Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zima 1999 – lato 2002 roku. W tym okresie, po przeprowadzce z Krakowa do Warszawy, Jerzy Pilch pisze Upadek człowieka...
To opowieść o polskim przełomie XX i XXI wieku, a także zapis wrażeń „imigranta”, za którym ciągną się nieprzerwanie nostalgiczne historie o dawnych miejscach, ludziach i czasach. Stolica widziana jest okiem przyjezdnego i odkrywcy – niekiedy zdziwionego i zdystansowanego, ale zawsze zaintrygowanego. To także liczne literackie dygresje oraz komentarz do wydarzeń artystycznych, politycznych i sportowych. Czytelnik znajdzie tu nieprzebrane bogactwo – doświadczenia zebrane od Wisły po Iowa, galerię postaci od Adama Małysza do Saula Bellowa.
Przenikliwość i ostrość spojrzenia Pilcha sprawiają, że jego teksty czyta się za każdym razem tak, że wielu podpisałoby się pod słowami Józefa Tischnera, ponoć oprawionymi i może wiszącymi do dziś na ścianie w „Tygodniku Powszechnym”: „Wy mi się, kurwa, lutrze czy kalwinie, coraz bardziej podobacie”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Od autora
Związki z własnymi książkami nie są powikłane przez to, że nie są rozległe. Autor z prawdziwego zdarzenia o książkach dawniej napisanych zapomina, wszelkie moce skupia na książce, którą tworzy, z nią jedynie ma więź.
Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym złożony jest z wyboru moich tekstów ogłaszanych w „Polityce” od 1999 roku. Uczyniłem stosowne poprawki stylistyczne, dałem uzupełnienia tyczące rozmaitych konkretów, całość opatrzyłem paroma przypisami. Zachowałem układ chronologiczny, bo coraz wyraźniej widzę albo coraz wyraźniej mi się zdaje, że moje felietony mają rys dziennikowy, przy czym nie jest wykluczone, że w porywach jest to dziennik intymny. W każdym razie nigdy dotąd przy układaniu książki z rzeczy wcześniej ogłaszanych nie miałem z konstruowaną całością związku tak nadwrażliwego. Cały czas odnosiłem słynne „nieodparte wrażenie”, że nawet spod publicystycznych zapisów natarczywie przeświecają osobiste epizody, a przecież dominują tu formy prozatorskie. Oczywiście, autorska lektura ma swoje wady, można wręcz powiedzieć, że autorska lektura ma same wady, ale tym razem wynikające z niej doznania były tak mocne, że w decydującym stopniu rozstrzygnęły o selekcji tekstów. Zwykle ostro i za pomocą poważnych racji bronię się przed autobiograficzną diagnozą, tym razem, nawet dla siebie samego nieoczekiwanie, mówię na odwrót: w większym, niż się zdaje, stopniu jest to książka osobista.
Warszawa, lipiec 2002
Historia węża w butelce
Nocami śnieg schodzi z dachu z łoskotem, jakby wszystkie wcielenia spadały na ziemię. W męce bezsenności niejasno widzę na najwyższej półce zarys klasycznego naczynia z koreańskim wężem w środku. Kiedyś (kiedy to było? pięćset, tysiąc wcieleń temu?) pewna nasza wysoko postawiona krewna otrzymała ten jadowity likwor w prezencie od ambasadora. Choć była osobą światową i widziała niejedno, jakoś jej niesporo było gości częstować albo samej próbować. Dała flaszkę w prezencie kuzynowi, kuzyn przekazał stryjowi, stryj też nie miał śmiałości do degustacji, dał w prezencie ojcu, ojciec dziadkowi. Wieki całe ten ni to trunek, ni to preparat (śmiała synteza wyskokowości z zoologią) tkwił za szybami etażerek w Phenianie, Warszawie, Krakowie i Wiśle...
Leżę w zwyczajnej męczarni i myślę, że jeśli idzie o kwestię kolejnych wcieleń, to mimo wszystko trzeba by dać spokój. Zwłaszcza trzeba by dać spokój powszechnie teraz opisywanemu w gazetach angielskiemu trenerowi[1], co za wiarę w reinkarnację cierpi. Ideę reinkarnacji wyszydzić łatwo, niczym tandetną fabułę, bo też z serialową łatwością mnoży ona postacie, ich losy, perypetie, wzloty i upadki. Raz w życiu jedną książkę o reinkarnacji przeczytałem, kiedy to było, w poprzednim, co mówię: w poprzednim, w trzecim od końca wcieleniu, bo książka wyszła przeszło dziesięć lat temu. Ian Wilson, Umysł poza czasem, tak się chyba ten bestseller nazywał. Przeczytałem to z niejakim, tak jest, zachwytem – intensywny protokół serii bezkarnych ekscesów umysłowych.
Dokładnie nie pamiętam, czy autor metempsychozę samą w sobie obalał, czy stawiał na nogi, raczej obalał, głównej tezy nie pamiętam, ale pamiętam skrupulatne spisy precyzyjnych wcieleń. Kto tam kim nie był! Przeciętny brytyjski buchalter był na przykład w poprzednich wcieleniach: Młodym romantycznym Hiszpanem, Kapłanem z plemienia Inków, Synem bawarskiego hrabiego, Dobrotliwą czarownicą cygańskiego pochodzenia, Greckim woźnicą rydwanu, Znudzoną córką rzymskiego władcy. Inny znowuż nauczyciel algebry był poprzednio: Katolicką zakonnicą cierpiącą na artretyzm, Synem rosyjskiego kapitana w armii białych, Dotkniętym manią wielkości łaziebnym Katarzyny Aragońskiej, Żoną rybaka, a także Ślepą małą Chinką, która spadła ze skały.
Mówię wam: sam śmiech. Z drugiej strony, drażnił mnie jednak kompletnie pozbawiony polotu sposób obalania doświadczeń reinkarnacyjnych. Przychodzi, dajmy na to, wtajemniczony wybraniec i mówi: Ja w poprzednim wcieleniu żyłem w Tebach w starożytnym Egipcie za panowania miłościwego faraona Ramzesa III, woziwodą tam byłem u jednego pana. Skromnie gość się pod względem społecznym plasuje, a i tak zrzędliwy autor nosem kręci, coś tu nie tak, powiada, coś tu nie tak, coś tu nie pasuje.
– No bo jakże ty, bratku, woziwodą byłeś za Ramzesa III, jak pomysł numerowania faraonów przejęli dopiero, dla przejrzystości, wiktoriańscy egiptolodzy w dziewiętnastym wieku? Jakbyś ty, bracie, naprawdę żył w czasach Ramzesa III, to byś naprawdę nie wiedział, jaki to Ramzes. Hę?
Dobrze. Ale jeśli jakimś cudem facet tam jednak był, to on tam był namacalnie, w przeciwieństwie do wiktoriańskich egiptologów, co byli tam spekulatywnie, a jak on był namacalnie, to przecież mogło się tak zdarzyć, był i widział, że już starożytni numerują, tylko później to się jakoś zatarło i uczeni egiptolodzy odkryli w dziewiętnastym wieku to, o czym w starożytnym Egipcie wróble dawno na dachach ćwierkały. W nauce nieraz tak bywało, że starożytni wyprzedzali współczesnych, choć zdawało się: jest na odwrót.
– Panie, kto to może wiedzieć?
– No jak to kto? Gość mówi, że był i widział.
Lawina z dachu schodzi, ściany chyboczą, stare książki z regałów lecą, fotografie ewangelickich przodków ze ścian spadają, stojąca na najwyższej półce ciemna butelka ze szczątkami pamiątkowego węża w środku kołysze się jak kościelna wieża. Dalej poleguję i dalej myślę, że opisywanemu w gazetach angielskiemu trenerowi należy się spokój, ale też z drugiej strony myślę, że jakbym sam w jakimś moim wcieleniu był na przykład piłkarzem, nie pragnąłbym, by mój trener był nazbyt fundamentalnym wyznawcą i praktykiem reinkarnacji. Nie chciałbym, żeby mój trener z ławki widział, jak za mną po boisku moje poprzednie wcielenia ganiają. Jestem piłkarzem, prowadzę piłkę, za mną redaktor „Tygodnika Powszechnego” identycznie drybluje, za nim uczony filolog, za nim ktoś jeszcze może, jakiś wrak obyczajowy w identycznie twarzowym owerolu, gra się komplikuje, futbol traci sens.
Trzeba powiedzieć otwarcie: reinkarnacja reinkarnacją, a futbol futbolem. Piłka nożna może nie jest sprawą najpoważniejszą (choć i z tym bym polemizował), ale niewątpliwie piłka nożna jest sprawą poważniejszą od reinkarnacji. Tyle tu można powiedzieć, a i to jest za dużo, dalej nie będę żadnych daremnych facecji na temat ewentualnych związków pomiędzy metempsychozą a na przykład sztuką egzekwowania kornerów snuł. Lepiej wam historię o wężu w flaszce dopowiem.
Przez zielone jak toń szkło spoglądaliśmy w jego wciąż chyba żywe oczy, o odszpuntowaniu nikt nigdy nie pomyślał nawet, on wspinał się taneczną spiralą w kierunku szyjki, jakby czekał na moment, by na wolność wyjść. W jego ogonie martwo na dnie zwiniętym był jakiś pozór eksplozji, kto wie, kto wie. Jak mówię, z rąk do rąk przechodził ten budzący powszechną konsternację Adder Liquor made in DPRK. Początki zaczynał spowijać opar mitu, podobno ambasadorowi butelkę wręczył sam Kim Ir Sen, ambasador, jak już mówiłem, pewnej naszej wysoko postawionej krewnej i dalej z osoby na osobę, z pokolenia na pokolenie. Najdłużej, pamiętam, stała niezmiennie prezentowana ogarniętym rytualną grozą gościom w mieszkaniu rodziców w Krakowie, ojciec przeszedł na emeryturę, zabrał ją do Wisły i tam latami była wpierw w starym, potem w nowym domu. Dziadek chyba nigdy się tą osobliwością nie nasycił, co dzień kolebał naczyniem, by zbadać, na ile ruchy węża są samodzielne, a na ile falowaniem trunku spowodowane, do definitywnych ustaleń nie doszedł, bo umarł, ojciec też umarł. Ambasador, wysoko postawiona krewna, Kim Ir Sen – pomarli. Kufry, w których kiedyś ten rarytas wieziono, zetlały, parowozy rdza strawiła, stary dom obrócił się w ruinę, systemy, imperia upadły, słaby byłem jak mucha, otwarłem, kawałki węża przeszły przez gardło, nie ma rzeczy wiecznych.
Śnieg wciąż zjeżdża z dachu, leżę i myślę, że jakbym był śniegiem, też bym z łoskotem leciał na ziemię, bo przecież jako śnieg bym myślał, że spadaniem swoim wiecznym pomagam temu, co pod dachem leży, na równe nogi wstać.
13 lutego 1999
[1] Idzie o ówczesnego selekcjonera piłkarskiej reprezentacji Anglii, Glenna Hoddle’a. Wyznał on w wywiadzie, iż wedle jego wiary w reinkarnację kalectwa i wszelkie ludzkie ułomności to są kary za występki popełniane przez niepełnosprawnych nieszczęśników w ich poprzednich wcieleniach. Burzliwa debata (głównie, ma się rozumieć, w Wielkiej Brytanii), czy mianowicie taki pogląd jest szkodliwy dla futbolu, nie przyniosła konkluzji teoretycznych, ale zakończyła się konkluzją praktyczną: posadę trenera reprezentacji Hoddle stracił.