Bliskie spotkania z uzależnieniem. W świecie głodnych duchów - Gabor Maté - ebook

Bliskie spotkania z uzależnieniem. W świecie głodnych duchów ebook

Gabor Mate

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

W tej niezwykle aktualnej książce Gabor Maté przygląda się epidemii uzależnień trawiących nasze społeczeństwo. Autor odpowiada na pytanie, dlaczego jesteśmy tak podatni na uzależnienia, oraz wskazuje, co jest potrzebne, aby wyrwać się z ich więzów.

Autor oprowadza nas po „świecie głodnych duchów” prezentując dramatyczne historie swoich pacjentów uzależnionych od narkotyków. Przedstawia syntezę badań nad uzależnieniami, rozwojem mózgu i osobowości. Dzieli się także śmiałymi spostrzeżeniami i nowatorskimi odkryciami.

Dr Maté przeciwstawia się powszechnie panującym poglądom traktującym uzależnienie jako chorobę genetyczną lub indywidualną porażkę moralną. Autor skłania się ku twierdzeniu, że w rzeczywistości jest to przypadek, w którym ludzki rozwój przebiegł nieprawidłowo.

Bliskie spotkania z uzależnieniem to panoramiczne, współczujące i bardzo intymne, a także holistyczne spojrzenie na naturę uzależnień.

Gabor Maté w odważny, mądry i głęboko etyczny sposób łączy osobiste z globalnym, duchowe z medycznym, psychologiczne z politycznym. To uzdrowiciel, którego powinniśmy czcić, a jego książka pojawia się w najbardziej odpowiednim momencie.

Naomi Kleim, autorka No logo i Doktryny szoku

Gabor Maté jest lekarzem psychiatrą. Przez wiele lat prowadził prywatną praktykę jako lekarz rodzinny, a następnie był zatrudniony na szpitalnym oddziale opieki paliatywnej. Około roku 2000 podjął pracę w przychodni opiekującej się osobami uzależnionymi od narkotyków we wschodniej dzielnicy Vancouver, gdzie staraniem fundacji dobroczynnej założono hotele dla narkomanów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 598

Oceny
4,7 (63 oceny)
48
11
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Grotka

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mnie poruszyła ta książka. Pozwala zrozumieć uzależnienia.
10
Pushimiiiin

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała pozycja.
10
xmartyna3

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna książka dla 1. osób zmagających się z jakimkolwiek uzależnieniem lub zachowaniem kompulsywnym (nie tylko od substancji psychoaktywnych!), 2. osób mających w swoim bliskim otoczeniu osobę lub osoby uzależnione, 3. osób zainteresowanych poznaniem genezy i przebiegu uzależnień. Polecam tak naprawdę każdemu. Wspaniała książka.
00
unicorne

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka! W bardzo przejrzysty sposób wyjaśnia mechanizm powstawania uzależnień.
00
darek1210

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna książka.
00

Popularność




Od autora

Wszyst­kie wystę­pu­jące w książce osoby, cytaty, przy­kłady i histo­rie są praw­dziwe, nie doda­wa­łem żad­nych upięk­sza­ją­cych szcze­gó­łów, nie two­rzy­łem postaci zle­pio­nych z róż­nych osób. Pry­wat­ność pacjen­tów chro­nią pseu­do­nimy, wyją­tek sta­no­wią dwie osoby, które wprost wyra­ziły chęć wystą­pie­nia pod wła­snymi imio­nami. W dwóch innych przy­pad­kach zmie­ni­łem wygląd opi­sy­wa­nych osób, rów­nież po to, by unie­moż­li­wić ich roz­po­zna­nie.

Osoby, któ­rych życie zostało tu opi­sane, wyra­ziły na to zgodę po prze­czy­ta­niu frag­men­tów przy­bli­ża­ją­cych ich histo­rie. Rów­nież osoby, któ­rych zdję­cia zostały zamiesz­czone w książce, udzie­liły na to zgody.

W znaj­du­ją­cych się na końcu przy­pi­sach do każ­dego roz­działu umie­ści­łem infor­ma­cje biblio­gra­ficzne doty­czące badań nauko­wych, do któ­rych się odwo­łuję. Z powodu braku miej­sca nie stwo­rzy­łem listy wszyst­kich arty­ku­łów, z któ­rych korzy­sta­łem pod­czas pisa­nia. Zapra­szam spe­cja­li­stów – i innych czy­tel­ni­ków – by skon­tak­to­wali się ze mną, jeżeli chcie­liby uzy­skać bar­dziej szcze­gó­łowe infor­ma­cje. Można to zro­bić za pośred­nic­twem strony www.drga­bor­mate.com. Jestem otwarty na wszel­kie komen­ta­rze, nie będę jed­nak w sta­nie udzie­lać kon­kret­nych porad medycz­nych.

I wresz­cie uwaga na temat foto­gra­fii znaj­du­ją­cych się w książce. Wspa­niałe zdję­cia Roda Pre­stona są naj­lep­szym dowo­dem słusz­no­ści stwier­dze­nia, że jeden obraz wart jest miliona słów. Rod pra­co­wał w Down­town East­side i dobrze zna ludzi, o któ­rych piszę. Na por­tre­tach pre­cy­zyj­nie i z czu­ło­ścią uchwy­cił ich doświad­cze­nia. Jego strona to www.rod­pre­ston.com.

Czym tak naprawdę jest uza­leż­nie­nie? To znak, sygnał, objaw cier­pie­nia. To język opo­wia­da­jący o trud­no­ściach, który musimy zro­zu­mieć.

Alice Mil­ler, Gdy runą mury mil­cze­nia1

W poszu­ki­wa­niu prawdy ludzie robią krok do przodu i dwa kroki w tył. Cier­pie­nie, błędy i zmę­cze­nie, któ­rych pełne jest życie, cofają ich w tej dro­dze, ale pra­gnie­nie prawdy i upór popy­chają ich naprzód. I kto wie? Może w końcu dotrą do prawdy.

Antoni Cze­chow, Poje­dy­nek

Cytaty, jeśli nie ma innego wska­za­nia w tek­ście (przy­pi­sie), w tłu­ma­cze­niu Marii Reimann. [wróć]

Głodne duchy: świat uza­leż­nie­nia

Ten Kasjusz wybla­kły i chudy

Wil­liam Szek­spir, Juliusz Cezar (przeł. Leon Ulrich)

Mandala, bud­dyj­skie koło życia, składa się z sze­ściu świa­tów. Każdy z nich zamiesz­kują istoty repre­zen­tu­jące różne spo­soby ludz­kiego ist­nie­nia. W świe­cie bestii rzą­dzą nami pod­sta­wowe instynkty i pra­gnie­nia, takie jak głód i pożą­da­nie sek­su­alne, które Freud nazwał id. Miesz­kańcy świata pie­kieł uwię­zieni są w strasz­li­wym gnie­wie i stra­chu. W świe­cie bogów uwal­niamy się od zmar­twień i ego dzięki doświad­cze­niom zmy­sło­wym, este­tycz­nym lub reli­gij­nym, jed­nak tylko na chwilę i nie poznaw­szy ducho­wej prawdy. Nawet ten wspa­niały stan nie jest więc wolny od poczu­cia straty i cier­pie­nia.

Miesz­kańcy świata głod­nych duchów są przed­sta­wieni jako istoty o wątłych szy­jach, małych ustach, wychu­dzo­nych koń­czy­nach i dużych, wzdę­tych, pustych brzu­chach. To kra­ina uza­leż­nie­nia, w któ­rej nie­ustan­nie poszu­ku­jemy cze­goś, co pozwoli uga­sić nie­na­sy­cone pra­gnie­nie ulgi i speł­nie­nia. Bole­sna pustka trwa wiecz­nie, bo sub­stan­cje, rze­czy i dąże­nia, któ­rymi pró­bu­jemy ją zapeł­nić, nie są tym, czego potrze­bu­jemy. Nie poznamy jed­nak tej potrzeby, jeśli pozo­sta­niemy w świe­cie głod­nych duchów. Prze­ży­wamy życie w udręce, ni­gdy w pełni obecni.

Nie­któ­rzy ludzie spę­dzają więk­szość życia w jed­nym ze świa­tów. Wielu z nas poru­sza się mię­dzy nimi, cza­sem zaha­cza­jąc o wszyst­kie jed­nego dnia.

Jako lekarz zaj­mu­jący się nar­ko­ma­nami1 w Down­town East­side w Van­co­uver, mogłem poznać ludzi, któ­rzy pra­wie całe życie są głod­nymi duchami. Sądzę, że pró­bują w ten spo­sób uciec ze świata pie­kieł, gdzie doświad­czają strasz­li­wego lęku, gniewu i roz­pa­czy. Ich bole­sna tęsk­nota jest w pewien spo­sób podobna do pustki odczu­wa­nej cza­sem przez ludzi, któ­rych życie poto­czyło się szczę­śli­wiej. Ci, któ­rych odrzu­camy jako „ćpu­nów”, to nie przy­by­sze z obcej pla­nety, ale kobiety i męż­czyźni tkwiący na krańcu kon­ti­nuum, w któ­rego róż­nych miej­scach jeste­śmy wszy­scy. Sam jestem dobrym tego przy­kła­dem. Całe życie wyglą­dasz, jak­byś był głodny – powie­działa mi kie­dyś bli­ska osoba. Obser­wu­jąc szko­dliwe nawyki moich pacjen­tów, musia­łem sta­nąć twa­rzą w twarz także z wła­snymi.

Żadne spo­łe­czeń­stwo nie zro­zu­mie sie­bie, jeśli nie przyj­rzy się swo­jej ciem­nej stro­nie. Wie­rzę, że pro­ces uza­leż­nie­nia jest jeden, bez względu na to, czy przy­biera formę nad­uży­wa­nia nie­bez­piecz­nych sub­stan­cji, jak w przy­padku moich pacjen­tów z Down­town East­side, roz­pacz­li­wych prób samo­uko­je­nia przez obja­da­nie się lub robie­nie zaku­pów, obse­sji na punk­cie hazardu, seksu albo inter­netu, czy wresz­cie spo­łecz­nie akcep­to­wa­nych, a nawet pochwa­la­nych, zacho­wań pra­co­ho­li­ków. Nar­ko­ma­nom czę­sto odma­wia się sza­cunku i współ­czu­cia. Opo­wia­dam ich histo­rie z dwóch powo­dów: chcę, żeby ich głosy zostały usły­szane, i chcę rzu­cić świa­tło na przy­czyny i naturę ich bez­na­dziej­nych prób uwol­nie­nia się od cier­pie­nia poprzez zaży­wa­nie nar­ko­ty­ków. Mają bar­dzo wiele wspól­nego ze spo­łe­czeń­stwem, które ich odrzuca. Nawet jeśli wydaje się, że wybrali złą drogę, na­dal możemy się od nich wiele nauczyć. W ich życiu, jak w krzy­wym zwier­cia­dle, możemy zoba­czyć sie­bie.

Jest wiele pytań, nad któ­rymi należy się zasta­no­wić. Mię­dzy innymi:

Jakie są przy­czyny uza­leż­nień?

Jaki rodzaj oso­bo­wo­ści jest podatny na uza­leż­nie­nia?

Co na pozio­mie fizjo­lo­gicz­nym dzieje się w mózgu osób uza­leż­nio­nych?

Ile wyboru ma tak naprawdę osoba uza­leż­niona?

Dla­czego „wojna z nar­ko­ty­kami” to porażka i w jaki spo­sób można bar­dziej po ludzku i sku­tecz­niej leczyć poważne uza­leż­nie­nia?

Jakie są moż­liwe drogi wyzwo­le­nia dla umy­słu uza­leż­nio­nego, choć nie od nar­ko­ty­ków, czyli: jak leczyć uza­leż­nie­nia beha­wio­ralne tak czę­ste w naszej kul­tu­rze?

Nar­ra­cja tej książki opiera się na moim doświad­cze­niu leka­rza pra­cu­ją­cego w nar­ko­ty­ko­wym get­cie w Van­co­uver i na pogłę­bio­nych wywia­dach z moimi pacjen­tami. Prze­pro­wa­dzi­łem ich tak wiele, że nie wszyst­kie mogłem zacy­to­wać. Wielu pacjen­tów zgo­dziło się na roz­mowę w nadziei, że ich histo­rie pomogą innym zma­ga­ją­cym się z nało­giem albo pomogą spo­łe­czeń­stwu zro­zu­mieć, jakim doświad­cze­niem jest uza­leż­nie­nie. Pre­zen­tuję też infor­ma­cje, prze­my­śle­nia i wglądy pocho­dzące z wielu innych źró­deł, włącz­nie z moimi wła­snymi wzor­cami uza­leż­nia­nia się. I wresz­cie przed­sta­wiam syn­tezę tego, czego możemy dowie­dzieć się dzięki bada­niom nad uza­leż­nie­niami, roz­wo­jem mózgu i oso­bo­wo­ści.

Cho­ciaż w ostat­nich roz­dzia­łach dzielę się prze­my­śle­niami i suge­stiami doty­czą­cymi lecze­nia uza­leż­nio­nego umy­słu, ta książka nie zawiera recept. Mogę tylko opo­wie­dzieć, czego nauczy­łem się jako czło­wiek, i opi­sać to, co widzia­łem i zro­zu­mia­łem jako lekarz. Czy­tel­nicy prze­ko­nają się, że nie każda histo­ria dobrze się koń­czy. Jed­nak żadna istota nie jest pozba­wiona szansy na odku­pie­nie, o czym świad­czą zarówno odkry­cia nauki, jak i to, czego dowiemy się, gdy wsłu­chamy się w głos serca i duszy. Tak długo, jak trwa życie, moż­liwy jest ratu­nek. Naj­waż­niej­sze pyta­nie brzmi: jak wspie­rać tę moż­li­wość w sobie i w naj­bliż­szych?

Dedy­kuję tę książkę wszyst­kim, któ­rzy – tak jak i ja – są głod­nymi duchami: oso­bom zaka­żo­nym wiru­sem HIV żyją­cym na ulicy, osa­dzo­nym w wię­zie­niach, a także tym szczę­śliw­szym, mają­cym dom, rodzinę i pracę, w któ­rej odno­szą suk­cesy. Oby­śmy wszy­scy odna­leźli spo­kój.

Autor używa kilku okre­śleń dla osób uza­leż­nio­nych od nar­ko­ty­ków. Czę­sto, jak w tym przy­padku, sto­suje okre­śle­nie drug addicts, tłu­ma­czone zazwy­czaj – i także przeze mnie – jako „nar­ko­mani”, „nar­ko­manki” lub „osoby uza­leż­nione od nar­ko­ty­ków”. Piszący o uza­leż­nie­niach sta­rają się odcho­dzić od okre­śleń „nar­ko­man”, „nar­ko­manka” jako nace­cho­wa­nych nega­tyw­nie (tak jak drug addicts w języku angiel­skim). W języku potocz­nym słowa te są jed­nak powszech­nie sto­so­wane. Gabor Maté pisze o nega­tyw­nym postrze­ga­niu przez spo­łe­czeń­stwo osób uza­leż­nio­nych i okre­śle­nia te są z tym postrze­ga­niem spójne. Uzna­łam, że będą one w wielu miej­scach bar­dziej trafne niż neu­tralne sfor­mu­ło­wa­nie „osoby uza­leż­nione od nar­ko­ty­ków”. Autor posłu­guje się rów­nież okre­śle­niem drug users lub po pro­stu users, co tłu­ma­czę jako „użyt­kow­nicy nar­ko­ty­ków” lub „użyt­kow­nicy”. „Użyt­kow­nicy” to nie­styg­ma­ty­zu­jące okre­śle­nie osób uży­wa­ją­cych nar­ko­ty­ków (przyp. tłum.). [wróć]

Część I

Pociąg do pie­kła

Co spra­wiło, że zaczą­łem zaży­wać opium? Nie­dola, pustka, wieczna ciem­ność.

Tho­mas de Quin­cey, Wyzna­nia angiel­skiego opiu­mi­sty

Roz­dział 1

Jedyny dom, jaki miał

Kiedy przez skrzy­piące meta­lowe drzwi wycho­dzę na słońce, przed moimi oczyma roz­grywa się scena jak z filmu Fel­li­niego. Jest zara­zem zna­joma i dzi­waczna, realna i jak ze snu.

Na chod­niku przy Hastings Street Eva, zabie­dzona trzy­dzie­sto­latka o ciem­nych wło­sach i oliw­ko­wej cerze, tań­czy dziwne koka­inowe fla­menco. Zarzuca bio­drami, poru­sza tuło­wiem i mied­nicą raz w jedną, raz w drugą stronę, wygina się w talii i wyrzu­ca­jąc jedną lub obie ręce w górę, wyko­nuje jed­no­cze­śnie nie­zdarny i sko­or­dy­no­wany piruet. Przez cały czas śle­dzi mnie dużymi czar­nymi oczami.

W Down­town East­side ten napę­dzany crac­kiem1 balet to dobrze znany widok, nazy­wany tań­cem z Hastings. Pod­czas jed­nego z obcho­dów po sąsiedz­twie widzia­łem kobietę, która wyko­ny­wała go wysoko nad ulicą. Balan­so­wała na kra­wę­dzi neonu wiszą­cego na wyso­ko­ści dwóch pię­ter. Poni­żej zebrał się tłum gapiów, wśród któ­rych znaj­do­wały się rów­nież, raczej roz­ba­wione niż prze­ra­żone, osoby uza­leż­nione od nar­ko­ty­ków. Balet­nica robiła obroty, roz­kła­da­jąc ramiona jak lino­sko­czek, lub wyko­ny­wała głę­bo­kie przy­siady, wyrzu­ca­jąc jedną nogę do przodu w powietrz­nym kozac­kim tańcu. Zanim stra­żacka dra­bina zdą­żyła dotrzeć na jej wyso­kość, nawa­lona akro­batka znik­nęła w swoim oknie.

Eva tań­czy mię­dzy swo­imi towa­rzy­szami, któ­rzy stło­czyli się wokół mnie. Cza­sem znika za Ran­dal­lem – poru­sza­ją­cym się na wózku cięż­kim, poważ­nie wyglą­da­ją­cym gościem, któ­rego dzi­waczny spo­sób myśle­nia nie stoi w sprzecz­no­ści z głę­boką inte­li­gen­cją. Recy­tuje on auty­styczną odę pochwalną dla swo­jego nie­za­stą­pio­nego mecha­nicz­nego rydwanu. – Czy to nie wspa­niałe, dok­to­rze, armaty Napo­le­ona sunęły przez rosyj­skie błoto i śnieg zaprzę­żone w konie i woły. A ja mam to! – Z nie­win­nym uśmie­chem i szcze­rym wyra­zem twa­rzy Ran­dall wyrzuca z sie­bie stru­mień fak­tów histo­rycz­nych, wspo­mnień, inter­pre­ta­cji, luź­nych sko­ja­rzeń, obra­zów i para­noi, które brzmią pra­wie sen­sow­nie. Pra­wie. – To kodeks Napo­le­ona, dok­to­rze, zmie­nił spo­sób poru­sza­nia się niż­szych rangą i rządu w cza­sach, gdy zaglą­da­nie do wnę­trza lodówki spo­ty­kało się ze zro­zu­mie­niem. Wysta­wia­jąc głowę znad lewego ramie­nia Ran­dalla, Eva bawi się w a kuku.

Obok Ran­dalla stoi Arlene, z rękami na bio­drach i wyra­zem wyrzutu na twa­rzy, ubrana w skąpe dżin­sowe szorty i bluzkę – będące tutaj czy­tel­nym zna­kiem spo­sobu zara­bia­nia na nar­ko­tyki i zazwy­czaj tego, że jako bar­dzo młoda osoba doświad­czyła prze­mocy sek­su­al­nej ze strony męż­czyzn. Przez prze­mowę Ran­dalla prze­bija się jej skarga. – Nie powi­nie­neś był mi zmniej­szyć dawki leków. Ramiona Arlene pokryte są dzie­siąt­kami pozio­mych blizn, które wyglą­dają jak tory. Star­sze są białe, te bar­dziej świeże czer­wone, każda sta­nowi pamiątkę po ranie, którą zadała sobie żyletką. Ból samo­oka­le­cze­nia pozwala, choć tylko na chwilę, uci­szyć ból głęb­szej rany w psy­chice. Jeden z jej leków pomaga opa­no­wać potrzebę cię­cia się i Arlene zawsze się boi, że zmniej­szę jego dawkę. Ni­gdy tego nie robię.

Nie­da­leko, w cie­niu hostelu Por­t­land, dwóch gli­nia­rzy zakuwa w kaj­danki Jen­kinsa. Jen­kins, chudy rdzenny Ame­ry­ka­nin, któ­remu czarne postrzę­pione włosy opa­dają na ramiona, stoi cicho i spo­koj­nie, gdy jeden z poli­cjan­tów opróż­nia mu kie­sze­nie. Opiera się o ścianę bez śladu pro­te­stu na twa­rzy. – Powinni dać mu spo­kój – mówi gło­śno Arlene. – Facet nie diluje. Cią­gle się go cze­piają i ni­gdy nic nie zna­leźli. W peł­nym świe­tle dnia, na Hastings Street, gli­nia­rze są przy prze­szu­ki­wa­niu bar­dzo uprzejmi, co nie jest, jak mówią moi pacjenci, stałą poli­cyjną prak­tyką. Po minu­cie albo dwóch Jen­kins jest wolny i cicho oddala się swoim dłu­gim kro­kiem, by zaraz znik­nąć w hostelu.

Tym­cza­sem mistrz poezji absurdu zdą­żył już w kilka minut stre­ścić całą histo­rię Europy od wojny stu­let­niej do wojny w Bośni i wypo­wie­dzieć się na temat reli­gii od Moj­że­sza do Maho­meta. – Dok­to­rze – mówi dalej Ran­dall – pierw­sza wojna świa­towa miała zakoń­czyć wszyst­kie wojny. Skoro tak, to czemu trwa wojna z rakiem i wojna z nar­ko­ty­kami? Niemcy mieli Grubą Bertę, która mówiła do alian­tów, ale języ­kiem, który nie podo­bał się Fran­cu­zom i Bry­to­lom. Broń cie­szy się złą sławą, zławą, ale posuwa histo­rię do przodu, o ile w ogóle można mówić o posu­wa­niu się histo­rii do przodu. Czy myślisz, że histo­ria się poru­sza, dok­to­rze?

Wsparty na kulach, brzu­chaty, jed­no­nogi, uśmiech­nięty Mat­thew, łysy i nie­po­ha­mo­wa­nie jowialny, prze­rywa mowę Ran­dalla. – Biedny dok­tor Maté pró­buje wró­cić do domu – mówi w swój cha­rak­te­ry­styczny spo­sób: sar­ka­styczny i zara­zem ujmu­jąco szczery. Mat­thew uśmie­cha się do nas krzywo, jakby żar­to­wał z nas wszyst­kich, ale nie z sie­bie. Kol­czyki w jego lewym uchu świecą w zło­tym słońcu póź­nego popo­łu­dnia.

Eva pod­ska­kuje za ple­cami Ran­dalla. Odwra­cam się. Mam już dość ulicz­nego teatru i chcę uciec. Dobry pan dok­tor nie chce już być dobry.

Zbie­ramy się, postaci z Fel­li­niego i ja – czy powi­nie­nem raczej powie­dzieć, my, grupa boha­te­rów Fel­li­niego – przed hoste­lem Por­t­land, gdzie oni miesz­kają, a ja pra­cuję. Moja kli­nika mie­ści się na pierw­szym pię­trze zapro­jek­to­wa­nego przez kana­dyj­skiego archi­tekta Arthura Eric­sona prze­strzen­nego, nowo­cze­snego i funk­cjo­nal­nego budynku z betonu i szkła. Ten impo­nu­jący ośro­dek dobrze służy swoim miesz­kań­com i z powo­dze­niem zastą­pił luk­su­sowy budy­nek z prze­łomu wie­ków, znaj­du­jący się tuż za rogiem, gdzie mie­ścił się pierw­szy Por­t­land Hotel. Dawne miej­sce, z drew­nia­nymi balu­stra­dami, prze­stron­nymi, krę­tymi klat­kami scho­do­wymi, pode­stami pach­ną­cymi stę­chli­zną i oknami w wyku­szach, miało cha­rak­ter i histo­rię, jakich bra­kuje nowej twier­dzy. Choć tęsk­nię za uno­szącą się tam, nad ciem­nymi popę­ka­nymi para­pe­tami pamię­ta­ją­cymi czasy daw­nej ele­gan­cji atmos­ferą Sta­rego Świata, utra­co­nego bogac­twa i roz­kładu, wąt­pię, by miesz­kańcy odczu­wali nostal­gię za cia­snymi poko­jami, sko­ro­do­waną insta­la­cją wodną i armiami kara­lu­chów. W 1994 roku na dachu sta­rego hostelu wybuchł pożar. Opi­sała go lokalna gazeta, ilu­stru­jąc arty­kuł foto­gra­fią star­szej pani i jej kota. Nagłó­wek gło­sił: „Poli­cjant boha­ter oca­lił Fluffy’ego”. Ktoś zadzwo­nił do Por­t­land, żeby powie­dzieć, że zwie­rząt nie powinno się trzy­mać w takich warun­kach.

Por­t­land Hotel Society (PHS), orga­ni­za­cja non pro­fit, w któ­rej pra­cuję jako lekarz, stwo­rzyła w budynku miesz­ka­nia dla tych, któ­rzy nie mogą miesz­kać ni­gdzie indziej. Moi pacjenci to głów­nie osoby uza­leż­nione, cho­ciaż niektó­rzy z nich, jak Ran­dall, mają w mózgu taki bała­gan che­miczny, że nie potrze­bują nar­ko­ty­ków, by stra­cić kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Wielu z nich, jak Arlene, jest cho­rych psy­chicz­nie i uza­leż­nio­nych. PHS ma pod opieką kilka podob­nych ośrod­ków w oko­licy: hostele Stan­ley, Washing­ton, Regal i Sun­rise. Jestem w nich wszyst­kich leka­rzem domo­wym.

Nowy Hotel Por­t­land stoi naprze­ciwko domu towa­ro­wego armii i mary­narki wojen­nej, w któ­rym w latach pięć­dzie­sią­tych moi rodzice, nie­dawni imi­granci, kupo­wali więk­szość naszych ubrań. W tam­tych cza­sach w domach towa­ro­wych armii i mary­narki zaopa­try­wała się klasa pra­cu­jąca i dzie­ciaki z klasy śred­niej polu­jące na woj­skowe płasz­cze i mary­nar­skie kurtki. Przed budyn­kiem zacie­ka­wieni nędzną dziel­nicą stu­denci mie­szali się z alko­ho­li­kami, kie­szon­kow­cami, klien­tami sklepu i piąt­ko­wymi kazno­dzie­jami gło­szą­cymi Biblię.

Tego świata już nie ma. Tłum znik­nął wiele lat temu. Dzi­siaj te ulice i podwórka sta­no­wią cen­trum nar­ko­ty­ko­wego świata Kanady. Jedną prze­cznicę dalej znaj­do­wał się opusz­czony dom towa­rowy Woodward’s. Gigan­tyczne, pod­świe­tlone „W” na jego dachu przez wiele lat było jed­nym z punk­tów orien­ta­cyj­nych Van­co­uver. Przez jakiś czas budy­nek oku­po­wali squ­otersi i akty­wi­ści wal­czący z biedą, jed­nak nie­dawno został zbu­rzony, a na jego miej­scu ma powstać osie­dle zło­żone z szy­kow­nych apar­ta­men­tów i miesz­kań socjal­nych. W 2010 roku w Van­co­uver ma się odby­wać Olim­piada Zimowa, rośnie więc praw­do­po­do­bień­stwo gen­try­fi­ka­cji oko­licy. Ten pro­ces już się roz­po­czął. Ist­nieje zagro­że­nie, że poli­tycy, marząc, by zaim­po­no­wać światu, spró­bują prze­nieść nar­ko­ma­nów gdzie indziej.

Eva splata ramiona za ple­cami i pochyla się, żeby popa­trzeć na swój cień. Mat­thew chi­cho­cze na widok tej koka­ino­wej jogi. Ran­dall nie prze­staje gadać. Z nie­cier­pli­wo­ścią zer­kam na ulicę pełną o tej porze samo­cho­dów. Wresz­cie nad­cho­dzi ratu­nek. Mój syn Daniel pod­jeż­dża i otwiera mi drzwi auta. – Cza­sem nie mogę się nadzi­wić swo­jemu życiu – mówię, zaj­mu­jąc miej­sce pasa­żera. – Ja też się mu cza­sem nie mogę nadzi­wić – odpo­wiada.

Bywa tu dość inten­syw­nie. Ruszamy. W tyl­nym lusterku widzę zmniej­sza­jącą się syl­wetkę Evy, która wciąż gesty­ku­luje, sto­jąc na sze­roko roz­sta­wio­nych nogach, z prze­chy­loną na bok głową.

* * *

Por­t­land i inne budynki nale­żące do Por­t­land Hotel Society sta­no­wią przy­kład nowego modelu spo­łecz­nego. Celem PHS jest stwo­rze­nie miejsc, w któ­rych osoby mar­gi­na­li­zo­wane i styg­ma­ty­zo­wane – „skrzyw­dzone i poni­żone”, by użyć słów Dosto­jew­skiego – będą bez­pieczne i znajdą opiekę. PHS pró­buje je rato­wać z miejsc, które lokalny poeta opi­sał jako „wysie­dlone ulice i budynki wyklu­cze­nia”.

– Ludzie potrze­bują miej­sca, w któ­rym mogą po pro­stu być – mówi Liz Evans, była pie­lę­gniarka śro­do­wi­skowa, zało­ży­cielka i dyrek­torka PHS (sama, co mogłoby się komuś wydać dziwne, pocho­dząca z raczej uprzy­wi­le­jo­wa­nego domu). – Potrze­bują miej­sca, gdzie nie będą oce­niani, kry­ty­ko­wani i prze­śla­do­wani. – Mówimy o oso­bach, któ­rym czę­sto przy­pi­suje się wszystko, co naj­gor­sze, oskarża o prze­stęp­stwa, obwi­nia i… uznaje za nie­war­tych czasu i ener­gii. Oso­bach, dla któ­rych współ­czu­cia nie znaj­dują nawet ludzie, któ­rzy zro­bili sobie z niego zawód.

Od czasu bar­dzo skrom­nych począt­ków w 1991 roku Por­t­land Hotel Society znacz­nie uro­sło i było zaan­ga­żo­wane w powsta­nie sąsiedz­kiego banku, gale­rii arty­stów z Down­town East­side, pierw­szego w Sta­nach Zjed­no­czo­nych punktu wymiany strzy­ka­wek, oddziału w lokal­nym szpi­talu, gdzie zaka­że­nia tka­nek głę­bo­kich leczy się dożyl­nie anty­bio­ty­kami, dar­mo­wej kli­niki den­ty­stycz­nej i Por­t­land Cli­nic, w któ­rej pra­cuję od ośmiu lat. Pod­sta­wo­wym zada­niem PHS jest zapew­nie­nie miesz­kań oso­bom, które w innym razie byłyby bez­domne.

Sta­ty­styki są bez­względne. Bada­nie prze­pro­wa­dzone wkrótce po zało­że­niu Por­t­land wyka­zało, że w roku poprze­dza­ją­cym zakwa­te­ro­wa­nie, trzy czwarte miesz­kań­ców miało ponad pięć adre­sów, a 90 pro­cent było (czę­sto wie­lo­krot­nie) oskar­żo­nych lub ska­za­nych za prze­stęp­stwa, głów­nie drobne kra­dzieże. Dzi­siaj 36 pro­cent jest zaka­żo­nych wiru­sem HIV albo cho­ruje na AIDS, a więk­szość jest uza­leż­niona od alko­holu lub innych sub­stan­cji – od wina ryżo­wego czy płynu do płu­ka­nia ust po koka­inę i hero­inę. U ponad połowy zdia­gno­zo­wano cho­robę psy­chiczną. Odse­tek rdzen­nych Kana­dyj­czy­ków wśród miesz­kań­ców Por­t­land jest pię­cio­krot­nie wyż­szy niż w popu­la­cji Kanady.

Liz i inni zało­ży­ciele PHS nie mogli znieść przy­glą­da­nia się, jak ludzie wpa­dają z jed­nego kry­zysu w drugi, pozba­wieni sta­łego wspar­cia. – Sys­tem ich porzu­cił – mówi Liz – więc spró­bo­wa­li­śmy stwo­rzyć hostele, które byłyby bazą dla innych usług i pro­gra­mów. Trzeba było ośmiu lat zbie­ra­nia fun­du­szy, czte­rech zmian w lokal­nych wła­dzach i czte­rech pry­wat­nych fun­da­cji, żeby powstało nowe Por­t­land. Teraz wresz­cie ludzie mają wła­sne łazienki, miej­sce, gdzie mogą zro­bić pra­nie, i miej­sce, gdzie mogą spo­koj­nie zjeść.

Wyjąt­ko­wość – i kon­tro­wer­syj­ność – hosteli Por­t­land polega na tym, że inten­cją ich zało­ży­cieli jest przy­ję­cie ludzi takimi, jacy są, ze wszyst­kimi dys­funk­cjami i kło­po­tami, z któ­rymi przy­cho­dzą i które mogą spra­wiać. Nasi klienci nie zasłu­żyli na biedę – po pro­stu są biedni, choć zarówno według spo­łe­czeń­stwa, jak i sie­bie samych na nie­wiele zasłu­gują. W Por­t­land nie łudzimy się snem o odku­pie­niu i powro­cie do spo­łe­czeń­stwa – odpo­wia­damy po pro­stu na rze­czy­wi­ste potrzeby rze­czy­wi­stych ludzi, któ­rych ponura teraź­niej­szość jest skut­kiem tra­gicz­nej prze­szło­ści. Cho­ciaż wie­rzymy, że czło­wiek jest w sta­nie uwol­nić się od drę­czą­cych go demo­nów, i pró­bu­jemy w tym pomóc, nie ule­gamy złu­dze­niu, że taki psy­cho­lo­giczny egzor­cyzm może się odbyć pod przy­mu­sem. Smutna prawda jest taka, że więk­szość naszych pacjen­tów pozosta­nie uza­leż­niona i nie przesta­nie łamać prawa. Ker­stin Stu­erz­be­cher jest byłą pie­lę­gniarką, absol­wentką dwóch uczelni arty­stycz­nych i jedną z dyrek­to­rek Por­t­land Society. – Nie znamy wszyst­kich odpo­wie­dzi – mówi. – Nie zawsze jeste­śmy w sta­nie zapew­nić opiekę, dzięki któ­rej ktoś dokona dra­ma­tycz­nych zmian w swoim życiu. Na koniec to i tak nie zależy od nas, ktoś ma to w sobie albo nie.

Miesz­kańcy dostają tyle pomocy, na ile pozwala napięty budżet Por­t­land. Oso­bom naj­bar­dziej bez­rad­nym pra­cow­nicy poma­gają się myć i sprzą­tać pokoje. Posiłki są przy­rzą­dzane i roz­da­wane. Kiedy jest to moż­liwe, pacjen­tom towa­rzy­szy się w wizy­tach u spe­cja­li­stów, pod­czas badań rent­ge­now­skich i innych wizyt lekar­skich. Obsługa roz­dziela meta­don, leki psy­chia­tryczne i lekar­stwa na HIV. Co kilka mie­sięcy do Por­t­land przy­jeż­dża labo­ra­to­rium wyko­nu­jące kon­tro­lne bada­nia krwi, testy na HIV i żół­taczkę. Działa grupa pisar­ska i poetycka, a także grupa arty­styczna; na ścia­nie mojego biura wisi makatka zro­biona z rysun­ków miesz­kań­ców. Do Por­t­land przy­jeż­dżają aku­punk­tu­rzy­sta i fry­zjer. Odby­wają się tu wie­czory fil­mowe, a kiedy mie­li­śmy wię­cej pie­nię­dzy, co roku zabie­ra­li­śmy ludzi z obskur­nych zauł­ków Down­town East­side na biwak za mia­stem. Mój syn Daniel, kiedy pra­co­wał w Por­t­land, raz w mie­siącu orga­ni­zo­wał spo­tka­nia grupy muzycz­nej.

– Kilka lat temu mie­li­śmy wie­czór talen­tów – opo­wiada Ker­stin. – Wystę­po­wała grupa arty­styczna i pisar­ska, był też występ kaba­retu. Na ścia­nach wisiały obrazy, ludzie czy­tali swoje wier­sze. W pew­nym momen­cie do mikro­fonu pod­szedł jeden z wie­lo­let­nich miesz­kań­ców. Wyja­śnił, że nie przy­go­to­wał wier­sza ani innego występu, chciał tylko powie­dzieć, że Por­t­land to jego pierw­szy dom. Pierw­sze miej­sce, gdzie poczuł się jak w domu, i że jest bar­dzo wdzięczny wspól­no­cie, któ­rej jest czę­ścią. Że jest dumny z tego, że ją współ­two­rzy, i chciałby, żeby jego mama i tata mogli go teraz zoba­czyć.

„Jedyny dom, jaki kie­dy­kol­wiek miał” – to zda­nie opi­suje histo­rie wielu miesz­kań­ców Down­town East­side, dziel­nicy „jed­nego z naj­lep­szych miast do życia”2.

* * *

W zależ­no­ści od mojego stanu umy­słu praca jest dla mnie źró­dłem głę­bo­kiej satys­fak­cji lub strasz­li­wej fru­stra­cji. Ludzie, z któ­rymi mam do czy­nie­nia, czę­sto ule­gają tej stro­nie swo­jej natury, która każe przed­kła­dać doraźne, wywo­łane nar­ko­ty­kami pra­gnie­nia ponad swoje zdro­wie i jakość życia. Muszę się też zma­gać z wła­sną nie­chę­cią wobec nich. Choć bar­dzo się sta­ram ich akcep­to­wać, bywają dni, gdy trudno mi powstrzy­mać się od suro­wych ocen i chciał­bym, żeby się zmie­nili: nie byli tymi, kim są. Ta sprzecz­ność ma źró­dło we mnie, nie w moich pacjen­tach. To nie ich pro­blem – cho­ciaż, ze względu na oczy­wi­stą nie­rów­no­wagę w naszych rela­cjach, zbyt łatwo może się nim stać.

Uza­leż­nie­nie moich pacjen­tów spra­wia, że każde spo­tka­nie z leka­rzem jest trudne. Gdzie znaj­dziesz ludzi w tak złym sta­nie zdro­wia, tak bar­dzo nie­chcą­cych o sie­bie zadbać czy choćby pozwo­lić, by zro­bił to ktoś inny? Nakło­nie­nie ich, żeby zgło­sili się do szpi­tala, to praw­dziwa sztuka. Weźmy na przy­kład Kaia, któ­rego infek­cja bio­dra może dopro­wa­dzić do trwa­łego kalec­twa, albo Hobo, u któ­rego zapa­le­nie szpiku mostka może prze­nik­nąć do płuc. Obaj są tak sku­pieni na kolej­nej działce koka­iny, hero­iny czy metam­fe­ta­miny, że kwe­stia rato­wa­nia zdro­wia wydaje im się zupeł­nie nie­istotna. Wielu ma też głę­boko zaszcze­piony lęk przed auto­ry­te­tami i brak zaufa­nia do insty­tu­cji, czemu – zna­jąc ich histo­rie – trudno się dzi­wić.

– Biorę, żeby nie czuć tych wszyst­kich pie­przo­nych uczuć, które czuję, kiedy nie biorę – powie­dział mi, pła­cząc, Nick, czter­dzie­sto­la­tek uza­leż­niony od hero­iny i metam­fe­ta­miny.

– Bez nar­ko­ty­ków wpa­dam w depre­sję. – Ojciec wpoił obu synom prze­ko­na­nie, że są „gówno warci”. Brat Nicka jako nasto­la­tek popeł­nił samo­bój­stwo, Nick przez całe życie jest nar­ko­ma­nem.

Więk­szość z nas prze­raża świat pie­kieł pełen bole­snych emo­cji. Nar­ko­mani boją się, że bez nar­ko­ty­ków utkną w nim na zawsze. Za pra­gnie­nie ucieczki płacą potworną cenę.

Beto­nowe kory­ta­rze i windę w hostelu Por­t­land myje się bar­dzo czę­sto, cza­sem nawet kilka razy dzien­nie. Z ramion czę­ści miesz­kań­ców, z powodu cią­głego kłu­cia, zawsze sączy się krew. Krwa­wią rów­nież rany, które pacjenci zadali sobie nawza­jem, i te będące skut­kiem auto­agre­sji wywo­ła­nej para­noją po koka­inie. Jeden z męż­czyzn cią­gle dłu­bie w swo­jej skó­rze, chcąc pozbyć się wyima­gi­no­wa­nych insek­tów.

Nie żeby w Down­town East­side bra­ko­wało nam rze­czy­wi­stych plag. W ścia­nach hostelu i ota­cza­ją­cych go zaśmie­co­nych zauł­kach miesz­kają gry­zo­nie. Robac­two zasie­dla wiele łóżek, ubrań i ciał moich pacjen­tów: plu­skwy, wszy, świerzb. Zda­rza się, że ze spód­nic i noga­wek spodni w moim biu­rze wypa­dają kara­lu­chy, by poszu­ki­wać schro­nie­nia pod moim biur­kiem. – Lubię mieć w pobliżu jedną lub dwie myszy – powie­dział mi jeden z mło­dych męż­czyzn. – Jedzą kara­lu­chy i plu­skwy. Ale całe mysie gniazdo w moim mate­racu to już prze­sada.

Robac­two, wrzody, krew i śmierć – plagi egip­skie.

W Down­town East­side anioł śmierci zabija z szo­ku­jącą gor­li­wo­ścią. Mar­cia, trzy­dzie­sto­pię­cio­latka uza­leż­niona od hero­iny, wypro­wa­dziła się z PHS i miesz­kała w kamie­nicy prze­cznicę dalej. Pew­nego ranka otrzy­ma­łem nagły tele­fon w spra­wie podej­rze­nia przedaw­ko­wa­nia. Zna­la­złem Mar­cię w łóżku, z sze­roko otwar­tymi oczami, leżącą na ple­cach i już w sta­nie stę­że­nia pośmiert­nego. Jej ramiona były wycią­gnięte, dło­nie skie­ro­wane na zewnątrz w geście zatro­ska­nego pro­te­stu, jakby chciała powie­dzieć: „Nie! Przy­szłaś po mnie za wcze­śnie, dużo za wcze­śnie!”. Pla­sti­kowe strzy­kawki pękały pod moimi sto­pami, gdy zbli­ża­łem się do jej ciała. Roz­sze­rzone źre­nice Mar­cii i inne fizyczne objawy wska­zy­wały jasno – zmarła nie z przedaw­ko­wa­nia, ale z odsta­wie­nia hero­iny. Sta­łem przez kilka chwil przy jej łóżku, pró­bu­jąc roz­po­znać cza­ru­jącą, choć zawsze roz­tar­gnioną istotę ludzką, którą zna­łem. Kiedy się odwró­ci­łem, żeby wyjść, sły­chać już było wycie syren karetki.

Mar­cia była u mnie w dobrym humo­rze tydzień wcze­śniej. Potrze­bo­wała pomocy w wypeł­nie­niu doku­men­tów potrzeb­nych do ponow­nego uzy­ska­nia zasiłku. Widzia­łem ją wtedy po raz pierw­szy od pół roku. Przez ten czas, co opo­wie­działa mi z non­sza­lancką rezy­gna­cją, poma­gała swo­jemu chło­pa­kowi, Kyle’owi, prze­hu­lać sto trzy­dzie­ści tysięcy dola­rów, które dostał w spadku – zada­nie, w które bez­in­te­re­sow­nie zaan­ga­żo­wało się jesz­cze kilku uza­leż­nio­nych zna­jo­mych. A jed­nak i tak umarła sama.

Inną ofiarą był Frank, samot­nik uza­leż­niony od hero­iny, który nie­chęt­nie i dopiero gdy był już bar­dzo chory, wpusz­czał kogo­kol­wiek do swo­jej obskur­nej nory w hostelu Regal.

– Nie ma bata, żebym umarł w szpi­talu – obwie­ścił, kiedy było już jasne, że ponury żni­wiarz AIDS puka do jego drzwi. Spie­ra­nie się z Fran­kiem zawsze było bez­ce­lowe. W 2002 roku zmarł na wystrzę­pio­nym mate­racu, w swoim łóżku.

Frank miał sub­telną duszę, któ­rej nie dało się ukryć nawet pod cią­głym zrzę­dze­niem i szorst­ko­ścią. Cho­ciaż ni­gdy nie opo­wia­dał mi o tym, co prze­szedł, wyra­ził to w Down­town Hel­l­bo­und Train, wier­szu, który napi­sał kilka mie­sięcy przed śmier­cią. Jest to requ­iem dla niego samego i dla dzie­sią­tek kobiet – nar­ko­ma­nek i ofiar han­dlem ludźmi, zamor­do­wa­nych na nie­sław­nej far­mie świń Pick­tona pod Van­co­uver.

Poje­cha­łem do mia­sta – do Hastings i Main Chcia­łem od bólu uwol­nić się A udało mi się tylko zała­pać Na jazdę w jedną stronę Pocią­giem do pie­kła

Na far­mie nie­da­leko stąd

Kilka przy­ja­ció­łek stra­ciło życie Niech ich dusze odpoczną od bólu Niech wresz­cie wysiądą z pociągu do pie­kła

Chciał­bym zaznać spo­koju przed śmier­cią

Tory są tak dobrze poło­żone Każdy prze­żywa swój wła­sny kosz­mar Każdy z bile­tem na pociąg do pie­kła

Pociąg do pie­kła

Pociąg do pie­kła Bilet w jedną stronę na pociąg do pie­kła

Kiedy zaj­mo­wa­łem się medy­cyną palia­tywną, czyli opieką nad oso­bami umie­ra­ją­cymi, czę­sto mia­łem kon­takt ze śmier­cią. Tak naprawdę praca z uza­leż­nio­nymi z tego śro­do­wi­ska to też opieka palia­tywna. Nie ocze­ku­jemy od sie­bie, że kogoś wyle­czymy, chcemy tylko zła­go­dzić skutki uza­leż­nie­nia i towa­rzy­szące mu cier­pie­nie oraz zmniej­szyć siłę dzia­łań, jakimi prawo i spo­łe­czeń­stwo karzą nar­ko­ma­nów. Z wyjąt­kiem kilku szczę­ścia­rzy, któ­rym uda się uciec z nar­ko­ty­ko­wej kolo­nii Down­town East­side, więk­szość moich pacjen­tów nie dożyje sta­ro­ści. Umrą z powodu powi­kłań HIV lub na zapa­le­nie wątroby typu C, zapa­le­nie opon mózgo­wych lub posocz­nicę wywo­łaną wie­lo­krot­nymi wkłu­ciami pod­czas wie­lo­let­niego bra­nia koka­iny. Nie­któ­rzy w sto­sun­kowo mło­dym wieku zacho­rują na raka, z któ­rym ich zestre­so­wany i osła­biony układ odpor­no­ściowy nie będzie potra­fił sobie pora­dzić. Na raka wątroby zmarła Ste­vie, któ­rej zawsze słodko-sar­do­niczny wyraz twa­rzy ukrył się pod głę­boką żół­taczką. Albo któ­rejś nocy coś źle zmie­szają i umrą z przedaw­ko­wa­nia, jak Angel w hostelu Sun­rise czy – pię­tro wyżej – Tre­vor, który zawsze się uśmie­chał, jakby nic mu nie prze­szka­dzało.

Pew­nego ciem­nego luto­wego wie­czoru Leona, pacjentka miesz­ka­jąca w pobli­skim hostelu, obu­dziła się na łóżku polo­wym w swoim pokoju i zoba­czyła, że jej osiem­na­sto­letni syn Joey leży mar­twy. Zabrała go z ulicy i pró­bo­wała uchro­nić przed samym sobą. W połu­dnie, po cało­noc­nym czu­wa­niu, zasnęła. Chło­pak przedaw­ko­wał po połu­dniu.

– Kiedy się obu­dzi­łam – wspo­mi­nała – Joey leżał bez ruchu. Nikt nie musiał mi mówić. Przy­je­chała karetka i stra­żacy, ale było za późno. Moje dziecko nie żyje. – Jej smu­tek nie ma gra­nic, a poczu­cie winy końca.

Jedyną stałą w Por­t­land Cli­nic jest ból. Uni­wer­sy­tety medyczne uczą, że są trzy objawy wska­zu­jące na infek­cję, po łaci­nie: calor, rubror i dolor – gorąco, zaczer­wie­nie­nie i ból. Skóra, koń­czyny lub narządy moich pacjen­tów są czę­sto zaognione i na to, cho­ciaż na chwilę, mogę coś pora­dzić. Ale jak pomóc duszy drę­czo­nej bólem wywo­ła­nym naj­pierw przez prze­ży­cia z dzie­ciń­stwa, zbyt straszne, by w nie uwie­rzyć, a póź­niej, z mecha­niczną powta­rzal­no­ścią, przez samych cier­pią­cych? I jak ich pocie­szyć, gdy ich cier­pie­nie pogłę­bia każ­dego dnia spo­łeczny ostra­cyzm – to, co nauko­wiec i pisarz Elliott Ley­ton okre­ślił jako „mdłe, rasi­stow­skie, sek­si­stow­skie i kla­sowe uprze­dze­nia zako­rze­nione w kana­dyj­skim spo­łe­czeń­stwie: zin­sty­tu­cjo­na­li­zo­waną pogardę wobec bied­nych, zmu­sza­nych do pro­sty­tu­cji, uza­leż­nio­nych od nar­ko­ty­ków i alko­holu, i wobec rdzen­nej lud­no­ści”*1. Tutaj, w Down­town East­side, ból wyciąga ręce, żebrząc o pie­nią­dze na nar­ko­tyki. Patrzy z zim­nych i twar­dych lub peł­nych ule­gło­ści i wstydu oczu. Przy­mila się lub krzy­czy. Za każ­dym spoj­rze­niem, każ­dym sło­wem, każ­dym gwał­tow­nym dzia­ła­niem i gestem kryje się histo­ria udręki i degra­da­cji, opo­wieść, do któ­rej każ­dego dnia dopi­sany zostaje nowy roz­dział, a zakoń­cze­nie nie będzie szczę­śliwe.

* * *

Jadąc do domu, słu­chamy z Danie­lem radia CBC, które nadaje swój bez­tro­ski popo­łu­dniowy kok­tajl kla­syki i jazzu. Wstrzą­śnięty nie­przy­sta­wal­no­ścią tych dźwię­ków do tar­ga­nego nie­szczę­ściami świata, który wła­śnie opu­ści­łem, przy­po­mi­nam sobie pierw­szego pacjenta, z jakim mia­łem tego dnia do czy­nie­nia.

Made­le­ine sie­dzi zgar­biona, z łok­ciami opar­tymi na udach, a jej wychu­dzone, żyla­ste ciało drży od pła­czu. Łapie się za głowę, od czasu do czasu zaci­ska pię­ści i ryt­micz­nie ude­rza się w skro­nie. Jej pro­ste brą­zowe włosy opa­dają na twarz, zasła­nia­jąc oczy i policzki. Ma opuch­niętą i posi­nia­czoną dolną wargę, z nie­wiel­kiej rany pły­nie krew. Jej gruby, chło­pięcy głos ochrypł z wście­kło­ści i bólu. – Znowu mnie wydy­mali – pła­cze. – Zawsze jestem naj­gor­szą fra­jerką. Skąd wie­dzą, że mogą mi to robić za każ­dym razem? – Krztusi się od łez. Jest jak dziecko, które opo­wiada swoją histo­rię, prosi o współ­czu­cie i błaga o pomoc.

Jej opo­wieść to waria­cja na czę­sto spo­ty­kany w Down­town East­side temat: nar­ko­mani wyko­rzy­stu­jący się nawza­jem. Trzy kobiety dobrze znane Made­la­ine dały jej bank­not stu­do­la­rowy. Umó­wiły się, że Made­le­ine kupi dwa­na­ście dzia­łek cracku od kogoś, kogo nazywa Mek­sy­kań­cem. Jedną zachowa dla sie­bie, resztę odda kobie­tom, które część sprze­da­dzą. – Gliny nie mogą zoba­czyć, że kupu­jemy aż tyle – tłu­ma­czą jej. Trans­ak­cja docho­dzi do skutku, pie­nią­dze zostają wymie­nione na koka­inę. Dzie­sięć minut póź­nej „ten wielki Mek­sy­ka­niec” dopada Made­le­ine. – Łapie mnie za włosy, prze­wraca na zie­mię i strzela pię­ścią w twarz. – Stu­do­la­rówka była fał­szywa. – Wro­biły mnie. „Och, Mad­die, kochana, przy­ja­ciółko”. Nie mia­łam poję­cia, że to była pod­ro­biona stówa.

Moi klienci czę­sto wspo­mi­nają o Mek­sy­kańcu, ale to postać nie­wi­dzialna, mityczna figura, którą znam tylko ze sły­sze­nia. Na rogach ulicy wokół hostelu Por­t­land czę­sto stoją mło­dzi męż­czyźni o ciem­nej kar­na­cji wyglą­da­jący na przy­by­szy z Ame­ryki Środ­ko­wej, w czap­kach z dasz­kiem nasu­nię­tych na oczy. Kiedy prze­cho­dzę obok, zachę­cają szep­tem, choć na mojej szyi wisi ste­to­skop: zwała, bomba, gruda? (Zwała i bomba ozna­czają w nar­ko­mań­skim slangu koka­inę, która jest sty­mu­lan­tem, i hero­inę, która uspo­kaja. Krysz­tał to metam­fe­ta­mina). – Ej, nie widzisz, że to lekarz – syk­nie ktoś cza­sami. Mek­sy­ka­niec może być jed­nym z nich, albo po pro­stu okre­śle­niem uży­wa­nym na wszyst­kich.

Nie wiem, kim jest ani co spro­wa­dziło go do Skid Row w Van­co­uver, gdzie sprze­daje koka­inę i wymie­rza ciosy wychu­dzo­nym kobie­tom, które – żeby mu zapła­cić – kradną, han­dlują, oszu­kują lub ofe­rują tani seks oralny. Gdzie się uro­dził? Jaka wojna lub bieda zmu­siła jego rodzi­ców do opusz­cze­nia slum­sów czy gór­skiej wio­ski i roz­po­czę­cia życia tak daleko od rów­nika? Bieda w Hon­du­ra­sie, walki w Gwa­te­mali, szwa­drony śmierci w Sal­wa­do­rze? Jak stał się Mek­sy­kań­cem, zło­czyńcą z histo­rii opo­wie­dzia­nej przez chudą, zroz­pa­czoną kobietę w moim gabi­ne­cie, która krztu­sząc się łzami, tłu­ma­czy, skąd ma siniaki, i prosi, żebym nie miał jej za złe, że w zeszłym tygo­dniu nie przy­szła po swoją dawkę meta­donu.

– Od sied­miu dni nie piłam soku. – (Sok to slan­gowe okre­śle­nie meta­donu, który roz­pusz­cza się w poma­rań­czo­wym soku firmy Tang). – I nie będę pro­sić o pomoc nikogo na ulicy, bo jeżeli ci pomogą, masz dług do końca życia. Nawet jeżeli im oddasz, na­dal uwa­żają, że jesteś winien. „Idzie Mad­die, możemy ją przy­ci­snąć, wszystko nam da”. Wie­dzą, że nie będę wal­czyć. Bo gdy­bym zaczęła, tobym zabiła któ­rąś z tych suk. Nie chcę zgnić w wię­zie­niu z powodu jakiejś pizdy, z którą ni­gdy nie powin­nam gadać. To się tak skoń­czy. Też mam swoje gra­nice.

Daję jej receptę na meta­don i zapra­szam, żeby przy­szła jesz­cze raz, jak już go zażyje. Made­le­ine mówi, że przyj­dzie, ale już jej dziś nie zoba­czę. Potrzeba następ­nej dawki będzie sil­niej­sza.

Kolej­nym klien­tem był Stan, nale­żący do rdzen­nej lud­no­ści czter­dzie­sto­pię­cio­letni męż­czy­zna, który nie­dawno wyszedł z wię­zie­nia. On też potrze­bo­wał recepty na meta­don. Przez osiem­na­ście mie­sięcy odsiadki przy­tył, co tro­chę zła­go­dziło poczu­cie zagro­że­nia, jakie wywie­rały jego wzrost, musku­larna budowa, błysz­czące ciemne oczy, włosy Apa­czów i wąsy Fu Man­chu. A może po pro­stu tro­chę się roz­luź­nił, bo przez cały ten czas nie brał koka­iny. Przez okno przy­gląda się roz­gry­wa­ją­cej się przed woj­sko­wym domem towa­ro­wym sce­nie, w któ­rej bie­rze udział kilku nar­ko­ma­nów. Dużo gesty­ku­lują i bez wyraź­nego celu cho­dzą w tę i z powro­tem. – Popatrz na nich, dok­to­rze – mówi. – Utknęli tu. Nie wydo­staną się dalej niż na Vic­tory Squ­are z lewej i Fra­ser Street z pra­wej. Ni­gdy się nie wydo­staną. Chcę się stąd ruszyć, nie chcę już tu mar­no­wać życia. To i tak bez sensu. Spójrz na mnie, nie mam nawet skar­pe­tek. – Stan poka­zuje na swoje mocno znisz­czone buty do bie­ga­nia i luźne czer­wone dresy ze ścią­ga­czami powy­żej kostek. – Wsia­dam w tym stroju do auto­busu i wszy­scy wie­dzą. Odsu­wają się. Nie­któ­rzy się gapią, więk­szość stara się nie patrzeć w moją stronę. Wie pan, jakie to uczu­cie? Jak­bym był kosmitą. Czuję się dobrze tylko tutaj, nic dziw­nego, że wszy­scy tu zostają.

Kiedy dzie­sięć dni póź­niej przy­cho­dzi po kolejną receptę, na­dal mieszka na ulicy. Jest typowy mar­cowy dzień w Van­co­uver: szaro, mokro i zimno. – Nie chcesz wie­dzieć, gdzie wczo­raj spa­łem, dok­to­rze – mówi.

To tak, jakby obszar kilku prze­cznic wokół Main i Hastings zamy­kał nie­wi­dzialny płot z drutu kol­cza­stego. Świat na zewnątrz ist­nieje, ale jest dla nar­ko­ma­nów nie­do­stępny. Boi się ich i odrzuca, a oni nie rozu­mieją jego reguł i nie potra­fią w nim żyć.

Przy­po­mina mi się opo­wieść o zbiegu z Gułagu, który dobro­wol­nie do niego powró­cił po kilku dniach gło­do­wa­nia na wol­no­ści. „Nie dla nas wol­ność – stwier­dził, opo­wia­da­jąc o swo­jej ucieczce innym więź­niom. – My jeste­śmy przy­kuci do obozu na całe życie, cho­ciaż nie nosimy łań­cu­chów. Możemy pró­bo­wać błą­dzić, ale w końcu wra­camy”*2.

* * *

Stan jest przed­sta­wi­cie­lem naj­bar­dziej scho­ro­wa­nej, potrze­bu­ją­cej i opusz­czo­nej spo­łecz­no­ści. Całe życie byli igno­ro­wani i porzu­cani, więc ni­gdy nie nauczyli się zaj­mo­wać sobą. Skąd się bie­rze potrzeba pra­co­wa­nia dla tych spo­łecz­no­ści? W moim przy­padku sięga okresu nie­mow­lęc­twa żydow­skiego dziecka w oku­po­wa­nym przez nazi­stów Buda­pesz­cie, w roku 1944. Dora­sta­łem w świa­do­mo­ści tego, jak straszne i trudne może być życie nie­któ­rych ludzi – bez żad­nej ich winy.

Jed­nak jeżeli przy­czyn mojego współ­czu­cia dla pacjen­tów należy szu­kać w dzie­ciń­stwie, tam też znaj­dują się korze­nie pogardy, nie­chęci i potrzeby osą­dza­nia, które cza­sem budzą we mnie dokład­nie te same znie­wo­lone przez cier­pie­nie osoby. Póź­niej opo­wiem o tym, jak prze­ży­cia z dzie­ciń­stwa wpły­nęły na moją wła­sną skłon­ność do uza­leż­nień. W głębi duszy nie­wiele róż­nię się od moich pacjen­tów i cza­sem trudno mi znieść świa­do­mość, jak mała jest psy­cho­lo­giczna róż­nica mię­dzy nami i że tylko dzięki nie­biań­skiej łasce zna­la­złem się w innym miej­scu.

Po raz pierw­szy pra­co­wa­łem jako lekarz zatrud­niony na peł­nym eta­cie wła­śnie w Down­town East­side. Choć trwało to zale­d­wie sześć mie­sięcy, zosta­wiło we mnie ślad i wie­dzia­łem, że kie­dyś tam wrócę. Kiedy dwa­dzie­ścia lat póź­niej poja­wiła się szansa, by zostać leka­rzem w sta­rym Por­t­land, chęt­nie z niej sko­rzy­sta­łem: szu­ka­łem wtedy wła­śnie takiego połą­cze­nia wyzwa­nia i dzia­ła­nia dają­cego poczu­cie sensu. Pra­wie bez waha­nia porzu­ci­łem prak­tykę leka­rza rodzin­nego na rzecz peł­nego kara­lu­chów hostelu.

Co każe mi tu być? Głos, który wzywa nas do tej pracy, nadaje na tych samych falach, jakie sły­szą nasi umę­czeni, wyczer­pani, dys­funk­cyjni pod­opieczni. Z tą oczy­wi­stą róż­nicą, że my codzien­nie wra­camy do poło­żo­nych na zewnątrz domów, spraw i związ­ków, a nasi uza­leż­nieni klienci są uwię­zieni w miej­skim gułagu.

Nie­któ­rzy ludzie zbli­żają się do cier­pie­nia w nadziei, że pomoże im to ule­czyć wła­sny ból. Inni ofia­ro­wują się, bo ich pełne współ­czu­cia serca wie­dzą, że to wła­śnie tutaj miłość jest naj­bar­dziej potrzebna. Są też tacy, któ­rych przy­wo­dzi cie­ka­wość: ta praca to wieczne wyzwa­nie. Są też osoby o niskim poczu­ciu wła­snej war­to­ści, któ­rym praca z ludźmi bez­rad­nymi dobrze robi na ego. I osoby uwie­dzione magne­tyczną siłą uza­leż­nie­nia, które nie pora­dziły sobie z wła­snymi skłon­no­ściami do uza­leż­nień albo nawet ich nie roz­po­znały. Sądzę, że u więk­szo­ści z nas, leka­rzy, pie­lę­gnia­rek i innych zaan­ga­żo­wa­nych w poma­ga­nie spe­cja­li­stów pra­cu­ją­cych w Down­town East­side, te różne moty­wa­cje wystę­pują jed­no­cze­śnie.

Liz Evans miała dwa­dzie­ścia sześć lat, kiedy zaczęła pra­co­wać w tej oko­licy. – Byłam zupeł­nie przy­tło­czona – wspo­mina. – Wyda­wało mi się, że jako pie­lę­gniarka mam wie­dzę, którą mogę się podzie­lić. I cho­ciaż rze­czy­wi­ście tak było, bar­dzo szybko się zorien­to­wa­łam, że tak naprawdę nie­wiele mogę pomóc: nie byłam w sta­nie uwol­nić ludzi od bólu i smutku. Jedyne, co mogłam zro­bić, to towa­rzy­szyć im jako drugi czło­wiek i pokrewna dusza. Pewna kobieta, nazwijmy ją Julie, od siód­mego roku życia miesz­kała z rodziną zastęp­czą, która trzy­mała ją zamkniętą w pokoju, biła i zmu­szała do jedze­nia wyłącz­nie płyn­nych pokar­mów. Na szyi ma bli­znę po ranie, którą zadała sobie nożem, gdy miała szes­na­ście lat. Od tam­tego czasu stale jest na środ­kach prze­ciw­bó­lo­wych, alko­holu, koka­inie i hero­inie i pra­cuje jako pro­sty­tutka. Któ­rejś nocy po tym, jak została zgwał­cona, przy­szła do mnie, usia­dła mi na kola­nach i roz­pła­kała się. Powie­działa, że to wszystko jej wina, że jest złą osobą i nie zasłu­guje na nic dobrego. Z tru­dem oddy­chała. Koły­sa­łam ją i marzy­łam o tym, by móc zro­bić cokol­wiek, co ulży­łoby jej cier­pie­niu. To było dla mnie zbyt wiele. – Liz zro­zu­miała, że w bólu Julie było coś, co uru­cho­miło ból w niej samej. – To doświad­cze­nie poka­zało mi, że musimy spra­wić, żeby nasze wła­sne pro­blemy nie stały się dla nas prze­szkodą.

* * *

– Dla­czego wciąż tu jestem? – zasta­na­wia się Ker­stin Stu­erz­be­cher. – Na początku chcia­łam pomóc. A teraz… na­dal chcę poma­gać, ale jakoś ina­czej. Znam wła­sne ogra­ni­cze­nia. Wiem, czego nie mogę zro­bić. Mogę tu być i sta­wać po stro­nie ludzi na róż­nych eta­pach życia i pozwa­lać im być tym, kim są. Jako spo­łe­czeń­stwo mamy obo­wią­zek (…) wspie­rać ludzi takich, jacy są, i sza­no­wać ich. Dla­tego cią­gle tu jestem.

W tym rów­na­niu jest jesz­cze jeden ele­ment widoczny dla wielu ludzi pra­cu­ją­cych w Down­town East­side. To auten­tycz­ność, wol­ność od prze­peł­nia­ją­cej życie spo­łeczne gry, bez­pre­ten­sjo­nal­ność – rze­czy­wi­stość ludzi, któ­rzy nie są w sta­nie uda­wać, że są kimś innym, niż są.

Jasne, ci ludzie kła­mią, oszu­kują i mani­pu­lują, ale czy na swój spo­sób nie robimy tego wszy­scy? Jed­nak w prze­ci­wień­stwie do nas, oni nie udają, że są uczciwi. Są szcze­rzy w swo­jej nie­zgo­dzie na wzię­cie odpo­wie­dzial­no­ści, w odrzu­ce­niu spo­łecz­nych ocze­ki­wań i w zgo­dzie na to, że przez uza­leż­nie­nie stra­cili wszystko. Choć jak na stan­dardy zwy­kłego świata to nie­zbyt wiele, w oszu­stwach nar­ko­ma­nów tkwi rdzeń para­dok­sal­nej uczci­wo­ści. – Czego się pan spo­dziewa, dok­to­rze? Jestem prze­cież nar­ko­ma­nem – powie­dział mi kie­dyś bar­dzo chudy czter­dzie­sto­sied­mio­letni męż­czy­zna z lekko drwią­cym i zupeł­nie roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem, kiedy nie udało mu się wyłu­dzić recepty na mor­finę. Jest coś fascy­nu­ją­cego w tej odważ­nej, bez­wstyd­nej pseu­do­au­ten­tycz­no­ści. Kto z nas w skry­to­ści nie chciałby być tak bez­czel­nie nie­fra­so­bliwy wobec wła­snych wad?

– Tutaj możesz mieć naprawdę szczere inte­rak­cje z ludźmi – mówi Kim Mar­kel, pie­lę­gniarka z Por­t­land Cli­nic. – Tutaj mogę być sobą. To dla mnie bar­dzo cenne. W szpi­ta­lach i innych ośrod­kach zawsze trzeba dosto­so­wać się do reguł. Ponie­waż praca tutaj jest tak róż­no­rodna, a ludzie, z któ­rymi pra­cu­jemy, mają bar­dzo pod­sta­wowe potrzeby i już nic do ukry­cia, mogę być szczera w tym, co robię. W pracy i poza pracą zacho­wuję się pra­wie tak samo.

W peł­nym nie­po­koju świe­cie roz­draż­nio­nych nar­ko­ma­nów nie­ustan­nie szu­ka­ją­cych lub pró­bu­ją­cych wyłu­dzić kolejną dawkę, czę­ste są też chwile praw­dzi­wego czło­wie­czeń­stwa i wza­jem­nego wspar­cia. – Widzę wokół sie­bie bar­dzo dużo cie­pła – mówi Kim. – Choć jest mnó­stwo prze­mocy, wiele osób trosz­czy się o sie­bie nawza­jem – dodaje Bethany Jeal, pie­lę­gniarka w Insite, pierw­szym w Ame­ryce ośrodku, gdzie nar­ko­mani mogą bez­piecz­nie zażyć działkę. Insite znaj­duje się na Hastings, dwie prze­cznice od hostelu Por­t­land. – Dzielą się jedze­niem, ubra­niami i kosme­ty­kami: wszyst­kim, co mają. Ludzie opie­kują się sobą w cho­ro­bie, z tro­ską i współ­czu­ciem dono­szą o sta­nie zdro­wia swo­ich przy­ja­ciół i czę­sto dbają o innych znacz­nie lepiej niż o samych sie­bie.

– Ja nie znam swo­ich sąsia­dów – mówi Ker­stin. – Led­wie ich roz­po­znaję, a już na pewno nie wiem, jak się nazy­wają. Tu jest zupeł­nie ina­czej. Tutaj ludzie się znają, co ma swoje wady i zalety. Wście­kają się na sie­bie i wal­czą ze sobą, ale też podzielą się ze sobą ostat­nim gro­szem. Ludzie, któ­rzy tu miesz­kają, są nie­okieł­znani, dla­tego czę­sto wycho­dzi z nich skłon­ność do prze­mocy, co się nam nie podoba, a co tak czę­sto pod­chwy­tują media. Ale to nie­okieł­znanie wydo­bywa też nie­okieł­znaną radość, radość aż do łez z powodu pięk­nego kwiatka, któ­rego ja nawet nie zauwa­ży­łam, a ktoś, kto mieszka w jed­no­oso­bo­wym pokoju w hostelu Washing­ton, zauwa­żył, bo jest tu codzien­nie. To jego świat i dostrzega w nim inne szcze­góły niż ja. Nie bra­kuje tu też poczu­cia humoru. Kiedy robię obchód mię­dzy hoste­lami w Hastings, czę­sto sły­szę, jak ludzie prze­ko­ma­rzają się, pokle­pują po ple­cach i śmieją ochry­ple.

– Dok­to­rze, dok­to­rze, sprze­daj mi newsa – docho­dzi mnie jaz­zu­jący głos spod hostelu Washing­ton. – Potrze­bu­jesz szota rytmu i blu­esa – odśpie­wuję, nie odwra­ca­jąc się. Moim part­ne­rem w tej dobrze prze­ćwi­czo­nej wymia­nie jest Wayne, mocno opa­lony facet z dłu­gimi brud­nymi blond wło­sami i rękami Schwa­rze­neg­gera pokry­tymi tatu­ażami od nad­garst­ków po bicepsy.

Na skrzy­żo­wa­niu cze­kam na zmianę świa­teł z Laurą, czter­dzie­sto­pa­ro­let­nią rdzenną Kana­dyjką, u któ­rej ani cięż­kie życie, ani uza­leż­nie­nie od nar­ko­ty­ków i alko­holu, ani HIV nie zdo­łały stę­pić szel­mow­skiego poczu­cia humoru. Kiedy czer­wona dłoń na sygna­li­za­cji zmie­nia się w małego idą­cego ludzika, Laura mówi: – Biały czło­wiek każe iść. Idziemy obok sie­bie jesz­cze przez chwilę, Laura cały czas śmieje się ze swo­jego dow­cipu. Ja zresztą też.

Żarty to tutaj naj­czę­ściej bez­względne naśmie­wa­nie się z samych sie­bie. – Kie­dyś wyci­ska­łem na ławeczce dwie­ście fun­tów, dok­to­rze – powie­dział mi wychu­dzony, pomarsz­czony, umie­ra­jący na AIDS Tony w cza­sie jed­nej ze swo­ich ostat­nich wizyt. – Teraz nie pod­niósł­bym wła­snego fiuta.

Kiedy uza­leż­nieni pacjenci na mnie patrzą, chcą widzieć praw­dzi­wego mnie. Są pod tym wzglę­dem podobni do dzieci: tytuły, osią­gnię­cia i refe­ren­cje nie robią na nich wra­że­nia. Ich tro­ski są zbyt pilne. Jeżeli mnie polu­bią i doce­nią moją pracę – i tylko wtedy – okażą też dumę, że ich dok­tor to ktoś, kto pisze książki i cza­sem udziela wywia­dów w tele­wi­zji. Jedyne, co ma dla nich zna­cze­nie, to czy jestem obecny jako czło­wiek. Potra­fią bez­błęd­nie oce­nić, czy danego dnia jestem na tyle z nimi, żeby ich wysłu­chać jako ludzi, któ­rych uczu­cia, nadzieje i aspi­ra­cje są rów­nie istotne, jak moje wła­sne. Czują, czy jestem szcze­rze zaan­ga­żo­wany w ich sprawy, czy raczej chcę mieć ich z głowy. Ponie­waż nie umieją w ten spo­sób sami o sie­bie zadbać, są nie­zwy­kle uważni na to, czy potra­fią to osoby, które mają im pomóc.

Praca w atmos­fe­rze tak innej niż ta, która zwy­kle panuje w pracy, atmos­fe­rze, w któ­rej naj­waż­niej­sza jest auten­tycz­ność, daje dużo siły. Więk­szość z nas, choć nie zawsze zda­jemy sobie z tego sprawę, pra­gnie auten­tycz­no­ści, prawdy wykra­cza­ją­cej poza odgry­wane role, ety­kiety i sta­ran­nie wypra­co­wane per­sony. Pełne pro­ble­mów, cho­rób i prze­stęp­czo­ści Down­town East­side ofe­ruje też świeży powiew prawdy, nawet jeżeli jest to naga prawda despe­ra­cji. Sta­wia przed nami lustro, w któ­rym wszy­scy – zarówno jako jed­nostki, jak i jako spo­łe­czeń­stwo – możemy się roz­po­znać. Strach, ból i tęsk­nota, które widzimy, to nasz wła­sny strach i ból, nasza wła­sna tęsk­nota. Tak samo jak nasze są piękno i współ­czu­cie, któ­rych jeste­śmy tu świad­kami, a także odwaga i wielka deter­mi­na­cja w prze­zwy­cię­ża­niu cier­pie­nia.

Crack – forma koka­iny; ma postać płat­ków, kule­czek lub krysz­tał­ków uży­wa­nych do pale­nia w spe­cjal­nych szkla­nych faj­kach (przyp. red.). [wróć]

Van­co­uver czę­sto opi­sy­wane jest w ten spo­sób w pra­sie na całym świe­cie, ostat­nio w „New York Time­sie”, 8 lipca 2007 (wszyst­kie przy­pisy dolne, chyba że podano ina­czej, pocho­dzą od autora). [wróć]

Roz­dział 2

Śmier­telny uścisk nar­ko­ty­ków

Ni­gdzie indziej skutki smut­nego życia nie zapi­sują się tak wyraź­nie, jak w ludz­kim ciele.

Naguib Mah­fouz, Palace of Desire

W kaplicy pogrze­bo­wej East Hastings star­szy ksiądz odpra­wia cere­mo­nię poże­gnalną dla Sha­ron. – Była żywio­łowa i rado­sna. „Oto jestem! Sha-an-na”, ogła­szała, wpa­da­jąc do pokoju. Każdy, kto na nią patrzył, cie­szył się życiem.

W raczej pustej kaplicy oprócz rodziny znaj­duje się nie­wielu żałob­ni­ków. Jest kilku pra­cow­ni­ków Por­t­land, jego pię­ciu albo sze­ściu miesz­kań­ców i jesz­cze kilka osób, któ­rych nie znam.

Sły­sza­łem, że w mło­do­ści Sha­ron była piękna jak modelka. Sześć lat temu, kiedy ją pozna­łem, wciąż można było dostrzec ślady tej urody pomimo coraz bled­szej skóry, zapad­nię­tych policz­ków i bra­ku­ją­cych zębów. W ostat­nich latach Sha­ron czę­sto cier­piała z powodu bólu. Na lewej goleni miała dwie otwarte rany powstałe w wyniku wywo­ła­nych wkłu­ciami infek­cji bak­te­ryj­nych. Nawra­ca­jąca infek­cja powo­do­wała złusz­cza­nie się kolej­nych prze­szcze­pów, aż wresz­cie chi­rur­dzy pla­styczni ze Szpi­tala św. Pawła uznali dal­sze inter­wen­cje za bez­ce­lowe. W stale opuch­nię­tym lewym kola­nie poja­wiał się i zni­kał ropień kości. Tego zapa­le­nia kości i szpiku ni­gdy nie udało się wyle­czyć, bo Sha­ron nie była w sta­nie pod­dać się trwa­ją­cej od sze­ściu do ośmiu tygo­dni hospi­ta­li­za­cji, koniecz­nej do zasto­so­wa­nia kura­cji anty­bio­ty­ko­wej, nawet wtedy, kiedy wyda­wało się, że jedyną alter­na­tywą jest ampu­ta­cja. Nie­zdolna do dźwi­ga­nia wła­snego cię­żaru, Sha­ron w wieku około trzy­dzie­stu lat musiała poru­szać się na wózku inwa­lidz­kim. Pędziła chod­ni­kami Hastings z zadzi­wia­jącą pręd­ko­ścią, wyko­rzy­stu­jąc swoje silne ramiona i prawą nogę, żeby się roz­pę­dzać.

Ksiądz tak­tow­nie unika mówie­nia o bólu Sha­ron i uza­leż­nie­niu, które zawio­dło ją do Down­town East­side, i oddaje cześć jej wital­no­ści.

– Wybacz nam, Panie, bo nie umiemy doce­niać (…). Życie jest wieczne, miłość jest nie­śmier­telna (…). Z każ­dej prze­mi­ja­ją­cej rado­ści powstaje coś pięk­nego (…). – into­nuje. Na początku sły­szę tylko lita­nię pogrze­bo­wych klisz i jestem ziry­to­wany. Wkrótce jed­nak czuję się pocie­szony. Zaczy­nam rozu­mieć, że w obli­czu przed­wcze­snej śmierci nie ist­nieją kli­sze.

– Na zawsze Sha­ron, jej głos, jej dusza (…). Za wieczny pokój, nie­śmier­telny pokój…

Nio­są­cym otu­chę sło­wom księ­dza towa­rzy­szy cichy płacz kobiet. Ksiądz zamyka modli­tew­nik i roz­gląda się poważ­nie po kaplicy. Kiedy scho­dzi z ambony, roz­lega się muzyka: Andrea Bocelli śpiewa sen­ty­men­talną wło­ską arię. Żałob­nicy mogą poże­gnać Sha­ron, któ­rej ciało leży w otwar­tej trum­nie u stóp ołta­rza. Po kolei pod­cho­dzą, pochy­lają głowy, a potem skła­dają kon­do­len­cje rodzi­nie. Beverly, któ­rej twarz szpecą wywo­łane bra­niem koka­iny zaczer­wie­nie­nia, pod­cho­dzi do trumny. Pod­trzy­muje wspie­ra­jącą się o cho­dzik Penny. Były bli­skimi przy­ja­ciół­kami Sha­ron. Tom, któ­rego alko­ho­lowe wrza­ski co wie­czór roz­legają się w Hastings, wystroił się w naj­lep­sze ubra­nia. W bia­łej koszuli i kra­wa­cie – zupeł­nie trzeźwy i ponury – w modli­tew­nym sku­pie­niu nachyla się nad ozdo­bioną kwia­tami trumną i żegna się.

Biała od pudru twarz Sha­ron ma naiwny, nie­pewny wyraz, rumiane usta są zamknięte i lekko krzywe. Mam wra­że­nie, że ten nieco zamro­czony dzie­cięcy wygląd praw­do­po­dob­nie lepiej oddaje wewnętrzny świat Sha­ron niż gło­śna, nie­okrze­sana postać, którą zna­łem ze swo­jego gabi­netu.

Ciało Sha­ron zna­le­ziono w jej łóżku w kwiet­niowy pora­nek. Leżała na boku, wyglą­dała jak we śnie, ręce i nogi uło­żone spo­koj­nie, nie­wy­krę­cone bólem i cier­pie­niem. Mogli­śmy tylko spe­ku­lo­wać na temat przy­czyny śmierci, ale przedaw­ko­wa­nie wyda­wało się praw­do­po­dobną hipo­tezą. Choć od dawna miała HIV i jej poziom odpor­no­ści był bar­dzo niski, Sha­ron nie była chora. Wie­dzie­li­śmy, że od wyj­ścia z ośrodka odwy­ko­wego inten­syw­nie zaży­wała hero­inę. W jej pokoju nie było żad­nych akce­so­riów zwią­za­nych z nar­ko­ty­kami. To, co ją zabiło, wzięła praw­do­po­dob­nie w miesz­ka­niu sąsiada, a potem wró­ciła do sie­bie.

Nie­udana próba odwyku zasmu­ciła wszyst­kich, któ­rzy się o nią trosz­czyli. Wyda­wało się, że tak dobrze jej idzie. – Kolejne cztery tygo­dnie bez działki, Maté – obwiesz­czała dum­nie w comie­sięcz­nym rapor­cie tele­fo­nicz­nym. – Czy może mi pan przy­słać receptę na meta­don? Nie chcę po nią przy­cho­dzić, będzie mnie tylko kusić, żeby znowu wziąć.

Pra­cow­nicy odwie­dza­jący ją w ośrodku mówili, że była pełna życia, w dobrym humo­rze, rado­sna i opty­mi­styczna. Pomimo powrotu do hero­iny jej śmierć była szo­kiem i nawet teraz, patrząc na jej ciało, trudno tę śmierć zaak­cep­to­wać. Żywot­ność, radość i nie­po­ha­mo­wana ener­gia Sha­ron były ważną czę­ścią naszego życia. Po uprzej­mych i uro­czy­stych sło­wach księ­dza powinna była wstać i wyjść razem z nami.

Po cere­mo­nii żałob­nicy przez chwilę jesz­cze krę­cili się po par­kingu, zanim się roze­szli – każdy w swoją stronę. Jest bar­dzo jasno i sło­necz­nie, to pierw­szy w tym roku wio­senny dzień w Van­co­uver. Witam się z Gail, rdzenną Kana­dyjką, która dziel­nie zbliża się do końca trze­ciego mie­siąca bez koka­iny. – Osiem­dzie­siąt sie­dem dni – uśmie­cha się do mnie. – Nie mogę w to uwie­rzyć. Nie jest to tylko zasługa jej sil­nej woli. Dwa lata wcze­śniej Gail tra­fiła do szpi­tala z powodu groź­nej infek­cji jamy brzusz­nej. Żeby zapo­biec zapa­le­niu jelit, konieczna była kolo­sto­mia. Poprze­ci­nane odcinki jelita powinny być ponow­nie połą­czone chi­rur­gicz­nie już dawno, ale do zabiegu ni­gdy nie doszło, ponie­waż dożylne zaży­wa­nie koka­iny przez Gail zagra­żało jego powo­dze­niu. Pierw­szy chi­rurg odmó­wił dal­szego zaj­mo­wa­nia się Gail. – Rezer­wo­wa­łem salę ope­ra­cyjną za darmo co naj­mniej trzy razy – powie­dział mi. – Nie zamie­rzam znowu ryzy­ko­wać. – Trudno się było z nim spie­rać. Nowy spe­cja­li­sta nie­chęt­nie zgo­dził się prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję, ale zro­bił to tylko pod warun­kiem, że Gail nie będzie brać koka­iny. Wie­działa, że jeżeli nie sko­rzy­sta z tej ostat­niej szansy, już do końca życia będzie odda­wać kał do pla­sti­ko­wego pojem­nika przy­kle­jo­nego taśmą do brzu­cha. Torbę, czego naj­bar­dziej nie­na­wi­dziła, trzeba zmie­niać cza­sami nawet kilka razy dzien­nie.

– Jak się masz, dok­to­rze – mówi zawsze uprzejmy Tom, lekko łapiąc mnie za ramię.

– Miło cię widzieć. Jesteś dobrym czło­wie­kiem. – Dzięki – odpo­wia­dam. – Ty też. Wciąż pod­trzy­my­wana przez swoją potężną przy­ja­ciółkę Beverly, chuda Penny pro­stuje się. Prawą ręką opiera się na cho­dziku, lewą osła­nia oczy przed połu­dnio­wym słoń­cem. Penny dopiero nie­dawno zakoń­czyła sze­ścio­mie­sięczny cykl dożyl­nych anty­bio­ty­ków prze­pi­sa­nych na infek­cję krę­go­słupa, która zgar­biła jej plecy i osła­biła nogi. – Ni­gdy nie spo­dzie­wa­łam się, że Sha­ron umrze przede mną – mówi. – Zeszłego lata w szpi­talu naprawdę sądzi­łam, że to już koniec. – Byłaś tak bli­sko, że nawet ja się prze­stra­szy­łem – odpo­wia­dam. Oboje się śmie­jemy.

Przy­glą­dam się tej małej grupce istot ludz­kich, które zebrały się na pogrze­bie towa­rzyszki, zmar­łej w wieku trzy­dzie­stu lat. Jak wielka jest siła uza­leż­nie­nia, myślę, skoro pomimo cho­rób, bólu i cier­pie­nia psy­chicz­nego nie mogą się wyzwo­lić z jego śmier­tel­nego uści­sku. – W nazi­stow­skich obo­zach pracy, jeżeli jed­nego więź­nia zła­pano na pale­niu papie­rosa, zabi­jano wszyst­kich miesz­kań­ców baraku – powie­dział mi kie­dyś Ralph, jeden z pacjen­tów. – Za jed­nego papie­rosa! A jed­nak ludzie nie pozwa­lali sobie ode­brać rado­ści, chęci życia i przy­jem­no­ści, jaką dawały nie­które sub­stan­cje, takie jak alko­hol, niko­tyna, czy co tam jesz­cze. Nie wiem, ile w tym histo­rycz­nej prawdy, ale jako kro­ni­karz wła­snego uza­leż­nie­nia i losów innych nar­ko­ma­nów z ulic Hastings Ralph dotknął samego sedna: ludzie są w sta­nie poświę­cić życie, żeby uczy­nić daną chwilę zno­śną. Nic nie może prze­rwać ich nałogu – ani cho­roba, ani utrata miło­ści i bli­skich, ani wyzu­cie z dóbr docze­snych i god­no­ści, ani nawet strach przed umie­ra­niem. Pra­gnie­nie jest naj­sil­niej­sze.

Jak zro­zu­mieć śmier­telny uścisk uza­leż­nie­nia? Dla­czego Penny daje sobie w żyłę pomimo rop­nia krę­go­słupa, który pra­wie spo­wo­do­wał para­ple­gię? Czemu Beverly nie prze­staje brać koka­iny pomimo HIV, wrzo­dów, które wciąż musia­łem osu­szać, i nawra­ca­ją­cych infek­cji sta­wów, przez które lądo­wała w szpi­talu? Co kazało Sha­ron wró­cić do Down­town East­side i nałogu po sze­ściu mie­sią­cach odwyku? Dla­czego prze­stała myśleć o HIV i żół­taczce, o infek­cji kości i chro­nicz­nym, palą­cym, prze­szy­wa­ją­cym bólu odsło­nię­tych zakoń­czeń ner­wo­wych?

Jak piękny byłby świat, gdyby rację mieli wyznawcy pro­stego poglądu, że przy­kre kon­se­kwen­cje wystar­czą za nauczkę. Otwar­cie kolej­nego fast foodu koń­czy­łoby się ban­kruc­twem, w naszych domach nie byłoby tele­wi­zo­rów, a hostel Por­t­land mógłby stać się lukra­tyw­nym biz­ne­sem: na przy­kład silą­cym się na śród­ziem­no­mor­skość luk­su­so­wym apar­ta­men­tow­cem dla miej­skich yup­pie, podob­nym do budo­wa­nych wła­śnie w oko­licy hoteli Firenze i España.

* * *

Na pozio­mie fizjo­lo­gicz­nym uza­leż­nie­nie od nar­ko­ty­ków jest wyni­kiem wywo­ła­nego przez sub­stan­cję zabu­rze­nia che­mii mózgu, choć (o czym będę pisał póź­niej) zabu­rze­nie to poja­wia się, zanim jesz­cze roz­pocz­nie się zaży­wa­nie sub­stan­cji zmie­nia­ją­cych świa­do­mość. Jed­nak ludzi nie da się zre­du­ko­wać do bioche­mii ich mózgów, a nawet – jeżeli byłoby to moż­liwe – ludzki mózg na pozio­mie fizjo­lo­gicz­nym kształ­tuje się rów­nież pod wpły­wem doświad­czeń i emo­cji. Osoby uza­leż­nione dobrze o tym wie­dzą. Choć łatwo mogłyby uznać, że za ich pęd ku auto­de­struk­cji odpo­wia­dają pro­cesy che­miczne w ich mózgach, nie­wiele z nich to robi. Rzadko przyj­mują wąskie medyczne rozu­mie­nie uza­leż­nie­nia jako cho­roby pomimo jego nie­wąt­pli­wej war­to­ści.

Na czym polega śmier­tel­nie nie­bez­pieczna atrak­cyj­ność nar­ko­tycz­nego doświad­cze­nia? Zada­łem to pyta­nie wielu moim klien­tom z Por­t­land Cli­nic. – Masz tę biedną, opuch­niętą, owrzo­dzoną nogę i czer­woną, gorącą, bolącą stopę – mówię do Hala, przy­ja­znego, sko­rego do żar­tów męż­czy­zny po czter­dzie­stce, jed­nego z moich nie­licz­nych pacjen­tów płci męskiej bez kry­mi­nal­nej prze­szło­ści. – Żeby dostać anty­bio­tyki dożylne, musisz codzien­nie sta­wiać się na pogo­to­wiu. Masz HIV. Ale nie odpusz­czasz wstrzy­ki­wa­nia sobie spe­eda1. Jak myślisz dla­czego?

– Nie wiem – odpo­wiada Hal, a jego bez­zębne dzią­sła tłu­mią słowa. – Zapy­taj kogo­kol­wiek… choćby mnie, czemu zażywa coś, co spra­wia, że przez pięć minut się śli­nisz, wyglą­dasz jak zje­bany, coś, co zabu­rza ci fale w mózgu tak, że nie możesz jasno myśleć ani nor­mal­nie mówić, a potem znowu masz na to ochotę. – I dosta­jesz wrzo­dów na nodze – podpo­wiadam uprzej­mie. – Tak, wrzody. Pytasz dla­czego. Naprawdę nie wiem.

W marcu 2005 roku pro­wa­dzi­łem podobną roz­mowę z Alla­nem. Allan jest około czter­dziestki i rów­nież ma wirusa HIV. Kilka dni wcze­śniej wylą­do­wał w szpi­talu Van­co­uver z powodu ostrego bólu w klatce pier­sio­wej. Powie­dziano mu, że to zapa­le­nie wsier­dzia, infek­cja zasta­wek serca. Zamiast dać się przy­jąć do szpi­tala, Allan zgło­sił się po drugą opi­nię do Szpi­tala św. Pawła, gdzie powie­dziano mu, że wszystko jest w porządku. Teraz, żeby zasię­gnąć trze­ciej opi­nii, przy­szedł do mojego gabi­netu.

W trak­cie bada­nia widzę, że cho­ciaż nie jest chory, jest w fatal­nej for­mie. – Co powi­nie­nem zro­bić, dok­to­rze? – pyta, roz­kła­da­jąc ramiona w geście bez­rad­no­ści. – Okej – mówię, patrząc w jego kartę. – Twój ojciec zmarł na serce. Twój brat zmarł na serce. Dużo palisz. Mia­łeś zapa­le­nie wsier­dzia wywo­łane dożyl­nym zaży­wa­niem nar­ko­ty­ków. Leczę cię na nie­wy­dol­ność serca, nawet teraz masz opuch­nięte nogi, bo serce nie daje rady. Bie­rzesz silne leki na HIV, a z powodu żół­taczki twoja wątroba led­wie zipie. Ale cią­gle bie­rzesz. I pytasz mnie, co masz robić. Powiedz mi, co tu nie gra?

– Mia­łem nadzieję, że to powiesz, dok­to­rze – mówi Allan. – Powiedz mi, że jestem pier­do­lo­nym debi­lem. Ina­czej nie zro­zu­miem.

– Dobra – zga­dzam się. – Jesteś pier­do­lo­nym debi­lem.

– Dzięki, dok­to­rze.

– Kło­pot polega na tym, że nie jesteś pier­do­lo­nym debi­lem. Jesteś uza­leż­niony. Co to tak naprawdę zna­czy?

Cztery mie­siące póź­niej, o pół­nocy, Allan umie­rał, zimny i siny, na pod­ło­dze w swoim pokoju w jed­nym z pobli­skich hosteli. Podobno wstrzy­ki­wał sobie meta­don, który został skra­dziony pod­czas wła­ma­nia do jed­nej z aptek, a następ­nie zmie­szał go z metam­fe­ta­miną, czy czymś tam jesz­cze. Według poli­cji to małe nie­za­leżne nar­ko­ty­kowe przed­się­bior­stwo zabiło co naj­mniej osiem osób.

– Nie boję się umie­ra­nia – powie­dział mi jeden z klien­tów. – Cza­sem dużo bar­dziej boję się życia.

To strach przed życiem, jakie znają, spra­wia, że wielu moich pacjen­tów nie prze­staje brać. – Kiedy jestem na haju, nic mnie nie obcho­dzi. Nie mam żad­nych pro­ble­mów – powie­dział jeden z nich, wyra­ża­jąc uczu­cie znane wielu oso­bom uza­leż­nio­nym. – Po pro­stu zapo­mi­nam – powie­działa Dora, zatwar­działa koka­inistka. – Zapo­mi­nam o pro­ble­mach. Wszystko wydaje się tro­chę mniej bez­na­dziejne, niż jest, aż do następ­nego ranka, kiedy jest jesz­cze gor­sze… Latem 2006 roku Dora wypro­wa­dziła się z Por­t­land z powro­tem na ulicę, gdzie cią­gle pró­bo­wała zdo­być towar. W stycz­niu zmarła z powodu licz­nych ropni mózgu2 na oddziale inten­syw­nej tera­pii Szpi­tala św. Pawła.

Alvin jest po pięć­dzie­siątce, jest tęgi, ma sze­ro­kie ramiona, kie­dyś pra­co­wał jako kie­rowca tira. Zażywa meta­don jako lek na uza­leż­nie­nie od hero­iny, ostat­nio zaczął zaży­wać wię­cej metam­fe­ta­miny. – Przez pierw­szą połowę dnia chce mi się od tego rzy­gać – mówi – ale po ośmiu albo dzie­wię­ciu chmu­rach z lufy… Jak się czuję? Przede wszyst­kim jak kom­pletny idiota, sam nie wiem, chyba cho­dzi o ten rytuał.

– Pozwól, że powtó­rzę – odpo­wia­dam. – Wyda­jesz tysiąc dola­rów mie­sięcz­nie, żeby zaznać roz­ko­szy mdło­ści i czu­cia się jak idiota? Dobrze cię zro­zu­mia­łem? Allan się śmieje. – Rzy­gam tylko za pierw­szym razem w ciągu dnia. Przez jakieś trzy do pię­ciu minut jestem na haju, a potem pytam sam sie­bie, po co to zro­bi­łem. Ale jest już za późno. Coś spra­wia, że cią­gle to robisz, i to wła­śnie nazy­wamy uza­leż­nie­niem. Nie umiem tego powstrzy­mać. Przy­się­gam na Boga, że tego nie­na­wi­dzę, naprawdę nie­na­wi­dzę. – Jed­nak cią­gle coś z tego masz. – Jasne, ina­czej bym tego nie robił. To tro­chę jak orgazm.

Oprócz przy­po­mi­na­ją­cej orgazm chwi­lo­wej przy­jem­no­ści nar­ko­tyki spra­wiają rów­nież, że ból staje się mniej doj­mu­jący, a w codzien­no­ści można dostrzec coś, dla czego warto żyć. „Jedno ze wspo­mnień jest tak wyraźne i dosko­nałe, że w nie­które dni oddaję się tylko jemu”, pisze Ste­phen Reid, pisarz, który odsie­dział wyrok za napad na bank i sam sie­bie nazywa ćpu­nem. „Jestem zachwy­cony zwy­czaj­no­ścią – bla­dym nie­bem, błę­kit­nym świer­kiem, zardze­wia­łym dru­tem kol­cza­stym na pło­cie, umie­ra­ją­cymi żół­tymi liśćmi. Jestem na haju. Mam jede­na­ście lat i odczu­wam jed­ność ze świa­tem. Cał­ko­wi­cie nie­winny, zanu­rzam się w nie­wie­dzy”. Podob­nie Leonard Cohen opi­sy­wał „obiet­nicę, piękno, zba­wie­nie w papie­ro­sach”.

W moich roz­mo­wach z uza­leż­nio­nymi wątki powra­cają jak wzory na gobe­li­nie: nar­ko­tyki jako śro­dek znie­czu­la­jący na psy­chiczny ból; anti­do­tum na prze­ra­ża­jącą pustkę; lek na zmę­cze­nie, nudę, osa­mot­nie­nie i brak poczu­cia przy­na­leż­no­ści; lekar­stwo na stres i trud­no­ści w rela­cjach z ludźmi. I jesz­cze – jak w opi­sie Ste­phena Reida – nar­ko­tyki mogą, choćby na krótką chwilę, otwo­rzyć wrota do ducho­wej trans­cen­den­cji. Te same przy­czyny nisz­czą życia głod­nych duchów na całym świe­cie. Oddzia­łują ze śmier­telną siłą na uza­leż­nio­nych od koka­iny, hero­iny i metam­fe­ta­miny miesz­kań­ców Down­town East­side. Przyj­rzymy im się bli­żej w kolej­nym roz­dziale.

* * *

Mamy w Por­t­land foto­gra­fię, na któ­rej ubrana w czarny kostium kąpie­lowy Sha­ron sie­dzi na brzegu zala­nego słoń­cem basenu i moczy nogi w czy­stej, migo­czą­cej, błę­kit­nej wodzie. Wypo­częta i spo­kojna, patrzy wprost w obiek­tyw. To ta młoda, rado­sna kobieta, o któ­rej w kaza­niu wspo­mi­nał ksiądz, uchwy­cona przez foto­grafa na kilka mie­sięcy przed śmier­cią, roz­ko­szu­jąca się cie­płem jesien­nego popo­łu­dnia, w domu swo­jego spon­sora z pro­gramu 12 kro­ków.

Przez dwa­na­ście lat życia w Down­town East­side Sha­ron nie była w sta­nie ukoń­czyć pro­gramu 12 kro­ków. Była tak sil­nie uza­leż­niona od koka­iny i tak dys­funk­cyjna, że zanim zamiesz­kała w hostelu Por­t­land, nie wolno jej było tam nawet przy­cho­dzić. – Tak to działa – tłu­ma­czy mi dyrek­torka Sto­wa­rzy­sze­nia Por­t­land, Ker­stin Stu­erz­be­cher, w przed­sionku kaplicy po pogrze­bie Sha­ron. – Są tylko dwie moż­li­wo­ści: albo spra­wiasz zbyt dużo kło­po­tów, żeby tu zamiesz­kać, albo spra­wiasz tyle kło­po­tów, że możesz już zamiesz­kać tylko tutaj. I tylko tutaj umrzeć – dodaje, kiedy wycho­dzimy na słońce.

Potoczne okre­śle­nie amfe­ta­miny (przyp. red.). [wróć]

Infek­cje ropne spo­wo­do­wane przez bak­te­rie, które prze­do­stały się do tka­nek pod­czas dożyl­nego zaży­wa­nia nar­ko­ty­ków i z krwią prze­mie­ściły do orga­nów wewnętrz­nych, takich jak płuca, wątroba, serce, krę­go­słup. [wróć]

Roz­dział 3

Klu­cze do raju. Uza­leż­nie­nie jako ucieczka od cier­pie­nia

Widze­nie w uza­leż­nie­niu „złego nawyku” albo „auto­de­struk­cyj­nego zacho­wa­nia” to wygodny spo­sób, żeby nie dostrze­gać, do czego służy ono oso­bie uza­leż­nio­nej*3.

Vin­cent Felitti, lekarz i badacz

Nie da się zro­zu­mieć uza­leż­nie­nia bez zada­nia sobie pyta­nia o ulgę, jakiej osoba uza­leż­niona doznaje lub pró­buje doznać dzięki zaży­ciu nar­ko­tyku czy poprzez inne uza­leż­nia­jące zacho­wa­nie.

Dzie­więt­na­sto­wieczny pisarz Tho­mas de Quin­cey regu­lar­nie zaży­wał opium. „Sub­telna siła tego potęż­nego nar­ko­tyku”, twier­dził, „łago­dzi wszel­kie podraż­nie­nia układu ner­wo­wego. (…) O deli­katne i wszech­po­tężne opium (…) tylko ty potra­fisz tak obda­ro­wać czło­wieka, ty dzier­żysz klu­cze do Raju”. Słowa de Quin­ceya opi­sują przy­jem­ność, jakiej osoba uza­leż­niona doświad­cza dzięki nar­ko­ty­kowi – a tak naprawdę odno­szą się do uza­leż­nia­ją­cego powabu wszyst­kich nało­gów, także tych – o czym prze­ko­namy się póź­niej – nie­zwią­za­nych z nar­ko­ty­kami.

Uza­leż­nie­nie jest jed­nak znacz­nie bar­dziej poszu­ki­wa­niem ulgi od cier­pie­nia niż gonie­niem za przy­jem­no­ścią. Z medycz­nego punktu widze­nia osoby uza­leż­nione pró­bują tak naprawdę na wła­sną rękę leczyć się z depre­sji, sta­nów lęko­wych, stresu poura­zo­wego, a nawet ADHD (Atten­tion Defi­cit Hype­rac­ti­vity Disor­der, zespół nad­po­bu­dli­wo­ści rucho­wej z defi­cy­tem uwagi).

Przy­czyną uza­leż­nie­nia zawsze jest ból – odczu­wany świa­do­mie lub ukryty w pod­świa­do­mo­ści. Uza­leż­nie­nie to śro­dek prze­ciw­bó­lowy na emo­cje. Hero­ina i koka­ina to silne ane­ste­tyki, które oprócz bólu fizycz­nego łago­dzą też cier­pie­nie psy­chiczne. Młode zwie­rzęta oddzie­lone od matek łatwo uspo­koić przez poda­nie nie­wiel­kich dawek nar­ko­ty­ków, zupeł­nie jakby odczu­wały fizyczny ból1*4.

Dokład­nie tak samo działa ból u ludzi. W mózgu czło­wieka obszary odpo­wie­dzialne za odczu­wa­nie bólu fizycz­nego akty­wi­zują się rów­nież na sku­tek doświad­cze­nia odrzu­ce­nia emo­cjo­nal­nego: na ska­nach mózgu widać, że w odpo­wie­dzi na ostra­cyzm obszary te „zapa­lają się” tak samo jak w reak­cji na bole­sny bodziec fizyczny*5. Kiedy ludzie mówią, że czują się zra­nieni lub że odczu­wają psy­chiczny ból, nie posłu­gują się poetycką meta­forą, lecz dość pre­cy­zyj­nie opi­sują sytu­ację.

Życie osoby uza­leż­nio­nej było prze­peł­nione bólem. Nic dziw­nego, że roz­pacz­li­wie pra­gnie ona ulgi. – W ciągu kilku chwil prze­cho­dzę od roz­pa­czy i bez­bron­no­ści do cał­ko­wi­tej nie­ty­kal­no­ści – mówi trzy­dzie­sto­sze­ścio­let­nia Judy, od dwu­dzie­stu lat uza­leż­niona od hero­iny i koka­iny, z któ­rymi pró­buje teraz zerwać. – Mam wiele pro­ble­mów. Biorę, żeby pozbyć się myśli i emo­cji, zagłu­szyć je.

Pyta­nie nie powinno brzmieć: dla­czego bie­rzesz?, tylko: dla­czego cię boli?

W lite­ra­tu­rze przed­miotu znaj­du­jemy jasną odpo­wiedź: więk­szość nar­ko­ma­nów pocho­dzi z domów, w któ­rych była prze­moc*6. Więk­szość moich zamiesz­ku­ją­cych nędzne dziel­nice pacjen­tów cier­piała we wcze­snym dzie­ciń­stwie z powodu zanie­dba­nia lub znę­ca­nia się nad nimi. Pra­wie wszyst­kie kobiety i wielu męż­czyzn z Down­town East­side miało za sobą doświad­cze­nie prze­mocy sek­su­al­nej w dzie­ciń­stwie. Histo­rie życia pacjen­tów zgro­ma­dzone w archi­wach hostelu Por­t­land to opo­wie­ści o nie­koń­czą­cym się bólu: gwał­tach, biciu, upo­ko­rze­niu, odrzu­ce­niu, opusz­cze­niu, bez­względ­nym nisz­cze­niu psy­chiki. Jako dzieci pacjenci zmu­szeni byli patrzeć na pełne prze­mocy związki rodzi­ców, ich auto­de­struk­cyjne zacho­wa­nia i uza­leż­nie­nia – i czę­sto musieli się nimi opie­ko­wać. Albo zaj­mo­wać się młod­szym rodzeń­stwem, chro­nić je przed prze­mocą, choć sami codzien­nie doświad­czali krzywdy na ciele i duszy. Jeden ze zna­nych mi męż­czyzn wycho­wy­wał się w pokoju hote­lo­wym, gdzie jego zara­bia­jąca pro­sty­tu­cją matka co noc przyj­mo­wała klien­tów, kiedy on spał albo pró­bo­wał spać na leżą­cym na pod­ło­dze mate­racu.

Carl, trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni rdzenny Kana­dyj­czyk, jako dziecko był prze­rzu­cany z jed­nej rodziny zastęp­czej do dru­giej. Kiedy miał pięć lat, karano go za prze­kli­na­nie wle­wa­niem do gar­dła płynu do mycia naczyń, a żeby kon­tro­lo­wać nadak­tyw­ność chłopca, zamy­kano go przy­wią­za­nego do krze­sła w ciem­nym pokoju. Kiedy jest na sie­bie zły – tak jak tego dnia, gdy znowu wziął koka­inę – wbija sobie za karę nóż w stopę. Wyznał mi ten „grzech” z miną prze­ra­żo­nego urwisa, który wła­śnie znisz­czył rodzinną pamiątkę i oba­wia się naj­su­row­szej kary.

Inny męż­czy­zna opo­wia­dał mi, w jaki spo­sób jego mamie udało się zatrud­nić maszynę do opieki nad dziec­kiem. – Cho­dziła do baru, gdzie piła i pod­ry­wała kolesi. Uwa­żała, że naj­bez­piecz­niej­szy będę, jeżeli zamknie mnie w suszarce na pra­nie. Na górze kła­dła cięż­kie pudło, żebym nie mógł się wydo­stać. – Dzięki otwo­rowi wen­ty­la­cyj­nemu chłopcu nie gro­ziło udu­sze­nie.

Nie jestem wystar­cza­jąco dobrym pisa­rzem, by oddać sło­wami pra­wie nie­moż­liwą do znie­sie­nia traumę. „Jeste­śmy czę­ściowo nie­zdolni (albo czy­nimy to z wielką trud­no­ścią) do wczu­wa­nia się w doświad­cze­nia innych, co staje się tym bar­dziej wyraźne, im bar­dziej odda­lają się one od doświad­czeń naszych w innym cza­sie, w innej prze­strzeni i odmien­nych w swo­jej jako­ści”, napi­sał Oca­lony z Zagłady Primo Levi*7. Możemy poczuć się poru­szeni wia­do­mo­ścią o gło­dzie tra­wią­cym ludzi na odle­głym kon­ty­nen­cie – każdy z nas był prze­cież kie­dyś głodny, nawet jeżeli tylko przez chwilę. Dużo wię­cej wyobraźni potrzeba, żeby zdo­być się na współ­czu­cie wobec osoby uza­leż­nio­nej. Z łatwo­ścią współ­czu­jemy cier­pią­cemu dziecku, ale nie potra­fimy zoba­czyć dziecka w roz­bi­tym i samot­nym doro­słym, który wal­czy o prze­trwa­nie w naszym sąsiedz­twie.

Levi cytuje Jeana Améry’ego, żydow­sko-ame­ry­kań­skiego filo­zofa, który w cza­sie wojny dzia­łał w ruchu oporu i wpadł w ręce Gestapo. „Ktoś raz tor­tu­ro­wany, na zawsze pozo­sta­nie tor­tu­ro­wanym (…). Kto doznał tor­tur, nie może się już zado­mo­wić w świe­cie. Hańba uni­ce­stwie­nia nie da się już wyma­zać (…). Zaufa­nia do świata, które wali się w gruzy po czę­ści już z chwilą otrzy­ma­nia pierw­szego ciosu, a cał­ko­wi­cie dopiero w trak­cie tor­tur, nie da się już odzy­skać”*8. Kiedy doznał traumy, Améry był już doro­słym męż­czy­zną, uzna­nym inte­lek­tu­ali­stą schwy­ta­nym przez wroga pod­czas walki o wyzwo­le­nie. Możemy tylko wyobra­zić sobie szok, utratę wiary i bez­gra­niczną roz­pacz dziecka, które doznaje traumy nie z ręki wro­gów, ale osób naj­bliż­szych.

Nie wszyst­kie uza­leż­nie­nia biorą się z krzywdy i traumy, ale jestem prze­ko­nany, że u ich pod­stawy zawsze leży bole­sne doświad­cze­nie. Ból jest w cen­trum każ­dego uza­leż­nie­nia: tkwi w hazar­dzi­ście, oso­bie uza­leż­nio­nej od inter­netu lub zaku­pów, w pra­co­ho­liczce. Rana może nie być aż tak głę­boka, a cier­pie­nie mniej doj­mu­jące lub cał­kiem ukryte, ale z pew­no­ścią tam jest. Jak się jesz­cze prze­ko­namy, prze­żyte w dzie­ciń­stwie stre­su­jące i trudne doświad­cze­nia kształ­tują zarówno psy­cho­lo­gię, jak i neu­ro­bio­lo­gię uza­leż­nie­nia.

* * *

Kiedy zapy­ta­łem Richarda, pięć­dzie­się­cio­sied­mio­let­niego nar­ko­mana, który uza­leż­nił się jako nasto­la­tek, dla­czego bie­rze, odpo­wie­dział: – Nie wiem. Pró­buję tylko zapeł­nić pustkę. Moje życie to pustka. Nuda. Brak celu. – Rozu­mia­łem go aż zbyt dobrze. – Oto ja. Mam pra­wie sześć­dzie­siątkę na karku, nie mam żony, nie mam dzieci. Chyba ponio­słem porażkę. Ludzie ocze­kują, że się oże­nisz, będziesz mieć dzie­ciaki, pracę, takie tam. Dzięki koka­inie mogę sie­dzieć nad małymi rze­czami jak napra­wia­nie nie­dzia­ła­ją­cego tostera i nie czuć się, jak­bym prze­grał życie. – Umarł kilka mie­sięcy po tej roz­mo­wie z powodu kom­bi­na­cji cho­roby płuc, raka nerki i przedaw­ko­wa­nia.

– Nie bra­łam sześć lat – mówi czter­dzie­sto­dwu­let­nia uza­leż­niona od hero­iny i koka­iny Cathy, która po dłu­giej nie­obec­no­ści znowu zna­la­zła się w brud­nym hostelu w Down­town East­side. Po powro­cie zara­ziła się HIV. – Przez te wszyst­kie lata za czymś goni­łam. To był mój styl życia. Cią­gle cze­goś mi bra­ko­wało. A teraz roz­glą­dam się wokół sie­bie i myślę, czego mi bra­ko­wało, do cho­lery? – Cathy wyznaje, że tęsk­niła nie tylko za nar­ko­ty­ko­wym hajem, ale też za pod­nie­ce­niem połą­czo­nym ze zdo­by­wa­niem nar­ko­ty­ków i wszyst­kimi zwią­za­nymi z bra­niem rytu­ałami. – Nie wie­dzia­łam, co mam ze sobą zro­bić. Czu­łam się pusta.

Całą naszą kul­turę prze­peł­nia poczu­cie pustki. Osoba uza­leż­niona jest jej bar­dziej świa­doma i nie znaj­duje spo­so­bów, by przed nią uciec. Więk­szość z nas potrafi jakoś wyprzeć lęk przed pustką lub zna­leźć inne spo­soby, żeby się nim nie przej­mo­wać. Kiedy nie zaj­mu­jemy niczym umy­słu, mogą poja­wić się złe wspo­mnie­nia, drę­czące lęki, nie­po­kój albo męczący umy­słowy stu­por, który nazy­wamy nudą. Osoba uza­leż­niona za wszelką cenę pra­gnie unik­nąć bycia sam na sam ze swo­imi myślami. Choć w mniej­szym stop­niu, uza­leż­nie­nia beha­wio­ralne są także próbą ucieczki przed pustką.

* * *

Opium, pisał Tho­mas de Quin­cey, jest sil­nym „sprzy­mie­rzeń­cem (…) w walce ze straszną męką życia – nudą”.

Czło­wiek chce nie tylko prze­trwać, ale też żyć. Chcemy w pełni doświad­czać życia, prze­ży­wać nie­skrę­po­wane emo­cje. Doro­śli zazdrosz­czą dzie­ciom otwar­to­ści i szcze­ro­ści ich poszu­ki­wań: patrząc na ich radość i cie­ka­wość, tęsk­nimy za wła­sną utra­coną zdol­no­ścią do dzi­wie­nia się wszyst­kiemu. Nuda, jedna z naj­bar­dziej pod­sta­wo­wych trud­no­ści, z jakimi musi się mie­rzyć „ja”, jest jed­no­cze­śnie jed­nym z cięż­szych do znie­sie­nia sta­nów psy­chicz­nych.

Dla osoby uza­leż­nio­nej nar­ko­tyk jest spo­so­bem na to, żeby cho­ciaż przez chwilę znowu poczuć się żywą. „Zachwy­cam się zwy­czaj­no­ścią”, pisze o swoim pierw­szym mor­fi­no­wym odlo­cie Ste­phen Reid, który nie tylko pisał, lecz także napa­dał na banki. Tho­mas de Quin­cey twier­dzi, że mor­fina ma moc sty­mu­lo­wa­nia „wraż­li­wo­ści na przy­jem­ność”.

Carol ma dwa­dzie­ścia trzy lata i mieszka w pro­wa­dzo­nym przez Por­t­land Society hostelu Stan­ley. W nosie i war­gach ma kol­czyki, na szyi łań­cuch, na któ­rym wisi czarny meta­lowy krzyż. Na gło­wie ma różo­wego iro­keza, zakoń­czo­nego opa­da­jącą na plecy kaskadą blond wło­sów. Ta bystra dziew­czyna o ostrym umy­śle zażywa dożyl­nie metam­fe­ta­minę i hero­inę, od kiedy ucie­kła z domu w wieku pięt­na­stu lat. Hostel Stan­ley to jej pierw­szy stały adres po pię­ciu latach miesz­ka­nia na ulicy. Dzi­siaj aktyw­nie działa w pro­gra­mach reduk­cji szkód i zaj­muje się wspie­ra­niem innych uza­leż­nio­nych. Wystę­po­wała na mię­dzy­na­ro­do­wych kon­fe­ren­cjach, a jej tek­sty cytują eks­perci od uza­leż­nień.