Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
W tej niezwykle aktualnej książce Gabor Maté przygląda się epidemii uzależnień trawiących nasze społeczeństwo. Autor odpowiada na pytanie, dlaczego jesteśmy tak podatni na uzależnienia, oraz wskazuje, co jest potrzebne, aby wyrwać się z ich więzów.
Autor oprowadza nas po „świecie głodnych duchów” prezentując dramatyczne historie swoich pacjentów uzależnionych od narkotyków. Przedstawia syntezę badań nad uzależnieniami, rozwojem mózgu i osobowości. Dzieli się także śmiałymi spostrzeżeniami i nowatorskimi odkryciami.
Dr Maté przeciwstawia się powszechnie panującym poglądom traktującym uzależnienie jako chorobę genetyczną lub indywidualną porażkę moralną. Autor skłania się ku twierdzeniu, że w rzeczywistości jest to przypadek, w którym ludzki rozwój przebiegł nieprawidłowo.
Bliskie spotkania z uzależnieniem to panoramiczne, współczujące i bardzo intymne, a także holistyczne spojrzenie na naturę uzależnień.
Gabor Maté w odważny, mądry i głęboko etyczny sposób łączy osobiste z globalnym, duchowe z medycznym, psychologiczne z politycznym. To uzdrowiciel, którego powinniśmy czcić, a jego książka pojawia się w najbardziej odpowiednim momencie.
Naomi Kleim, autorka No logo i Doktryny szoku
Gabor Maté jest lekarzem psychiatrą. Przez wiele lat prowadził prywatną praktykę jako lekarz rodzinny, a następnie był zatrudniony na szpitalnym oddziale opieki paliatywnej. Około roku 2000 podjął pracę w przychodni opiekującej się osobami uzależnionymi od narkotyków we wschodniej dzielnicy Vancouver, gdzie staraniem fundacji dobroczynnej założono hotele dla narkomanów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 598
Wszystkie występujące w książce osoby, cytaty, przykłady i historie są prawdziwe, nie dodawałem żadnych upiększających szczegółów, nie tworzyłem postaci zlepionych z różnych osób. Prywatność pacjentów chronią pseudonimy, wyjątek stanowią dwie osoby, które wprost wyraziły chęć wystąpienia pod własnymi imionami. W dwóch innych przypadkach zmieniłem wygląd opisywanych osób, również po to, by uniemożliwić ich rozpoznanie.
Osoby, których życie zostało tu opisane, wyraziły na to zgodę po przeczytaniu fragmentów przybliżających ich historie. Również osoby, których zdjęcia zostały zamieszczone w książce, udzieliły na to zgody.
W znajdujących się na końcu przypisach do każdego rozdziału umieściłem informacje bibliograficzne dotyczące badań naukowych, do których się odwołuję. Z powodu braku miejsca nie stworzyłem listy wszystkich artykułów, z których korzystałem podczas pisania. Zapraszam specjalistów – i innych czytelników – by skontaktowali się ze mną, jeżeli chcieliby uzyskać bardziej szczegółowe informacje. Można to zrobić za pośrednictwem strony www.drgabormate.com. Jestem otwarty na wszelkie komentarze, nie będę jednak w stanie udzielać konkretnych porad medycznych.
I wreszcie uwaga na temat fotografii znajdujących się w książce. Wspaniałe zdjęcia Roda Prestona są najlepszym dowodem słuszności stwierdzenia, że jeden obraz wart jest miliona słów. Rod pracował w Downtown Eastside i dobrze zna ludzi, o których piszę. Na portretach precyzyjnie i z czułością uchwycił ich doświadczenia. Jego strona to www.rodpreston.com.
Czym tak naprawdę jest uzależnienie? To znak, sygnał, objaw cierpienia. To język opowiadający o trudnościach, który musimy zrozumieć.
Alice Miller, Gdy runą mury milczenia1
W poszukiwaniu prawdy ludzie robią krok do przodu i dwa kroki w tył. Cierpienie, błędy i zmęczenie, których pełne jest życie, cofają ich w tej drodze, ale pragnienie prawdy i upór popychają ich naprzód. I kto wie? Może w końcu dotrą do prawdy.
Antoni Czechow, Pojedynek
Cytaty, jeśli nie ma innego wskazania w tekście (przypisie), w tłumaczeniu Marii Reimann. [wróć]
Ten Kasjusz wyblakły i chudy
William Szekspir, Juliusz Cezar (przeł. Leon Ulrich)
Mandala, buddyjskie koło życia, składa się z sześciu światów. Każdy z nich zamieszkują istoty reprezentujące różne sposoby ludzkiego istnienia. W świecie bestii rządzą nami podstawowe instynkty i pragnienia, takie jak głód i pożądanie seksualne, które Freud nazwał id. Mieszkańcy świata piekieł uwięzieni są w straszliwym gniewie i strachu. W świecie bogów uwalniamy się od zmartwień i ego dzięki doświadczeniom zmysłowym, estetycznym lub religijnym, jednak tylko na chwilę i nie poznawszy duchowej prawdy. Nawet ten wspaniały stan nie jest więc wolny od poczucia straty i cierpienia.
Mieszkańcy świata głodnych duchów są przedstawieni jako istoty o wątłych szyjach, małych ustach, wychudzonych kończynach i dużych, wzdętych, pustych brzuchach. To kraina uzależnienia, w której nieustannie poszukujemy czegoś, co pozwoli ugasić nienasycone pragnienie ulgi i spełnienia. Bolesna pustka trwa wiecznie, bo substancje, rzeczy i dążenia, którymi próbujemy ją zapełnić, nie są tym, czego potrzebujemy. Nie poznamy jednak tej potrzeby, jeśli pozostaniemy w świecie głodnych duchów. Przeżywamy życie w udręce, nigdy w pełni obecni.
Niektórzy ludzie spędzają większość życia w jednym ze światów. Wielu z nas porusza się między nimi, czasem zahaczając o wszystkie jednego dnia.
Jako lekarz zajmujący się narkomanami1 w Downtown Eastside w Vancouver, mogłem poznać ludzi, którzy prawie całe życie są głodnymi duchami. Sądzę, że próbują w ten sposób uciec ze świata piekieł, gdzie doświadczają straszliwego lęku, gniewu i rozpaczy. Ich bolesna tęsknota jest w pewien sposób podobna do pustki odczuwanej czasem przez ludzi, których życie potoczyło się szczęśliwiej. Ci, których odrzucamy jako „ćpunów”, to nie przybysze z obcej planety, ale kobiety i mężczyźni tkwiący na krańcu kontinuum, w którego różnych miejscach jesteśmy wszyscy. Sam jestem dobrym tego przykładem. Całe życie wyglądasz, jakbyś był głodny – powiedziała mi kiedyś bliska osoba. Obserwując szkodliwe nawyki moich pacjentów, musiałem stanąć twarzą w twarz także z własnymi.
Żadne społeczeństwo nie zrozumie siebie, jeśli nie przyjrzy się swojej ciemnej stronie. Wierzę, że proces uzależnienia jest jeden, bez względu na to, czy przybiera formę nadużywania niebezpiecznych substancji, jak w przypadku moich pacjentów z Downtown Eastside, rozpaczliwych prób samoukojenia przez objadanie się lub robienie zakupów, obsesji na punkcie hazardu, seksu albo internetu, czy wreszcie społecznie akceptowanych, a nawet pochwalanych, zachowań pracoholików. Narkomanom często odmawia się szacunku i współczucia. Opowiadam ich historie z dwóch powodów: chcę, żeby ich głosy zostały usłyszane, i chcę rzucić światło na przyczyny i naturę ich beznadziejnych prób uwolnienia się od cierpienia poprzez zażywanie narkotyków. Mają bardzo wiele wspólnego ze społeczeństwem, które ich odrzuca. Nawet jeśli wydaje się, że wybrali złą drogę, nadal możemy się od nich wiele nauczyć. W ich życiu, jak w krzywym zwierciadle, możemy zobaczyć siebie.
Jest wiele pytań, nad którymi należy się zastanowić. Między innymi:
Jakie są przyczyny uzależnień?
Jaki rodzaj osobowości jest podatny na uzależnienia?
Co na poziomie fizjologicznym dzieje się w mózgu osób uzależnionych?
Ile wyboru ma tak naprawdę osoba uzależniona?
Dlaczego „wojna z narkotykami” to porażka i w jaki sposób można bardziej po ludzku i skuteczniej leczyć poważne uzależnienia?
Jakie są możliwe drogi wyzwolenia dla umysłu uzależnionego, choć nie od narkotyków, czyli: jak leczyć uzależnienia behawioralne tak częste w naszej kulturze?
Narracja tej książki opiera się na moim doświadczeniu lekarza pracującego w narkotykowym getcie w Vancouver i na pogłębionych wywiadach z moimi pacjentami. Przeprowadziłem ich tak wiele, że nie wszystkie mogłem zacytować. Wielu pacjentów zgodziło się na rozmowę w nadziei, że ich historie pomogą innym zmagającym się z nałogiem albo pomogą społeczeństwu zrozumieć, jakim doświadczeniem jest uzależnienie. Prezentuję też informacje, przemyślenia i wglądy pochodzące z wielu innych źródeł, włącznie z moimi własnymi wzorcami uzależniania się. I wreszcie przedstawiam syntezę tego, czego możemy dowiedzieć się dzięki badaniom nad uzależnieniami, rozwojem mózgu i osobowości.
Chociaż w ostatnich rozdziałach dzielę się przemyśleniami i sugestiami dotyczącymi leczenia uzależnionego umysłu, ta książka nie zawiera recept. Mogę tylko opowiedzieć, czego nauczyłem się jako człowiek, i opisać to, co widziałem i zrozumiałem jako lekarz. Czytelnicy przekonają się, że nie każda historia dobrze się kończy. Jednak żadna istota nie jest pozbawiona szansy na odkupienie, o czym świadczą zarówno odkrycia nauki, jak i to, czego dowiemy się, gdy wsłuchamy się w głos serca i duszy. Tak długo, jak trwa życie, możliwy jest ratunek. Najważniejsze pytanie brzmi: jak wspierać tę możliwość w sobie i w najbliższych?
Dedykuję tę książkę wszystkim, którzy – tak jak i ja – są głodnymi duchami: osobom zakażonym wirusem HIV żyjącym na ulicy, osadzonym w więzieniach, a także tym szczęśliwszym, mającym dom, rodzinę i pracę, w której odnoszą sukcesy. Obyśmy wszyscy odnaleźli spokój.
Autor używa kilku określeń dla osób uzależnionych od narkotyków. Często, jak w tym przypadku, stosuje określenie drug addicts, tłumaczone zazwyczaj – i także przeze mnie – jako „narkomani”, „narkomanki” lub „osoby uzależnione od narkotyków”. Piszący o uzależnieniach starają się odchodzić od określeń „narkoman”, „narkomanka” jako nacechowanych negatywnie (tak jak drug addicts w języku angielskim). W języku potocznym słowa te są jednak powszechnie stosowane. Gabor Maté pisze o negatywnym postrzeganiu przez społeczeństwo osób uzależnionych i określenia te są z tym postrzeganiem spójne. Uznałam, że będą one w wielu miejscach bardziej trafne niż neutralne sformułowanie „osoby uzależnione od narkotyków”. Autor posługuje się również określeniem drug users lub po prostu users, co tłumaczę jako „użytkownicy narkotyków” lub „użytkownicy”. „Użytkownicy” to niestygmatyzujące określenie osób używających narkotyków (przyp. tłum.). [wróć]
Część I
Co sprawiło, że zacząłem zażywać opium? Niedola, pustka, wieczna ciemność.
Thomas de Quincey, Wyznania angielskiego opiumisty
Rozdział 1
Kiedy przez skrzypiące metalowe drzwi wychodzę na słońce, przed moimi oczyma rozgrywa się scena jak z filmu Felliniego. Jest zarazem znajoma i dziwaczna, realna i jak ze snu.
Na chodniku przy Hastings Street Eva, zabiedzona trzydziestolatka o ciemnych włosach i oliwkowej cerze, tańczy dziwne kokainowe flamenco. Zarzuca biodrami, porusza tułowiem i miednicą raz w jedną, raz w drugą stronę, wygina się w talii i wyrzucając jedną lub obie ręce w górę, wykonuje jednocześnie niezdarny i skoordynowany piruet. Przez cały czas śledzi mnie dużymi czarnymi oczami.
W Downtown Eastside ten napędzany crackiem1 balet to dobrze znany widok, nazywany tańcem z Hastings. Podczas jednego z obchodów po sąsiedztwie widziałem kobietę, która wykonywała go wysoko nad ulicą. Balansowała na krawędzi neonu wiszącego na wysokości dwóch pięter. Poniżej zebrał się tłum gapiów, wśród których znajdowały się również, raczej rozbawione niż przerażone, osoby uzależnione od narkotyków. Baletnica robiła obroty, rozkładając ramiona jak linoskoczek, lub wykonywała głębokie przysiady, wyrzucając jedną nogę do przodu w powietrznym kozackim tańcu. Zanim strażacka drabina zdążyła dotrzeć na jej wysokość, nawalona akrobatka zniknęła w swoim oknie.
Eva tańczy między swoimi towarzyszami, którzy stłoczyli się wokół mnie. Czasem znika za Randallem – poruszającym się na wózku ciężkim, poważnie wyglądającym gościem, którego dziwaczny sposób myślenia nie stoi w sprzeczności z głęboką inteligencją. Recytuje on autystyczną odę pochwalną dla swojego niezastąpionego mechanicznego rydwanu. – Czy to nie wspaniałe, doktorze, armaty Napoleona sunęły przez rosyjskie błoto i śnieg zaprzężone w konie i woły. A ja mam to! – Z niewinnym uśmiechem i szczerym wyrazem twarzy Randall wyrzuca z siebie strumień faktów historycznych, wspomnień, interpretacji, luźnych skojarzeń, obrazów i paranoi, które brzmią prawie sensownie. Prawie. – To kodeks Napoleona, doktorze, zmienił sposób poruszania się niższych rangą i rządu w czasach, gdy zaglądanie do wnętrza lodówki spotykało się ze zrozumieniem. Wystawiając głowę znad lewego ramienia Randalla, Eva bawi się w a kuku.
Obok Randalla stoi Arlene, z rękami na biodrach i wyrazem wyrzutu na twarzy, ubrana w skąpe dżinsowe szorty i bluzkę – będące tutaj czytelnym znakiem sposobu zarabiania na narkotyki i zazwyczaj tego, że jako bardzo młoda osoba doświadczyła przemocy seksualnej ze strony mężczyzn. Przez przemowę Randalla przebija się jej skarga. – Nie powinieneś był mi zmniejszyć dawki leków. Ramiona Arlene pokryte są dziesiątkami poziomych blizn, które wyglądają jak tory. Starsze są białe, te bardziej świeże czerwone, każda stanowi pamiątkę po ranie, którą zadała sobie żyletką. Ból samookaleczenia pozwala, choć tylko na chwilę, uciszyć ból głębszej rany w psychice. Jeden z jej leków pomaga opanować potrzebę cięcia się i Arlene zawsze się boi, że zmniejszę jego dawkę. Nigdy tego nie robię.
Niedaleko, w cieniu hostelu Portland, dwóch gliniarzy zakuwa w kajdanki Jenkinsa. Jenkins, chudy rdzenny Amerykanin, któremu czarne postrzępione włosy opadają na ramiona, stoi cicho i spokojnie, gdy jeden z policjantów opróżnia mu kieszenie. Opiera się o ścianę bez śladu protestu na twarzy. – Powinni dać mu spokój – mówi głośno Arlene. – Facet nie diluje. Ciągle się go czepiają i nigdy nic nie znaleźli. W pełnym świetle dnia, na Hastings Street, gliniarze są przy przeszukiwaniu bardzo uprzejmi, co nie jest, jak mówią moi pacjenci, stałą policyjną praktyką. Po minucie albo dwóch Jenkins jest wolny i cicho oddala się swoim długim krokiem, by zaraz zniknąć w hostelu.
Tymczasem mistrz poezji absurdu zdążył już w kilka minut streścić całą historię Europy od wojny stuletniej do wojny w Bośni i wypowiedzieć się na temat religii od Mojżesza do Mahometa. – Doktorze – mówi dalej Randall – pierwsza wojna światowa miała zakończyć wszystkie wojny. Skoro tak, to czemu trwa wojna z rakiem i wojna z narkotykami? Niemcy mieli Grubą Bertę, która mówiła do aliantów, ale językiem, który nie podobał się Francuzom i Brytolom. Broń cieszy się złą sławą, zławą, ale posuwa historię do przodu, o ile w ogóle można mówić o posuwaniu się historii do przodu. Czy myślisz, że historia się porusza, doktorze?
Wsparty na kulach, brzuchaty, jednonogi, uśmiechnięty Matthew, łysy i niepohamowanie jowialny, przerywa mowę Randalla. – Biedny doktor Maté próbuje wrócić do domu – mówi w swój charakterystyczny sposób: sarkastyczny i zarazem ujmująco szczery. Matthew uśmiecha się do nas krzywo, jakby żartował z nas wszystkich, ale nie z siebie. Kolczyki w jego lewym uchu świecą w złotym słońcu późnego popołudnia.
Eva podskakuje za plecami Randalla. Odwracam się. Mam już dość ulicznego teatru i chcę uciec. Dobry pan doktor nie chce już być dobry.
Zbieramy się, postaci z Felliniego i ja – czy powinienem raczej powiedzieć, my, grupa bohaterów Felliniego – przed hostelem Portland, gdzie oni mieszkają, a ja pracuję. Moja klinika mieści się na pierwszym piętrze zaprojektowanego przez kanadyjskiego architekta Arthura Ericsona przestrzennego, nowoczesnego i funkcjonalnego budynku z betonu i szkła. Ten imponujący ośrodek dobrze służy swoim mieszkańcom i z powodzeniem zastąpił luksusowy budynek z przełomu wieków, znajdujący się tuż za rogiem, gdzie mieścił się pierwszy Portland Hotel. Dawne miejsce, z drewnianymi balustradami, przestronnymi, krętymi klatkami schodowymi, podestami pachnącymi stęchlizną i oknami w wykuszach, miało charakter i historię, jakich brakuje nowej twierdzy. Choć tęsknię za unoszącą się tam, nad ciemnymi popękanymi parapetami pamiętającymi czasy dawnej elegancji atmosferą Starego Świata, utraconego bogactwa i rozkładu, wątpię, by mieszkańcy odczuwali nostalgię za ciasnymi pokojami, skorodowaną instalacją wodną i armiami karaluchów. W 1994 roku na dachu starego hostelu wybuchł pożar. Opisała go lokalna gazeta, ilustrując artykuł fotografią starszej pani i jej kota. Nagłówek głosił: „Policjant bohater ocalił Fluffy’ego”. Ktoś zadzwonił do Portland, żeby powiedzieć, że zwierząt nie powinno się trzymać w takich warunkach.
Portland Hotel Society (PHS), organizacja non profit, w której pracuję jako lekarz, stworzyła w budynku mieszkania dla tych, którzy nie mogą mieszkać nigdzie indziej. Moi pacjenci to głównie osoby uzależnione, chociaż niektórzy z nich, jak Randall, mają w mózgu taki bałagan chemiczny, że nie potrzebują narkotyków, by stracić kontakt z rzeczywistością. Wielu z nich, jak Arlene, jest chorych psychicznie i uzależnionych. PHS ma pod opieką kilka podobnych ośrodków w okolicy: hostele Stanley, Washington, Regal i Sunrise. Jestem w nich wszystkich lekarzem domowym.
Nowy Hotel Portland stoi naprzeciwko domu towarowego armii i marynarki wojennej, w którym w latach pięćdziesiątych moi rodzice, niedawni imigranci, kupowali większość naszych ubrań. W tamtych czasach w domach towarowych armii i marynarki zaopatrywała się klasa pracująca i dzieciaki z klasy średniej polujące na wojskowe płaszcze i marynarskie kurtki. Przed budynkiem zaciekawieni nędzną dzielnicą studenci mieszali się z alkoholikami, kieszonkowcami, klientami sklepu i piątkowymi kaznodziejami głoszącymi Biblię.
Tego świata już nie ma. Tłum zniknął wiele lat temu. Dzisiaj te ulice i podwórka stanowią centrum narkotykowego świata Kanady. Jedną przecznicę dalej znajdował się opuszczony dom towarowy Woodward’s. Gigantyczne, podświetlone „W” na jego dachu przez wiele lat było jednym z punktów orientacyjnych Vancouver. Przez jakiś czas budynek okupowali squotersi i aktywiści walczący z biedą, jednak niedawno został zburzony, a na jego miejscu ma powstać osiedle złożone z szykownych apartamentów i mieszkań socjalnych. W 2010 roku w Vancouver ma się odbywać Olimpiada Zimowa, rośnie więc prawdopodobieństwo gentryfikacji okolicy. Ten proces już się rozpoczął. Istnieje zagrożenie, że politycy, marząc, by zaimponować światu, spróbują przenieść narkomanów gdzie indziej.
Eva splata ramiona za plecami i pochyla się, żeby popatrzeć na swój cień. Matthew chichocze na widok tej kokainowej jogi. Randall nie przestaje gadać. Z niecierpliwością zerkam na ulicę pełną o tej porze samochodów. Wreszcie nadchodzi ratunek. Mój syn Daniel podjeżdża i otwiera mi drzwi auta. – Czasem nie mogę się nadziwić swojemu życiu – mówię, zajmując miejsce pasażera. – Ja też się mu czasem nie mogę nadziwić – odpowiada.
Bywa tu dość intensywnie. Ruszamy. W tylnym lusterku widzę zmniejszającą się sylwetkę Evy, która wciąż gestykuluje, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z przechyloną na bok głową.
Portland i inne budynki należące do Portland Hotel Society stanowią przykład nowego modelu społecznego. Celem PHS jest stworzenie miejsc, w których osoby marginalizowane i stygmatyzowane – „skrzywdzone i poniżone”, by użyć słów Dostojewskiego – będą bezpieczne i znajdą opiekę. PHS próbuje je ratować z miejsc, które lokalny poeta opisał jako „wysiedlone ulice i budynki wykluczenia”.
– Ludzie potrzebują miejsca, w którym mogą po prostu być – mówi Liz Evans, była pielęgniarka środowiskowa, założycielka i dyrektorka PHS (sama, co mogłoby się komuś wydać dziwne, pochodząca z raczej uprzywilejowanego domu). – Potrzebują miejsca, gdzie nie będą oceniani, krytykowani i prześladowani. – Mówimy o osobach, którym często przypisuje się wszystko, co najgorsze, oskarża o przestępstwa, obwinia i… uznaje za niewartych czasu i energii. Osobach, dla których współczucia nie znajdują nawet ludzie, którzy zrobili sobie z niego zawód.
Od czasu bardzo skromnych początków w 1991 roku Portland Hotel Society znacznie urosło i było zaangażowane w powstanie sąsiedzkiego banku, galerii artystów z Downtown Eastside, pierwszego w Stanach Zjednoczonych punktu wymiany strzykawek, oddziału w lokalnym szpitalu, gdzie zakażenia tkanek głębokich leczy się dożylnie antybiotykami, darmowej kliniki dentystycznej i Portland Clinic, w której pracuję od ośmiu lat. Podstawowym zadaniem PHS jest zapewnienie mieszkań osobom, które w innym razie byłyby bezdomne.
Statystyki są bezwzględne. Badanie przeprowadzone wkrótce po założeniu Portland wykazało, że w roku poprzedzającym zakwaterowanie, trzy czwarte mieszkańców miało ponad pięć adresów, a 90 procent było (często wielokrotnie) oskarżonych lub skazanych za przestępstwa, głównie drobne kradzieże. Dzisiaj 36 procent jest zakażonych wirusem HIV albo choruje na AIDS, a większość jest uzależniona od alkoholu lub innych substancji – od wina ryżowego czy płynu do płukania ust po kokainę i heroinę. U ponad połowy zdiagnozowano chorobę psychiczną. Odsetek rdzennych Kanadyjczyków wśród mieszkańców Portland jest pięciokrotnie wyższy niż w populacji Kanady.
Liz i inni założyciele PHS nie mogli znieść przyglądania się, jak ludzie wpadają z jednego kryzysu w drugi, pozbawieni stałego wsparcia. – System ich porzucił – mówi Liz – więc spróbowaliśmy stworzyć hostele, które byłyby bazą dla innych usług i programów. Trzeba było ośmiu lat zbierania funduszy, czterech zmian w lokalnych władzach i czterech prywatnych fundacji, żeby powstało nowe Portland. Teraz wreszcie ludzie mają własne łazienki, miejsce, gdzie mogą zrobić pranie, i miejsce, gdzie mogą spokojnie zjeść.
Wyjątkowość – i kontrowersyjność – hosteli Portland polega na tym, że intencją ich założycieli jest przyjęcie ludzi takimi, jacy są, ze wszystkimi dysfunkcjami i kłopotami, z którymi przychodzą i które mogą sprawiać. Nasi klienci nie zasłużyli na biedę – po prostu są biedni, choć zarówno według społeczeństwa, jak i siebie samych na niewiele zasługują. W Portland nie łudzimy się snem o odkupieniu i powrocie do społeczeństwa – odpowiadamy po prostu na rzeczywiste potrzeby rzeczywistych ludzi, których ponura teraźniejszość jest skutkiem tragicznej przeszłości. Chociaż wierzymy, że człowiek jest w stanie uwolnić się od dręczących go demonów, i próbujemy w tym pomóc, nie ulegamy złudzeniu, że taki psychologiczny egzorcyzm może się odbyć pod przymusem. Smutna prawda jest taka, że większość naszych pacjentów pozostanie uzależniona i nie przestanie łamać prawa. Kerstin Stuerzbecher jest byłą pielęgniarką, absolwentką dwóch uczelni artystycznych i jedną z dyrektorek Portland Society. – Nie znamy wszystkich odpowiedzi – mówi. – Nie zawsze jesteśmy w stanie zapewnić opiekę, dzięki której ktoś dokona dramatycznych zmian w swoim życiu. Na koniec to i tak nie zależy od nas, ktoś ma to w sobie albo nie.
Mieszkańcy dostają tyle pomocy, na ile pozwala napięty budżet Portland. Osobom najbardziej bezradnym pracownicy pomagają się myć i sprzątać pokoje. Posiłki są przyrządzane i rozdawane. Kiedy jest to możliwe, pacjentom towarzyszy się w wizytach u specjalistów, podczas badań rentgenowskich i innych wizyt lekarskich. Obsługa rozdziela metadon, leki psychiatryczne i lekarstwa na HIV. Co kilka miesięcy do Portland przyjeżdża laboratorium wykonujące kontrolne badania krwi, testy na HIV i żółtaczkę. Działa grupa pisarska i poetycka, a także grupa artystyczna; na ścianie mojego biura wisi makatka zrobiona z rysunków mieszkańców. Do Portland przyjeżdżają akupunkturzysta i fryzjer. Odbywają się tu wieczory filmowe, a kiedy mieliśmy więcej pieniędzy, co roku zabieraliśmy ludzi z obskurnych zaułków Downtown Eastside na biwak za miastem. Mój syn Daniel, kiedy pracował w Portland, raz w miesiącu organizował spotkania grupy muzycznej.
– Kilka lat temu mieliśmy wieczór talentów – opowiada Kerstin. – Występowała grupa artystyczna i pisarska, był też występ kabaretu. Na ścianach wisiały obrazy, ludzie czytali swoje wiersze. W pewnym momencie do mikrofonu podszedł jeden z wieloletnich mieszkańców. Wyjaśnił, że nie przygotował wiersza ani innego występu, chciał tylko powiedzieć, że Portland to jego pierwszy dom. Pierwsze miejsce, gdzie poczuł się jak w domu, i że jest bardzo wdzięczny wspólnocie, której jest częścią. Że jest dumny z tego, że ją współtworzy, i chciałby, żeby jego mama i tata mogli go teraz zobaczyć.
„Jedyny dom, jaki kiedykolwiek miał” – to zdanie opisuje historie wielu mieszkańców Downtown Eastside, dzielnicy „jednego z najlepszych miast do życia”2.
W zależności od mojego stanu umysłu praca jest dla mnie źródłem głębokiej satysfakcji lub straszliwej frustracji. Ludzie, z którymi mam do czynienia, często ulegają tej stronie swojej natury, która każe przedkładać doraźne, wywołane narkotykami pragnienia ponad swoje zdrowie i jakość życia. Muszę się też zmagać z własną niechęcią wobec nich. Choć bardzo się staram ich akceptować, bywają dni, gdy trudno mi powstrzymać się od surowych ocen i chciałbym, żeby się zmienili: nie byli tymi, kim są. Ta sprzeczność ma źródło we mnie, nie w moich pacjentach. To nie ich problem – chociaż, ze względu na oczywistą nierównowagę w naszych relacjach, zbyt łatwo może się nim stać.
Uzależnienie moich pacjentów sprawia, że każde spotkanie z lekarzem jest trudne. Gdzie znajdziesz ludzi w tak złym stanie zdrowia, tak bardzo niechcących o siebie zadbać czy choćby pozwolić, by zrobił to ktoś inny? Nakłonienie ich, żeby zgłosili się do szpitala, to prawdziwa sztuka. Weźmy na przykład Kaia, którego infekcja biodra może doprowadzić do trwałego kalectwa, albo Hobo, u którego zapalenie szpiku mostka może przeniknąć do płuc. Obaj są tak skupieni na kolejnej działce kokainy, heroiny czy metamfetaminy, że kwestia ratowania zdrowia wydaje im się zupełnie nieistotna. Wielu ma też głęboko zaszczepiony lęk przed autorytetami i brak zaufania do instytucji, czemu – znając ich historie – trudno się dziwić.
– Biorę, żeby nie czuć tych wszystkich pieprzonych uczuć, które czuję, kiedy nie biorę – powiedział mi, płacząc, Nick, czterdziestolatek uzależniony od heroiny i metamfetaminy.
– Bez narkotyków wpadam w depresję. – Ojciec wpoił obu synom przekonanie, że są „gówno warci”. Brat Nicka jako nastolatek popełnił samobójstwo, Nick przez całe życie jest narkomanem.
Większość z nas przeraża świat piekieł pełen bolesnych emocji. Narkomani boją się, że bez narkotyków utkną w nim na zawsze. Za pragnienie ucieczki płacą potworną cenę.
Betonowe korytarze i windę w hostelu Portland myje się bardzo często, czasem nawet kilka razy dziennie. Z ramion części mieszkańców, z powodu ciągłego kłucia, zawsze sączy się krew. Krwawią również rany, które pacjenci zadali sobie nawzajem, i te będące skutkiem autoagresji wywołanej paranoją po kokainie. Jeden z mężczyzn ciągle dłubie w swojej skórze, chcąc pozbyć się wyimaginowanych insektów.
Nie żeby w Downtown Eastside brakowało nam rzeczywistych plag. W ścianach hostelu i otaczających go zaśmieconych zaułkach mieszkają gryzonie. Robactwo zasiedla wiele łóżek, ubrań i ciał moich pacjentów: pluskwy, wszy, świerzb. Zdarza się, że ze spódnic i nogawek spodni w moim biurze wypadają karaluchy, by poszukiwać schronienia pod moim biurkiem. – Lubię mieć w pobliżu jedną lub dwie myszy – powiedział mi jeden z młodych mężczyzn. – Jedzą karaluchy i pluskwy. Ale całe mysie gniazdo w moim materacu to już przesada.
Robactwo, wrzody, krew i śmierć – plagi egipskie.
W Downtown Eastside anioł śmierci zabija z szokującą gorliwością. Marcia, trzydziestopięciolatka uzależniona od heroiny, wyprowadziła się z PHS i mieszkała w kamienicy przecznicę dalej. Pewnego ranka otrzymałem nagły telefon w sprawie podejrzenia przedawkowania. Znalazłem Marcię w łóżku, z szeroko otwartymi oczami, leżącą na plecach i już w stanie stężenia pośmiertnego. Jej ramiona były wyciągnięte, dłonie skierowane na zewnątrz w geście zatroskanego protestu, jakby chciała powiedzieć: „Nie! Przyszłaś po mnie za wcześnie, dużo za wcześnie!”. Plastikowe strzykawki pękały pod moimi stopami, gdy zbliżałem się do jej ciała. Rozszerzone źrenice Marcii i inne fizyczne objawy wskazywały jasno – zmarła nie z przedawkowania, ale z odstawienia heroiny. Stałem przez kilka chwil przy jej łóżku, próbując rozpoznać czarującą, choć zawsze roztargnioną istotę ludzką, którą znałem. Kiedy się odwróciłem, żeby wyjść, słychać już było wycie syren karetki.
Marcia była u mnie w dobrym humorze tydzień wcześniej. Potrzebowała pomocy w wypełnieniu dokumentów potrzebnych do ponownego uzyskania zasiłku. Widziałem ją wtedy po raz pierwszy od pół roku. Przez ten czas, co opowiedziała mi z nonszalancką rezygnacją, pomagała swojemu chłopakowi, Kyle’owi, przehulać sto trzydzieści tysięcy dolarów, które dostał w spadku – zadanie, w które bezinteresownie zaangażowało się jeszcze kilku uzależnionych znajomych. A jednak i tak umarła sama.
Inną ofiarą był Frank, samotnik uzależniony od heroiny, który niechętnie i dopiero gdy był już bardzo chory, wpuszczał kogokolwiek do swojej obskurnej nory w hostelu Regal.
– Nie ma bata, żebym umarł w szpitalu – obwieścił, kiedy było już jasne, że ponury żniwiarz AIDS puka do jego drzwi. Spieranie się z Frankiem zawsze było bezcelowe. W 2002 roku zmarł na wystrzępionym materacu, w swoim łóżku.
Frank miał subtelną duszę, której nie dało się ukryć nawet pod ciągłym zrzędzeniem i szorstkością. Chociaż nigdy nie opowiadał mi o tym, co przeszedł, wyraził to w Downtown Hellbound Train, wierszu, który napisał kilka miesięcy przed śmiercią. Jest to requiem dla niego samego i dla dziesiątek kobiet – narkomanek i ofiar handlem ludźmi, zamordowanych na niesławnej farmie świń Picktona pod Vancouver.
Pojechałem do miasta – do Hastings i Main Chciałem od bólu uwolnić się A udało mi się tylko załapać Na jazdę w jedną stronę Pociągiem do piekła
Na farmie niedaleko stąd
Kilka przyjaciółek straciło życie Niech ich dusze odpoczną od bólu Niech wreszcie wysiądą z pociągu do piekła
Chciałbym zaznać spokoju przed śmiercią
Tory są tak dobrze położone Każdy przeżywa swój własny koszmar Każdy z biletem na pociąg do piekła
Pociąg do piekła
Pociąg do piekła Bilet w jedną stronę na pociąg do piekła
Kiedy zajmowałem się medycyną paliatywną, czyli opieką nad osobami umierającymi, często miałem kontakt ze śmiercią. Tak naprawdę praca z uzależnionymi z tego środowiska to też opieka paliatywna. Nie oczekujemy od siebie, że kogoś wyleczymy, chcemy tylko złagodzić skutki uzależnienia i towarzyszące mu cierpienie oraz zmniejszyć siłę działań, jakimi prawo i społeczeństwo karzą narkomanów. Z wyjątkiem kilku szczęściarzy, którym uda się uciec z narkotykowej kolonii Downtown Eastside, większość moich pacjentów nie dożyje starości. Umrą z powodu powikłań HIV lub na zapalenie wątroby typu C, zapalenie opon mózgowych lub posocznicę wywołaną wielokrotnymi wkłuciami podczas wieloletniego brania kokainy. Niektórzy w stosunkowo młodym wieku zachorują na raka, z którym ich zestresowany i osłabiony układ odpornościowy nie będzie potrafił sobie poradzić. Na raka wątroby zmarła Stevie, której zawsze słodko-sardoniczny wyraz twarzy ukrył się pod głęboką żółtaczką. Albo którejś nocy coś źle zmieszają i umrą z przedawkowania, jak Angel w hostelu Sunrise czy – piętro wyżej – Trevor, który zawsze się uśmiechał, jakby nic mu nie przeszkadzało.
Pewnego ciemnego lutowego wieczoru Leona, pacjentka mieszkająca w pobliskim hostelu, obudziła się na łóżku polowym w swoim pokoju i zobaczyła, że jej osiemnastoletni syn Joey leży martwy. Zabrała go z ulicy i próbowała uchronić przed samym sobą. W południe, po całonocnym czuwaniu, zasnęła. Chłopak przedawkował po południu.
– Kiedy się obudziłam – wspominała – Joey leżał bez ruchu. Nikt nie musiał mi mówić. Przyjechała karetka i strażacy, ale było za późno. Moje dziecko nie żyje. – Jej smutek nie ma granic, a poczucie winy końca.
Jedyną stałą w Portland Clinic jest ból. Uniwersytety medyczne uczą, że są trzy objawy wskazujące na infekcję, po łacinie: calor, rubror i dolor – gorąco, zaczerwienienie i ból. Skóra, kończyny lub narządy moich pacjentów są często zaognione i na to, chociaż na chwilę, mogę coś poradzić. Ale jak pomóc duszy dręczonej bólem wywołanym najpierw przez przeżycia z dzieciństwa, zbyt straszne, by w nie uwierzyć, a później, z mechaniczną powtarzalnością, przez samych cierpiących? I jak ich pocieszyć, gdy ich cierpienie pogłębia każdego dnia społeczny ostracyzm – to, co naukowiec i pisarz Elliott Leyton określił jako „mdłe, rasistowskie, seksistowskie i klasowe uprzedzenia zakorzenione w kanadyjskim społeczeństwie: zinstytucjonalizowaną pogardę wobec biednych, zmuszanych do prostytucji, uzależnionych od narkotyków i alkoholu, i wobec rdzennej ludności”*1. Tutaj, w Downtown Eastside, ból wyciąga ręce, żebrząc o pieniądze na narkotyki. Patrzy z zimnych i twardych lub pełnych uległości i wstydu oczu. Przymila się lub krzyczy. Za każdym spojrzeniem, każdym słowem, każdym gwałtownym działaniem i gestem kryje się historia udręki i degradacji, opowieść, do której każdego dnia dopisany zostaje nowy rozdział, a zakończenie nie będzie szczęśliwe.
Jadąc do domu, słuchamy z Danielem radia CBC, które nadaje swój beztroski popołudniowy koktajl klasyki i jazzu. Wstrząśnięty nieprzystawalnością tych dźwięków do targanego nieszczęściami świata, który właśnie opuściłem, przypominam sobie pierwszego pacjenta, z jakim miałem tego dnia do czynienia.
Madeleine siedzi zgarbiona, z łokciami opartymi na udach, a jej wychudzone, żylaste ciało drży od płaczu. Łapie się za głowę, od czasu do czasu zaciska pięści i rytmicznie uderza się w skronie. Jej proste brązowe włosy opadają na twarz, zasłaniając oczy i policzki. Ma opuchniętą i posiniaczoną dolną wargę, z niewielkiej rany płynie krew. Jej gruby, chłopięcy głos ochrypł z wściekłości i bólu. – Znowu mnie wydymali – płacze. – Zawsze jestem najgorszą frajerką. Skąd wiedzą, że mogą mi to robić za każdym razem? – Krztusi się od łez. Jest jak dziecko, które opowiada swoją historię, prosi o współczucie i błaga o pomoc.
Jej opowieść to wariacja na często spotykany w Downtown Eastside temat: narkomani wykorzystujący się nawzajem. Trzy kobiety dobrze znane Madelaine dały jej banknot studolarowy. Umówiły się, że Madeleine kupi dwanaście działek cracku od kogoś, kogo nazywa Meksykańcem. Jedną zachowa dla siebie, resztę odda kobietom, które część sprzedadzą. – Gliny nie mogą zobaczyć, że kupujemy aż tyle – tłumaczą jej. Transakcja dochodzi do skutku, pieniądze zostają wymienione na kokainę. Dziesięć minut późnej „ten wielki Meksykaniec” dopada Madeleine. – Łapie mnie za włosy, przewraca na ziemię i strzela pięścią w twarz. – Studolarówka była fałszywa. – Wrobiły mnie. „Och, Maddie, kochana, przyjaciółko”. Nie miałam pojęcia, że to była podrobiona stówa.
Moi klienci często wspominają o Meksykańcu, ale to postać niewidzialna, mityczna figura, którą znam tylko ze słyszenia. Na rogach ulicy wokół hostelu Portland często stoją młodzi mężczyźni o ciemnej karnacji wyglądający na przybyszy z Ameryki Środkowej, w czapkach z daszkiem nasuniętych na oczy. Kiedy przechodzę obok, zachęcają szeptem, choć na mojej szyi wisi stetoskop: zwała, bomba, gruda? (Zwała i bomba oznaczają w narkomańskim slangu kokainę, która jest stymulantem, i heroinę, która uspokaja. Kryształ to metamfetamina). – Ej, nie widzisz, że to lekarz – syknie ktoś czasami. Meksykaniec może być jednym z nich, albo po prostu określeniem używanym na wszystkich.
Nie wiem, kim jest ani co sprowadziło go do Skid Row w Vancouver, gdzie sprzedaje kokainę i wymierza ciosy wychudzonym kobietom, które – żeby mu zapłacić – kradną, handlują, oszukują lub oferują tani seks oralny. Gdzie się urodził? Jaka wojna lub bieda zmusiła jego rodziców do opuszczenia slumsów czy górskiej wioski i rozpoczęcia życia tak daleko od równika? Bieda w Hondurasie, walki w Gwatemali, szwadrony śmierci w Salwadorze? Jak stał się Meksykańcem, złoczyńcą z historii opowiedzianej przez chudą, zrozpaczoną kobietę w moim gabinecie, która krztusząc się łzami, tłumaczy, skąd ma siniaki, i prosi, żebym nie miał jej za złe, że w zeszłym tygodniu nie przyszła po swoją dawkę metadonu.
– Od siedmiu dni nie piłam soku. – (Sok to slangowe określenie metadonu, który rozpuszcza się w pomarańczowym soku firmy Tang). – I nie będę prosić o pomoc nikogo na ulicy, bo jeżeli ci pomogą, masz dług do końca życia. Nawet jeżeli im oddasz, nadal uważają, że jesteś winien. „Idzie Maddie, możemy ją przycisnąć, wszystko nam da”. Wiedzą, że nie będę walczyć. Bo gdybym zaczęła, tobym zabiła którąś z tych suk. Nie chcę zgnić w więzieniu z powodu jakiejś pizdy, z którą nigdy nie powinnam gadać. To się tak skończy. Też mam swoje granice.
Daję jej receptę na metadon i zapraszam, żeby przyszła jeszcze raz, jak już go zażyje. Madeleine mówi, że przyjdzie, ale już jej dziś nie zobaczę. Potrzeba następnej dawki będzie silniejsza.
Kolejnym klientem był Stan, należący do rdzennej ludności czterdziestopięcioletni mężczyzna, który niedawno wyszedł z więzienia. On też potrzebował recepty na metadon. Przez osiemnaście miesięcy odsiadki przytył, co trochę złagodziło poczucie zagrożenia, jakie wywierały jego wzrost, muskularna budowa, błyszczące ciemne oczy, włosy Apaczów i wąsy Fu Manchu. A może po prostu trochę się rozluźnił, bo przez cały ten czas nie brał kokainy. Przez okno przygląda się rozgrywającej się przed wojskowym domem towarowym scenie, w której bierze udział kilku narkomanów. Dużo gestykulują i bez wyraźnego celu chodzą w tę i z powrotem. – Popatrz na nich, doktorze – mówi. – Utknęli tu. Nie wydostaną się dalej niż na Victory Square z lewej i Fraser Street z prawej. Nigdy się nie wydostaną. Chcę się stąd ruszyć, nie chcę już tu marnować życia. To i tak bez sensu. Spójrz na mnie, nie mam nawet skarpetek. – Stan pokazuje na swoje mocno zniszczone buty do biegania i luźne czerwone dresy ze ściągaczami powyżej kostek. – Wsiadam w tym stroju do autobusu i wszyscy wiedzą. Odsuwają się. Niektórzy się gapią, większość stara się nie patrzeć w moją stronę. Wie pan, jakie to uczucie? Jakbym był kosmitą. Czuję się dobrze tylko tutaj, nic dziwnego, że wszyscy tu zostają.
Kiedy dziesięć dni później przychodzi po kolejną receptę, nadal mieszka na ulicy. Jest typowy marcowy dzień w Vancouver: szaro, mokro i zimno. – Nie chcesz wiedzieć, gdzie wczoraj spałem, doktorze – mówi.
To tak, jakby obszar kilku przecznic wokół Main i Hastings zamykał niewidzialny płot z drutu kolczastego. Świat na zewnątrz istnieje, ale jest dla narkomanów niedostępny. Boi się ich i odrzuca, a oni nie rozumieją jego reguł i nie potrafią w nim żyć.
Przypomina mi się opowieść o zbiegu z Gułagu, który dobrowolnie do niego powrócił po kilku dniach głodowania na wolności. „Nie dla nas wolność – stwierdził, opowiadając o swojej ucieczce innym więźniom. – My jesteśmy przykuci do obozu na całe życie, chociaż nie nosimy łańcuchów. Możemy próbować błądzić, ale w końcu wracamy”*2.
Stan jest przedstawicielem najbardziej schorowanej, potrzebującej i opuszczonej społeczności. Całe życie byli ignorowani i porzucani, więc nigdy nie nauczyli się zajmować sobą. Skąd się bierze potrzeba pracowania dla tych społeczności? W moim przypadku sięga okresu niemowlęctwa żydowskiego dziecka w okupowanym przez nazistów Budapeszcie, w roku 1944. Dorastałem w świadomości tego, jak straszne i trudne może być życie niektórych ludzi – bez żadnej ich winy.
Jednak jeżeli przyczyn mojego współczucia dla pacjentów należy szukać w dzieciństwie, tam też znajdują się korzenie pogardy, niechęci i potrzeby osądzania, które czasem budzą we mnie dokładnie te same zniewolone przez cierpienie osoby. Później opowiem o tym, jak przeżycia z dzieciństwa wpłynęły na moją własną skłonność do uzależnień. W głębi duszy niewiele różnię się od moich pacjentów i czasem trudno mi znieść świadomość, jak mała jest psychologiczna różnica między nami i że tylko dzięki niebiańskiej łasce znalazłem się w innym miejscu.
Po raz pierwszy pracowałem jako lekarz zatrudniony na pełnym etacie właśnie w Downtown Eastside. Choć trwało to zaledwie sześć miesięcy, zostawiło we mnie ślad i wiedziałem, że kiedyś tam wrócę. Kiedy dwadzieścia lat później pojawiła się szansa, by zostać lekarzem w starym Portland, chętnie z niej skorzystałem: szukałem wtedy właśnie takiego połączenia wyzwania i działania dającego poczucie sensu. Prawie bez wahania porzuciłem praktykę lekarza rodzinnego na rzecz pełnego karaluchów hostelu.
Co każe mi tu być? Głos, który wzywa nas do tej pracy, nadaje na tych samych falach, jakie słyszą nasi umęczeni, wyczerpani, dysfunkcyjni podopieczni. Z tą oczywistą różnicą, że my codziennie wracamy do położonych na zewnątrz domów, spraw i związków, a nasi uzależnieni klienci są uwięzieni w miejskim gułagu.
Niektórzy ludzie zbliżają się do cierpienia w nadziei, że pomoże im to uleczyć własny ból. Inni ofiarowują się, bo ich pełne współczucia serca wiedzą, że to właśnie tutaj miłość jest najbardziej potrzebna. Są też tacy, których przywodzi ciekawość: ta praca to wieczne wyzwanie. Są też osoby o niskim poczuciu własnej wartości, którym praca z ludźmi bezradnymi dobrze robi na ego. I osoby uwiedzione magnetyczną siłą uzależnienia, które nie poradziły sobie z własnymi skłonnościami do uzależnień albo nawet ich nie rozpoznały. Sądzę, że u większości z nas, lekarzy, pielęgniarek i innych zaangażowanych w pomaganie specjalistów pracujących w Downtown Eastside, te różne motywacje występują jednocześnie.
Liz Evans miała dwadzieścia sześć lat, kiedy zaczęła pracować w tej okolicy. – Byłam zupełnie przytłoczona – wspomina. – Wydawało mi się, że jako pielęgniarka mam wiedzę, którą mogę się podzielić. I chociaż rzeczywiście tak było, bardzo szybko się zorientowałam, że tak naprawdę niewiele mogę pomóc: nie byłam w stanie uwolnić ludzi od bólu i smutku. Jedyne, co mogłam zrobić, to towarzyszyć im jako drugi człowiek i pokrewna dusza. Pewna kobieta, nazwijmy ją Julie, od siódmego roku życia mieszkała z rodziną zastępczą, która trzymała ją zamkniętą w pokoju, biła i zmuszała do jedzenia wyłącznie płynnych pokarmów. Na szyi ma bliznę po ranie, którą zadała sobie nożem, gdy miała szesnaście lat. Od tamtego czasu stale jest na środkach przeciwbólowych, alkoholu, kokainie i heroinie i pracuje jako prostytutka. Którejś nocy po tym, jak została zgwałcona, przyszła do mnie, usiadła mi na kolanach i rozpłakała się. Powiedziała, że to wszystko jej wina, że jest złą osobą i nie zasługuje na nic dobrego. Z trudem oddychała. Kołysałam ją i marzyłam o tym, by móc zrobić cokolwiek, co ulżyłoby jej cierpieniu. To było dla mnie zbyt wiele. – Liz zrozumiała, że w bólu Julie było coś, co uruchomiło ból w niej samej. – To doświadczenie pokazało mi, że musimy sprawić, żeby nasze własne problemy nie stały się dla nas przeszkodą.
– Dlaczego wciąż tu jestem? – zastanawia się Kerstin Stuerzbecher. – Na początku chciałam pomóc. A teraz… nadal chcę pomagać, ale jakoś inaczej. Znam własne ograniczenia. Wiem, czego nie mogę zrobić. Mogę tu być i stawać po stronie ludzi na różnych etapach życia i pozwalać im być tym, kim są. Jako społeczeństwo mamy obowiązek (…) wspierać ludzi takich, jacy są, i szanować ich. Dlatego ciągle tu jestem.
W tym równaniu jest jeszcze jeden element widoczny dla wielu ludzi pracujących w Downtown Eastside. To autentyczność, wolność od przepełniającej życie społeczne gry, bezpretensjonalność – rzeczywistość ludzi, którzy nie są w stanie udawać, że są kimś innym, niż są.
Jasne, ci ludzie kłamią, oszukują i manipulują, ale czy na swój sposób nie robimy tego wszyscy? Jednak w przeciwieństwie do nas, oni nie udają, że są uczciwi. Są szczerzy w swojej niezgodzie na wzięcie odpowiedzialności, w odrzuceniu społecznych oczekiwań i w zgodzie na to, że przez uzależnienie stracili wszystko. Choć jak na standardy zwykłego świata to niezbyt wiele, w oszustwach narkomanów tkwi rdzeń paradoksalnej uczciwości. – Czego się pan spodziewa, doktorze? Jestem przecież narkomanem – powiedział mi kiedyś bardzo chudy czterdziestosiedmioletni mężczyzna z lekko drwiącym i zupełnie rozbrajającym uśmiechem, kiedy nie udało mu się wyłudzić recepty na morfinę. Jest coś fascynującego w tej odważnej, bezwstydnej pseudoautentyczności. Kto z nas w skrytości nie chciałby być tak bezczelnie niefrasobliwy wobec własnych wad?
– Tutaj możesz mieć naprawdę szczere interakcje z ludźmi – mówi Kim Markel, pielęgniarka z Portland Clinic. – Tutaj mogę być sobą. To dla mnie bardzo cenne. W szpitalach i innych ośrodkach zawsze trzeba dostosować się do reguł. Ponieważ praca tutaj jest tak różnorodna, a ludzie, z którymi pracujemy, mają bardzo podstawowe potrzeby i już nic do ukrycia, mogę być szczera w tym, co robię. W pracy i poza pracą zachowuję się prawie tak samo.
W pełnym niepokoju świecie rozdrażnionych narkomanów nieustannie szukających lub próbujących wyłudzić kolejną dawkę, częste są też chwile prawdziwego człowieczeństwa i wzajemnego wsparcia. – Widzę wokół siebie bardzo dużo ciepła – mówi Kim. – Choć jest mnóstwo przemocy, wiele osób troszczy się o siebie nawzajem – dodaje Bethany Jeal, pielęgniarka w Insite, pierwszym w Ameryce ośrodku, gdzie narkomani mogą bezpiecznie zażyć działkę. Insite znajduje się na Hastings, dwie przecznice od hostelu Portland. – Dzielą się jedzeniem, ubraniami i kosmetykami: wszystkim, co mają. Ludzie opiekują się sobą w chorobie, z troską i współczuciem donoszą o stanie zdrowia swoich przyjaciół i często dbają o innych znacznie lepiej niż o samych siebie.
– Ja nie znam swoich sąsiadów – mówi Kerstin. – Ledwie ich rozpoznaję, a już na pewno nie wiem, jak się nazywają. Tu jest zupełnie inaczej. Tutaj ludzie się znają, co ma swoje wady i zalety. Wściekają się na siebie i walczą ze sobą, ale też podzielą się ze sobą ostatnim groszem. Ludzie, którzy tu mieszkają, są nieokiełznani, dlatego często wychodzi z nich skłonność do przemocy, co się nam nie podoba, a co tak często podchwytują media. Ale to nieokiełznanie wydobywa też nieokiełznaną radość, radość aż do łez z powodu pięknego kwiatka, którego ja nawet nie zauważyłam, a ktoś, kto mieszka w jednoosobowym pokoju w hostelu Washington, zauważył, bo jest tu codziennie. To jego świat i dostrzega w nim inne szczegóły niż ja. Nie brakuje tu też poczucia humoru. Kiedy robię obchód między hostelami w Hastings, często słyszę, jak ludzie przekomarzają się, poklepują po plecach i śmieją ochryple.
– Doktorze, doktorze, sprzedaj mi newsa – dochodzi mnie jazzujący głos spod hostelu Washington. – Potrzebujesz szota rytmu i bluesa – odśpiewuję, nie odwracając się. Moim partnerem w tej dobrze przećwiczonej wymianie jest Wayne, mocno opalony facet z długimi brudnymi blond włosami i rękami Schwarzeneggera pokrytymi tatuażami od nadgarstków po bicepsy.
Na skrzyżowaniu czekam na zmianę świateł z Laurą, czterdziestoparoletnią rdzenną Kanadyjką, u której ani ciężkie życie, ani uzależnienie od narkotyków i alkoholu, ani HIV nie zdołały stępić szelmowskiego poczucia humoru. Kiedy czerwona dłoń na sygnalizacji zmienia się w małego idącego ludzika, Laura mówi: – Biały człowiek każe iść. Idziemy obok siebie jeszcze przez chwilę, Laura cały czas śmieje się ze swojego dowcipu. Ja zresztą też.
Żarty to tutaj najczęściej bezwzględne naśmiewanie się z samych siebie. – Kiedyś wyciskałem na ławeczce dwieście funtów, doktorze – powiedział mi wychudzony, pomarszczony, umierający na AIDS Tony w czasie jednej ze swoich ostatnich wizyt. – Teraz nie podniósłbym własnego fiuta.
Kiedy uzależnieni pacjenci na mnie patrzą, chcą widzieć prawdziwego mnie. Są pod tym względem podobni do dzieci: tytuły, osiągnięcia i referencje nie robią na nich wrażenia. Ich troski są zbyt pilne. Jeżeli mnie polubią i docenią moją pracę – i tylko wtedy – okażą też dumę, że ich doktor to ktoś, kto pisze książki i czasem udziela wywiadów w telewizji. Jedyne, co ma dla nich znaczenie, to czy jestem obecny jako człowiek. Potrafią bezbłędnie ocenić, czy danego dnia jestem na tyle z nimi, żeby ich wysłuchać jako ludzi, których uczucia, nadzieje i aspiracje są równie istotne, jak moje własne. Czują, czy jestem szczerze zaangażowany w ich sprawy, czy raczej chcę mieć ich z głowy. Ponieważ nie umieją w ten sposób sami o siebie zadbać, są niezwykle uważni na to, czy potrafią to osoby, które mają im pomóc.
Praca w atmosferze tak innej niż ta, która zwykle panuje w pracy, atmosferze, w której najważniejsza jest autentyczność, daje dużo siły. Większość z nas, choć nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, pragnie autentyczności, prawdy wykraczającej poza odgrywane role, etykiety i starannie wypracowane persony. Pełne problemów, chorób i przestępczości Downtown Eastside oferuje też świeży powiew prawdy, nawet jeżeli jest to naga prawda desperacji. Stawia przed nami lustro, w którym wszyscy – zarówno jako jednostki, jak i jako społeczeństwo – możemy się rozpoznać. Strach, ból i tęsknota, które widzimy, to nasz własny strach i ból, nasza własna tęsknota. Tak samo jak nasze są piękno i współczucie, których jesteśmy tu świadkami, a także odwaga i wielka determinacja w przezwyciężaniu cierpienia.
Crack – forma kokainy; ma postać płatków, kuleczek lub kryształków używanych do palenia w specjalnych szklanych fajkach (przyp. red.). [wróć]
Vancouver często opisywane jest w ten sposób w prasie na całym świecie, ostatnio w „New York Timesie”, 8 lipca 2007 (wszystkie przypisy dolne, chyba że podano inaczej, pochodzą od autora). [wróć]
Rozdział 2
Nigdzie indziej skutki smutnego życia nie zapisują się tak wyraźnie, jak w ludzkim ciele.
Naguib Mahfouz, Palace of Desire
W kaplicy pogrzebowej East Hastings starszy ksiądz odprawia ceremonię pożegnalną dla Sharon. – Była żywiołowa i radosna. „Oto jestem! Sha-an-na”, ogłaszała, wpadając do pokoju. Każdy, kto na nią patrzył, cieszył się życiem.
W raczej pustej kaplicy oprócz rodziny znajduje się niewielu żałobników. Jest kilku pracowników Portland, jego pięciu albo sześciu mieszkańców i jeszcze kilka osób, których nie znam.
Słyszałem, że w młodości Sharon była piękna jak modelka. Sześć lat temu, kiedy ją poznałem, wciąż można było dostrzec ślady tej urody pomimo coraz bledszej skóry, zapadniętych policzków i brakujących zębów. W ostatnich latach Sharon często cierpiała z powodu bólu. Na lewej goleni miała dwie otwarte rany powstałe w wyniku wywołanych wkłuciami infekcji bakteryjnych. Nawracająca infekcja powodowała złuszczanie się kolejnych przeszczepów, aż wreszcie chirurdzy plastyczni ze Szpitala św. Pawła uznali dalsze interwencje za bezcelowe. W stale opuchniętym lewym kolanie pojawiał się i znikał ropień kości. Tego zapalenia kości i szpiku nigdy nie udało się wyleczyć, bo Sharon nie była w stanie poddać się trwającej od sześciu do ośmiu tygodni hospitalizacji, koniecznej do zastosowania kuracji antybiotykowej, nawet wtedy, kiedy wydawało się, że jedyną alternatywą jest amputacja. Niezdolna do dźwigania własnego ciężaru, Sharon w wieku około trzydziestu lat musiała poruszać się na wózku inwalidzkim. Pędziła chodnikami Hastings z zadziwiającą prędkością, wykorzystując swoje silne ramiona i prawą nogę, żeby się rozpędzać.
Ksiądz taktownie unika mówienia o bólu Sharon i uzależnieniu, które zawiodło ją do Downtown Eastside, i oddaje cześć jej witalności.
– Wybacz nam, Panie, bo nie umiemy doceniać (…). Życie jest wieczne, miłość jest nieśmiertelna (…). Z każdej przemijającej radości powstaje coś pięknego (…). – intonuje. Na początku słyszę tylko litanię pogrzebowych klisz i jestem zirytowany. Wkrótce jednak czuję się pocieszony. Zaczynam rozumieć, że w obliczu przedwczesnej śmierci nie istnieją klisze.
– Na zawsze Sharon, jej głos, jej dusza (…). Za wieczny pokój, nieśmiertelny pokój…
Niosącym otuchę słowom księdza towarzyszy cichy płacz kobiet. Ksiądz zamyka modlitewnik i rozgląda się poważnie po kaplicy. Kiedy schodzi z ambony, rozlega się muzyka: Andrea Bocelli śpiewa sentymentalną włoską arię. Żałobnicy mogą pożegnać Sharon, której ciało leży w otwartej trumnie u stóp ołtarza. Po kolei podchodzą, pochylają głowy, a potem składają kondolencje rodzinie. Beverly, której twarz szpecą wywołane braniem kokainy zaczerwienienia, podchodzi do trumny. Podtrzymuje wspierającą się o chodzik Penny. Były bliskimi przyjaciółkami Sharon. Tom, którego alkoholowe wrzaski co wieczór rozlegają się w Hastings, wystroił się w najlepsze ubrania. W białej koszuli i krawacie – zupełnie trzeźwy i ponury – w modlitewnym skupieniu nachyla się nad ozdobioną kwiatami trumną i żegna się.
Biała od pudru twarz Sharon ma naiwny, niepewny wyraz, rumiane usta są zamknięte i lekko krzywe. Mam wrażenie, że ten nieco zamroczony dziecięcy wygląd prawdopodobnie lepiej oddaje wewnętrzny świat Sharon niż głośna, nieokrzesana postać, którą znałem ze swojego gabinetu.
Ciało Sharon znaleziono w jej łóżku w kwietniowy poranek. Leżała na boku, wyglądała jak we śnie, ręce i nogi ułożone spokojnie, niewykręcone bólem i cierpieniem. Mogliśmy tylko spekulować na temat przyczyny śmierci, ale przedawkowanie wydawało się prawdopodobną hipotezą. Choć od dawna miała HIV i jej poziom odporności był bardzo niski, Sharon nie była chora. Wiedzieliśmy, że od wyjścia z ośrodka odwykowego intensywnie zażywała heroinę. W jej pokoju nie było żadnych akcesoriów związanych z narkotykami. To, co ją zabiło, wzięła prawdopodobnie w mieszkaniu sąsiada, a potem wróciła do siebie.
Nieudana próba odwyku zasmuciła wszystkich, którzy się o nią troszczyli. Wydawało się, że tak dobrze jej idzie. – Kolejne cztery tygodnie bez działki, Maté – obwieszczała dumnie w comiesięcznym raporcie telefonicznym. – Czy może mi pan przysłać receptę na metadon? Nie chcę po nią przychodzić, będzie mnie tylko kusić, żeby znowu wziąć.
Pracownicy odwiedzający ją w ośrodku mówili, że była pełna życia, w dobrym humorze, radosna i optymistyczna. Pomimo powrotu do heroiny jej śmierć była szokiem i nawet teraz, patrząc na jej ciało, trudno tę śmierć zaakceptować. Żywotność, radość i niepohamowana energia Sharon były ważną częścią naszego życia. Po uprzejmych i uroczystych słowach księdza powinna była wstać i wyjść razem z nami.
Po ceremonii żałobnicy przez chwilę jeszcze kręcili się po parkingu, zanim się rozeszli – każdy w swoją stronę. Jest bardzo jasno i słonecznie, to pierwszy w tym roku wiosenny dzień w Vancouver. Witam się z Gail, rdzenną Kanadyjką, która dzielnie zbliża się do końca trzeciego miesiąca bez kokainy. – Osiemdziesiąt siedem dni – uśmiecha się do mnie. – Nie mogę w to uwierzyć. Nie jest to tylko zasługa jej silnej woli. Dwa lata wcześniej Gail trafiła do szpitala z powodu groźnej infekcji jamy brzusznej. Żeby zapobiec zapaleniu jelit, konieczna była kolostomia. Poprzecinane odcinki jelita powinny być ponownie połączone chirurgicznie już dawno, ale do zabiegu nigdy nie doszło, ponieważ dożylne zażywanie kokainy przez Gail zagrażało jego powodzeniu. Pierwszy chirurg odmówił dalszego zajmowania się Gail. – Rezerwowałem salę operacyjną za darmo co najmniej trzy razy – powiedział mi. – Nie zamierzam znowu ryzykować. – Trudno się było z nim spierać. Nowy specjalista niechętnie zgodził się przeprowadzić operację, ale zrobił to tylko pod warunkiem, że Gail nie będzie brać kokainy. Wiedziała, że jeżeli nie skorzysta z tej ostatniej szansy, już do końca życia będzie oddawać kał do plastikowego pojemnika przyklejonego taśmą do brzucha. Torbę, czego najbardziej nienawidziła, trzeba zmieniać czasami nawet kilka razy dziennie.
– Jak się masz, doktorze – mówi zawsze uprzejmy Tom, lekko łapiąc mnie za ramię.
– Miło cię widzieć. Jesteś dobrym człowiekiem. – Dzięki – odpowiadam. – Ty też. Wciąż podtrzymywana przez swoją potężną przyjaciółkę Beverly, chuda Penny prostuje się. Prawą ręką opiera się na chodziku, lewą osłania oczy przed południowym słońcem. Penny dopiero niedawno zakończyła sześciomiesięczny cykl dożylnych antybiotyków przepisanych na infekcję kręgosłupa, która zgarbiła jej plecy i osłabiła nogi. – Nigdy nie spodziewałam się, że Sharon umrze przede mną – mówi. – Zeszłego lata w szpitalu naprawdę sądziłam, że to już koniec. – Byłaś tak blisko, że nawet ja się przestraszyłem – odpowiadam. Oboje się śmiejemy.
Przyglądam się tej małej grupce istot ludzkich, które zebrały się na pogrzebie towarzyszki, zmarłej w wieku trzydziestu lat. Jak wielka jest siła uzależnienia, myślę, skoro pomimo chorób, bólu i cierpienia psychicznego nie mogą się wyzwolić z jego śmiertelnego uścisku. – W nazistowskich obozach pracy, jeżeli jednego więźnia złapano na paleniu papierosa, zabijano wszystkich mieszkańców baraku – powiedział mi kiedyś Ralph, jeden z pacjentów. – Za jednego papierosa! A jednak ludzie nie pozwalali sobie odebrać radości, chęci życia i przyjemności, jaką dawały niektóre substancje, takie jak alkohol, nikotyna, czy co tam jeszcze. Nie wiem, ile w tym historycznej prawdy, ale jako kronikarz własnego uzależnienia i losów innych narkomanów z ulic Hastings Ralph dotknął samego sedna: ludzie są w stanie poświęcić życie, żeby uczynić daną chwilę znośną. Nic nie może przerwać ich nałogu – ani choroba, ani utrata miłości i bliskich, ani wyzucie z dóbr doczesnych i godności, ani nawet strach przed umieraniem. Pragnienie jest najsilniejsze.
Jak zrozumieć śmiertelny uścisk uzależnienia? Dlaczego Penny daje sobie w żyłę pomimo ropnia kręgosłupa, który prawie spowodował paraplegię? Czemu Beverly nie przestaje brać kokainy pomimo HIV, wrzodów, które wciąż musiałem osuszać, i nawracających infekcji stawów, przez które lądowała w szpitalu? Co kazało Sharon wrócić do Downtown Eastside i nałogu po sześciu miesiącach odwyku? Dlaczego przestała myśleć o HIV i żółtaczce, o infekcji kości i chronicznym, palącym, przeszywającym bólu odsłoniętych zakończeń nerwowych?
Jak piękny byłby świat, gdyby rację mieli wyznawcy prostego poglądu, że przykre konsekwencje wystarczą za nauczkę. Otwarcie kolejnego fast foodu kończyłoby się bankructwem, w naszych domach nie byłoby telewizorów, a hostel Portland mógłby stać się lukratywnym biznesem: na przykład silącym się na śródziemnomorskość luksusowym apartamentowcem dla miejskich yuppie, podobnym do budowanych właśnie w okolicy hoteli Firenze i España.
Na poziomie fizjologicznym uzależnienie od narkotyków jest wynikiem wywołanego przez substancję zaburzenia chemii mózgu, choć (o czym będę pisał później) zaburzenie to pojawia się, zanim jeszcze rozpocznie się zażywanie substancji zmieniających świadomość. Jednak ludzi nie da się zredukować do biochemii ich mózgów, a nawet – jeżeli byłoby to możliwe – ludzki mózg na poziomie fizjologicznym kształtuje się również pod wpływem doświadczeń i emocji. Osoby uzależnione dobrze o tym wiedzą. Choć łatwo mogłyby uznać, że za ich pęd ku autodestrukcji odpowiadają procesy chemiczne w ich mózgach, niewiele z nich to robi. Rzadko przyjmują wąskie medyczne rozumienie uzależnienia jako choroby pomimo jego niewątpliwej wartości.
Na czym polega śmiertelnie niebezpieczna atrakcyjność narkotycznego doświadczenia? Zadałem to pytanie wielu moim klientom z Portland Clinic. – Masz tę biedną, opuchniętą, owrzodzoną nogę i czerwoną, gorącą, bolącą stopę – mówię do Hala, przyjaznego, skorego do żartów mężczyzny po czterdziestce, jednego z moich nielicznych pacjentów płci męskiej bez kryminalnej przeszłości. – Żeby dostać antybiotyki dożylne, musisz codziennie stawiać się na pogotowiu. Masz HIV. Ale nie odpuszczasz wstrzykiwania sobie speeda1. Jak myślisz dlaczego?
– Nie wiem – odpowiada Hal, a jego bezzębne dziąsła tłumią słowa. – Zapytaj kogokolwiek… choćby mnie, czemu zażywa coś, co sprawia, że przez pięć minut się ślinisz, wyglądasz jak zjebany, coś, co zaburza ci fale w mózgu tak, że nie możesz jasno myśleć ani normalnie mówić, a potem znowu masz na to ochotę. – I dostajesz wrzodów na nodze – podpowiadam uprzejmie. – Tak, wrzody. Pytasz dlaczego. Naprawdę nie wiem.
W marcu 2005 roku prowadziłem podobną rozmowę z Allanem. Allan jest około czterdziestki i również ma wirusa HIV. Kilka dni wcześniej wylądował w szpitalu Vancouver z powodu ostrego bólu w klatce piersiowej. Powiedziano mu, że to zapalenie wsierdzia, infekcja zastawek serca. Zamiast dać się przyjąć do szpitala, Allan zgłosił się po drugą opinię do Szpitala św. Pawła, gdzie powiedziano mu, że wszystko jest w porządku. Teraz, żeby zasięgnąć trzeciej opinii, przyszedł do mojego gabinetu.
W trakcie badania widzę, że chociaż nie jest chory, jest w fatalnej formie. – Co powinienem zrobić, doktorze? – pyta, rozkładając ramiona w geście bezradności. – Okej – mówię, patrząc w jego kartę. – Twój ojciec zmarł na serce. Twój brat zmarł na serce. Dużo palisz. Miałeś zapalenie wsierdzia wywołane dożylnym zażywaniem narkotyków. Leczę cię na niewydolność serca, nawet teraz masz opuchnięte nogi, bo serce nie daje rady. Bierzesz silne leki na HIV, a z powodu żółtaczki twoja wątroba ledwie zipie. Ale ciągle bierzesz. I pytasz mnie, co masz robić. Powiedz mi, co tu nie gra?
– Miałem nadzieję, że to powiesz, doktorze – mówi Allan. – Powiedz mi, że jestem pierdolonym debilem. Inaczej nie zrozumiem.
– Dobra – zgadzam się. – Jesteś pierdolonym debilem.
– Dzięki, doktorze.
– Kłopot polega na tym, że nie jesteś pierdolonym debilem. Jesteś uzależniony. Co to tak naprawdę znaczy?
Cztery miesiące później, o północy, Allan umierał, zimny i siny, na podłodze w swoim pokoju w jednym z pobliskich hosteli. Podobno wstrzykiwał sobie metadon, który został skradziony podczas włamania do jednej z aptek, a następnie zmieszał go z metamfetaminą, czy czymś tam jeszcze. Według policji to małe niezależne narkotykowe przedsiębiorstwo zabiło co najmniej osiem osób.
– Nie boję się umierania – powiedział mi jeden z klientów. – Czasem dużo bardziej boję się życia.
To strach przed życiem, jakie znają, sprawia, że wielu moich pacjentów nie przestaje brać. – Kiedy jestem na haju, nic mnie nie obchodzi. Nie mam żadnych problemów – powiedział jeden z nich, wyrażając uczucie znane wielu osobom uzależnionym. – Po prostu zapominam – powiedziała Dora, zatwardziała kokainistka. – Zapominam o problemach. Wszystko wydaje się trochę mniej beznadziejne, niż jest, aż do następnego ranka, kiedy jest jeszcze gorsze… Latem 2006 roku Dora wyprowadziła się z Portland z powrotem na ulicę, gdzie ciągle próbowała zdobyć towar. W styczniu zmarła z powodu licznych ropni mózgu2 na oddziale intensywnej terapii Szpitala św. Pawła.
Alvin jest po pięćdziesiątce, jest tęgi, ma szerokie ramiona, kiedyś pracował jako kierowca tira. Zażywa metadon jako lek na uzależnienie od heroiny, ostatnio zaczął zażywać więcej metamfetaminy. – Przez pierwszą połowę dnia chce mi się od tego rzygać – mówi – ale po ośmiu albo dziewięciu chmurach z lufy… Jak się czuję? Przede wszystkim jak kompletny idiota, sam nie wiem, chyba chodzi o ten rytuał.
– Pozwól, że powtórzę – odpowiadam. – Wydajesz tysiąc dolarów miesięcznie, żeby zaznać rozkoszy mdłości i czucia się jak idiota? Dobrze cię zrozumiałem? Allan się śmieje. – Rzygam tylko za pierwszym razem w ciągu dnia. Przez jakieś trzy do pięciu minut jestem na haju, a potem pytam sam siebie, po co to zrobiłem. Ale jest już za późno. Coś sprawia, że ciągle to robisz, i to właśnie nazywamy uzależnieniem. Nie umiem tego powstrzymać. Przysięgam na Boga, że tego nienawidzę, naprawdę nienawidzę. – Jednak ciągle coś z tego masz. – Jasne, inaczej bym tego nie robił. To trochę jak orgazm.
Oprócz przypominającej orgazm chwilowej przyjemności narkotyki sprawiają również, że ból staje się mniej dojmujący, a w codzienności można dostrzec coś, dla czego warto żyć. „Jedno ze wspomnień jest tak wyraźne i doskonałe, że w niektóre dni oddaję się tylko jemu”, pisze Stephen Reid, pisarz, który odsiedział wyrok za napad na bank i sam siebie nazywa ćpunem. „Jestem zachwycony zwyczajnością – bladym niebem, błękitnym świerkiem, zardzewiałym drutem kolczastym na płocie, umierającymi żółtymi liśćmi. Jestem na haju. Mam jedenaście lat i odczuwam jedność ze światem. Całkowicie niewinny, zanurzam się w niewiedzy”. Podobnie Leonard Cohen opisywał „obietnicę, piękno, zbawienie w papierosach”.
W moich rozmowach z uzależnionymi wątki powracają jak wzory na gobelinie: narkotyki jako środek znieczulający na psychiczny ból; antidotum na przerażającą pustkę; lek na zmęczenie, nudę, osamotnienie i brak poczucia przynależności; lekarstwo na stres i trudności w relacjach z ludźmi. I jeszcze – jak w opisie Stephena Reida – narkotyki mogą, choćby na krótką chwilę, otworzyć wrota do duchowej transcendencji. Te same przyczyny niszczą życia głodnych duchów na całym świecie. Oddziałują ze śmiertelną siłą na uzależnionych od kokainy, heroiny i metamfetaminy mieszkańców Downtown Eastside. Przyjrzymy im się bliżej w kolejnym rozdziale.
Mamy w Portland fotografię, na której ubrana w czarny kostium kąpielowy Sharon siedzi na brzegu zalanego słońcem basenu i moczy nogi w czystej, migoczącej, błękitnej wodzie. Wypoczęta i spokojna, patrzy wprost w obiektyw. To ta młoda, radosna kobieta, o której w kazaniu wspominał ksiądz, uchwycona przez fotografa na kilka miesięcy przed śmiercią, rozkoszująca się ciepłem jesiennego popołudnia, w domu swojego sponsora z programu 12 kroków.
Przez dwanaście lat życia w Downtown Eastside Sharon nie była w stanie ukończyć programu 12 kroków. Była tak silnie uzależniona od kokainy i tak dysfunkcyjna, że zanim zamieszkała w hostelu Portland, nie wolno jej było tam nawet przychodzić. – Tak to działa – tłumaczy mi dyrektorka Stowarzyszenia Portland, Kerstin Stuerzbecher, w przedsionku kaplicy po pogrzebie Sharon. – Są tylko dwie możliwości: albo sprawiasz zbyt dużo kłopotów, żeby tu zamieszkać, albo sprawiasz tyle kłopotów, że możesz już zamieszkać tylko tutaj. I tylko tutaj umrzeć – dodaje, kiedy wychodzimy na słońce.
Potoczne określenie amfetaminy (przyp. red.). [wróć]
Infekcje ropne spowodowane przez bakterie, które przedostały się do tkanek podczas dożylnego zażywania narkotyków i z krwią przemieściły do organów wewnętrznych, takich jak płuca, wątroba, serce, kręgosłup. [wróć]
Rozdział 3
Widzenie w uzależnieniu „złego nawyku” albo „autodestrukcyjnego zachowania” to wygodny sposób, żeby nie dostrzegać, do czego służy ono osobie uzależnionej*3.
Vincent Felitti, lekarz i badacz
Nie da się zrozumieć uzależnienia bez zadania sobie pytania o ulgę, jakiej osoba uzależniona doznaje lub próbuje doznać dzięki zażyciu narkotyku czy poprzez inne uzależniające zachowanie.
Dziewiętnastowieczny pisarz Thomas de Quincey regularnie zażywał opium. „Subtelna siła tego potężnego narkotyku”, twierdził, „łagodzi wszelkie podrażnienia układu nerwowego. (…) O delikatne i wszechpotężne opium (…) tylko ty potrafisz tak obdarować człowieka, ty dzierżysz klucze do Raju”. Słowa de Quinceya opisują przyjemność, jakiej osoba uzależniona doświadcza dzięki narkotykowi – a tak naprawdę odnoszą się do uzależniającego powabu wszystkich nałogów, także tych – o czym przekonamy się później – niezwiązanych z narkotykami.
Uzależnienie jest jednak znacznie bardziej poszukiwaniem ulgi od cierpienia niż gonieniem za przyjemnością. Z medycznego punktu widzenia osoby uzależnione próbują tak naprawdę na własną rękę leczyć się z depresji, stanów lękowych, stresu pourazowego, a nawet ADHD (Attention Deficit Hyperactivity Disorder, zespół nadpobudliwości ruchowej z deficytem uwagi).
Przyczyną uzależnienia zawsze jest ból – odczuwany świadomie lub ukryty w podświadomości. Uzależnienie to środek przeciwbólowy na emocje. Heroina i kokaina to silne anestetyki, które oprócz bólu fizycznego łagodzą też cierpienie psychiczne. Młode zwierzęta oddzielone od matek łatwo uspokoić przez podanie niewielkich dawek narkotyków, zupełnie jakby odczuwały fizyczny ból1*4.
Dokładnie tak samo działa ból u ludzi. W mózgu człowieka obszary odpowiedzialne za odczuwanie bólu fizycznego aktywizują się również na skutek doświadczenia odrzucenia emocjonalnego: na skanach mózgu widać, że w odpowiedzi na ostracyzm obszary te „zapalają się” tak samo jak w reakcji na bolesny bodziec fizyczny*5. Kiedy ludzie mówią, że czują się zranieni lub że odczuwają psychiczny ból, nie posługują się poetycką metaforą, lecz dość precyzyjnie opisują sytuację.
Życie osoby uzależnionej było przepełnione bólem. Nic dziwnego, że rozpaczliwie pragnie ona ulgi. – W ciągu kilku chwil przechodzę od rozpaczy i bezbronności do całkowitej nietykalności – mówi trzydziestosześcioletnia Judy, od dwudziestu lat uzależniona od heroiny i kokainy, z którymi próbuje teraz zerwać. – Mam wiele problemów. Biorę, żeby pozbyć się myśli i emocji, zagłuszyć je.
Pytanie nie powinno brzmieć: dlaczego bierzesz?, tylko: dlaczego cię boli?
W literaturze przedmiotu znajdujemy jasną odpowiedź: większość narkomanów pochodzi z domów, w których była przemoc*6. Większość moich zamieszkujących nędzne dzielnice pacjentów cierpiała we wczesnym dzieciństwie z powodu zaniedbania lub znęcania się nad nimi. Prawie wszystkie kobiety i wielu mężczyzn z Downtown Eastside miało za sobą doświadczenie przemocy seksualnej w dzieciństwie. Historie życia pacjentów zgromadzone w archiwach hostelu Portland to opowieści o niekończącym się bólu: gwałtach, biciu, upokorzeniu, odrzuceniu, opuszczeniu, bezwzględnym niszczeniu psychiki. Jako dzieci pacjenci zmuszeni byli patrzeć na pełne przemocy związki rodziców, ich autodestrukcyjne zachowania i uzależnienia – i często musieli się nimi opiekować. Albo zajmować się młodszym rodzeństwem, chronić je przed przemocą, choć sami codziennie doświadczali krzywdy na ciele i duszy. Jeden ze znanych mi mężczyzn wychowywał się w pokoju hotelowym, gdzie jego zarabiająca prostytucją matka co noc przyjmowała klientów, kiedy on spał albo próbował spać na leżącym na podłodze materacu.
Carl, trzydziestosześcioletni rdzenny Kanadyjczyk, jako dziecko był przerzucany z jednej rodziny zastępczej do drugiej. Kiedy miał pięć lat, karano go za przeklinanie wlewaniem do gardła płynu do mycia naczyń, a żeby kontrolować nadaktywność chłopca, zamykano go przywiązanego do krzesła w ciemnym pokoju. Kiedy jest na siebie zły – tak jak tego dnia, gdy znowu wziął kokainę – wbija sobie za karę nóż w stopę. Wyznał mi ten „grzech” z miną przerażonego urwisa, który właśnie zniszczył rodzinną pamiątkę i obawia się najsurowszej kary.
Inny mężczyzna opowiadał mi, w jaki sposób jego mamie udało się zatrudnić maszynę do opieki nad dzieckiem. – Chodziła do baru, gdzie piła i podrywała kolesi. Uważała, że najbezpieczniejszy będę, jeżeli zamknie mnie w suszarce na pranie. Na górze kładła ciężkie pudło, żebym nie mógł się wydostać. – Dzięki otworowi wentylacyjnemu chłopcu nie groziło uduszenie.
Nie jestem wystarczająco dobrym pisarzem, by oddać słowami prawie niemożliwą do zniesienia traumę. „Jesteśmy częściowo niezdolni (albo czynimy to z wielką trudnością) do wczuwania się w doświadczenia innych, co staje się tym bardziej wyraźne, im bardziej oddalają się one od doświadczeń naszych w innym czasie, w innej przestrzeni i odmiennych w swojej jakości”, napisał Ocalony z Zagłady Primo Levi*7. Możemy poczuć się poruszeni wiadomością o głodzie trawiącym ludzi na odległym kontynencie – każdy z nas był przecież kiedyś głodny, nawet jeżeli tylko przez chwilę. Dużo więcej wyobraźni potrzeba, żeby zdobyć się na współczucie wobec osoby uzależnionej. Z łatwością współczujemy cierpiącemu dziecku, ale nie potrafimy zobaczyć dziecka w rozbitym i samotnym dorosłym, który walczy o przetrwanie w naszym sąsiedztwie.
Levi cytuje Jeana Améry’ego, żydowsko-amerykańskiego filozofa, który w czasie wojny działał w ruchu oporu i wpadł w ręce Gestapo. „Ktoś raz torturowany, na zawsze pozostanie torturowanym (…). Kto doznał tortur, nie może się już zadomowić w świecie. Hańba unicestwienia nie da się już wymazać (…). Zaufania do świata, które wali się w gruzy po części już z chwilą otrzymania pierwszego ciosu, a całkowicie dopiero w trakcie tortur, nie da się już odzyskać”*8. Kiedy doznał traumy, Améry był już dorosłym mężczyzną, uznanym intelektualistą schwytanym przez wroga podczas walki o wyzwolenie. Możemy tylko wyobrazić sobie szok, utratę wiary i bezgraniczną rozpacz dziecka, które doznaje traumy nie z ręki wrogów, ale osób najbliższych.
Nie wszystkie uzależnienia biorą się z krzywdy i traumy, ale jestem przekonany, że u ich podstawy zawsze leży bolesne doświadczenie. Ból jest w centrum każdego uzależnienia: tkwi w hazardziście, osobie uzależnionej od internetu lub zakupów, w pracoholiczce. Rana może nie być aż tak głęboka, a cierpienie mniej dojmujące lub całkiem ukryte, ale z pewnością tam jest. Jak się jeszcze przekonamy, przeżyte w dzieciństwie stresujące i trudne doświadczenia kształtują zarówno psychologię, jak i neurobiologię uzależnienia.
Kiedy zapytałem Richarda, pięćdziesięciosiedmioletniego narkomana, który uzależnił się jako nastolatek, dlaczego bierze, odpowiedział: – Nie wiem. Próbuję tylko zapełnić pustkę. Moje życie to pustka. Nuda. Brak celu. – Rozumiałem go aż zbyt dobrze. – Oto ja. Mam prawie sześćdziesiątkę na karku, nie mam żony, nie mam dzieci. Chyba poniosłem porażkę. Ludzie oczekują, że się ożenisz, będziesz mieć dzieciaki, pracę, takie tam. Dzięki kokainie mogę siedzieć nad małymi rzeczami jak naprawianie niedziałającego tostera i nie czuć się, jakbym przegrał życie. – Umarł kilka miesięcy po tej rozmowie z powodu kombinacji choroby płuc, raka nerki i przedawkowania.
– Nie brałam sześć lat – mówi czterdziestodwuletnia uzależniona od heroiny i kokainy Cathy, która po długiej nieobecności znowu znalazła się w brudnym hostelu w Downtown Eastside. Po powrocie zaraziła się HIV. – Przez te wszystkie lata za czymś goniłam. To był mój styl życia. Ciągle czegoś mi brakowało. A teraz rozglądam się wokół siebie i myślę, czego mi brakowało, do cholery? – Cathy wyznaje, że tęskniła nie tylko za narkotykowym hajem, ale też za podnieceniem połączonym ze zdobywaniem narkotyków i wszystkimi związanymi z braniem rytuałami. – Nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Czułam się pusta.
Całą naszą kulturę przepełnia poczucie pustki. Osoba uzależniona jest jej bardziej świadoma i nie znajduje sposobów, by przed nią uciec. Większość z nas potrafi jakoś wyprzeć lęk przed pustką lub znaleźć inne sposoby, żeby się nim nie przejmować. Kiedy nie zajmujemy niczym umysłu, mogą pojawić się złe wspomnienia, dręczące lęki, niepokój albo męczący umysłowy stupor, który nazywamy nudą. Osoba uzależniona za wszelką cenę pragnie uniknąć bycia sam na sam ze swoimi myślami. Choć w mniejszym stopniu, uzależnienia behawioralne są także próbą ucieczki przed pustką.
Opium, pisał Thomas de Quincey, jest silnym „sprzymierzeńcem (…) w walce ze straszną męką życia – nudą”.
Człowiek chce nie tylko przetrwać, ale też żyć. Chcemy w pełni doświadczać życia, przeżywać nieskrępowane emocje. Dorośli zazdroszczą dzieciom otwartości i szczerości ich poszukiwań: patrząc na ich radość i ciekawość, tęsknimy za własną utraconą zdolnością do dziwienia się wszystkiemu. Nuda, jedna z najbardziej podstawowych trudności, z jakimi musi się mierzyć „ja”, jest jednocześnie jednym z cięższych do zniesienia stanów psychicznych.
Dla osoby uzależnionej narkotyk jest sposobem na to, żeby chociaż przez chwilę znowu poczuć się żywą. „Zachwycam się zwyczajnością”, pisze o swoim pierwszym morfinowym odlocie Stephen Reid, który nie tylko pisał, lecz także napadał na banki. Thomas de Quincey twierdzi, że morfina ma moc stymulowania „wrażliwości na przyjemność”.
Carol ma dwadzieścia trzy lata i mieszka w prowadzonym przez Portland Society hostelu Stanley. W nosie i wargach ma kolczyki, na szyi łańcuch, na którym wisi czarny metalowy krzyż. Na głowie ma różowego irokeza, zakończonego opadającą na plecy kaskadą blond włosów. Ta bystra dziewczyna o ostrym umyśle zażywa dożylnie metamfetaminę i heroinę, od kiedy uciekła z domu w wieku piętnastu lat. Hostel Stanley to jej pierwszy stały adres po pięciu latach mieszkania na ulicy. Dzisiaj aktywnie działa w programach redukcji szkód i zajmuje się wspieraniem innych uzależnionych. Występowała na międzynarodowych konferencjach, a jej teksty cytują eksperci od uzależnień.