Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Entuzjastycznie przyjęta powieść Jerzego Pilcha – pełna literackich odniesień, ironii, melancholii, a przede wszystkim groteski, w której dzieciństwo zderza się z siermiężną rzeczywistością, a liryczne opowieści z wątkiem sensacyjnym.
Jest upalne lato 1963 roku, tajemnicze letniczki morfinistki taszczą w głąb lasów babilońską kołdrę, Jerzyk podąża śladem swojej pierwszej miłości, wiecznie pijany pan Trąba snuje domysły o jasności jako atrybucie Szatana, Arcymajster Swaczyna okazuje się „najbogatszym człowiekiem świata”. W tym czasie naczelnik poczty oraz pan Trąba w towarzystwie Jerzyka planują zamach na I sekretarza Władysława Gomułkę za pomocą chińskiej kuszy, w końcu zamachowcy docierają do stolicy i stają przed oknem I sekretarza…
„Jeśli śmiech jest najlepszym lekarstwem, to szczęśliwi czytelnicy tej wspaniałej książki z pewnością cieszyć się będą doskonałym zdrowiem aż do końca swych dni” – komplementował powieść amerykański recenzent magazynu „Kirkus Reviews”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
1
Gdy ojciec i pan Trąba postanowili zabić I sekretarza Władysława Gomułkę, panowały niepodzielne upały, ziemia trzeszczała w szwach, rozpoczynała się udręka mojej młodości.
Morfinistki mieszkały na strychu i nie było sposobu, aby nimi zawładnąć. Skrzypiały schody, wpierw nadciągały awangardy zapachów, potem same zapachy, masło kakaowe i coś jeszcze, czego nie umiałem rozpoznać, a co musiało być zapachem morfiny i niepowściągliwości. Każdego ranka – tak jak wszyscy – szły się opalać. Zabierały ze sobą koszyki z jedzeniem, napoje, nadmuchiwane materace, parasole słoneczne, kostiumy kąpielowe. Nie różniły się od nas – ziemian? Ależ wręcz przeciwnie. Różniły się radykalnie. Wszyscy szli na plażę z prawdziwego zdarzenia, zmierzali w kierunku pełnego blasku, trawiastych brzegów, szemrzącego nurtu. One zaś – w przeciwną stronę, w głąb najgłębszej gęstwiny, ku sercu suszy, wprost ku zapalnikom jeszcze nieruchomej maszynerii pożaru. Mówiąc po ludzku, wszyscy szli na basen albo nad Wisłę, one zaś do lasów na Bawolej Górze.
– Nic dziwnego w gruncie rzeczy – pan Trąba jadowicie zacierał ręce – nic dziwnego w gruncie rzeczy; wiadomo, że Książę Ciemności świetnie się czuje w lipcowe upały w dusznych zagajnikach. Wiadomo, że przepada za godziną smoły: dwunastą w południe. Wiadomo... Wiadomo... Wiadomo...
Pan Trąba nieoczekiwanie cukał się w wyliczaniu niechybnych argumentów.
– Wiemy niezbicie, panie Naczelniku – zwracał się do ojca – wiemy niezbicie, iż one zadają się z Antychrystem, ale nie znamy szczegółów operacyjnych i to nas trapi. Na co im, na przykład, do stu tysięcy furgonów beczek, na co im ta babilońska kołdra?
Nikt nie wiedział, do czego służyła morfinistkom prawdziwie babilońska kołdra, którą codziennie prócz kostiumów, koszyków i materaców taszczyły ze sobą. W naszych purytańskich głowach otwierały się najdziksze obszary nieujarzmionych domysłów. Kołdra była wielka i bujna niczym czasza rozdętego spadochronu, karminowa z jednej i złota z drugiej strony. Karminowa i złota niczym wierzch i spód królewskiego płaszcza, niczym tafle dwu świętych rzek przecinających imperium, karminowa jak krew i złota jak opalenizna. W całym domu, a tym bardziej w pokoju na poddaszu, który wynajęły, nie było tak książęcego przykrycia, nikt z nas nigdy nawet nie widział tak wyuzdanej pościeli.
– Żadna armia świata – pan Trąba desperacko podnosił głos – żadna armia świata nie miała przytroczonego do swych kulbak tak monstrualnego łupu. Nawet zwycięska Armia Czerwona. À propos, panie Naczelniku, czy pan pamięta, jak pod koniec wojny popasała na moim podwórcu zwycięska Armia Czerwona? Czy pan pamięta, w jakie atłasy, brokaty i złotogłowia byli oni spowici?
– Nie pamiętam – mówił zimno ojciec – nie pamiętam, ponieważ jako żołnierz Wehrmachtu siedziałem pod koniec wojny w ruskiej niewoli w Sierpuchowie pod Moskwą.
– A prawda, zawsze zapominam, panie Naczelniku, że pan w zasadzie jest repatriantem. Otóż ci krasnoarmiejcy, nawiasem mówiąc, wyjątkowo kulturalny oddział, moja świętej pamięci wychowanica Emilia przez ich powściągliwość zeszła z tego świata intacta. Inna sprawa, że jedyną szansą biedaczki był zamęt wojenny albo przemarsz obcych wojsk. W warunkach pokojowych jej kłopotliwa powierzchowność nieco zbyt radykalnie rzucała się w oczy. Sam, prawdę powiedziawszy, czyniłem niejakie starania, aby było jej dane na tej ziemi poznać zwierzęce rozkosze dotyku, ale Bóg mi świadkiem, nie byłem w stanie aż do tego stopnia abstrahować od rzeczywistości. Cierpię z tego powodu i do dziś czynię sobie wyrzuty, może trzeba było okazać większą wielkoduszność, bardziej się skoncentrować, skupić na tych nielicznych epizodach jej cielesności, które były do przyjęcia... Niech jej ziemia lekką będzie albo raczej niechże waży tyle, ile miał ważyć ten, którego ciężaru nigdy nie zaznała... Otóż, panie Naczelniku, ci popasający na moim podwórzu krasnoarmiejcy dźwigali całe naręcza puchów, piernatów i jedwabnych prześcieradeł z Zameczku Prezydenta, ale przecież nawet oni nie mieli takiej kołdry. Co pan powie, panie Naczelniku, na frazę: Takiej kołdry, jaką mają morfinistki, nie miała nawet zwycięska Armia Czerwona? Co pan powie?
– Dobra fraza i nagrody godna – mówił ojciec, który miał zwyczaj nagradzania co kunsztowniejszych zdań pana Trąby miarką dereniówki, i podchodził do kredensu, i wyjmował butelkę, i nalewał miarkę dereniówki. Potem unosił pękaty kieliszek w górę, spoglądał na szamocące się wewnątrz oleistego trunku widma uzależnionych i mówił bez cienia wiary w głosie: – Ale będzie pan smakował, będzie pan smakował, panie Trąba?
– Nie sposób, panie Naczelniku, nie sposób smakować – głos pana Trąby załamywał się, topniał niczym październikowy przymrozek. – Przecież pan wie, panie Naczelniku, że ja nie dla smaku piję, ale dla wzmożenia egzystencji.
Ojciec bez słowa podawał panu Trąbie kieliszek, on zaś jednym błyskawicznym haustem wlewał w szeroko rozdziawione usta jego zawartość. Ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, nie mrugnęło oko, nie słychać było westchnienia ulgi ani rozkoszy. Pan Trąba, czyniący w swych wnętrznościach miejsce dla dereniówki, zamierał i nieruchomiał, stawał się jak przedmiot, jak naczynie, jak dzban, który choć nie widzi, nie słyszy i nie czuje – pragnie być napełniony.
Takiej kołdry, jaką miały morfinistki, nie miała nawet zwycięska Armia Czerwona. I na co im takie pielesze w czterdziestostopniowe upały? Po co one brały tę kołdrę do lasów na Bawolej Górze? Chyba żeby nią wysłać leśną polanę, bo istotnie była tak wielka i żyzna jak leśna polana. Kogo tam okrywały w głębi mateczników? Jakie i czyje łoże z baldachimem stało tam wśród świerków i jodeł? Jak straszliwe plątaniny dziać się musiały pod tą kołdrą albo i na niej?
Ojciec w gruncie rzeczy niczego nie dawał poznać po sobie, ale stopniowo rosnąca popędliwość świadczyła, iż i jego trapią elementarne zagadki. Pan Trąba zachodził coraz częściej, zdawał się – co było wprost niepojęte – nie dbać o nagrodę, nie przykładał się do wygłaszanych fraz, nie starał się nawet zachować pozorów bezinteresowności, gapił się bez żenady, jego spojrzenie nieustannie biegło w górę ku schodom, po których morfinistki ostrożnie, ale z szalonymi chichotami wnosiły albo wynosiły zasłaniającą cały świat kołdrę. Nawet matka, wiecznie zajęta porządkowaniem korespondencji z Biskupem, podnosiła głowę z zasłanego widokówkami biurka i, trzeba przyznać, bez nagany przyglądała się tym dwu olśniewającym wiedźmom. Ich spojrzenia pałały jak nigdy niegasnące piekła, ich jadowicie wykrzywione usta gotowe były w każdej chwili wyszeptać zaklęcie, ich pachnąca tarnobrzeską siarką skóra gotowa była w każdej chwili eksplodować.
Aż się prosiło, by jedna była jasna, druga ciemna, jedna niska, druga wysoka, jedna rachityczna, druga masywna, aż się prosiło o tego typu elementarny kontrast, ale nie, one były do siebie podobne niczym źle obsadzone aktorki o bliźniaczym typie urody, obie wysokie, szczupłe, kościste, szarookie, obie miały identycznie krótko obcięte i na rudo ufarbowane włosy, obie miały w identycznym stopniu przetłuszczoną cerę, lekki ten defekt był wszakże w swym podwojeniu na tyle zauważalny, iż rodzić musiał w ich duszach rodzaj desperackiej agresji.
Uganiałem się tego lata za anielicą mojej pierwszej miłości i w gruncie rzeczy nie dbałem o nic. Nie dbałem o nic, ale przecież i mnie frapowała tajemnica ich nieczystej jak Sodoma i Gomora kołdry. Któregoś dnia ruszyłem ich śladem. Przedzierałem się przez duszne jak Sahara chaszcze, wdychałem zapach wyschniętej jak księżyc ziemi, karminowo-złoty buńczuk raz po raz znikał mi z oczu, rozchylałem gałęzie, pełzłem przez gorące jak rosół z makaronem igliwie, gdy zaś po zostawionych śladach i wyżłobionych koleinach domyśliłem się, iż szli już tędy, zwodniczym tropem morfinistek, wszyscy – zawróciłem. Jeśli nawet nie wszyscy szli tamtędy, bez wątpienia szła tamtędy zdecydowana większość, wśród tej większości zaś (choć zarazem zdecydowanie poza nią) szedł też niechybnie pan Trąba.
– Rozwiązałem ich sekret, panie Naczelniku, ale tylko w widzialnym, czyli wysoce poślednim aspekcie – mówił do ojca z połowicznym triumfem.