Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jerzy Pilch (1952–2020) w swojej autobiografii – uzupełnionej archiwalnymi zdjęciami z Wisły i z rodzinnego albumu – zmienia czas utracony w czas odzyskany dzięki ocalającemu darowi opowiadania, bo „to, czego nie pamiętamy albo czego nie umiemy opisać – nie istnieje”.
„Autobiografia w sensie ścisłym, a nawet umownym to taka opowieść o sobie, którą sam pisarz uznał za kanoniczną, a więc jedyną, jaka (jego zdaniem) nadaje się do przekazania innym. Pisząc ją, Jerzy Pilch dokonał ostentacyjnej redukcji zdarzeń należących do powierzchniowej warstwy własnego życia. Uczynił tak, by tym mocniej wyeksponować drugą, głęboką warstwę tegoż życia, stanowiącą klucz do jego tożsamości i sposobu widzenia świata. Umieścił w niej mityczną przestrzeń dzieciństwa spędzonego w Wiśle i wyjazd do Krakowa, lokujący go w istnieniu realnym, historycznym”. Marian Stala
„Wydaje się to mało prawdopodobne, ale sceptyczny byłem od dziecka. Skąd się to wzięło, nie miałem zielonego pojęcia. Nic nie było takie, jak powinno. Żadna ziemia obiecana, żadna kraina mlekiem i miodem płynąca. Nie szukałem drogi, bo wiedziałem: nie ma takiej drogi. Nie ma drogi prowadzącej do wyśnionych krajów, bo nie ma takich krajów”. Jerzy Pilch
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Panorama Wisły.
Autobiografia w sensie ścisłym? A nawet prowizorycznym? Nie szarżujmy. Raczej chodzi o pobudzający (stygnące cielsko autora) trik formalny. Oczywiście, jak ktoś głębinowo ufa modyfikacji tytułu – proszę bardzo. Bywają triki głębokie; tak głębokie, że na trwałe zostają w domenie; tak otchłanne, że ho, ho. Jak będzie w tym przypadku – zobaczymy. Najpewniej będzie tak samo.
Autobiografia, jej fragmenty, jej warianty, jej epizody – na razie bez znaczenia. Na razie ma pewne znaczenie fakt, że urodziłem się w niedzielę 10 sierpnia 1952 roku w Wiśle. Poród zaczął się późno w nocy i trwał do późnego popołudnia. Nieświadom zapasu czasu, dziadek Czyż dobry kilometr do Jana Wymowiańskiego (biegiem!), by ten szykował konie, trzeba z Wandzią jechać na porodówkę. Skądinąd słynny Jankowy zaprzęg naszykowany był zawsze. Na wyższe konieczności: arcyzawsze. W tym wypadku babka Czyżowa uprzedzała: – Spać lekko, w każdej chwili możesz na równe nogi być stawiany.
I Jano spał, nie spał, chyba nie spał, bo wrócili za minutę, jakby z Partecznika powietrzem sfrunęli. Kto mógł wiedzieć, że tu nie chwila, ale pół doby zejdzie?
Wymowiański lubił jazdę kontemplacyjną, uwielbiał odrzutową. Dużo zależało od paliwa. Jak było w sam raz – jeździł w sam raz. Jak był nadmiar klasyczny (ergo sen) – koniki same znużonego gospodarza do domu zawoziły. Jak był nadmiar chaotyczny (ergo nie było ukojenia), przeciwnie, był ból niepojęty – J. przeistaczał się w jeźdźca Apokalipsy.
Kiedyś – muszę ustalić tę historyczną datę – furą pełną desek na gazie jeszcze pełniejszym wjechał dokładnie w to miejsce, w którym obecnie dwa psy odnajmują mojej matce pokój z używalnością sanitariatu. Wtedy była tu bujna trawa, ale – na Boga! – stok tak samo stromy! Fura z tartaku u Kubiczka (tak: tym za Oazą) do Partecznika (cztery, pięć kilometrów) gnała z posępnym fatalizmem północnokoreańskiej rakiety: ponury i z każdą chwilą coraz wścieklejszy woźnica czuł, że prędkość owszem, kosmiczna, ale żadnego wzbicia w przestworza nie będzie. Czuł bezradność i bezsens, i czuł, że to, co robi, jest dopiero bezradne i dopiero bezsensowne – poganiał mianowicie. Specjalnie nie ma co wydziwiać, w końcu powtarzanie w ciężkiej sytuacji daremności jest jedną z zasad rasy człowieczej. Przypomnijcie sobie: ile razy było za prędko, a przyspieszaliście, ile razy najedzeni – żarliście, upojeni – piliście. Ile razy przyłapani na kłamstwie, kłamaliście tym zacieklej, ile razy, wiedząc, że samo się nie zrośnie, przykładaliście urwane ucho do dzbana, wybity ząb do dziąsła? Jano wiedział, że poganianie na nic, co najwyżej na zgubę, i poganiał, i powtarzał, i wzmacniał poganianie. Konie wpadły na stok spowite krwawym obłokiem, w oczach zwierzęco, a więc nieodwołalnie, przeczuty koniec.
I nastąpił nieodwołalny koniec, wóz podskoczył, wzbił się w przestworza, uniósł jakieś czterdzieści centymetrów nad powierzchnię globu. Dużo niebezpieczniej niż pod chmury. Pod, a może nawet nad chmurami pokrążyłby i zniknął. Powstałaby legenda o pokazującej się nad Partecznikiem komecie w kształcie fury desek. Opowieść rosłaby wiarygodnie. Niektórzy nie ograniczaliby się do widzenia, przysięgaliby, iż zarazem słyszeli płynącą stamtąd muzykę organową. Głośną. Głośną? Zdecydowanie bardziej głośną niż cichą. Byłoby pięknie.
Jakby śmierć była piękna, byłoby lżej? – kto chce, niechaj wierzy w takie dziecinady. Niektórzy z nas porywającą estetykę stosunkowo świeżych, prawie całych i symetrycznie rozproszonych w soczystej trawie czaszek mieli za sobą. Fura kolebała się na granicy obrotów (kolebanie przechodzi w obrót, obrót w wirowanie). Trzeszczały i pękały łańcuchy, osie, szybry. Deski fruwały w powietrzu, zaraz dołączą nasze głowy, końskie łby, szczątki wszystkiego, co w pobliżu. Nagle wszystko ucichło, zamknąłem oczy, a gdy je otwarłem ponownie, było ściśle jak po Wielkim Wybuchu: zaczynało się życie. Palec boży nie dał obrotom przejść w fazę wirowania, wielkie mi zresztą obroty! Pół obrotu zaledwie! Wóz na boku położony, dechy, owszem, eksplodowały, ale konie, których parujące wnętrzności powinny wisieć na jabłoniach, nie tylko były całe i zdrowe, w ogóle sprawiały wrażenie istot, które nie bardzo wiedzą, co jest, co było grane. Jeszcze przed chwilą śmierć w oczach, po minucie zero świadomości, marną mamy pamięć, marną. W sumie dzięki temu było, jak powinno: człowiek wracał na czoło stworzenia.
Konie nie zdawały sobie sprawy, ale ludzie tak. Stara droga u stóp góry naszej hańby nigdy specjalnie uczęszczana nie była – nagle spacerowicz za spacerowiczem, przypadkowi przechodnie w grupach po kilkunastu, panie z pieskami, panowie na rowerach, turyści z plecakami, krucjaty dziecięce, defilada, pochód, tłum. Falują, szemrzą, palcami nas pokazują i śmiech, śmiech, śmiech.
Janek, skupiony na kraksie, nie zwracał uwagi, wstępnie szacował straty, jedną, drugą dechę z miejsca na miejsce... Nagle zorientował się, że mamy publiczność, obrócił ku niej oblicze swoje i dwa charakterystyczne kroki w jej kierunku uczynił. Myślcie, co chcecie; gapie rozchodzić się zaczęli. Śmiech przeszedł na naszą stronę. Wzięło nas i nie puszczało. Najbardziej Jana. Śmiał się wszechogarniającym śmiechem twórcy radego swemu dziełu. Twórcy? Chyba Stwórcy?
Charakterystycznym krokiem poruszał się od morderczej azjatyckiej zimy tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku. Wtedy, jak twierdził, „Na samej już, człowiecze, Syberii” on i trzej inni wehrmachtowcy patrolowali dolinę śniegu „człowiecze, na dwa metry”. Na środku zimowej nierzeczywistości powinien być pałac królowej lodowców, była chata Baby-Jagi. Też nieźle. Czterech germańskich najeźdźców postanowiło zajrzeć do środka. Szli przez kryształowe pole i byli radośni, wróg w każdej chwili mógł ich wystrzelać jak kaczki, ale coś się, kruca, działo. (Jak się ma dwadzieścia lat, jest się pewnym, że śmierć, nawet jak istnieje, niczego nie zmienia). Swoi za samowolne opuszczenie stanowiska rozwalą ich bez sądu, ale przynajmniej do tej dziwnej ruskiej kuczy wstąpią, może coś tam jest.
Coś tam było. Coś pierwszych trzech na strzępy rozerwało. Janek szedł jako czwarty i jego zaminowana chatka Puchatka jedynie ciężko raniła, prawą nogę dożywotnio mu usztywniła. Podobno „z tej, człowiecze, Syberii dzień i noc saniami do Łodzi. Germaniec, człowiecze, dbał o swoje wojsko”.
Charakterystyczny krok Jana z Wymowy to był krok człowieka jednonogiego. Druga noga w funkcji szczudła. Cały portret tchnie kresem realizmu. Jano był potężnej postury – to zawsze ludziom ułomnym przydaje demonicznej wszechmocy.
Olbrzym groźny. Olbrzym pozbawiony jakichś części w bojach – groźniejszy. Sprawdza się to na różnych poziomach. Na przykład sławna fraza „Chodzi lisek koło drogi, nie ma ręki ani nogi” zawsze mnie konsternowała poznawczo. Z jednej strony liskowi należał się podziw – „chodził” mimo upiornych poszkodowań; z drugiej strony jego okaleczenia mogły swą korsarskością budzić lęk; ułomność obracała się w przewagę. Brakiem ręki łba nie utniesz, przerazić możesz. Poza wszystkim: każdy lisek groźny.
W tego rodzaju spostrzeżeniach jest zawsze jakiś rodzaj demagogicznej łatwizny; tym ciężej oprzeć się chęci ich ogłaszania. Otóż niepodobna nie odnotować, iż z górą sześćdziesiąt lat temu moją matkę odwozi do izby porodowej dwu żołnierzy Wehrmachtu (Jano i mój ojciec) oraz jeden uczestnik kampanii wrześniowej (dziadek Jerzy Czyż). Układ sił ewidentny. Swoją jednak drogą, co by z tego miało wynikać? – nie mam zielonego pojęcia. Przecież nie osobliwa skłonność matuli do niemieckiej telewizji. Guten Tag, Herr Jauch!
Powierzywszy położnicę stremowanemu do nieprzytomności młodziutkiemu doktorowi Pawłowi Wacławikowi, mężczyźni udają się tam, gdzie w analogicznych sytuacjach udają się wszyscy mężczyźni świata: do gospody mianowicie. Do najbliższej gospody. Jest, przypominam, rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi i nikt jeszcze nie bluźni, iż święty a dotkliwy czas oczekiwania można spędzić na tysiąc sposobów. Nie. Na jeden sposób. Jest, przypominam, rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi i nikt nie ma złudzeń, iż dzięki zdrowej żywności, bieganiu i jeżdżeniu na rowerze uzyska żywot wieczny. Ludzie wiedzą, że umrą. Mają niezbitą pewność końca. I to jest dobre. Jest rok tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty drugi – Józef Stalin żyje jeszcze. Ja już żyję, ale jeszcze nie ma mnie na świecie. W identycznej sytuacji są lub chwilę temu byli: Eusebio Acasuzo, Janusz Olejniczak, Marian Stala, Boguś Linda, Orhan Pamuk, Marek Belka, Wojtek Fibak, Bronisław Komorowski – lista otwarta.