Biały Tygrys - Adiga Aravind - ebook + książka

Biały Tygrys ebook

Adiga Aravind

4,3
29,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Biały Tygrys” to opowieść o korupcji, pogoni za pieniędzmi, bezduszności, ale także historia o tym, jak pozostać człowiekiem bez względu na to, w jakich warunkach się żyje. Autor otrzymał Nagrodę Bookera i zyskał międzynarodową sławę.

 

Balram Halwai to człowiek o wielu twarzach. Służący. Filozof. Przedsiębiorca. Morderca. Przez siedem nocy opowiada hipnotyzującą, a jednocześnie mroczną historię swojego sukcesu, który osiągnął wyłącznie sprytem i przebiegłością.

 

Ukazuje Indie, jakich nie oglądał żaden cudzoziemiec ‒ korupcję, prostytucję, biedę i bezprawie, ale też niezmierne bogactwo. Tu biedni nie mogą wejść nawet do supermarketów, miejsca dla bogatych są im niedostępne. Jeżeli im się poszczęści, zostają służącymi u zamożnych przedsiębiorców, jeżeli nie, ich domem staje się ulica, gdzie umierają z głodu lub chorób. Nikt nie interesuje się losem ludzi żyjących w skrajnej nędzy.

 

Film na podstawie książki „Biały Tygrys” dostępny od 22 stycznia 2021 na platformie Netflix.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 304

Oceny
4,3 (77 ocen)
41
24
9
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: The White Tiger
Copyright © 2008 by Aravind Adiga Copyright © for the Polish translation by Ludwik Stawowy Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2020
Redaktor prowadząca: JOLANTA KUCHARSKA
Korekta: BARBARA PIGŁOWSKA-STAWOWA, KATARZYNA SARNA
Projekt okładki: ILONA GOSTYŃSKA-RYMKIEWICZ
Zdjęcie na okładce: © Netflix 2020. Used with permission.
Projekt składu i łamanie: MARZENA PIŁKO
Wydanie I
ISBN 978-83-66555-25-9
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Poznaj nasze inne książki. Zapraszamy do księgarni:www.poradniak.plfacebook.com/poradniakinstagram.com/poradnia_k_wydawnictwo
Konwersja: eLitera s.c.

Raminowi Bahraniemu

Nocpierwsza

Adresat:

Jego Ekscelencja Wen Jiabao

Gabinet Premiera

Pekin, stolica miłującego pokój państwa Chiny

Nadawca:

Biały Tygrys

Człowiek myślący i przedsiębiorczy,

zamieszkały w światowym centrum techniki i outsourcingu

Electronics City Phase 1 (przy Hosur Main Road)

Bangalur, Indie

Szanowny Panie Premierze,

żaden z nas nie mówi po angielsku, ale są wyrażenia, które dobrze brzmią tylko po angielsku.

Jednego z nich nauczyłem się od pani Pinky, byłej żony mojego nieżyjącego pracodawcy pana Ashoka, i kiedy dziś o 23.32, czyli mniej więcej dziesięć minut temu, indyjskie radio poinformowało, że premier Jiabao przyjedzie w przyszłym tygodniu do Bangaluru, od razu je wymówiłem.

W gruncie rzeczy wypowiadam je zawsze, gdy odwiedzają nasz kraj tacy wielcy ludzie jak Pan. Co nie znaczy, że mam coś przeciwko wielkim ludziom. Uważam, że w pewnym sensie sam jestem człowiekiem Pańskiego pokroju. Ale ilekroć nasz premier i jego znakomita świta jadą w czarnych samochodach na lotnisko, wysiadają, wykonują przed kamerami namaste i mówią, jak moralne i pobożne są Indie, muszę wypowiedzieć te angielskie słowa.

Więc Ekscelencja odwiedza nas w tym tygodniu, prawda? Indyjskiemu radiu zwykle można wierzyć w tych sprawach.

Żartowałem, proszę Pana.

Ha!

Dlatego chciałbym się dowiedzieć bezpośrednio od Pana, czy naprawdę przyjedzie Pan do Bangaluru. Jeśli tak, to mam Panu coś ważnego do powiedzenia. Spikerka mówiła: „Pan Jiabao przyjeżdża, aby poznać prawdę o Bangalurze”.

Zamarłem. Bo kto zna prawdę o Bangalurze lepiej niż ja?

Potem spikerka powiedziała: „Pan Jiabao chce się spotkać z indyjskimi przedsiębiorcami, żeby z ich własnych ust usłyszeć, jak odnieśli sukces”.

Krótko to wyjaśniła. Podobno wy, Chińczycy, przewyższacie nas pod każdym względem, ale nie macie przedsiębiorców. A nasz kraj – chociaż brak mu wody pitnej, elektryczności, kanalizacji, transportu publicznego, dbałości o higienę, dyscypliny, uprzejmości, punktualności – przedsiębiorców ma. Tysiące. Zwłaszcza w dziedzinie techniki. I ci przedsiębiorcy – my, przedsiębiorcy – stworzyli wszystkie owe firmy żyjące z outsourcingu, które właściwie napędzają dziś Amerykę.

Ma Pan nadzieję, że się Pan dowie, jak stworzyć paru chińskich przedsiębiorców, dlatego nas Pan odwiedza. To mi się spodobało. Ale zaraz sobie uświadomiłem, że zgodnie z protokołem premier i minister spraw zagranicznych mojego kraju przywitają Pana na lotnisku girlandami, statuetkami Gandhiego wyrzeźbionymi z drewna sandałowca i broszurką pełną informacji o przeszłości, teraźniejszości i przyszłości Indii.

I wtedy, proszę Pana, musiałem powiedzieć te angielskie słowa. Głośno.

To było o 23.37. Pięć minut temu.

Nie ograniczam się do przekleństw. Jestem człowiekiem czynu. Od razu postanowiłem nagrać list do Pana.

Jeśli Pan pozwoli, zacznę od wyrażenia wielkiego podziwu dla pradawnego państwa chińskiego.

Czytałem o waszej historii w książce Fascynujące opowieści o egzotycznym Wschodzie, którą znalazłem na ulicy, w czasach, gdy niedzielami starałem się zdobyć trochę mądrości na targu używanych książek w Starym Delhi. Była to książka głównie o złocie i piratach z Hongkongu, lecz zawierała też pewne przydatne informacje ogólne. Dowiedziałem się z niej, że wy, Chińczycy, jesteście wielkimi miłośnikami wolności i swobody osobistej. Brytyjczycy chcieli zrobić z was swoje sługi, ale nigdy im na to nie pozwoliliście. Podziwiam to, Panie Premierze.

Trzeba Panu wiedzieć, że byłem kiedyś sługą.

Tylko trzy państwa nigdy nie pozwoliły na rządy obcych: Chiny, Afganistan i Abisynia. I tylko te trzy państwa podziwiam.

Z szacunku dla umiłowania wolności okazywanego przez naród chiński i wierząc, że dziś, gdy biały człowiek, nasz dawny pan, sam się zniszczył swoimi zboczeniami, telefonami komórkowymi i narkotykami, przyszłość świata leży w rękach ludzi brązowych i żółtych – powiem Panu, gratis, prawdę o Bangalurze, opowiadając historię własnego życia.

Kiedy będzie Pan jechał przez Bangalur i samochód zatrzyma się gdzieś na czerwonym świetle, pewnie do auta podbiegnie chłopiec, zapuka w szybę i pokaże starannie opakowany w celofan piracki egzemplarz amerykańskiej książki pod tytułem:

DZIESIĘĆ TAJEMNIC SUKCESU W BIZNESIE!

albo

JAK W TYDZIEŃ ZOSTAĆ PRZEDSIĘBIORCĄ!

Proszę nie marnować pieniędzy na te amerykańskie książki. One są takie wczorajsze. Ja jestem człowiekiem jutra.

Jeśli idzie o formalne wykształcenie, to mam pewne braki. Szczerze mówiąc, nigdy nie skończyłem szkoły. Ale czy to ważne? Nie przeczytałem zbyt wielu książek, lecz znam wszystkie, które się liczą. Umiem na pamięć dzieła czterech największych poetów wszech czasów – Rumiego, Ikbala, Mirzy Ghaliba, nazwisko czwartego zapomniałem. Jestem przedsiębiorcą samoukiem.

Tacy są najlepsi, proszę mi wierzyć.

Kiedy już Pan się dowie, jak się znalazłem w Bangalurze i zostałem jednym z najskuteczniejszych (choć może najmniej znanych) tutejszych przedsiębiorców, będzie Pan wiedział wszystko o tym, jak przedsiębiorczość się rodzi, czym się żywi i jak się rozwija w naszym wspaniałym dwudziestym pierwszym wieku rodzaju ludzkiego.

A dokładnie – w wieku żółtego i brązowego człowieka.

Pana i moim.

Zbliża się północ, Ekscelencjo. O tej porze dobrze mi się mówi.

Nie sypiam w nocy. W moim piętnastometrowym gabinecie jestem sam. Tylko ja i żyrandol nade mną, ale nie byle jaki. Jest ogromny, składa się z wielu drobnych romboidalnych szkiełek, niczym żyrandole z filmów z lat siedemdziesiątych. Chociaż noce w Bangalurze są dość chłodne, umieściłem nad nim miniaturowy wentylator – pięć pokrytych pajęczyną łopatek. Kiedy się kręcą, tną światło żyrandola i rozsiewają je wokół jak stroboskopy w najlepszych bangalurskich dyskotekach.

To jedyne piętnastometrowe pomieszczenie biurowe z żyrandolem w Bangalurze! Ale i tak właściwie dziura w ścianie, a siedzę w nim przez całą noc.

Przekleństwo przedsiębiorcy. Firmy musi pilnować bez przerwy.

Zaraz włączę wentylator i światło żyrandola zawiruje po pokoju.

Jestem odprężony. Mam nadzieję, że Pan też.

Zaczynamy.

Tylko jeszcze powiem Panu, że angielskie wyrażenie, którego się nauczyłem od pani Pinky, byłej żony pana Ashoka, mojego zmarłego pracodawcy, to:

What a fucking joke.

Nie oglądam już hinduskich filmów z zasady, ale w czasach, kiedy je oglądałem, tuż przed pojawieniem się tytułu rozbłyskała na czarnym ekranie liczba 786 – muzułmanie uważają, że to liczba magiczna, reprezentująca ich Boga – albo pokazywał się obraz kobiety w białym sari, do której stóp spadały złote monety; była to Lakszmi, bogini hinduistów.

W moim kraju panuje stary, uświęcony tradycją zwyczaj, że opowieść zaczyna się od modlitwy do Siły Wyższej.

Myślę, Ekscelencjo, że ja też powinienem zacząć od złożenia pocałunku na dupie któregoś boga.

Którego zatem? Bo jest naprawdę duży wybór.

Muzułmanie mają jednego.

Chrześcijanie trzech.

A hinduiści trzydzieści sześć milionów.

W sumie mogę więc wybierać spośród 36 000 004 boskich dup.

Ale są tacy – i nie mam na myśli tylko komunistów jak Pan, lecz myślących ludzi ze wszystkich partii politycznych – którzy uważają, że w istocie niewielu bogów istnieje, a niektórzy wręcz są zdania, że nie istnieje żaden. Nie jestem filozofem ani poetą, skąd więc mam wiedzieć, jak jest naprawdę? Owszem, wygląda na to, że wszyscy ci bogowie prawie nic nie robią – zupełnie jak nasi politycy – a i tak rok po roku są wybierani na swe złote trony w niebie. Nie mówię, że ich nie szanuję. Skądże znowu, Panie Premierze! Niech Panu czasem nie przyjdzie taka bluźniercza myśl do żółtej głowy. Mój kraj należy do tych, w których opłaca się grać na dwie strony: hinduski przedsiębiorca musi być jednocześnie rzetelny i nieuczciwy, drwiący i wierzący, podstępny i szczery.

Teraz zamykam oczy, składam dłonie w pełnym czci namaste i modlę się do bogów, żeby rzucili światło na moją mroczną historię.

Proszę o wyrozumiałość, Panie Jiabao. To może trochę potrwać.

Jak Pan myśli, ile czasu by Panu zabrało pocałowanie 36 000 004 dup?

Gotowe.

Oczy mam już otwarte.

Jest 23.52 – naprawdę pora zaczynać.

Oficjalne ostrzeżenie – jak widnieje na papierosach – przed startem.

Pewnego dnia, kiedy wiozłem moich byłych pracodawców, pana Ashoka i panią Pinky, ich hondą, pan Ashok położył mi rękę na ramieniu i powiedział:

– Zatrzymaj się. – Pochylił się w moją stronę, aż poczułem zapach jego wody po goleniu, tego dnia smakowicie owocowy, i jak zwykle uprzejmie zapytał: – Balram, czy mogę ci zadać kilka pytań?

– Tak, proszę pana – odparłem.

– Balram, ile jest planet na niebie? – Odpowiedziałem najlepiej, jak umiałem. – Balram, kto był pierwszym premierem Indii? – A potem: – Balram, jaka jest różnica między hinduistami a muzułmanami? – I jeszcze: – Jak się nazywa nasz kontynent?

Wtedy usiadł prosto i spytał panią Pinky:

– Słyszałaś?

– Żartował? – zapytała, a mnie serce zabiło mocniej, jak zawsze, gdy coś mówiła.

– Nie. On naprawdę myśli, że to poprawne odpowiedzi. – Pani Pinky zachichotała, ale jego twarz, którą widziałem w lusterku, była poważna. – Rzecz w tym, że on ma chyba tylko dwie albo trzy klasy. Umie czytać i pisać, ale nie rozumie tego, co przeczytał. Jest niedouczony. W tym kraju mamy mnóstwo podobnych ludzi. I w ręce takich osobników – wskazał mnie palcem – oddajemy naszą wspaniałą demokrację. Na tym polega tragedia tego kraju – westchnął. – Dobrze, Balram. Jedziemy.

Tego wieczoru leżałem w łóżku pod moskitierą i myślałem o jego słowach. Miał rację, proszę Pana. Nie podobało mi się, w jaki sposób o mnie mówił, ale miał rację.

Autobiografia niedouczonego Hindusa – tak powinienem zatytułować historię swojego życia.

Ja i tysiące takich jak ja w tym kraju jesteśmy niedouczeni, bo nie mogliśmy skończyć nauki. Gdyby tak ktoś otworzył nam czaszki i poświecił latarenką, odkryłby dziwaczne muzeum informacji: zdania zapamiętane z podręczników historii czy matematyki (żaden chłopiec nie pamięta tak dobrze, czego się uczył, jak ten, któremu naukę przerwano, zapewniam Pana); opinie na temat polityki, przeczytane w gazetach, w oczekiwaniu że ktoś przyjdzie do biura; trójkąty i ostrosłupy widziane na kartkach wyrwanych ze starych podręczników do geometrii (w takie kartki pakują przekąski wszystkie herbaciarnie w tym kraju); strzępy wiadomości z biuletynów indyjskiego radia; rzeczy, które wpadają człowiekowi do głowy niczym jaszczurki z sufitu, na pół godziny przed zaśnięciem – wszystkie te wyobrażenia, na wpół ukształtowane, na wpół przyswojone i w połowie słuszne, przemieszane z innymi niedojrzałymi ideami w naszych głowach, a przypuszczam, że te niedojrzałe idee gwałcą się nawzajem i rodzą kolejne półpełne. Tak więc to jest podstawa naszego działania i z tym żyjemy.

Historia mojego dorastania to opowieść o tym, jak powstaje człowiek niedouczony.

Ale uwaga, Panie Premierze! Ludzie w pełni ukształtowani, po dwunastu latach nauki w szkole i kilku na uniwersytecie, noszą eleganckie garnitury, pracują w firmach i przez resztę życia wykonują polecenia innych.

Przedsiębiorcy są z gliny wypalonej w połowie.

Najlepszy sposób, żeby podać Panu podstawowe informacje na mój temat – dotyczące pochodzenia, wzrostu, wagi, zboczeń seksualnych itd. – to plakat. Z moim zdjęciem, ten, który wydrukowała policja.

Przyznam się, że kiedy nazwałem własne dzieje najmniej znaną historią sukcesu w Bangalurze, trochę mijałem się z prawdą. Mniej więcej trzy lata temu, gdy w związku ze swoim przedsiębiorczym postępowaniem stałem się na krótko osobą o znaczeniu ogólnokrajowym, na każdej poczcie, każdym posterunku policji, każdej stacji kolejowej pojawiły się plakaty z moją podobizną. Tę twarz i moje nazwisko poznało wtedy mnóstwo ludzi. Nie mam papierowego plakatu, ale w srebrnym laptopie firmy Macintosh – kupiłem go przez internet w pewnym singapurskim sklepie, działa jak marzenie – przechowuję jego skan, więc jeśli chwilę Pan poczeka, włączę laptop, znajdę ten skan i przeczytam, co jest na nim napisane...

Ale wróćmy na chwilę do oryginalnego plakatu. Znalazłem go na stacji kolejowej w Hajdarabadzie, w drodze powrotnej z Delhi do Bangaluru, w okresie, gdy podróżowałem, mając za cały bagaż jedną bardzo ciężką czerwoną torbę. Przez cały rok trzymałem go tu, w gabinecie, w szufladzie biurka, ale pewnego dnia sprzątacz szperał w moich rzeczach i mało brakowało, a by na niego natrafił. Nie jestem sentymentalny, Panie Jiabao. Przedsiębiorca nie może sobie na to pozwolić. Więc wyrzuciłem plakat. Ale zanim to zrobiłem, poprosiłem kogoś, żeby mnie nauczył skanować. A wie Pan przecież, że Hindusi są z techniką za pan brat. Wystarczyła mi godzina, no, może dwie. Jestem człowiekiem czynu, proszę Pana. I oto plakat, na ekranie, przede mną.

PROŚBA O POMOC W POSZUKIWANIU ZAGINIONEGO

Niniejszym informuje się społeczeństwo, że pokazany tu Balram Halwai alias Munna, syn Vikrama Halwai, rykszarza, jest poszukiwany w celu przesłuchania. Wiek: od 25 do 35 lat. Karnacja: bardzo ciemna. Twarz: owalna. Wzrost: około 160 cm. Budowa ciała: szczupła.

Cóż, nie wszystko się z tym dzisiaj dokładnie zgadza, proszę Pana. Twarz bardzo ciemna to nadal prawda – chociaż się waham, czy nie spróbować któregoś z tych nowych kremów wybielających, wymyślonych, żeby Hindusi mogli wyglądać jak ludzie z Zachodu – ale cała reszta to już niestety przeszłość. W Bangalurze żyje się dobrze – pożywne jedzenie, piwo, nocne lokale, co tu dużo mówić! „Szczupły”... ha! Teraz lepiej wyglądam! Bardziej by pasowało: „gruby” i „brzuchaty”.

Ale do rzeczy, nie mamy całej nocy. Może lepiej od razu wyjaśnię ten kawałek:

...Balram Halwai alias Munna...

Widzi Pan, w szkole pierwszego dnia nauczyciel kazał podchodzić chłopcom po kolei, żeby ich wpisać do dziennika. Kiedy usłyszał, jak się nazywam, otworzył usta ze zdziwienia, a potem powiedział:

– Munna? To nie jest prawdziwe imię.

Miał rację, to po prostu znaczy „chłopiec”.

– Innego nie mam, proszę pana – odparłem.

Tak było. Nigdy nie dostałem imienia.

– Matka nie dała ci imienia?

– Jest bardzo chora, proszę pana. Leży w łóżku i pluje krwią. Nie miała czasu tym się zająć.

– A ojciec?

– Jest rykszarzem, proszę pana. Też nie ma czasu, żeby mi dać imię.

– Nie masz babci? Ciotek? Wujków?

– Oni też nie mają czasu.

Nauczyciel odwrócił się, splunął – strumień czerwonego paanu trysnął na podłogę klasy – i oblizał wargi.

– W takim razie kolej na mnie, prawda? – Przeczesał włosy palcami. – Nazwiemy cię... Ram. Zaraz, zaraz, chyba już mamy Rama w tej klasie. Nie chcę pomyłek. Będziesz Balram. Wiesz, kto to był Balram, prawda?

– Nie, proszę pana.

– Pomocnik boga Kryszny. A wiesz, jak mam na imię?

– Nie, proszę pana.

– Kryszna – roześmiał się.

Wróciłem do domu i powiedziałem, że nauczyciel dał mi nowe imię. Ojciec wzruszył ramionami.

– Jeśli tego chce, będziemy cię tak nazywać.

Od tamtej pory byłem Balramem. Później oczywiście przybrałem trzecie imię, ale o tym potem.

Co to za miejsce, gdzie ludzie zapominają nadać imiona dzieciom? Wróćmy do mojego plakatu:

Podejrzany pochodzi z wioski Laxmangarh w...

Jak wszystkie dobre bangalurskie opowieści moja też zaczyna się daleko od Bangaluru. Teraz otacza mnie Jasność, ale trzeba Panu wiedzieć, że urodziłem się i wychowałem w Ciemności.

Lecz nie mam na myśli pory dnia, Panie Premierze!

Mówię o miejscu w Indiach, o co najmniej jednej trzeciej kraju, o miejscu żyznym, pełnym pól ryżowych i pszenicznych, i leżących wśród nich stawów pokrytych lotosami i liliami wodnymi, i brodzących w nich bawołów, które żują te lotosy i te lilie. Proszę zrozumieć, Ekscelencjo, że Indie to dwa kraje w jednym: Indie Jasności i Indie Ciemności. Jasność przynosi mojemu krajowi ocean. Każdemu miejscu na mapie Indii położonemu blisko oceanu wiedzie się dobrze. Ale rzeka przynosi Indiom ciemność – czarna rzeka.

O jakiej czarnej rzece mówię, rzece Śmierci, z brzegami pokrytymi gęstym, ciemnym mułem, który swym lepkim uściskiem chwyta jak w potrzask wszystko, co się zasieje i zasadzi, który dusi to i dławi, i głuszy?

Otóż mówię o Matce Gandze, córce Wed, rzece iluminacji, opiekunce nas wszystkich, która przerywa łańcuch narodzin i reinkarnacji. Obszar, gdzie płynie, jest Ciemnością.

Jedną z cech Indii jest to, że prawie wszystko, co się słyszy o tym kraju z ust premiera, można odwrócić do góry nogami i wtedy ma się prawdziwy obraz. Mówi się, że Ganga to rzeka wyzwolenia i że tysiące amerykańskich turystów przyjeżdżają co roku, żeby w Hardwarze i Benaresie fotografować nagich sadhu. Premier z pewnością tak ją Panu opisze i będzie namawiał, żeby się Pan w jej wodach zanurzył.

Nie, Panie Jiabao! Nalegam, żeby się Pan w Gandze nie zanurzał, jeśli nie chce Pan mieć w ustach pełno kału, słomy, rozmiękłych w wodzie kawałków ludzkiego ciała i bawolej padliny oraz siedmiu różnych kwasów przemysłowych.

O Gandze wiem wszystko, proszę Pana. Kiedy miałem sześć lat, a może siedem albo osiem (w mojej wiosce nikt nie zna dokładnie swojego wieku), udałem się do najświętszego miejsca nad brzegami Gangi – do Benaresu. Pamiętam, jak w tym świętym mieście schodziłem drogą w dół zbocza, ostatni w kondukcie żałobnym odprowadzającym ciało mojej matki do rzeki.

Kondukt prowadziła babcia Kusum. Stara przebiegła Kusum! Miała zwyczaj w chwilach zadowolenia mocno pocierać sobie przedramiona, jakby ucierała imbir, co miało nas rozśmieszyć. Straciła wszystkie zęby, ale to tylko dodawało jej uśmiechowi chytrości. Tym uśmiechem zdobyła władzę w domu. We wszystkich zięciach i synowych wzbudzała strach.

Ojciec i Kishan, mój brat, stali za nią i dźwigali przód trzcinowego łóżka ze zwłokami; drugi koniec nieśli wujowie: Munnu, Jayram, Divyram i Umesh. Ciało matki od stóp do głów spowijał płat szafranowego jedwabiu, który pokrywały płatki róż i girlandy z jaśminu. Nie przypuszczam, żeby kiedykolwiek wcześniej miała na sobie coś równie pięknego. (Jej śmierć była tak wspaniała, że od razu wiedziałem, że życie musiała mieć nieszczęśliwe. Rodzina czuła się czemuś winna). Ciotki – Rabri, Shalini, Malini, Luttu, Jaydevi i Ruchi – kręciły się wkoło i przywoływały mnie gestami, żebym do nich dołączył. Pamiętam, że machałem rękami i śpiewałem: „Imię Śiwy jest prawdą!”.

Mijaliśmy świątynię za świątynią, modliliśmy się do kolejnych bogów, a potem ruszyliśmy gęsiego między czerwoną świątynią Hanumana a siłownią pod gołym niebem, gdzie trzech kulturystów dźwigało zardzewiałe ciężary. Rzekę poczułem, zanim zobaczyłem: z prawej strony nadeszła fala smrodu gnijącego mięsa. „...jedyną prawdą!”, zaśpiewałem głośniej.

Później usłyszeliśmy piekielny hałas rąbania drewna. Obok schodów prowadzących do rzeki, tuż nad wodą, budowano podwyższenie i mężczyźni rozłupywali siekierami potężne kłody. Z kawałów drewna układano na stopniach schodów stosy pogrzebowe. Kiedy dotarliśmy na miejsce, paliły się cztery ciała. Czekaliśmy na naszą kolej.

W oddali połyskiwała w słońcu biała piaszczysta wyspa, ku której płynęły łodzie pełne ludzi. Zastanawiałem się, czy dusza matki pofrunęła do tego błyszczącego miejsca na rzece.

Wspomniałem już, że matka była owinięta jedwabiem. Teraz tkaninę naciągnięto jej na twarz, na ciele ułożono polana – tyle, na ile nas było stać – i kapłan podpalił stos.

– Kiedy się zjawiła w naszym domu, była dobrą, spokojną dziewczyną – powiedziała Kusum i położyła mi rękę na głowie. – Ja nie chciałam kłótni.

Strząsnąłem jej dłoń. Patrzyłem na matkę. Spod spalonego jedwabiu wychynęła blada stopa, jak żywa. Palce kurczyły się od gorąca, stawiając opór temu, co im robiono. Kusum wepchnęła stopę w ogień, ale ona nie chciała się palić. Serce zaczęło mi łomotać. Matka nie pozwalała im się zniszczyć.

Pod platformą z kłodami, gdzie rzeka omywała brzeg, był wielki kopiec oślizłego mułu zasłany jaśminowymi girlandami, płatkami róż, kawałkami jedwabiu, zwęglonymi kośćmi. Wśród tego wszystkiego pełzał i węszył pies o bladej skórze.

Spojrzałem na muł, potem na wykrzywioną stopę matki, i zrozumiałem.

Ten muł ją zatrzymywał. Ten wielki, rosnący pagórek czarnego mułu. Próbowała z nim walczyć, jej wygięte palce stawiały opór, ale muł ją wciągał, wciągał... Był bardzo gęsty i z każdą chwilą go przybywało, bo wciąż go nanosiła rzeka. Niedługo matka stanie się częścią czarnego kopca i zacznie ją lizać bladoskóry pies.

I wtedy zrozumiałem: to był prawdziwy bóg Benaresu – ten czarny muł z Gangi, w którym wszystko kończyło życie, rozkładało się, z którego się odradzało i znów umierało. To samo stanie się ze mną, kiedy umrę i mnie tu przyniosą. Nic nie zostanie wyzwolone.

Przestałem oddychać.

Pierwszy raz w życiu zemdlałem.

Od tamtej pory nie widziałem Gangi. Zostawiam tę rzekę amerykańskim turystom!

...pochodzi z wioski Laxmangarh w dystrykcie Gaja.

To dystrykt sławny na cały świat. Mój dystrykt nadał kształt historii Pana kraju, Panie Jiabao. Z pewnością słyszał Pan o Bodh Gaja, mieście, gdzie Budda usiadł pod drzewem, doznał iluminacji i zapoczątkował buddyzm, który potem rozprzestrzenił się na cały świat, z Chinami włącznie. I gdzie jest to miasto? Tutaj, w moim rodzinnym dystrykcie! Zaledwie kilka mil od Laxmangarh!

Ciekaw jestem, czy Budda szedł przez Laxmangarh – niektórzy mówią, że tak. Ja czuję, że przebiegł tędy najszybciej, jak potrafił, i nawet się nie obejrzał!

Niedaleko Laxmangarh płynie mała odnoga Gangi. Co poniedziałek przybywają nią ze świata łodzie z zaopatrzeniem. W wiosce jest jedna ulica, przedzielona na pół jasnym paskiem rynsztoka. Po jego obu stronach targowisko: trzy podobne do siebie sklepy z podobnie sfałszowanymi albo nieświeżymi towarami – ryżem, olejem kuchennym, naftą, ciasteczkami, papierosami i nierafinowanym cukrem. Na końcu targowiska stoi wysoka, bielona, stożkowata wieża pomalowana ze wszystkich stron w czarne splątane węże – świątynia. W środku jest żółta figura pół człowieka, pół małpy. To Hanuman, ulubiony bóg mieszkańców Ciemności. Słyszał Pan o Hanumanie? Był wiernym sługą boga Ramy, a czcimy go w naszych świątyniach, ponieważ jest wzorem, jak służyć swemu panu absolutnie uczciwie, z bezgranicznym oddaniem i miłością.

Takich to narzucono nam bogów, Panie Jiabao. Już Pan rozumie, jak trudno człowiekowi w Indiach uzyskać wolność.

Tyle o samym miejscu. A teraz trochę na temat ludzi. Pragnę Pana z dumą poinformować, Ekscelencjo, że Laxmangarh to typowa indyjska rajska wioska, gdzie nie brak elektryczności, bieżącej wody i telefonów. Jeśli zmierzyć i zważyć dzieci w mojej wiosce, karmione pożywnym mięsem, jajkami, warzywami i soczewicą, to się okaże, że spełniają minimalne normy wzrostu i wagi ustanowione przez Organizację Narodów Zjednoczonych i inne organizacje, których rezolucje nasz premier podpisał i w których posiedzeniach tak systematycznie i z takim namaszczeniem uczestniczy.

Ha!

Prądu nie ma.

Kran – popsuty.

Dzieci – za szczupłe i za niskie jak na swój wiek, z wielkimi głowami, w których oczy błyszczą tak wyraziście, jak wyraźnie nieczyste jest sumienie rządu Indii.

Tak, typowa indyjska rajska wioska, Panie Jiabao. Muszę kiedyś pojechać do Chin i zobaczyć, czy wasze rajskie wioski są lepsze.

Pośrodku drogi stada świń węszą w rynsztoku. Grzbiety zwierząt, pokryte długą szczeciną pozlepianą w ostre kępki, są suche, brzuchy w kolorze torfu lśnią od mokrych nieczystości. Błyskają jaskrawoczerwone i brązowe pióra – to koguty podfruwają na dachy. Tędy idzie się do mojego domu, który wciąż istnieje.

Na ścieżce prowadzącej do wejścia zobaczy Pan najważniejszego członka rodziny.

Bawolicę.

Ze wszystkich nas ona była najgrubsza, tak samo zresztą jak bawolice w każdym innym obejściu w wiosce. Przez cały dzień kobiety wciąż ją karmiły świeżą trawą, i to karmienie stanowiło główne zajęcie w ich życiu. Z jej tłustością wiązały wszystkie swoje nadzieje, proszę Pana. Jeśli bawolica dawała dużo mleka, część mogły sprzedać i w domu pojawiało się trochę więcej pieniędzy. Była grubym stworzeniem o błyszczącej skórze, na jej owłosionym łbie pulsowała żyła o grubości chłopięcego siusiaka, z kącika pyska sączyły się perełki gęstej śliny; przez cały dzień siedziała w kupie własnego gnoju. Była w naszym domu dyktatorem!

Jeśli po tym, co zrobiłem, one jeszcze żyją, po wejściu za ogrodzenie zobaczy Pan kobiety. Pracują na podwórku. Moje ciotki i kuzynki, i babcia Kusum. Jedna przygotowuje jedzenie dla bawolicy, druga przesiewa ryż, trzecia siedzi w kucki, przeszukuje włosy czwartej i uśmierca znalezione kleszcze, rozgniatając je w palcach. Od czasu do czasu przerywają swoje zajęcia, bo przyszła pora na kłótnię. A to oznacza rzucanie w siebie nawzajem metalowymi naczyniami albo szarpanie się za włosy, a potem godzenie się, czyli całowanie dłoni i przykładanie jej do policzka drugiej kobiety. W nocy śpią razem, ze splątanymi nogami, niczym jedna istota, stonoga.

Mężczyźni i chłopcy śpią w innym kącie domu.

Wczesny ranek. W całej wsi koguty pieją jak oszalałe. Budzi mnie czyjaś ręka... Strząsam z brzucha nogi brata Kishana, wyplątuję z włosów dłoń kuzyna Pappu i wydostaję się spośród śpiących.

– Chodź, Munna! – Ojciec stoi przy drzwiach i mnie woła.

Biegnę do niego. Wychodzimy z domu i odwiązujemy bawolicę od kołka. Zabieramy ją na poranną kąpiel – aż do stawu pod Czarnym Fortem.

Czarny Fort stoi na grzbiecie wzniesienia górującego nad wioską. Ludzie, którzy byli w innych krajach, mówili mi, że jest piękniejszy niż wszystko, co widzieli w Europie. Przed wiekami musieli go zbudować Turcy albo Afgańczycy, albo Anglicy, albo jacyś inni cudzoziemcy, którzy wtedy panowali w Indiach.

(Bo ten kraj, Indie, nigdy nie był wolny. Najpierw rządzili nami muzułmanie, potem Brytyjczycy. W 1947 roku Brytyjczycy odeszli, ale tylko kretyn mógłby pomyśleć, że staliśmy się wtedy wolni).

W Czarnym Forcie już dawno nie ma cudzoziemców, okupuje go gromada małp. Nikt tam nie chodzi oprócz pasterza kóz i jego stada.

O świcie staw u stóp fortu błyszczy. Stoczyły się do niego z góry kawały muru i teraz leżą na wpół zanurzone w mulistej wodzie niczym drzemiące hipopotamy, które wiele lat później zobaczyłem w ogrodzie zoologicznym w Nowym Delhi. Na powierzchni unoszą się lotosy i lilie, woda mieni się jak srebro, a bawolica brodzi w niej, zjada liście i zostawia za sobą ślad rozchodzący się w kształcie wielkiego V od jej pyska. Nad bawolicą, nad ojcem, nade mną i moim światem wschodzi słońce.

Nie uwierzy Pan, ale czasem prawie tęsknię za tym miejscem.

Wróćmy do plakatu.

Kiedy go ostatnio widziano, podejrzany miał na sobie niebieską poliestrową koszulę w kratę, pomarańczowe poliestrowe spodnie, rdzawoczerwone sandały...

Rdzawoczerwone sandały – też coś! Tylko policjant mógł to wymyślić. Stanowczo zaprzeczam.

Niebieska poliestrowa koszula w kratę, pomarańczowe poliestrowe spodnie... No cóż, też chciałbym zaprzeczyć, ale to niestety prawda. Taka moda wśród służących, proszę Pana. A rano tamtego dnia, kiedy powstał plakat, jeszcze służyłem. (Wieczorem byłem wolny – i inaczej ubrany!)

Ale jest na plakacie wyrażenie, które mnie naprawdę złości, więc wróćmy do niego na chwilę i je poprawmy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki