownicy świateł, jaką prostokąty oświetlonych okien wyznaczały w trawie, poruszali się tylko po ciemnych polach. Szli prędko, prawie biegli. Aktualnej kobiecie Kohoutka było coraz ciężej i dyszała coraz chrapliwiej. Kohoutek nie zdjął jej z ramion plecaka ani nie pomógł nieść walizki; w desperacji, jaka go ogarnęła, wlókł ją za sobą, szarpał za rękę i raz po raz boleśnie ściskał jej palce. Wszystko to czynił po części bezwiednie, po części zaś po to, by świadomie ją ukarać za kłopot, jaki mu uczyniła swym niesłychanym przybyciem.
My, starzy zbereźnicy, obserwujący tę scenę ze śmiechem, ale też z pełnym swoistego współczucia lękiem, możemy dodać, iż złość i desperacja Kohoutka podszyte były racjonalną przebiegłością. Kohoutek dobrze zdawał sobie sprawę, iż śpiesząc z pomocą swej aktualnej kobiecie, pogłębia w gruncie rzeczy ryzyko, potęguje dramatyzm sytuacji. Teraz wszakże ktoś mógł nie tylko dostrzec jego aktualną kobietę w ogrodzie, teraz ktoś mógł zauważyć i samego Kohoutka u jej boku. Mało tego, ktoś mógł również zwrócić uwagę na brak Kohoutka w domu, lada chwila mógł się rozlec czyjś okrzyk: Kohoutku, gdzie jesteś? Matka Kohoutka mogła na przykład, zauważywszy czapkę Kohoutka w przedpokoju, domyślić się, iż jak zwykle lekkomyślnie i jak zwykle nie wiadomo po co wybiegł on na dwór bez czapki, mogła więc, zabrawszy czapkę, ruszyć w ślad za Kohoutkiem; mogło się wydarzyć tysiąc takich przypadków. Ale istniał też jeden przypadek na tysiąc, że nic się nie stanie. A poza tym – co tu kryć – pomimo niesprzyjających okoliczności, Kohoutek był rad, iż widzi swoją aktualną kobietę. Dotykał jej i działo się z nim to, co działo się z nim zawsze, gdy jej dotykał. Kohoutek redukował się wtedy do własnych dłoni. Gdy kiedykolwiek jej dotykał, całe jego istnienie skupiało się w jego dłoniach. Teraz zaś zwłaszcza, rzec można, iż Kohoutek gorączkowo ściskając rękę swej aktualnej kobiety, dosłownie dzierżył cały swój los w kurczowo zaciśniętych palcach.
Wlókł ją w stronę starej rzeźni. Aktualna kobieta Kohoutka widziała przed sobą zarośla tak gęste, iż wydały się jej ciemnym wzgórzem, plątaniną jodeł, leszczyn, łopianów i trzcin cukrowych; przeszkodą absolutnie nie do przebycia. A jednak Kohoutek wiódł ją rodzajem ścieżki i po chwili w gęstwinie jęły bieleć kruszejące ściany. Drzwi otwarły się bezszelestnie i kochankowie wstąpili na bezpieczne terytoria. Tu pośród rdzewiejących niczym sezonowe pomniki maszyn masarskich nie powinien już ich ująć żaden pościg. Mimo to Kohoutek był dalej niespokojny.
– Idziemy na górę – powiedział i wziął wreszcie z rąk swej skrajnie utrudzonej aktualnej kobiety walizkę. – Ciężka – warknął z pretensją w głosie i jako pierwszy jął wspinać się po drewnianych schodach.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Korekta
Jadwiga Piller
Copyright © by Jerzy Pilch, 2005, 2012
Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2012
Wielka Litera Sp. z o.o.
ul. Kosiarzy 37/53, 02-953 Warszawa
ISBN 978-83-63387-26-6
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl