Dziennik - Jerzy Pilch - ebook + książka

Dziennik ebook

Jerzy Pilch

4,1

Opis

Jeden z najwybitniejszych i najpoczytniejszych współczesnych pisarzy polskich ujawnia wreszcie pełny zapis swojego dziennika, który prowadził przez ostatnie lata (w dużych fragmentach publikował go w „Przekroju“).

Znany z brawurowo poprowadzonych powieści, zachwycający jako autor dramatów i scenariuszy, powszechnie czytany jako felietonista, tym razem pokazuje się nam jako memuarysta w sensie ścisłym.

To nie zapiski z błahej codzienności, nie spis chorób i dolegliwości (choć znajdziemy zapis z poczekalni do neurologa), nie zestawienia wyróżnień i odznaczeń. Nie ma tu męczących i wydumanych autoanaliz i nieustającego narzekania na świat i bliźnich, co często można spotkać w ostatnio publikowanych dziennikach znanych pisarzy.

Oczywiście są codzienne marszruty Hożą i Kruczą do placu Trzech Krzyży, jest lektura gazet, są zapisy spotkań z czytelnikami czy przyjaciółmi (nawet niepozornym wydarzeniom Pilch umie przydać głębi: “Rok po narodzeniu Chrystusa tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty i drugi, fantastyczny majowy upał nie tyle na rynku, co na Kanoniczej; z Hanulą, Pawłem Huelle i Antkiem Liberą*taszczyliśmy jakieś z heroizmem, bo z pensji w „Tygodniku Powszechnym” kupione, opakowania paluszków i butelek wina, życie było wieczne”).

„Dziennik“ Pilcha czyta się jak jego powieści. To narracja, w której znajdziemy Adama Małysza i lekturę Biblii, „Avatara“ i Joyce‘a, matkę i ojca, Kraków i Warszawę, katolików i ewangelików, w końcu, rzecz jasna, piłkę nożną. Znajdziemy tu też szczere sprostowania narastających latami wokół autora nieporozumień: “Całymi latami marzyłem o byciu literackim urzędnikiem, a przyrosła mi cyganeryjna gęba lekkoducha, bankietowicza i Bóg wie kogo”.

Są w “Dzienniku” takie rozbrajające wyznania jak to: “Ja wiem, że prawdziwy kibic stoi przy swoim klubie bez względu na wszystko. Dochodzę jednak do wniosku, że upór stania przy Cracovii jest uporem debila. Za stary jestem na być może szlachetne, ale psychiatryczne wytrwałości”.

Jak zwykle u Pilcha – świeże, zadziorne i odważne spojrzenie na świat, ironia, dystans ale i gorące, bezkompromisowe zaangażowanie, kwestie dnia dzisiejszego i kwestie ostateczne. I jak zwykle u Pilcha – zniewalająca przyjemność czytania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (43 oceny)
13
21
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JerzyPilch

Dziennik

Fragment

2009

21 grudnia 2009

W Wiśle jak Pan Bóg przykazał: minus czternaście stopni mrozu, plus czternaście centymetrów śniegu. Można powiedzieć: zatrważająca luterska równowaga. W dzisiejszych czasach mało co poza meteorologią Panu Bogu zostało. Ileż ja się nasłuchałem tutejszych opowieści o ulewach cudownie zatrzymanych tuż przed początkiem nabożeństwa na wolnym powietrzu albo o gradobiciu, które czekało, aż ostatni wierny wejdzie do kościoła, albo o śnieżycach, które wszystko, z wyjątkiem naszych ścieżek, zasypały. Dziesiątki przypowieści, osobne ewangelie, bezlik apokryfów. Protestanckich, ma się rozumieć, one Panu specjalnie miłe. Braci katolików On też wysłuchuje, ale mniej uważnie. Nawet jak na najwyższym szczeblu modły o deszcz czy choćby o orzeźwiającą mżawkę wznoszą.

Nie zaczynam od pogody, zaczynam od Pana Boga, a jak od pogody, to z powodów teologicznych. W minionym roku od narodzenia Chrystusa dwa tysiące i dziewiątym utraciłem wiarę. Jeszcze parę innych rzeczy godnych, a nawet godniejszych uwagi się zdarzyło: umarł Leszek Kołakowski, zgasła gwiazda Leo Beenhakkera, do poezji wrócił Janek Polkowski, kolejny raz przeczytałem Sklepy cynamonowe, Bouvarda i Pécucheta, Śmierć Iwana Ilicza i parę innych książek. Do bezliku dawno przeczytanych raz po raz zaglądałem, by rytualnie skonstatować, że nic a nic nie pamiętam nawet z najważniejszych. Kupiłem sporo nowych i niektóre stare i zawsze wybierałem tomy grube, a nawet opasłe.

W zdziczałych sopockich ogrodach karmiliśmy zaprzyjaźnioną sforę kotów, upadła gazeta, w której pisałem felietony, prawa ręka zaczęła wieść kompletnie samodzielne życie, mimo to, a może nawet dzięki temu z większą dokładnością ułożyłem ładnych kilkadziesiąt stron nowej prozy. Parę razy lądowałem w Krakowie, dwie, trzy podróże były zupełnie fantastyczne; poza Bachem nie słuchałem żadnej muzyki. (Dopiero koło samego Bożego Narodzenia zwabiony udziałem Magdaleny Kożeny puściłem parę razy Czech Christmas Mass Jana Jakuba Ryby – kompozytora, o którego istnieniu nie miałem, rzecz jasna, zielonego pojęcia i którego okolicznościowa prostota pasowała mi na święta. Inna rzecz: z tych samych, czyli kolędowych względów ten właśnie zachwyt nie bardzo się liczy).

Parę kryzysów miałem solidnych, euforii mniej, ale były; w sumie pół biedy – i tak w zasadzie jest już po zawodach. Z każdym otoczeniem, w którym byłem, czyli najczęściej z samym sobą, toczyłem zajadłą walkę, by do szesnastej mieć święty spokój. Udawało się rzadko – najwyraźniej jako taki słabnę, jako swój wróg krzepnę.

Polityka nie ciekawiła mnie prawie wcale, Cracovia wygrała cztery mecze z rzędu, w tym jeden z Wisłą – o Boże, jak się wtedy żyć chciało – setki, a może i tysiące mniej lub bardziej godnych odnotowania rzeczy się wydarzyło, a ja w tej lawinie, a może z dala od tej lawiny, niezauważalnie pozbyłem się P. B.

Nawet nie umiem powiedzieć, czy oko opatrzności, które od początku mi się przyglądało, zamknęło się nagle, czy powieka została opuszczona, czy przez dziesięciolecia sprawiająca najrealniejsze w świecie wrażenie fatamorgana tego oka pierzchła wreszcie, czy na tyle dorosłem, by wiadoma baśń przestała przekonywać, czy limit czasu, jaki mi dał Wiekuisty, bym weń wierzył, wyczerpał się na jednym z ostatnich zakrętów, czy ubocznym skutkiem trawiących mnie dolegliwości jest fideistyczna zatrata? Czy co? I jak?

Nie wiem, którego dnia to się zdarzyło ani o której godzinie, porę roku też określam z trudem. Jeszcze na wiosnę było jako tako, ale latem, o jesieni nie wspominając – fiasko zupełne.

Jednego upalnego i zupełnie zachwycającego dnia siedzieliśmy w Loży, przed nami tętnił swoim niepojętym rytmem rynek (krakowski rynek w czerwcu – osobna piosenka). Było harmonijnie jak nigdy. Wszystko w duszy, w sercu, w rozumie, a nawet – nie uwierzycie – w świecie zewnętrznym miałem poukładane jak się patrzy, niczego się nie bałem, nawet prawa ręka na blacie stolika była spokojna czy może skutecznie pozorowała spokój, i nagle nienowa przecież, ale tym razem przeraźliwa jak tytanowe ostrze myśl: wszystko trzeba zostawić. Prędzej czy później, ale nawet jeśli później, to i tak lada chwila. Czas teraźniejszy przestał istnieć, przyszły sypie się jak piach z wykolejonego wagonu, o przeszłości szkoda gadać – co z tego, że mam ją w głowie. Dziesięć, dwadzieścia, a może i trzydzieści lat? One już minęły. Nawet w ekspansywnie optymistycznej wersji. Nieśmiertelna linijka Bronka Maja: „Twój czas minął – już jesteś”. Jeszcze jestem? I to nie. Dziś już jestem w dniu jutrzejszym, który przelatuje jak pojutrze. Jadę ekspresem do Warszawy i zarazem siedzę w powrotnym InterCity; wstanę, zanim legnę; zamknę, zanim otworzę; wyjmę, zanim włożę; w kwietniu wigilia za pasem. Rynek zanurzony w masach upalnego powietrza, nad nimi olbrzymi kryształ mrozu, nie wisi, już spada, zanim na dobre spadnie, prawie całkiem stopnieje – z tego mam się cieszyć? No wała! Lada chwila trzeba krakowski rynek zostawić, istniał on będzie dalej, i to podobno miliardy lat (nie przesadzałbym z ekstazą, przelecą jak wszystko) istniał będzie ten największy plac Europy – ale nie moim już spojrzeniem omiatany – i nawet z osobliwą pieczołowitością rozwijane przeświadczenie, że wszyscy, co teraz przez ten rynek idą, wszyscy łącznie z końmi, psami i niemowlętami, też umrą i też przestaną się gapić – nie przynosi ulgi, a jak przynosi – to marną.

31 grudnia 2009

Jak się odziać do trumny? Rzecz jasna najstosowniejszy – jak kto ma takie możliwości – czarny jak węgiel mundur górniczy. Miał taką możliwość Jarosław Iwaszkiewicz, miał i mój ojciec. Pierwszy skorzystał, drugiemu nawet do głowy nie przyszła.

Jak pamiętają ci, co pamiętają, na katowickim zjeździe literatów w roku 1978 Prezesowi ofiarowano galowy mundur górniczy z lampką i czekanem. Zjazd był sławny, bo padały pierwsze głośno wypowiadane zdania przeciw cenzurze, a nawet o wolności słowa; władza w mizernej co prawda postaci wicewojewody Gorczycy, ale kontratakowała; dochodziło do zwad, a nawet tumultów; delegaci to wracali, to opuszczali salę. Osiemdziesięcioczteroletni Iwaszkiewicz zachowywał się i mówił świetnie – w mundurze wyglądał rewelacyjnie. A gdy przy swoim słusznym wzroście włożył czapę z pióropuszem, jego górowanie nad otoczeniem nabrało i dosłownej, i symbolicznej wielowymiarowości.

Czy od razu wtedy przyszło mu do głowy, że ten czarny, z czarnymi frędzlami, masywnie watowanymi ramionami, drogocennymi zygzakowatymi naszywkami, kunsztownym szamerunkiem, całą masą złotych guzików z górniczym godłem, aksamitnym kołnierzem i takimiż lampasami uniform akuratny będzie do trumny? Jestem pewien, że tak. A nawet jeśli pomysł przyszedł później – był natchniony. W każdym razie gdy autor Brzeziny dwa lata później umarł, złożono go do grobu – tak jak przykazał – w górniczym stroju.

Popłoch to wzbudziło niezły, za dziwactwo albo za żart makabryczny brano tę przedśmiertną fanaberię, za starcze szaleństwo, w najlepszym razie za zupełną jakąś nieobliczalność i nieoznaczoność. Umysłowe zamroczenie? Tajemnica? Zagadka?[1] Ani jedno, ani drugie, ani trzecie. A cóż dziwnego jest w tym, że człowiek schodzący do podziemnych krain przywdziewa strój tych, którzy dzień w dzień podziemne chodniki i labirynty przemierzają? Nie jest to nawet poetyczność specjalna czy inna grobowa mistyczność, a zwyczajny realizm – Iwaszkiewicz po tołstojowsku mocny bywał w tej konwencji.

Nie trzeba być zbyt pilnym jego czytelnikiem, by wiedzieć, że przemijanie i odchodzenie to były jego królewskie tematy, a już znakomita późna twórczość to był jeden wielki fioł na punkcie biegu czasu i zostawiania świata. Jest w tym coś dziwnego, że autor takich obsesji wybiera na ostatnią drogę przyodziewek podziemnego z natury rzeczy bractwa? Zwłaszcza że ma taką kreację pod ręką? Owszem, gdyby specjalnie obstalował tego rodzaju śmiertelny garnitur, gdyby szyć sobie kazał, modele studiował, do przymiarek chadzał, byłaby rzecz inna, byłyby granice rozmaite przekroczone – Iwacha, jak przystało wielkiemu pisarzowi, po krawędziach stąpał, ale równowagę utrzymywał. Poza wszystkim, poza śmiertelną logiką twórczości, poza nieubłaganym związkiem pomiędzy gasnącym życiem a trwaniem pisania, poza wszelkimi interpretacjami tego życia i tej twórczości były w owym geście znamiona Iwaszkiewiczowi przypisywane rzadko – brawura mianowicie i – tak jest: szyderstwem podszyta – odwaga.

[1] Po latach pani Maria Iwaszkiewicz w prywatnej rozmowie przedstawi mi dalekie od wzniosłości rozwiązanie tajemnicy. Otóż podobno wysłany po ciemny trumienny garnitur kierowca przywiózł mundur, ponieważ niczego innego odpowiednio ciemnego i odpowiednio trumiennego w szafie nie znalazł. „Życiowe” to rozwiązanie śmiertelnej zagadki, moich rozważań – śmiem twierdzić – ani nie unieważnia, ani nie obniża. Wręcz przeciwnie: wzbogaca je.

2010

1 stycznia 2010

Ojciec na powtórzenie Iwaszkiewiczowskiego gestu nie wpadł, a mógłby, a mógłby – jak przystało profesorowi AGH miał galowy mundur górniczy, też bezlik lampek, czekaników i całą kolekcję kufli z rozmaitych imprez barbórkowych. Wkładał jednak cechowy przyodziewek rzadko, na zupełnie specjalne, wręcz przymusowe okazje. W sumie dziwne, przynajmniej czapę jako osobnik – delikatnie mówiąc – przeciętnego wzrostu powinien lubić. Ale on organicznie nie znosił wszelkich, nawet powinnością służbową uzasadnionych, przebieranek i maskarad, trzymał się zwyczajności; człowiek nie powinien – mawiał – tanimi sposobami wyróżniać się w społeczeństwie. W efekcie nawet do swych rytualnie stalowych garniturów i bordowych krawatów wielkiej wagi nie przywiązywał, sezonowych ekstrawagancji nie tolerował, a już z modą zaświatową całkiem był na bakier.

Był też po stronie życia, nie śmierci. Gdyby dożył przedśmiertnego wyznania Gustawa Holoubka – nie wierzę w śmierć – podobałoby mu się ono, przytaczałby je do znudzenia, tak jak do znudzenia i stojąc już nad grobem, powtarzał, że jest w olimpijskiej formie.

Wobec takiego sceptycyzmu jakieś strojenie się do trumny odpadało z definicji. Żadnych dyspozycji w tej sprawie nie zostawił, nawet jak coś mu chodziło po głowie, nie zdążył – mimo że schorowany, umarł nagle. Tak czy tak, galowy mundur górniczy starego dalej wisi w wiślańskiej szafie i nie da się nawet powiedzieć, że czeka na okazję – na mnie. Nawet gdybym po śmierci w nie wiadomo jakie chucherko miał się obrócić – zdecydowanie za mały.

2 stycznia 2010

Odziany w górniczy mundur Iwaszkiewicz kroczy przez podziemne tunele, zwalista jego postać cień rzuca, lampka górnicza ledwo ledwo krainę zmarłych oświetla – nie jestem zakładnikiem czy koneserem takich przedstawień, ale jak już przychodzą, są dokładne. Niedawno obraz się dopełnił – przeczytałem mianowicie w gazecie „Rzeczpospolita”, że Iwaszkiewicz, ma się rozumieć „symbol kolaboracji”, kazał się pochować w stroju górnika „dla podkreślenia związku z partią robotniczą”. Autor bezlitosnego artykułu, filar, a nawet klasyk tego pisma, puścił jeszcze parę innych rac tyczących właściciela dworku w „Stawiskach” (sic!). Najsmaczniejsza i swoiście prawdziwa pada w tezie końcowej, wedle której całe życie marzący o Noblu Iwaszkiewicz po wzięciu tej nagrody przez Miłosza „mógł tylko gorzknieć”. Istotnie. W grobie człowiek gorzknieje, a porankami bywa wręcz kwaśny.

W co się odziać do trumny? Jak nie ma pod ręką munduru górniczego – w cokolwiek. Do czytania natomiast koniecznie bierzcie „Rzeczpospolitą”. Lektura nawet małego jakiegoś tekstu w tej gazecie może dać taki wstrząs, że są realne szanse na zmartwychwstanie.

5 stycznia 2010

Moje poranki są przeraźliwsze niż wasze noce, a miało być inaczej. Kalendarz znów wisi w innym miejscu, widmowy kołowrotek obraca się od ładnych paru dni. Podobno Ludwig Wittgenstein pytany przez gospodynię, u której wynajął kwaterę, jakiego rodzaju posiłków sobie życzy, odparł: Wszystko jedno co, byle zawsze to samo. Otóż dla mnie jest to matka wszystkich porzekadeł, aforyzm aforyzmów, bezcenna wskazówka i nigdy niespełnione marzenie. Obecnie też jedyne mi znane i jedyne dla mnie zrozumiałe zdanie Wittgensteina.

Nie zawsze tak było. Dwa, a może trzy lata temu nie bez konsternacji odkryłem w domowej bibliotece egzemplarz Traktatu logiczno-filozoficznego, pierwsze polskie wydanie z roku 1970. Już sam fakt, że książkę tę wtedy kupiłem, jest dziwny, dalej jeszcze większa makabra. Otóż kartkując, uświadomiłem sobie, że musiałem wówczas rzecz od dechy do dechy przeczytać, i to – o zgrozo zupełna – nie tylko z pełnym zrozumieniem, ale i z ostrym polemicznym nastawieniem. Książka roi się od buńczucznych podkreśleń, wykrzykników, znaków zapytania, licznych to pochwalnych, to kąśliwych, zawsze pełnych najwyższego merytoryzmu uwag na marginesie – dajcie spokój. Kołakowski – i to sędziwy Kołakowski! – z niepokojem wyznawał, że w sumie nie bardzo wie, o co temu filozofowi chodzi, a ja w wieku dziewiętnastu lat nie tylko wiedziałem, ale do napisania jakiegoś, bo ja wiem, Anty-Wittgensteina byłem wręcz gotów. Ach młodość! Co to jest młodość? To jest stan, w którym człowiek jest pewien, że rozumie Wittgensteina. Jeśli da się z tamtych przygód tego rodzaju definicję wysnuć – i tak pół biedy.

Natomiast żeby zawsze było tak samo, może niekoniecznie wszystko jedno, jak tak samo, ale żeby zawsze w określony, a nawet w określenie identyczny sposób było tak samo – to jest mój egzystencjalny ideał, to jest w moim najgłębszym przekonaniu jedyny sposób na życie, na grozę życia, na przetrwanie życia, kto wie, może i na wieczność.

7 stycznia 2010

Żeby zawsze było tak samo, ale broń Boże nie w sensie, żeby zawsze trwało jakieś uniesienie, wzlot, ekscytacja, upojenie czy inny orgazm wiekuisty. Żeby zawsze było tak samo – szczerze mówiąc – umiarkowanie. Żeby zawsze rankiem pić kawę z tej samej filiżanki, po południu w tej samej kawiarni, żeby, tak jak czyni to zdecydowana większość ludzkości, w nocy spać, w dzień pracować, żeby określoną liczbę godzin pisać, określoną czytać, żeby regularnie chodzić na spacery, do kina i na mecze, żeby początek Faktów o dziewiętnastej to była święta godzina, czyli początek zawsze takiego samego wieczoru, żeby – poza tym, że latem zawsze w to samo miejsce i na tak samo długo – nigdzie nie wyjeżdżać, w ogóle – błagam – żadnych podróży, też żadnych arcyważnych spotkań na mieście. Niedziele i w ogóle wszystkie święta zmieniające rytm czasu są, rzecz jasna, zbyteczne. Ileż człowiek sił traci, by przetrwać takie – dajmy na to – Boże Narodzenie? Zwłaszcza w tych czasach. Kryzys wiary kryzysem wiary, ale powszechny bajzel religijny, powszechny na przykład ryk kolęd w trakcie adwentu, a nawet przed nim – wkurwia mnie tak samo, a może nawet bardziej.

Oczywiście wielkie marzenie o niezmienności, o nieruszaniu się z miejsca nie jest marzeniem całego mojego życia – być może podskórnie czy podświadomie zawsze byłem takim głodem naznaczony – ale wyraziście wyszło to na wierzch, a potem stało się obsesją od chwili, gdy na serio zająłem się układaniem zdań w języku polskim.

Czyli rada Flauberta: „Prowadź życie stateczne i ułożone, byś mógł być twórczym i oryginalnym w pracy”, odegrała pewną rolę, dołączyła do nauki Wittgensteina? Niewątpliwie pasują do siebie te frazy. Jest w nich – warto zauważyć – pewna pycha. Wszystko jedno jak, bez niestatecznych przygód, z codzienną żyjąc monotonią, bez szukania wrażeń, ja i tak – powiada twórca – nie wyczerpię głębi mego mózgu. W moim wypadku jest tak samo, z tą przykrą różnicą, że ja zgłębić mego mózgu nie dam rady nie z racji jego głębokości, a z racji braku sił do zgłębiania. Brak narzędzi. Nawet kłębiącej się we mnie płycizny nie dam rady wyeksploatować. Słabo z pisaniem, nie lepiej z czytaniem. Nawet podstawowych rzeczy. Nawet Biblii nie zdążę porządnie pojąć! I bynajmniej nie celem jakiegoś jej infantylnego obalania! Zachwianie w wierze nie znaczy przecież, że ta książka przestała mi się podobać! Przeciwnie, czytana teraz w aurze zwątpienia, czyli wolności, podoba mi się jeszcze bardziej! Któż w końcu jak nie Eklezjasta dać może potężniejszą (biblijną) siłę zwątpieniu! Z prochu w proch i fertig! W zaskakującym odkryciu śmiertelności księgi potrzebne są jak nic! Zwłaszcza książka, w której – jak głosi słownik komunałów – jest wszystko. Wielka przegrana również.

Ale nie dam rady. Nawet niosących pociechę czterech ewangelii nie zmogę. Co tam czterech! Nawet jednego apostoła Marka nie rozgryzę do końca, choćbym wiódł nie wiadomo jak stateczne i nie wiadomo jak długie życie.

8 stycznia 2010

Tak jest. Całymi latami marzyłem o byciu literackim urzędnikiem, a przyrosła mi cyganeryjna gęba lekkoducha, bankietowicza i Bóg wie kogo. Stary refren: każdemu to, na czym mu najmniej zależy. Teraz tak samo. Niby w końcu mam to, o co walczyłem: zawsze ta sama kawa, do szesnastej spokój, żadnych podróży i arcyważnych spotkań na mieście, żadnych przygód, brawurowy powrót do czasów sprzed telefonii komórkowej, a nawet do epoki sprzed wynalazku telefonu, idealne warunki do eksploatowania własnych mielizn.

Żyć i pisać, a to znaczy ledwo żyć i ostro pisać – w sumie żyć w jedynie możliwy sposób. Wygrana wojna? Bałkańska spadochroniarka spadła z nieba w sensie ścisłym? Dopełniło się? Zawsze będzie tak samo? Zależy, co rozumieć przez słowo „zawsze”. Jeśli słowo „zawsze” oznacza dobę, która dawniej miała dwadzieścia cztery godziny, teraz ma chyba połowę i dalej maleć będzie; jeśli oznacza poranki, które dawniej były porywającymi tryumfami, teraz stały się niepojętymi koszmarami (jeszcze parę lat temu nie mogłem się doczekać, żeby się obudzić, teraz na ogół odwlekam tę chwilę); jeśli słowo „zawsze” obejmuje kłopoty z pamięcią, wzrokiem, słuchem, koncentracją i czym tam jeszcze – to kto wie.

9 stycznia 2010

Jakakolwiek jednak wieczność przed nami – ciągnąć w nieskończoność się ona nie będzie. W każdej chwili może się rozlec kołatanie do drzwi. A niech się, k..., rozlega! Byle przed szesnastą.

10 stycznia 2010

Chwal się, chłopie, wygraną wojną, obnoś się spełnieniem marzeń, świętym spokojem, osiągniętą równowagą, bałkańską aliantką i czym, i kim tam jeszcze – przyjdzie na ciebie zagłada. Nawet jak się chwalisz wysoce (jak ci się zdaje) autoironicznie – grom uderzy. Boga nie ma, ale kara boska jak gdyby nigdy nic istnieje.

Równo tydzień temu (nie muszę dodawać: grubo przed szesnastą) rozległo się energiczne kołatanie, otwarłem drzwi, para zdyszanych, zlanych potem i ledwo żywych tragarzy wniosła do mieszkania kalendarz wielkości stołu pingpongowego i wagi płyty nagrobnej – serdeczny dar od starego przyjaciela. Podziękowałem, wręczyłem suty napiwek i siłą rzeczy zmieniłem plany. Miałem zamiar najbliższe dwie godziny poświęcić rozmyślaniom – pierwszą: fundamentalnej krytyce racjonalizmu (żadne z jego pasm sensu życia nie tłumaczy), drugą: problemowi, czy po utracie wiary można nadal być luteraninem (można, a nawet należy; wynikła z utraty P. B. wolność luterstwu sprzyja, luterską na przykład retorykę wręcz wzmaga). Teraz z wysokich rozmyślań nici; teraz musiałem się zająć przyziemną pragmatyką i rozstrzygnąć, co zrobić z zajmującym praktycznie cały przedpokój kalendarzem. Był równie piękny jak ogromny, równie podniosły jak ciężki, równie budujący jak nieogarniony. Za temat miał ołtarz Wita Stwosza, ergo na kolejnych stronicach widniały sceny i postacie w najwyższym stopniu pobożne.

Autorem fotografii i nadawcą przesyłki był mój kolega ze studiów na krakowskiej polonistyce, człowiek wielu zalet i talentów, przyszły niechybnie minister kultury, obecnie szef ekstraważnego i – co w tych czasach zupełnie rzadkie, poważnego – wydawnictwa, Andrzej Nowakowski. Od ładnych paru lat z wielkim powodzeniem para się on fotografiką, wydaje albumy i kalendarze, już w zeszłym roku ofiarował mi kalendarz poświęcony – jeśli mnie pamięć nie zawodzi – architekturze wnętrz Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jakoś sobie z tamtym, też przecież kalibrem magnum, poradziłem – w tym roku bieda.

Latem przybyło półek, i to półek na grube, a nawet bardzo grube tomy. Na taką wieczność poleciłem wykonać regały. Na nic innego ani powierzchni, ani przestrzeni, ani kawałka ściany w moim – poza wszystkim – umiarkowanie rozległym mieszkaniu. A tu trzeba nie kawałek, a kawał słuszny, z metr kwadratowy najmniej! Co robić? Nie powieszę przecież kalendarza na jakiejś nieczytelnej wysokości pod łazienkową powałą!

Do Wisły nie wywiozę, tam wprawdzie byłoby miejsce, i to niejedno, ale czy matuli najpiękniejsze nawet wizerunki katolickiego ołtarza przypadłyby do gustu, pewności nie ma. Raczej nie, matka w luterskiej wierze zawsze twarda, teraz twardnieje jeszcze bardziej. Owszem, zdjęcie z Janem Pawłem II ma w salonie wyeksponowane jak trzeba, ale po pierwsze jest to zdjęcie uczynione w ewangelickim kościele w Skoczowie, gdzie brat matki przez długie lata był proboszczem, po drugie co innego Papież Polak, co innego Matka Boska z drewna! Nawet najpiękniej przez Wita Stwosza wyrzeźbiona! Nawet w nieziemskiej glorii światłocieni przez Nowakowskiego sfotografowana! Do Wisły więc nie. Gdzie tedy? Dać ten kalendarz komuś w prezencie? Komu, szczerze mówiąc? Nie bardzo mam takich klientów. Do moich byłych redakcji podrzucić taki dar taksówką bagażową? Nie jestem pewien, czy zostałbym należycie zrozumiany. Coś mi się zdaje, że na mój widok nawet z ołtarzem Wita Stwosza pod pachą Jurek Baczyński nie skakałby z radości. U Springera przesadnego wiwatowania też by nie było. Owszem, chłopcy w „Tygodniku Powszechnym” ucieszyliby się szczerze, ale Wiślna daleko. Mojemu przyjacielowi i wydawcy Pawłowi Szwedowi ozdobić gabinet takim rekwizytem? Za dobrze się znamy, by nie wyczuł on niejasności gestu. Uszczęśliwić takim darem ulicę Hożą? Wręczyć to dzieło sztuki panu Aftyce, panu Katanie, panu Kubickiemu? Za stylowo mają oni swoje odpowiednio: sławną pralnię, sławny zakład szewski i sławny antykwariat urządzone, by mój kalendarz zmieścić. Pani Małgosi, co mnie strzyże, pani Marzence, co mnie strzygła, pani Bożence, co robi manicure – wręczyć taki prezent? Nie umiem sprecyzować czemu, ale nie zdaje mi się to szczytem galanterii. Do jednej z dwu pobliskich księgarń zanieść? Gorzej niż drzewo do lasu! I Odeon, i Matras wszelkiej maści kalendarzami obwieszone i zagracone do granic. Nie na kolejny, a na gremialną przecenę wszystkich kalendarzy jest tam pełne znużenia oczekiwanie! Dziewczyny z Galerii Wypieków? Pani Kasia z całodobowego? Szefowa delikatesów Robert? Kierownik minidelikatesów Dziupla? Wszystkie warianty, choć brane pod uwagę z ogromną serdecznością – jakoś niestosowne.

13 stycznia 2010

Prawdziwa niestosowność, i to niestosowność w wymiarze, rzekłbym, kryminalnym była jednak przede mną. Nie ma co dalej snuć fantasmagorii, pora z realizmem opowiedzieć, co się stało i co się dzieje.

Niechaj nie zabrzmi to niezręcznie, zwłaszcza artyści dłuta i fotoaparatu niechaj nie poczują się dotknięci – powiesiłem mianowicie ich dzieło na klatce schodowej. Jest to wbrew brzmieniu miejsce bardzo w porządku, po niedawnych remontach solidnie odnowione, na ogół przyzwoicie zamiecione, w głębi korytarza majaczy nawet element kwietnika. Ciemny w tonacji kalendarz umieszczony na białej ścianie ściśle vis-à-vis mych drzwi wyglądał świetnie. Ach nie, nie to, co myślicie! Czas przeszły nie z powodu kradzieży czy bezinteresownego wandalizmu. Ani łakomi makulatury kloszardzi, ani zawsze gotowi do demolki dresiarze nie byli tu czynni! Coś bardziej zawiłego, a nawet coś demonicznego w kamienicy się dzieje! Czyjaś, chyba diabelska, ręka nieustannie mój kalendarz z miejsca na miejsce przewiesza. Niesłyszalne, a może nawet niewidzialne młoty gwoździe w ściany wbijają! Stalowe gwoździe! W betonowe ściany!

15 stycznia 2010

Wielka gra, co tam gra! Wielka wojna się zaczęła! Powiesiłem kalendarz ściśle naprzeciw moich drzwi, bo po pierwsze miejsce pod względem estetycznym harmonijne, po drugie do kontroli – nawet przez judasza – wygodne. Powiesiłem, patrzę, wisi. Po godzinie, zrezygnowany, wychodzę po gazety. Zrezygnowany, albowiem dzień przed szesnastą naruszony i tak mogę spisać na straty. Wychodzę tedy i dopiero pojmuję, co znaczy „spisać na straty”, co znaczy „rezygnacja”! Wychodzę, patrzę, kalendarza nie ma! To znaczy jest, ale w innym miejscu! Na innej ścianie! Był vis-à-vis, teraz jest przy windzie. Też starannie, też symetrycznie, też na stalowym gwoździu, ale w innym miejscu! Nic nie widziałem, a zwłaszcza nic nie słyszałem, a przecie rumor musiał być ogromny! Samo zdejmowanie, samo taszczenie, samo przymierzanie, sam szelest kart! A walenie młota?! Jak mogłem nie słyszeć? Specjalnie w zaistniałej sytuacji na wszelkie odgłosy wyczulony? Trapiły mnie przecież swoiste wyrzuty sumienia, więc w dwójnasób i wszelkimi władzami poznawczymi starałem się nad kalendarzem czuwać! By godnie wisiał! By żadna, nie daj Boże, postponacja go nie spotkała! A tu masz! Niby nic złego: żadne zrzucenie ołtarza na posadzkę, żadne upchanie w zsypie czy popapranie sprayem, a jedynie zmiana lokalizacji – tym gorzej, tym groźniej! Kto się za tym kryje? Co ta dokonana – dla wzmożenia horroru – z pieczołowitością i w zabójczej ciszy zmiana miejsca znaczy?

Na razie wiem jedno: znaczy wojnę! Nie wiadomo o co, nie wiadomo z kim, ale wojna ogłoszona! Proszę bardzo! My nie z tych, co znienacka napadnięci, po pierwszej przegranej potyczce chodu w las! My wręcz przeciwnie! Wyjmuję ze skrytki na ryzykowne drobiazgi maksymalnie wielki młotek (za pierwszym razem używałem – ha, ha, ha – małego), wyjmuję odpowiedni gwóźdź (ten, który wbiłem poprzednio – wiele mówiący jest to szczegół – przepadł bez śladu) i dawaj! z ostentacyjnym łomotem i pokrzykując dziarsko, przywracam kalendarz na miejsce. Wieszam, sprawdzam, wisi. Wychodzę, jak było w planie, po gazety. Wracam. Nie muszę chyba dodawać, z jakimi przeczuciami. Sprawdzają się one: Wit Stwosz przewieszony! Tym razem mój tajemniczy prześladowca wybrał miejsce przy schodach na strych – pod względem piękna nie najgorsze, a i w polu mojego widzenia się mieszczące, ale nie moje! OK. Młot, gwóźdź i przywracanie pierwotnego ładu. – Pokaż się, żartownisiu! – walę młotem i na całą kamienicę ryczę: – Pokaż się, figlarzu, pobrykamy sobie! Uzgodnimy, które miejsce lepsze! Ponegocjujemy! Pogadamy jak Polak z Polakiem! Dogadamy się! A jak się nie dogadamy, zobaczymy, czyj młot potężniejszy! Ale się pokaż! Stań na ubitej ziemi!

16 stycznia 2010

Głucha – ma się rozumieć – cisza mi odpowiada. Ma się rozumieć, bo żaden z sąsiadów do tak dziwacznej akcji nie pasuje. Któż by to mógł być? Przecież nie pani Wanda, która ledwo łazi, gdzieżby ona dała rady! Następny drzwi w drzwi mieszkający sąsiad też odpada: za dobrze mu z oczu patrzy. W głębi korytarza wynajmująca garsonierę panna z biura prasowego rządu? Nawet nie ma co jej brać pod uwagę, zbyt wielu premierów przetrzymała, by takie zabawy były jej w głowie. Kto tedy? Trunkowy kolega z trzeciego? O wszem, miewa on wzloty i uniesienia, ale nie na wysokość piątego piętra. Wietnamczycy z drugiego? A cóż ci wiecznie uśmiechnięci ludzie Wschodu mogliby mieć do Wita Stwosza? Pan dozorca przewiesza kalendarz, ponieważ tam, gdzie ja go umieściłem, było jakieś – bo ja wiem – zagrożenie pożarowe? Wykluczone! Pan dozorca, człowiek przychylny światu, nie przepuściłby okazji do miłej pogawędki, zastukałby, wyjaśnił, rozwiał wątpliwości.

Wielce przedsiębiorczy i aktywnie czuwający nad domowym mirem sąsiad z dołu? Gdzie tam! Jemu każda akcja przyczyniająca piękna naszemu budynkowi miła. Przewiesza kalendarz, żeby było jeszcze milej i jeszcze piękniej? Nie dajmy się zwariować. Ktoś z zewnątrz? Wariat? Psychopata? Samozwańczy i całkowicie niepanujący nad swym popędem dekorator wnętrz? Seryjny przewieszacz kalendarzy? A może jakaś namiętna czytelniczka literatury dzisiejszej albo inna nieobliczalna młoda poetka pragnie w ten niekonwencjonalny sposób zwrócić na siebie uwagę? Aż tak niekonwencjonalna współczesna twórczość nie jest. Któż więc? Cały dom mam obejść? A jak nie pomoże – całe miasto? A może – w desperacji zupełnej przychodzi mi do głowy – nie ludzie, a duchy tu działają? Zbłąkane dusze, same niewidzialne, niewidzialnymi i niesłyszalnymi młotami pracują? Wiele szczegółów pasuje. Układanka zdaje się układać w logiczną całość. Czyjeż duchy by to być miały? Dawnych – ma się rozumieć – lokatorów. Kimże oni byli? Czemuż ich dusze nie zaznają spokoju? Grzechy jakieś, występki, a może i zbrodnie za życia popełnione dalej im ciążą? Na wiekuiste przewieszanie kalendarzy na Hożej ci z niewiadomego kręgu piekieł nieszczęśnicy skazani zostali?

Fakt faktem – w pradawnych czasach wysoko, a nawet bardzo wysoko postawione postacie tu mieszkały. Wysoko postawieni partyjni dostojnicy. Wszyscy wysoko postawieni na jakąś pokutę bywają narażeni, a wysoko postawieni dygnitarze za Gomułki? Za Gierka? Sami rozumiecie.

Kamienica właśnie z tamtej epoki, z wczesnych lat sześćdziesiątych pochodzi. Wtedy tak zwana plomba w śródmieściu, dwa w niej pokoje z łazienką i widną kuchnią, balkon, całe czterdzieści, a nieraz wręcz czterdzieści dwa metry kwadratowe to były luksusy, które z lekkością dzisiejsze apartamentowce biły na głowę. Szary człowiek nie śmiał nawet o takich komfortach marzyć! Wyłącznie wysoko, a nawet najwyżej postawieni aparatczycy w takich zbytkach się tarzali! Pod względem ideologicznego, bo ideologicznego, ale uduchowienia też stali wysoko! Nie prąd, nie bieżąca woda, nie kaloryfery, nawet nie balkon czy winda w kamienicy były największym przywilejem. Największą i najszczytniejszą nie tyle wygodą, ile wręcz honorem była dla nich okoliczność jeszcze inna: gmach Komitetu Centralnego znajdował się tuż-tuż – do pracy mieli blisko.

18 stycznia 2010

Duchy byłych dygnitarzy błąkają się po swym dawnym domostwie? Nie tylko w ramach pokuty, ale i celem napomnienia nas – żywych? Widząc, co się dzieje, członkowie widmowych biur politycznych z grobów wstają i znaki choćby drogą przewieszania kalendarza dają? Szkalujecie nas – szyfrują na kolejnych fotografiach ołtarza – tym z nas, co jeszcze żyją, emerytury tniecie, a my, owszem, popełnialiśmy błędy, ale żyliśmy skromnie.

Tak czy tak – duch tu się błąka, człowiek czy inna fantasmagoria – moja dola rozstrzygnięta na długi czas. Z młotkiem w garści, z okiem do judasza przyklejonym stoję pod drzwiami w przedpokoju i czatuję. Czatuję, choć wiem, że gdybym dosłownie na sekundę wpadł (a wpaść w końcu muszę) do – dajmy na to – łazienki, trwający ściśle tę właśnie sekundę ruch po tamtej stronie zostanie wykonany. Raz po raz wyskakuję przeto na klatkę i przywracam kalendarz na miejsce. Trwa to nie wiadomo jak długo. Siedem dni stało się wiecznością. Ja i mój antagonista przeszliśmy już przez wszystkie piętra. Na niektórych ścianach pokazują się pierwsze pęknięcia.

18 stycznia 2010

Z regularnym chodzeniem do kina fiasko zupełne, a nawet gorzej. W weekend podeszliśmy do twórczości filmowej z systematycznością patologiczną: w piątek Rewers, w sobotę Biała wstążka, w niedzielę Avatar.

Pierwszy utwór frapujący z bezliku powodów, od wzruszającego faktu, że akcja toczy się w roku 1952 poczynając, na konsekwentnie utrzymanej tonacji kończąc. Jest wprawdzie w tej brawurowej historii jakieś potknięcie czysto techniczne, które powoduje, że pomyślana jako jedna z mocniejszych, a może nawet najmocniejsza scena imprezy z trupem w kadzi nie ma takiego napięcia ani takiej komiczności, jakie mieć powinna, ale to detal. Daj Panie Boże takie jednym ruchem dźwigni usuwalne usterki – powszechny podziw podzielam bez zastrzeżeń i wyrażam (tak jest: zrzędliwą) nadzieję, że tak świetny debiut nie stanie się ciężarem, że tak wysoko ustawioną poprzeczkę młody reżyser w następnych dziełach będzie pokonywał łatwo i z pozwalającym dalej ją podnosić zapasem. Generalnie sytuację ma trudną – fantastyczny debiut jest wielkim darem, ale jest też jedną z najniebezpieczniejszych rzeczy, jakie mogą się zdarzyć w sztuce. Nieraz dalsza twórczość jest ściganiem samego siebie, z natury rzeczy wyścig to trudny, ale przez wielkich zawodników do wygrania, wystarczy ta właśnie bagatela: Wielkość.

Powszechnego natomiast zachwytu dla rzekomej głębi Białej wstążki nie podzielam najmniej z trzech powodów: po pierwsze teza tego utworu (wbrew przypisywanym mu wieloznacznościom) jest nachalnie widoczna. Po drugie brzmi ona, że źle traktowane dzieci źle będą otaczający świat traktować – przy najlepszej woli nie jest to myśl nadmierną świeżością tchnąca. Aby było jasne: nie domagam się żadnej „nowości”, „oryginalności”, o „rewolucyjności” nie wspominając! Proszę bardzo – powtarzanie nie jest złe; niektórzy powiadają (nie bez racji), że wszystko jest powtórką. Język wszakże musi być inny, powtarzać można, ale innymi sposobami, a tu jest i w tej materii powtórka, słowem – i to jest po trzecie – obrazy i ujęcia piękne i można by je z grzybkami podać, gdyby niejaki Ingmar Bergman wcześniej takich rzeczy nie uczynił.

Wtórność wyłazi zwłaszcza z dławiąco szczelnej powagi utworu. Miałem o tym rozmowę ze Zbyszkiem Mentzlem; nie pierwszy raz myślimy podobnie. Bergman, tragik i pesymista, jakich mało w dziejach – w największych swych arcydziełach nie bał się śmiechu i wychodziła mu pełnia świata. Austriak pilnuje śmiertelnej aury, jakby się bał, że kara, jaką wymierza światu, nie będzie dość dotkliwa – w efekcie ani kara, ani dotkliwa.

„Dałem Bogu szansę, by mnie zabił” – mówi w filmie kroczące nad przepaścią (niekoniecznie pascalowską) dziecko i – jakkolwiek to brzmi – jest to wątek do pociągnięcia. Może nawet w tym miejscu powinno być źródło energii utworu – zaniechana ta „szansa” została. Film niby czarno-biały, w istocie szary. Pełen powagi autor poważne filmy oglądał, poważne książki czytał – we Wstążce tylko ich form używa. Tym większy mój kłopot, że z wrodzoną przychylnością reaguję na protestanckie klimaty i wszystkie „straszne czwartki w domach pastorów” mają u mnie w zaraniu dodatkowe punkty. Haneke daje pretekst wyłącznie do negatywnego namysłu, w jego obrazie jak na dłoni wychodzi stereotyp surowości obecny w większości dzieł opiewających rzeczywistość protestancką. Rzecz jasna, że surowe zimy i surowi pastorzy rządzą ewangelickimi krainami – tym bardziej pora na luterską komedię. Nie tylko z woli uzupełnienia braku siedzę nad Wieloma demonami.

19 stycznia 2010

Avatar rzecz w moim wieku wysoce ekscentryczna. Sama podróż na Sadybę do jednego z czterech ojczystych kin dysponujących Imaxem 3D (DMR), samo założenie na nos polaryzacyjnych okularów trójwymiarowych P3D ze szkłami ponadwymiarowymi – to już jest eksces nad ekscesami, cóż dopiero reszta! Nie ma co się krygować: siedziałem w niebo przestrzennej technologii wzięty. Przyszło, ale przyszło późno? Gdybym na takich filmach bywał w dzieciństwie, uszkodziłyby one wyobraźnię czy ją uwolniły? Mam Bogu dziękować, że takie iluzje były w mityczny czas niedostępne, a niedzielne poranki w wiślańskim kinie Marzenie owszem dech zapierały, ale na czytanie książek czasu zostawiały sporo? Nie zdaje mi się, by były to rozstrzygalne kwestie. Cieszę się, że dożyłem, choć ciekawość, jakie filmy za tysiąc lat będą na Sadybie wyświetlane, zarówno mnie pali, jak przygnębia.

20 stycznia 2010

Jak się człowiek zaczyna wokół jednej sprawy kręcić, nagle wszystko zdaje się nią naznaczone. Na co spojrzysz, co usłyszysz, co weźmiesz do ręki – żałobnie przemawia, śmiertelne daje znaki, końcówkę szyfruje. Zwłaszcza książki – jakby się zmówiły. Skądinąd nie dziwota. Czy istnieje, czy w ogóle jest możliwa ważna literatura bez tematu śmierci? Bez Boga owszem, choć zawsze jest to lód przeraźliwy. Ale bez śmierci? Komedia? Komedia, w której nikt nie umiera, zawsze będzie mniej warta od komedii choćby z jednym tylko nieboszczykiem.

Zacząłem kartkować właśnie przez Świat Książki wydaną rzecz Juliana Barnesa Nie ma się czego bać i natychmiast trafiam na anegdoty o Wittgensteinie, na rozważania o lęku przed śmiercią, a zwłaszcza na kolejny wariant „dawania Bogu szansy”.

Autor z lekka wpierw poruszywszy kwestię istnienia Najwyższego wedle zakładu Pascala, powiada, iż zakład ów odbija się echem przez wieki, zawsze znajdując naśladowców. „Oto ekstremalna wersja spod znaku człowieka akcji. W czerwcu 2006 roku w kijowskim zoo pewien mężczyzna spuścił się po linie w sam środek wybiegu dla lwów i tygrysów. Zsuwając się w dół, krzyczał coś do tłumu gapiów. Według jednego ze świadków wołał, że kto wierzy w Boga, nie musi się obawiać lwów, według innego deklarował wyzywająco: Bóg mnie ocali, jeśli istnieje. Ów metafizyczny provocateur zjechał na dół, zdjął buty i ruszył w stronę zwierząt; w tym momencie poirytowana lwica zwaliła go na ziemię i przegryzła mu tętnicę szyjną. Czy dowodzi to, że a) mężczyzna był szalony; b) Bóg nie istnieje; c) Bóg mimo wszystko istnieje, ale nie ujawni się z powodu tak tanich sztuczek; d) Bóg mimo wszystko istnieje i właśnie pokazał, że nieobca jest mu ironia; e) niczego z powyższych?”.

Co do Boga – jest jeszcze kilka wariantów. Co do mężczyzny – nie był on moim zdaniem ani szalony, ani nadto prowokacyjny. Owszem pobożny bardzo, ale i skromny, wszystkim Boga nieobciążający – zszedł przecież po linie, nie rzucił się, nie żądał, by Pan pozwolił mu bezpiecznie wylądować albo zatrzymał go w locie. Rozstrzygający gest: zdjęcie butów. Zdjęcie butów, by nie dostał się do nich piach, którym niechybnie wysypany był wybieg, niezbicie dowodzi nie tylko rozsądku, ale i zapobiegliwości. Silnie wierzący, skromny, skrzętny, gospodarny... Ewangelik?

21 stycznia 2010

Swoją drogą: wczoraj wyszedłem na miasto w dwu różnych butach. Przypadek? Początek? A może już środek?

Fakt faktem: czułem się niespecjalnie, kończyny fruwały – niczym Duch Święty – kędy chciały. Zamiary trzeba było miarkować. Ryszard Krynicki wydał wybór wierszy, wieczorem wybierałem się na urządzane z tej okazji spotkanie z autorem w Czułym Barbarzyńcy, teraz z brawurowych planów nici. Wiedziałem, że na taką odległość za żadne skarby nie dam rady dotrzeć, ale na Boga! – po gazety chyba się doczołgam? Było marnie, ale w końcu bywało daleko gorzej. Zwłaszcza w poprzednich wcieleniach. Poza tym, jak mawiali mój stary i król Salomon: „Kto siebie pokona, więcej uczyni niż ten, co miasta dobywa”.

Z najwyższym trudem parę rachitycznych linijek wydusiłem, zamknąłem laptop i od razu nagroda za wytrwałość: udało mi się nie tylko po gazety wyskoczyć, ale i gorącą czekoladę w kawiarni szarpnąć! Mało tego! Jeszcze po drodze w zaprzyjaźnionym kiosku karton coraz trudniej dostępnych gauloise’ów nabyłem! Nigdy nie były to papierosy zbyt rozlegle na ziemiach polskich obecne, tu i ówdzie jednak się trafiały. Obecnie nikną w oczach. Nie tylko wielkie represje, czystki, przesiedlenia, wypędzenia i wszelkie możliwe (tak jest, nie ma co owijać w bawełnę – łącznie z fizycznymi) eksterminacje palaczy czekają – wybrane marki już teraz sprząta im się sprzed nosa. Nie dziwota, że każda zdobycz się liczy.

Jak przed nadciągającym kataklizmem: gromadzę zapasy, wyznaczam szlaki ewakuacyjne, typuję miejsca, w których będzie można się schronić – ma to swoje plusy. Peerelowski atawizm bydlęcego szczęścia, kiedy się udało coś upragnionego zdobyć, odżywa z całą mocą – niosę karton gauloise’ów „spod lady” i jestem co najmniej tak szczęśliwy jak w stanie wojennym.

W sumie dzień udany, a nawet przyjemny. Wracałem do domu może nie na skrzydłach, ale w całkiem dobrej formie. Rozważałem nawet, czyby jednak nie pojechać do Czułego Barbarzyńcy, ale po namyśle zdecydowałem, że dla z wolna odzyskiwanej równowagi korzystniej będzie zostać w domu. Tym więcej, że o 20.30 zaczynała się transmisja meczu Polska – Szwecja.

Przedwczesne wasze śmiechy! Szczypiorniaka owszem lubię, ale jakaś królewska moja dyscyplina to nie jest, a już myśl, by tę akurat grę w jakimkolwiek wymiarze porównywać czy wręcz przedkładać nad wielkie wiersze Krynia, a zwłaszcza nad ich narkotycznie zniewalające czytanie przez autora, nawet przez łeb mi nie przeszła. (Co innego futbol – z jego nawet nikczemną ligową postacią każda literatura przegrywa).

Słowem, myśli płaskiej nie miałem, ale miałem dojmujące przeczucie, że mecz wygrają nasi – na skołatane nerwy to jest bezpieczniejsze od głębokich wzruszeń. Wiem, co mówię – praktycznie przestałem słuchać muzyki, nawet Bacha już nie puszczam, bo rozstraja do szczętu.

Wracam przeto bezpiecznie do siebie, otwieram drzwi, zapalam światło i widzę rzecz bardzo dziwną: jeden mianowicie z pary zimowych butów, które mam na nogach, nonszalancko stoi w przedpokoju. Co więcej, obok jednego z pary zimowych butów, które mam na nogach, stoi jeden z pary lekkich półbutów, które przed wyjściem zdjąłem i które zaraz – zdjąwszy wpierw, ma się rozumieć, parę zimowych – obuję. Tak jest, nie mam zamiaru nikogo ekscytować, ale po domu chodzę w butach, nie mam żadnych „pantofli”, o jakichś bez pawia niewymawialnych „kapciach” nie wspominając. (Pamiętacie schwytanie Saddama Husajna? Pamiętacie brudnozielone „paputki” przy wyrku dyktatora? Kto ma takie „kapcie”, w jeden tylko sposób może skończyć).

Kieruję stężały wzrok ku stopom. Sytuacja, jak się domyślacie, analogiczna: jeden taki, drugi taki; jeden zimowy, drugi letni; jeden półbut, drugi wysoki; jeden skóra, drugi nubuk; jeden w stylu adidasa, drugi kamasza – oba na szczęście czarne. Oba na zgubę na moich nogach.

22 stycznia 2010

Całkiem jak w dawnych czasach po niezłej imprezie: człowiek budzi się i odczuwa nieubłaganą potrzebę rekonstrukcji. Co się działo? Jak do tego doszło? Jak to w ogóle było możliwe? Zdjąłem jeden półbut, wzułem na jego miejsce but zimowy, zawiązałem sznurowadło i uznałem, że gotowe? Druga noga – jakkolwiek to brzmi – wyleciała mi z głowy? Drugiego półbuta już nie ruszałem? Stało się coś? Coś mnie od przebuwania w trakcie przebuwania oderwało? Rozproszyło? Zdumiało? Przeraziło, a może zaabsorbowało do tego stopnia, że nie tylko o butach, ale w ogóle o bożym świecie zapomniałem? Zadzwonił telefon? Skąd, oba wyłączone. Ktoś do drzwi kołatał? Odgłos niewidzialnego młota się rozległ? Znów ktoś do przewieszania kalendarza się przymierzał? Tak jak stałem, wypadłem na klatkę, na której rzecz jasna nikogo nie było? Nic z tych rzeczy. A raczej rzecz w tym, że nic. Wychodzi, że pomiędzy jednym a drugim butem runąłem w ciemność, a może nawet w nicość.

Aż tak specjalne to nie jest, z jednej strony nie znamy dnia ani godziny, w której runiemy w mrok i niebyt, z drugiej nie takie rozproszenia ludzie miewają. (Konwicki na przykład nie takie w Kalendarzu i klepsydrze rekordy roztargnienia odnotowywał).

Tyle że po pierwsze w ogóle nie jestem (dotąd nie byłem?) roztargniony; owszem, demencja powoli zaczyna mnie pętać, ale to jest co innego, demencja przynajmniej we wczesnej fazie wzmaga ład i porządek, instynkt samozachowawczy nakazuje utrzymywanie świata przedmiotów w nienaruszalnym reżymie, bo jeśli coś nie jest na swoim miejscu, wiesz, że nie znajdziesz tego nigdy.

Po drugie jakim cudem nie poczułem różnicy? Przecież ja w tej niedobranej (a może paradoksalnie dobranej?) parze trzewików spory kawałek Hożej i ładnych kilkaset metrów Marszałkowskiej w obie strony! Po śniegu i lodzie! W dziesięciostopniowym mrozie! Trochę mi się tylko zdało bardziej niż zwykle ślisko, ale w końcu zima! Żadnej różnicy nie zauważyłem, ani w masie, ani w ciężarze, ani w izolacji termicznej. Letni but nie przemókł, zimowy nie przeważył. Jaka stąd wynika – jak teraz mądrale mawiają – konkluzywność? Czy jest tak, że wysokie i ocieplane buty zimowe w sednie swej istoty niczym się nie różnią od najzwyczajniejszych w świecie półbutów, a przekonanie, że się różnią, jest jednym ze zniewalających zabobonów, które narzuciła cywilizacja, a specjalnie wielkie koncerny szewskie? Czy też jest tak, że ja nie tylko buty pomyliłem, ale i czucie straciłem? Nie tylko w nogach? W ogóle? Nie mam pojęcia. Świat jest pełen zagadek.

Z innej jeszcze strony – cóż za fart! Maluczko przecież, a ja bym w dwu różnych butach na wieczór Krynia polazł. Oczywiście żadna tragedia by się nie stała. Na jednym z najważniejszych wydarzeń literackich roku mieć na nogach taki konglomerat może to nawet byłoby wizerunkowo niezłe. Ale dla mnie z różnych powodów fatalistyczne. Wstyd by mi zwyczajnie było.

Może przeto... Może tedy, Pilchu, widząc, że Weń wątpisz, dał ci Pan znak, mieszając obuwie twoje, a potem, dając ostatnią szansę, bezpiecznie cię wywiódł na widne pastwiska? OK. Przeczucie, że wygramy ze Szwecją, się spełniło. Zobaczymy, co dalej.

2 lutego 2010

Wczorajszego wieczoru, z lekka tylko sobą gardząc, obejrzałem w telewizji film o generale Jaruzelskim. Nic nowego, nic odkrywczego, nic zaskakującego. Czerń przewidywalna i monotonna. Słońce wschodzi i zachodzi, przemijają pokolenia, a jedyni sprawiedliwi nudni jak peerelowskie flaki z olejem. Obejrzałem i zaznałem mulistości. Tak jak w większości programów poświęconych historii najnowszej i tak jak w przypadku wszystkich programów, artykułów, książek czy wywiadów poświęconych Generałowi zaznałem nudy mulistej. (Ależ nudno, ależ śmiertelnie nudno! – wzdychał Janek Błoński w parę tygodni po wprowadzeniu stanu wojennego).

3 lutego 2010

Bez względu na to, jakie zło i jakie dobro ma na koncie Generał, w jego wydaniu wartości te grzeszą głównie nudą. Nudny był stan wojenny, nudna inwazja na Czechy, nudne całe wojsko polskie, na czele którego stał przez dziesięciolecia. Biuro Polityczne obradowało, za oknami zmieniały się pory roku, Generał za stołem prezydialnym siedział nieruchomo jak skała – w niektórych towarzyszach budziło to lęk, inni przepowiadali mu wielką przyszłość.

Jeśli praktycznie nieograniczona, w najczystszej postaci dyktatorska władza, którą miał przez dekadę, była jego spełnioną wielką przyszłością – to się zgadza. Jeśli słynna jego nieruchomość była figurą przyszłej nieruchawości – to się zgadza tym bardziej. Pisał i pisze w swej obronie książki, w których racje swe wykłada z morderczą pedanterią. Równie pedantyczne, co nudne są to wywody. Zaraźliwe na dodatek – moje wywody też zgrane.

Jeśli tyran – to za mało samowolny, jeśli demokrata – to za bardzo do muru przyparty. W obu wypadkach – mało porywający.

Z dyktatorskiej władzy wielkiego użytku nie zrobił, gdy wybiła godzina, oddał ją bez szemrania. Jedni za to do dziś go chwalą, drudzy żadnej zasługi w oddawaniu władzy przez zapędzonego w kozi róg komucha nie widzą.

– Gdyby nie on, Polska krwią by spłynęła – powiadają pierwsi.

– Krwi i tak było dosyć, a władzę, miast czekać, aż sam ją odda, było mu zabrać od ręki – powiadają drudzy.

– Zabrać mu władzy nie szło, moskiewskie miał gwarancje, Ruscy w jego obronie by weszli!

– Skąd! Ruscy by nie weszli! Co innego mieli na głowie! Nie mieli najmniejszego zamiaru wchodzić!

– A jakby weszli? Z dokumentów wynika, że by weszli.

– Weszliby, jakby ich poprosił.

– Widocznie nie prosił, bo nie weszli.

– Jak nie prosił, jak prosił?

– Nie prosił, a jedynie rzekomym proszeniem wejście im utrudniał, skalę odpowiedzialności uświadamiał, udawał, że prosi, a w istocie nie prosił.

– Ale był gotów do proszenia.

– Skąd to wiadomo?

– Z dokumentów.

– Z innych stenogramów co innego wynika. Breżniew mówił: Nie wajdiom. Ale zaraz dodawał: Nu jesli budiet usłożniatsia, wajdiom.

Wejdą, nie wejdą, białe czy czarne, zdrajca czy bohater – trwa spór wiekuisty. Tym wiekuistszy, że w Polsce każdy ma zdanie w jednakim stopniu wyrobione, co nienaruszalne.

W tym sensie film o Generale jest dziełem nie tylko go nie szkalującym, ale wręcz bezinteresownym – autorzy muszą wszakże zdawać sobie sprawę, że zwolenników Generała film nie tylko nie przekona, ale ich poparcie dlań wzmoże, jego zaś przeciwnikom żadnych nowych argumentów nie dostarczy.

U nas każdy wie swoje i swojej trzyma się wersji, nie przypominam sobie żadnej debaty, w której ktoś by rzekł do swego adwersarza: „Przekonały mnie pańskie argumenty”. Jeśli pada: „Przy swoich odrębnych zdaniach zostajemy” – to jest to znak najwyższego z możliwych poziomu sporu.

Ideologiczne zadowolenie wynikające ze sporządzenia czarnego wizerunku było inspiracją autorów? Każdy ma takie inspiracje, na jakie zasłużył. Miernoty, które wypłynęły na wierzch w stanie wojennym, gloryfikowały Generała wedle identycznych metod co jego obecni pogromcy. To samo to jest plemię. Z natury rzeczy ci, co dziś Jaruzela opluwają, w stanie wojennym z analogiczną gorliwością byliby po jego stronie – nie jest to żadne gdybanie, a chłodna, i szczerze mówiąc, banalna obserwacja skłonnej do łatwizny kondycji ludzkiej. Dzisiejsza – jakże bezkompromisowo miażdżąca – krytyka Generała jest równie łatwa i równie trywialna jak ówczesna adoracja.

5 lutego 2010

Niby nic nowego, niby nic zaskakującego, ale lawina – skądinąd jak najsłuszniej – oburzonych głosów, jaka nazajutrz po wyświetleniu filmu ruszyła, zadziwia dziecinnością. Niby że obraz tendencyjny, jednostronny, niesprawiedliwy. Niby że osądzający w filmie Generała historycy i inni spece wedle jednego, z definicji Generałowi wrogiego, klucza dobrani. Gra do jednej bramki! Zestaw rytualnych kłamstw wiadomej instytucji! Pisowska wersja historii! Złamanie elementarnych standardów! Bezkarne widzimisię! Nie portret wielostronny, ale faul, pamflet, paszkwil, a nawet list gończy!

A czego się spodziewaliście, moi złoci? Wyważonych analiz? Wolności rozumianej jako dar namysłu? W naszych stronach wolność nie sposobi do myślenia, że o pojednaniu czy jakimś wybaczaniu nie wspomnę. W naszych stronach wolność sposobi do gromienia pokonanych, do polowań z nagonką na do cna zaszczutą i ledwo dychającą zwierzynę. W ogóle wszelkie prezentacje taniej odwagi i darmowego męstwa są popularne i w wysokiej cenie. Dlaczego sprzedaje się raczej nic niż coś? Oto fundamentalne pytanie naszych czasów.

6 lutego 2010

Nie wystarczy na dzieło patrzeć wyłącznie pod kątem tego, co w nim jest. Równie ważne, a nieraz ważniejsze są rzeczy, których tam nie ma, najbardziej zaś nęcące i przez to najważniejsze są te, których nigdy tam ani nie miało być, ani nie było.

7 lutego 2010

Ojciec, gdyby żył, obchodziłby osiemdziesiąte siódme urodziny. Wynik mało prawdopodobny, ale możliwy. Zwłaszcza w jego pokoleniu. Choć i tu nie obywa się bez sprzeczności. Z jednej strony niezbite fakty dowodzą, że ludzie żyją coraz dłużej, z drugiej panuje równie powszechne, co niepodważalne przekonanie, że prawdziwie długowieczne były tylko dawne pokolenia. Dziś urodzone cherlaki sił ani odporności – zwłaszcza w porównaniu z dawnymi olbrzymami – nie mają prawie żadnych, ale to im przypadnie w dziesiątkach lat liczona premia. Nauka, a zwłaszcza medycyna tak idą do przodu, że – jak gdzieś niedawno przeczytałem – już teraz chodzą po ziemi ludzie, którzy spokojnie dojadą do sto pięćdziesiątego czy sto sześćdziesiątego roku życia. Na oko wygląda nieźle, jak się zastanowić: upiornie. Wydłużenie życia czy wydłużenie starości? Dożyć stu pięćdziesięciu lat w kondycji nawet sprawnego dziewięćdziesięciolatka, toż to dosyć, delikatnie mówiąc, kłopotliwy tryumf. Nie żebym się targował, skąd! Występuję w imieniu paromiesięcznych gnojków, co jeśli faktycznie chodzą już po ziemi, to na razie w śpiochach. Ich formacja zdaje się najprędzej objęta będzie radykalnym wydłużeniem pobytu na planecie. Co w istocie mamy tym potomnym do zaoferowania? Dodatkowe kilkadziesiąt lat życia czy ekstra pół wieku dalszego odlewania się w pampersy, co niestety bywa na lekkomyślnie kontynuowaną starość?

Słowem, jak we wszystkim: musi być proporcja, ergo nie chodzi o wydłużenie życia, chodzi o stare marzenie o wiecznej młodości, a nawet – niech będzie – średniości. Wydłużenie sędziwości? – toż to przykra psota i nieprzyzwoitość gruba.

8 lutego 2010

Gdy w Krakowie w sławnym roku 1981 siedemdziesięcioletni Czesław Miłosz wkroczył do wypełnionej po brzegi sali amfiteatralnej w Collegium Witkowskiego, ujrzeliśmy przed sobą szparkiego czterdziestolatka w sztruksach i tweedowej marynarce. Długowieczność musi zacząć się za młodu. Wtedy byliśmy za młodzi, żeby to docenić czy w ogóle zrozumieć.

9 lutego 2010

Julian Barnes: „Być filozofem to wiedzieć, jak umrzeć. Montaigne cytuje w tym miejscu Cycerona, który z kolei powołuje się na Arystotelesa. Jego słynne stronice poświęcone śmierci są stoickie, anegdotyczne, erudycyjne, epigramatyczne; nakłaniają też do pośpiechu. W dawnych czasach ludzie nie żyli nawet w połowie tak długo, jak żyją obecnie. Czterdziestka uchodziła za niezły wynik, biorąc pod uwagę zarazy, wojny i lekarzy, którzy z taką samą skutecznością zabijali, co leczyli. Umrzeć na «wyczerpanie sił witalnych spowodowane nadzwyczaj podeszłym wiekiem» oznaczało za czasów Montaigne’a «rzadką, wyjątkową i nadzwyczajną śmierć». Obecnie zakładamy, że jest to nasze prawo. Philippe Ariès zauważył, że kiedy naprawdę zaczęto bać się śmierci, to przestano o niej rozmawiać. Przyczyniła się do tego w dużym stopniu większa długość życia: ponieważ sprawa nie wydaje się już tak nagląca, uznano, że jej podnoszenie to rzecz makabrycznie niesmaczna. Fakt, że uparcie odkładamy myślenie o śmierci na później, przypomina pewną reklamę firmy ubezpieczeniowej”. Dalej Barnes opisuje tę reklamę jako serię rysunków przedstawiających człowieka o coraz bardziej zatroskanej twarzy. Dwudziestoparolatek jest pewny siebie, facet po trzydziestce brakiem ubezpieczenia nieco się niepokoi, kolejny cały w nerwach, a umieszczony na końcu sześćdziesięciopięciolatek konstatuje z rozpaczą, że naprawdę nie wie, co począć bez emerytury. Tak, powiedziałby Montaigne: naprawdę powinieneś zacząć myśleć o śmierci nieco wcześniej.

10 lutego 2010

O Barnesie mogę powiedzieć tak, jak on mówi o Montaigne’u: jego stronice o śmierci, a też o Panu Bogu, są erudycyjne, wyrafinowane, ironiczne. Nie tyle czytam, ile w koło kartkuję ten autobiograficzny esej o tym, że z jednej strony nie ma się czego bać, z drugiej nie warto o niczym innym myśleć. Mam słabość do tego – sądząc z fotografii – trochę do Franka Rosseta podobnego, ciekawego, choć nieco, a nawet podwójnie pechowego pisarza. Pech pierwszy, niezawiniony, polega na tym, że przyszło mu tworzyć w epoce niezłej plejady brytyjskich prozaików i nieco jest w cieniu Amisa, McEwana czy Rushdiego. Pech drugi, zawiniony, polega na tym, że postanowił napisać książkę o Flaubercie i na dodatek uczynił to, i na jeszcze większy dodatek uczynił to znakomicie – tak jest, napisał doskonałą książkę o Flaubercie i stało się to, co musiało się stać: Flaubert go pożarł. Niektórzy geniusze mają smocze cechy: pożerają swych egzegetów. W tym wypadku było to pożarcie z kopytami; z kimkolwiek o Barnesie by się gadało, każdy, nawet ten, co doskonale wie, każdy każdziutki musi się odruchowo upewnić, czy to ten od Papugi Flauberta. Tak, ten. Inne tytuły Barnesa rozpoznawalne są słabiej; został panem od Flauberta. Niezręcznie to – zwłaszcza komuś, kto uważa listy autora Pani Bovary za najwyższy wykład sztuki pisarskiej, a Bouvarda i Pécucheta za najgenialniejsze szaleństwo w dziejach epiki – otóż niezręcznie to powiedzieć, ale Barnes zasługuje na więcej.

Oczywiście Flaubert na kartach Nie ma się czego bać obecny jest i duchem, i słowem. „W Paryżu, w jadłodajni Magny luźna grupa pisarzy: Flaubert, Turgieniew, Edmont de Goncourt, Daudet i Zola – omawiała wiadomą sprawę spokojnie i w przyjaznej atmosferze. Wszyscy byli ateistami albo poważnymi agnostykami, bali się śmierci, ale nie unikali tematu. «Ludzie tacy jak my – pisał Flaubert – powinni wyznawać religię rozpaczy. Trzeba stawić czoło swemu przeznaczeniu, innymi słowy być obojętnym jak ono. Mówiąc: Tak po prostu jest! Tak po prostu jest! I spoglądając w głąb czarnego dołu u swoich stóp, zachowuje się spokój»”.

10 lutego 2010

W młodości odwiedzałem mojego przyjaciela i mistrza Kornela Filipowicza. Powiedzieć, że traktował żółtodzioba po partnersku, to nic nie powiedzieć. Siadałem po przeciwnej stronie olbrzymiego zagraconego biurka, Kornel częstował rozpuszczalną nescą, zapalał papierosa, najpierw powściągliwie zwierzał się z jakichś swoich problemów warsztatowych, potem podnosił głowę i pytał: A ty? Piszesz coś? Co piszesz? – Opowiadanie – ledwo artykułowałem, udławiony dumą, że klasyk ze mną jak pisarz z pisarzem gwarzy. – Opowiadanie – powtarzał. – Wieleż będzie miało stron? – Dwanaście – odpowiadałem. Kornel zamyślał się i po chwili mówił: – Piękny rozmiar.

Otóż Nie ma się czego bać Juliana Barnesa ma rozmiar nie tyle piękny, ile taki jak Pan Bóg przykazał: trzysta stron z niewielkim hakiem. Piękny rozmiar – bez mała sześćset – jak na powieść, ma się rozumieć, ma inna jego książka Arthur & George. Nie czytałem, choć wiarygodne zachwyty o tym dziele – na przykład piórem Marcina Króla – zostały sformułowane. Nie czytałem, odkładam na później, odkładam, szczerze mówiąc, na czarną, a nawet najczarniejszą godzinę. Odkładam na specjalne, latem wykonane, przeznaczone na grube, a nawet bardzo grube tomy – regały. Tak jest: na wieczność je obstalowałem. Tak jak gromadzę zapasy gauloise’ów – gromadzę zapasy grubych, a nawet bardzo grubych książek. Sposób może nie na wieczność, ale na prolongatę ostatniego oddechu. Grube książki są twoimi Szeherezadami, olimpiadami, mundialami, twoimi podróżami, twoją wodą życia.

Tylko grube książki są w twoim zasięgu – w kosmos nie polecisz, w olimpiadzie już nie weźmiesz udziału, na mundial nie pojedziesz, w podróż dookoła świata nie ruszysz, nawet do Wenecji ci się już nie chce, masy rozmaitych rzeczy już nie dasz rady zrobić, ale nadzieję na przeczytanie grubej książki możesz mieć zawsze; choćbyś był nie wiadomo jak przyciśnięty do muru, zawsze możesz wziąć do ręki Historię Chin albo Annę Kareninę, albo wszystkie trzy tomy Millennium, albo Arthura & George’a i zawsze możesz mieć złudzenie, że przed końcem – dobrniesz do końca.

20 lutego 2010

Zamiast w niedzielne dopołudnie pójść do kościoła, ukorzyć się przed Panem, roztrzęsione ręce do modlitwy złożyć – siedzę przy kuchennym oknie, gapię się na Pałac Kultury i słucham Śniadania z Radiem Zet. Nie jestem w stanie nie słuchać. Tysiąc razy obiecywałem sobie definitywny odwrót od polityki, nietrudne mi się to zdawało, bo przecież powierzchowna jest moja polityczna wiedza, całkowicie amatorska: przeczytam to i owo w jednej czy drugiej gazecie, czasem obejrzę jakąś debatę w telewizorze, posłucham dyskusji w radiu i tyle. Aż tyle. Niestety. Czasu, sił i emocji zajmują mi te zabawy bezmiar. Tysiąc razy perswadowałem sobie: przestań czytać gazety, w ogóle nie kupuj gazet, nie oglądaj kanałów i programów politycznych (co z tego, że tylko wieczorem? Jeszcze by tego brakowało, żebyś od rana do wieczora z rozdziawionym ryjem przed telewizorem siedział!), w ogóle pozbądź się telewizora, czasu masz mało, wzrok ci słabnie, ze słuchem coraz gorzej, skup resztki sił i władz poznawczych na sprawach naprawdę ważnych, wciąż jeszcze masz cały bezlik arcyważnych książek do przeczytania, z prawie wszystkich przeczytanych mało co pamiętasz, na same powroty do kluczowych tekstów nie starczy ci czasu, wróć do słuchania muzyki, przypomnij sobie, jak wielcy – zwłaszcza niemieccy i włoscy – kompozytorzy oczyszczają umysł i uwznioślają duszę.

Przy tym wszystkim daruj sobie i nie szpanuj rzekomą wyższością nad polityką; ci, co swe duchowe głębiny doraźnym płyciznom dzisiejszych polityków przeciwstawiają, tyle samo warci, obie partie po jednych pieniądzach. Nie wywyższaj się, ale wyeliminuj politykę z pola swojego widzenia – z natury swej wąskie minimalnie się poszerzy...

Ciąg dalszy w wersji pełnej

7 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

8 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

9 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

10 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

12 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

16 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

19 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

20 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

21 marca 2010

Dostępne w wersji pełnej

1 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

2 kwietnia 2010 (Wielki Piątek)

Dostępne w wersji pełnej

3 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

4 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

6 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

7 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

8 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

18 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

24 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

25 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

30 kwietnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

1 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

2 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

3 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

7 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

8 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

10 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

16 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

17 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

19 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

22 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

26 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

27 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

27 maja 2010

Dostępne w wersji pełnej

1 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

11 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

12 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

13 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

17 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

18 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

19 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

20 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

21 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

26 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

27 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

28 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

29 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

30 czerwca 2010

Dostępne w wersji pełnej

1 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

2 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

3 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

4 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

11 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

17 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

20 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

21 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

24 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

25 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

26 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

27 lipca 2010

Dostępne w wersji pełnej

3 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

4 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

7 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

10 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

20 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

21 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

22 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

23 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

24 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

25 sierpnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

4 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

6 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

7 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

11 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

12 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

13 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

17 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

18 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

19 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

20 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

21 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

22 września 2010

Dostępne w wersji pełnej

2 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

3 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

4 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

8 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

9 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

10 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

11 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

13 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

16 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

17 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

18 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

19 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

20 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

21 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

22 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

26 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

27 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

28 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

29 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

30 października 2010

Dostępne w wersji pełnej

2 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

3 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

4 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

8 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

9 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

10 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

11 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

10 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

11 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

12 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

13 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

14 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

15 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

16 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

17 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

18 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

19 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

24 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

25 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

26 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

27 listopada 2010

Dostępne w wersji pełnej

4 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

5 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

6 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

7 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

9 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

10 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

11 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

12 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

13 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

16 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

17 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

18 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

27 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

28 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

30 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

31 grudnia 2010

Dostępne w wersji pełnej

2011

Dostępne w wersji pełnej

1 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

3 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

4 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

5 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

6 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

8 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

13 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

14 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

15 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

16 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

18 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

19 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

20 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

21 stycznia 2011

Dostępne w wersji pełnej

2 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

3 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

5 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

6 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

8 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

9 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

10 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

19 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

22 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

23 lutego 2011

Dostępne w wersji pełnej

12 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

13 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

14 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

15 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

18 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

19 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

21 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

24 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

26 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

27 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

29 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

30 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

31 marca 2011

Dostępne w wersji pełnej

1 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

2 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

3 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

5 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

13 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

14 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

15 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

16 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

28 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

29 kwietnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

1 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

4 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

5 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

6 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

12 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

13 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

14 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

19 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

20 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

21 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

25 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

26 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

26 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

27 maja 2011

Dostępne w wersji pełnej

2 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

3 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

4 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

10 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

11 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

15 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

16 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

17 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

21 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

22 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

23 czerwca 2011

Dostępne w wersji pełnej

3 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

7 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

8 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

11 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

12 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

13 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

18 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

19 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

20 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

22 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

23 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

24 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

29 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

30 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

31 lipca 2011

Dostępne w wersji pełnej

5 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

6 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

8 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

10 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

12 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

13 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

23 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

24 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

25 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

26 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

27 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

31 sierpnia 2011

Dostępne w wersji pełnej

1 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

2 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

4 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

5 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

6 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

7 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

15 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

16 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

17 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

18 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

19 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

20 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

26 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

29 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

30 września 2011

Dostępne w wersji pełnej

3 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

4 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

5 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

6 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

7 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

8 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

9 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

10 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

20 października 2011

Dostępne w wersji pełnej

21 października 2011

Dostępne w wersji pełnej