Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Historie takie zdarzają się rzadko – raz, dwa, góra trzy razy za życia, ale zdarzają się każdemu. Tak, każdemu! Każdemu? Każdemu! No, chyba że ktoś zupełną jest klęską, katastrofą i zapaścią. Ale i wtedy się zdarzają”. Jerzy Pilch
Słownik samotności? Opowieść o miłosnym olśnieniu? Czy może wyznania arcymistrza rozpadu na temat dążenia do wielkiej miłości?
Przewrotna, dramatyczna i poruszająca historia. Główny bohater, niedoszły historyk sztuki, który całe życie spędził na obsesyjnym szukaniu miłości, poznaje młodziutką i olśniewającą Pralinę Pralinowicz – żywą kopię młodej kobiety z obrazu Albrechta Dürera, studentkę psychologii, kobietę ze wszech miar niepokojącą i tajemniczą, obdarzoną również „atletycznym” talentem literackim.
Niestety, szybko okazuje się, że burzliwy i ekstatyczny związek dwojga kochanków nie ma najmniejszej szansy na przetrwanie. Dlaczego? Czy dwójka bohaterów rzeczywiście pragnie miłości, czy raczej marzy o gwałtownym i efektownym rozstaniu? Kto tu kogo uwodzi, kto kogo zostawia, kto nad kim ma władzę? Czy Pralina rzeczywiście była miłością życia? I czy w ogóle była?
„Portret młodej wenecjanki jest bodaj najdoskonalszym pomieszaniem tego, co Pilch od lat uprawia: prozy beletrystycznej, dziennika, eseju, felietonu. Jest jednocześnie kpiarski i smutny, przerażony i euforyczny, zachwycony i gorzki, czuły i zrozpaczony”. Tadeusz Nyczek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 131
Sztuka rozpadu
Jeśli jestem w czymkolwiek biegły, to głównie w sztuce rozpadu. Miłość rzecz jasna mam na myśli i wszelkie jej klęski. Z miłością, a zwłaszcza z trwałością miłości nie bardzo sobie, mówiąc oględnie, radzę. Kilkadziesiąt związków — wszystkie w zgliszczach. Gdyby choć jedna historia ocalała, nie byłbym sam, nie miałbym uprawnień do wszczynania procedur rozpadu, nie układałbym skarg — pozornych zresztą i obłudnych, w końcu rzecz w tym, że ja nie chcę trwałości.
Kiedykolwiek chciałem? Raczej nie zdawałem sobie sprawy, że nie chcę, i z uporem godnym lepszej sprawy próbowałem? W każdym razie po latach daremności dochodzę do wniosku, że nie chcę. Nie chcę trwałości. Ale skąd one (One!) o tym wiedzą? Natychmiast! W lot! Grubo wcześniej! Skąd? Iluminacja ani inne trafne oświecenia nie są ich specjalnością. Skąd? Skąd wiedzą? Są wtajemniczone? Jakby były wtajemniczone, nie byłyby rozczarowane.
Rozległy zespół paradoksalnej niemocy życia w parze? Paradoksalnej, ponieważ pacjentowi się wydaje, iż dąży do bycia z kimś, iż pragnie czyjejś obecności, iż chce, i to chce gorączkowo, żyć w parze, w narzeczeństwie, małżeństwie, konkubinacie, na kocią łapę — jak zwał, tak zwał, byle z kimś. W chwilach nieodróżnialnej od realu fikcji akceptuje szczególne warunki, sięga do świata rzeczy, jedne przedmioty personalizuje, inne animizuje, animizowane rozpieszcza, dla personalizowanych bywa niemiły — życie pozornie burzliwe i bogate — wszystko po to, by zaprzeczać pustce. Nie jest to jednak ucieczka w czas zabaw dziecięcych, przynajmniej nie wyłącznie. Nie ucieka, bo nie ma takiej potrzeby — umie, naprawdę umie i naprawdę chce być tylko i wyłącznie sam. Udaje pełnię dla świętego spokoju. Samotni nie budzą powszechnego zaufania, ich mieszkania uchodzą za wylęgarnię występku i zbrodni, niesamotni krzywo na nich patrzą, zazdroszczą im, iż mogą robić, co dusza zapragnie. Faktycznie, jakby ktoś skomponował „Słownik samotności”, musiałaby się w nim znaleźć część zatytułowana „Zabobony samotności”, w niej rozdział „Elementarne gusła samotności”, tam zaś na końcu: „Opinie Polaków o pożytkach z bycia samotnym”. I z opinii tych wyzierałoby mniej lub bardziej skrywane przeświadczenie, iż samotność przede wszystkim daje swobodę erotyczną, wzmaga i głód kopulacji, i samą kopulację jako taką, ergo nieubłaganie wiedzie do życia rozpustnego.
Nawiasem: niesamotni? Wieluż ich? Mniej, znacznie mniej, niż się zdaje. Zawyżona liczba pochodzi z pozorów. Nie ma dotkliwszej samotności niż w niefortunnie wybranym związku, nie ma boleśniejszej samotności niż z kimś, kto miał być lekiem na samotność, a mnoży samotność.
Na szczęście, prawie w każdym sensie ciągle jest sam. Jest sam w pełnym splendorze tego sformułowania. Syci się samotnością, tarza się w samotności, upija się samotnością. Gdyby go zapytać, czy jest szczęśliwy — zaprzeczy. Gdyby go zapytać, czy jest nieszczęśliwy — nie potwierdzi. Stroi zwycięskie miny przed lustrem i jak przystało człowiekowi, którego nikt nie widzi, dziwne rzeczy robi, w euforycznych zastyga pozach, gada do siebie. Czasami wychynie z siedziby. W lewo? W prawo? Prosto? Prosto. Niczym seryjny morderca, ofiarę bezbłędnie wypatrzywszy, rusza jej ledwo wyczuwalnym śladem. Dogoni, zacznie się jej zwierzać, w niekontrolowanym przypływie doznań, które mylnie uzna za serdeczność, zaprosi ją do siebie i zaprosiwszy, natychmiast chce się wycofać, żałuje i kombinuje, jak teraz wszystko odkręcić, wiadomo, że nie przyjdzie, cała nadzieja w tym, że wyczuła w nim wariata i nie przyjdzie. Nie przyjdzie. Nie przyjdzie. A jak tak przyjdzie? Jak, owszem, wydał się jej wariatem, ale niegroźnym? Jak odwołać? Jak rozplątać tę nie do rozsupłania motaninę? Zabić ją? Tak od razu? Może jednak nie przyjdzie?
Uprawiałem kunszt rozpadu jak trzeba: z pasją i uwagą. Dobre to było — wysilać się, nawet jak siebie bierzesz pod uwagę, nie musisz, a wynik zawsze wymowny.
Spośród kilkudziesięciu pożarów wybieram niby zgaszony, niby niezgaszony.
Ja wybieram? O, moje prawo wyboru! O, moje dawno utracone prawa obywatelskie, publiczne, wyborcze, erotyczne, estetyczne, literackie, jakiekolwiek. Ja wybieram? Ja niczego ani nikogo nie wybieram. Chyba że jak w starym dowcipie: ja kobiet nie wybieram, a jeśli wybieram, to tylko te, które uprzednio wybrały mnie. Z czego zresztą wiele nie wynika, bo wybrawszy, zostawią mnie niebawem. Z czego zresztą wiele nie wynika, bo nie wybrawszy mnie, wybiorą kogo innego. Ergo ich wybór również okazał się niefortunny. Bardziej nawet — wybierały na całe życie. W każdym razie na dłużej. Jakież lamenty! Jakież lamenty obopólne! Zostawiałaś mnie, zostawiałaś mnie na pożarcie pustce, zostawiałaś mnie w pustym hotelu, w Krakowie opustoszałym jak po ewakuacji. Wariatka nie powinna zostawiać czuba! Czub wariatki! Nigdy i pod żadnym pozorem! Byliśmy parą? Byliśmy parą szukającą schronienia, na wszelki wypadek lądującą w każdej kryjówce, w każdej jamie piaszczystej, w każdym trawiastym bunkrze poniemieckim, w każdej piwnicy albo na każdym strychu. Nie było nigdy wiadomo, z której strony lęk natrze i zaczniemy się — do trupiej białości — wykrwawiać. Oto nasza miłość! Czym była i czy w ogóle była — spróbuję wyjaśnić, prowadząc dociekliwe notatki w umiarkowanie wykwintnym zeszycie w linie. Oprawa: imitacja płótna żeglarskiego, kolor: brudnozielony. Plus ołówek, owszem, ekskluzywny: Palomino Blackwing. W zeszycie byle jakim możesz pisać. Byle czym już nie. Pisz zresztą, czym chcesz, i żyj, jak chcesz. Nie wracaj do mnie, to zresztą jest dziwnie niemożliwe. Nie od nas zależy. Choćbyśmy się nie wiem jak starali — nie wznowimy. Trwało tyle, ile miało trwać. Kiedyś powiedziałaś: tęsknię za naszą miłością. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, nie zrozumiałem, co znaczy czas przeszły — potem tak. Tęsknię za tym, co było. Ty tęsknisz, ja tęsknię, cóż prostszego — wznówmy to!
Tęsknię, ale nie chcę, żeby cokolwiek wróciło. A nawet jakbym chciał, nie wróci. Poza tym gdybyś wróciła, musiałbym zrezygnować z tego, co mam, a mam bezlik. Bezlik plus wzbogacającą duchowo gorycz naszego rozstania. Bezlik pocieszeń — tyle mogę zdradzić. Porzucony ma skłonność (nie tylko ja — każdy) do doraźnych pociech. Jak pokierować nimi niezręcznie (a kierowanie niezręczne to poniekąd moja specjalność), rychło zajmą podstawowe miejsce. Tak. Doraźne pociechy stają się zasadą życia. Jak zwykle pracuję w warunkach rygorystycznej cenzury wewnętrznej, więc o dalszych ciągach doraźności ani słowa. Pewnie, że bosko by było karmić koty przy ulicy Mokwy. Ale to już było. I nie wróci więcej.
Nie chciałem też, żebyś za często myślała o tym, co czasem cię nęci. Wiedziałem o twoich skłonnościach niejedno. Więcej wiedzieli twoi rodzice, ale ponieważ nie chcieli i nie potrafili tego wypowiedzieć — jest tak, jakby nie wiedzieli. Jest tak, jakby nie wiedzieli nic. Nic a nic. Swoje oczywiście wiedzą. Nie byliby sobą, jakby nie wiedzieli. Przypisywanie komuś gruntownego nierozumienia spraw jest podstawowym chwytem literatury i podstawowym błędem życia.
„Słownik depresji naszej powszedniej”
„Każdego dnia powstaje nowy słownik jałowych kobiet nieznanych dezerterów zmarnotrawionych synów w ich mgle mrowi się tłum stronników milczenia”.
Jan Polkowski
Kolekcjonowałem wszelkie „kiepskie formy”, „marne widoki”, „nagłe zapaści”, „rozległe zawały”, „wielkie głody”, „mordercze poniedziałki”, „zabójcze wtorki”, „samobójcze środy”, „śmiercionośne czwartki”, „godziny diabła”, „oczy szatana”, „czarne piątki”, „białe noce”, „pieskie popołudnia”, „nieoczekiwane ataki”, „fatalne trzynastki”, groźne, a nawet najgroźniejsze „upojne soboty” i inne nie do ominięcia „gleby”. Na „Słownik depresji naszej powszedniej” brakło haseł, nie pierwszy raz brakło terminów na wampirzy dykcjonarz. I to dość prędko brakło, a zdawało się, że wiele tomów przed nami. A tu nawet z synonimami za mało. „Upojne soboty”, też na przykład „apokaliptyczne soboty” czy „czarne piątki”, też „studzienne piątki” etc., etc., przytaczam kilka, ostatnie z trudem, ale coś za coś. Jak się całożyciową frekwencję czarnych zwrotów w czarnych zwojach przebadało, to globalnie wychodziło, że mniej więcej jedną trzecią życia jestem w złym humorze. Nie było źle! Biorąc pod uwagę, że znaczną część pozostałych dwóch trzecich przesypiałem, że nie pamiętałem, kiedy ostatnio byłem spokojny albo chociaż w równowadze — naprawdę nie było źle.
Ideę skoku w końcu odrzuciłem. Odrzuciłem wbrew sobie, szukałem nieodwracalności, a nic nie daje takiej gwarancji jak skok z co najmniej ósmego piętra. Chciałem definitywności, a potem cykor? Najpewniej tak. Chciałem nie chciałem. Z naporem rozwiązań jak z chorobą — do ostatniej godziny liczysz, że się cofnie? Też. Poza tym w nierównowadze skutecznie nie skoczysz. Ani z ósmego. Ani ze sto ósmego. Zanim ruszysz — staniesz. Aby skoczyć, aby wkroczyć w pozbawioną przeszkód przestrzeń, potrzebna jest długa, lodowata homeostaza. Zrównoważona, wytrwała i odporna na przeszkody i argumenty, posępna równowaga. Musisz być uważny jak zwiadowca zastygły w bagnach, zrównany z nimi oddechowo, ciśnieniowo i ogólnowojskowo, nieruchomy i bezwzględny. Dopiero jak wszyscy zapomną, jak sam będziesz bliski zapomnienia o sobie samym — wtedy ruszysz i wtedy runiesz skutecznie. Poza tym póki żyjesz, to żyjesz, ale jak już po, jak już zetknę się z betonem, to udawać, że nie jestem (albo jestem) kupą mięsa po eksplozji, nie bardzo się da. Niby masz gwarantowane bezczucie, ale przecież do końca samemu sobie towarzyszysz. A jak towarzyszysz, jak wiesz, że towarzyszysz — to nawet resztki świadomości starczą, by całość położenia przedstawić.
Spiętrzenie rur grzewczych nad kotłownią nawet części takich (jak widać, niekoniecznie stuprocentowych) asekuracji nie daje, ale jest bardziej ludzkie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki