Kiedy ciało mówi nie. Koszty ukrytego stresu - Gabor Maté - ebook + audiobook

Kiedy ciało mówi nie. Koszty ukrytego stresu ebook

Gabor Mate

0,0
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy można dosłownie umrzeć z samotności? Czy istnieje połączenie między zdolnością wyrażania emocji a chorobą Alzheimera? Czy można zdefiniować „osobowość nowotworową”?

Opierając się na dogłębnych badaniach naukowych, doktor Gabor Maté udziela odpowiedzi na pytania dotyczące połączenia umysł–ciało. Przedstawia dowody naukowe na to, jaką rolę odgrywają stres i emocje w występowaniu szeregu powszechnych chorób takich jak zapalenie stawów, nowotwory, cukrzyca, choroby serca, zespół jelita drażliwego czy stwardnienie rozsiane.

Na podstawie dziesiątek studiów przypadków i historii takich osób jak Ronald Reagan (alzheimer) czy Lance Armstrong (rak jąder) Gabor Maté ujawnia Siedem zasad zdrowienia, czyli reguł pomagających uchronić się przed ukrytym stresem.

Kiedy ciało mówi nie to międzynarodowy bestseller przetłumaczony na piętnaście języków, propagujący uczenie się i leczenie poprzez dostarczanie transformującego wglądu w to, w jaki sposób choroba może być sposobem na odrzucenie przez organizm tego, czego umysł nie może lub nie chce uznać.

Ludzie zawsze intuicyjnie czuli, że ciało i umysł są niepodzielne. Współcześnie doszło jednak do niefortunnego rozłamu między tym, co podpowiada nam organizm, a tym, co umysł uważa za prawdę. Ku własnej zgubie, zwykle kierujemy się drugim z tych dwóch źródeł informacji.

Dlatego za przyjemność i przywilej uważam przedstawienie Czytelnikowi odkryć nowoczesnej nauki, potwierdzających intuicję odwiecznej mądrości. Stanowiło to mój nadrzędny cel podczas pisania tej książki. Innym było odsłonięcie zwierciadła, w którym przegląda się nasze napędzane stresem społeczeństwo – w odbiciu tym widzimy, jak na niezliczone mimowolne sposoby pomagamy powstawać nękającym nas chorobom.

Gabor Maté

Dr Gabor Maté jest emerytowanym lekarzem, który przez 20 lat najpierw pracował w przychodni rodzinnej, a potem na oddziale opieki paliatywnej. Następnie przez ponad dekadę zajmował się osobami uzależnionymi od narkotyków i chorymi psychicznie w dzielnicy Downtown Eastside w Vancouver. Napisał cztery książki wydane w 25 językach. Jest również popularnym mówcą cenionym ze względu na swoją wiedzę na temat uzależnień, traumy, rozwoju dzieci oraz powiązań między stresem a chorobami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 459

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Nota do Czytelnika

Ludzie zawsze intu­icyj­nie czuli, że ciało i umysł są nie­po­dzielne. Współ­cze­śnie doszło jed­nak do nie­for­tun­nego roz­łamu mię­dzy tym, co pod­po­wiada nam orga­nizm, a tym, co umysł uważa za prawdę. Ku wła­snej zgu­bie zwy­kle kie­ru­jemy się dru­gim z tych dwóch źró­deł infor­ma­cji.

Dla­tego za przy­jem­ność i przy­wi­lej uwa­żam przed­sta­wie­nie Czy­tel­ni­kowi odkryć nowo­cze­snej nauki, potwier­dza­ją­cych intu­icję odwiecz­nej mądro­ści. Sta­no­wiło to mój nad­rzędny cel pod­czas pisa­nia tej książki. Innym było odsło­nię­cie zwier­cia­dła, w któ­rym prze­gląda się nasze napę­dzane stre­sem spo­łe­czeń­stwo – w odbi­ciu tym widzimy, jak na nie­zli­czone mimo­wolne spo­soby poma­gamy powsta­wać nęka­ją­cym nas cho­ro­bom.

Nie jest to księga recep­tur, lecz mam nadzieję, że posłuży Czy­tel­ni­kom za kata­li­za­tor oso­bi­stych prze­mian. Recepty pocho­dzą z zewnątrz, prze­miana zacho­dzi wewnątrz. Każ­dego roku uka­zuje się wiele ksią­żek z pro­stymi zale­ce­niami doty­czą­cymi róż­nych aspek­tów naszej egzy­sten­cji – fizycz­nych, emo­cjo­nal­nych czy też ducho­wych. Nie zamie­rza­łem pisać kolej­nej. Recepty wypi­suje się z zamia­rem wyle­cze­nia kon­kret­nej dole­gli­wo­ści; wewnętrzna prze­miana zaś jest drogą do zdro­wie­nia – osią­gnię­cia har­mo­nii i zdro­wia – ist­nie­ją­cej cało­ści. Nie prze­czę, że porady i zale­ce­nia mogą być przy­datne, ale jesz­cze cen­niej­szy jest wgląd w samego sie­bie, w dzia­ła­nie umy­słu i ciała. Ów inspi­ro­wany poszu­ki­wa­niem prawdy wgląd może sprzy­jać wewnętrz­nej prze­mianie. Ci, któ­rzy szu­kają uzdro­wie­nia, znajdą wła­ściwy prze­kaz już na samym początku, w pierw­szym stu­dium przy­padku. Jak suge­ro­wał wybitny fizjo­log Wal­ter Can­non, mądrość tkwi w naszych cia­łach. Mam nadzieję, że Kiedy ciało mówi nie pomoże Czy­tel­ni­kom wsłu­chać się w mądrość, którą wszy­scy posia­damy.

Nie­które z przed­sta­wio­nych w tej książce przy­pad­ków pocho­dzą z opu­bli­ko­wa­nych bio­gra­fii lub autobio­gra­fii zna­nych osób. Więk­szość zaczerp­ną­łem jed­nak z wła­snej prak­tyki kli­nicz­nej bądź zare­je­stro­wa­nych roz­mów z oso­bami, które zgo­dziły się na udzie­le­nie wywiadu i przy­to­cze­nie ich medycz­nej oraz oso­bi­stej histo­rii. Ze względu na ochronę pry­wat­no­ści imiona (a w nie­któ­rych sytu­acjach także inne oko­licz­no­ści) zostały zmie­nione.

Aby unik­nąć nazbyt aka­de­mic­kiego cha­rak­teru tej pracy, utrud­nia­ją­cego jej odbiór laikowi, ogra­ni­czy­łem liczbę adno­ta­cji. Przy­pisy do każ­dego roz­działu zostały zamiesz­czone na końcu książki.

Wyróż­nie­nia w tek­ście, o ile nie zazna­czono ina­czej, pocho­dzą ode mnie.

Pro­szę o prze­sy­ła­nie wszel­kich uwag i komen­ta­rzy na adres [email protected], zapo­znam się z nimi z przy­jem­no­ścią.

Roz­dział 1

Trójkąt bermudzki

Mary była fili­gra­nową kobietą o indiań­skich korze­niach, tuż po czter­dzie­stce. Ta łagodna osoba o peł­nym sza­cunku spo­so­bie bycia leczyła się u mnie od ośmiu lat, wraz z mężem i trójką dzieci. W jej uśmie­chu prze­ja­wiała się nie­śmia­łość z domieszką ule­gło­ści. Lubiła się śmiać. Gdy jej mło­dzień­czo wyglą­da­jąca twarz roz­pro­mie­niała się, trudno było nie odpo­wie­dzieć tym samym. Na wspo­mnie­nie Mary moje serce wciąż rośnie, a zara­zem ści­ska się z żalu.

Nie roz­ma­wia­li­śmy wiele, dopóki nie poja­wiły się u niej pierw­sze oznaki cho­roby, która miała poło­żyć kres jej życiu. Zaczęło się bar­dzo nie­win­nie: ranka po ukłu­ciu igłą w opuszkę palca przez kilka mie­sięcy nie chciała się zagoić. Stwier­dzono, że pro­blem zwią­zany jest ze zwę­że­niem małych tęt­nic, które zaopa­trują palce w krew. Zja­wi­sko to, nazy­wane obja­wem Ray­nauda, skut­kuje nie­do­tle­nie­niem tka­nek i może pro­wa­dzić do powsta­nia zgo­rzeli, do czego, nie­stety, doszło w przy­padku Mary. Pomimo kilku hospi­ta­li­za­cji i zabie­gów chi­rur­gicz­nych ból palca stał się tak nie­zno­śny, że po roku wręcz bła­gała o ampu­ta­cję. Nim speł­niono tę prośbę, cho­roba posu­nęła się do tego stop­nia, że usta­wicz­nego cier­pie­nia nie uśmie­rzały nawet silne nar­ko­tyczne środki prze­ciw­bó­lowe.

Objaw Ray­nauda może wystą­pić nie­za­leż­nie lub wsku­tek innych zabu­rzeń. W gru­pie pod­wyż­szo­nego ryzyka znaj­dują się pala­cze, a Mary już jako nasto­latka wpa­dła w szpony nałogu. Liczy­łem na to, że kiedy zerwie z uza­leż­nie­niem, do jej pal­ców powróci pra­wi­dłowy prze­pływ krwi. Po wielu nawro­tach wresz­cie jej się to udało. Nie­stety, objaw Ray­nauda oka­zał się zwia­stu­nem znacz­nie cięż­szej przy­pa­dło­ści: u Mary zdia­gno­zo­wano twar­dzinę ukła­dową, cho­robę immu­no­lo­giczną tego samego rodzaju, do któ­rego należą reu­ma­to­idalne zapa­le­nie sta­wów, wrzo­dzie­jące zapa­le­nie jelita gru­bego, toczeń rumie­nio­waty ukła­dowy (TRU) i wiele innych scho­rzeń – takich jak cukrzyca, stward­nie­nie roz­siane i praw­do­po­dob­nie nawet cho­roba Alzhe­imera. Za ich genezę nie zawsze uznaje się zabu­rze­nia auto­im­mu­no­lo­giczne, ich wspólną cechą są jed­nak ata­ko­wa­nie orga­ni­zmu przez jego wła­sny układ odpor­no­ściowy i wywo­łane tym uszko­dze­nia sta­wów, tkanki łącz­nej i wła­ści­wie wszyst­kich narzą­dów – oczu, ner­wów, skóry, jelit, wątroby i mózgu. W prze­biegu twar­dziny ukła­do­wej (jej inna nazwa to skle­ro­der­mia, pocho­dząca od grec­kich słów ozna­cza­ją­cych stward­niałą skórę) samo­bój­czy atak układu odpor­no­ścio­wego skut­kuje usztyw­nie­niem skóry, prze­łyku, serca, tka­nek płuc­nych i wielu innych obsza­rów ciała.

Co przy­czy­nia się do roz­pę­ta­nia w ciele wojny domo­wej?

Sta­no­wi­sko domi­nu­jące w pod­ręcz­ni­kach medycz­nych wska­zuje na stricte bio­lo­giczny cha­rak­ter zja­wi­ska. W kilku odosob­nio­nych przy­pad­kach za czyn­niki spraw­cze uznaje się tok­syny, lecz na ogół zakłada się, że za cho­roby auto­im­mu­no­lo­giczne odpo­wia­dają w dużej mie­rze pre­dys­po­zy­cje gene­tyczne. To ści­śle fizyczne, wąskie podej­ście odzwier­cie­dla prak­tyka medyczna. Żad­nemu spe­cja­li­ście – ani mnie, jako jej leka­rzowi rodzin­nemu – nie przy­szło na myśl, by roz­wa­żyć inne przy­czyny cho­roby Mary, takie, które wyni­ka­łyby z jej indy­wi­du­al­nych doświad­czeń. Nikt z nas nie zain­te­re­so­wał się jej sta­nem psy­chicz­nym przed zacho­ro­wa­niem ani jego wpły­wem na prze­bieg cho­roby i jej osta­teczny rezul­tat. Sku­pia­li­śmy się na lecze­niu poszcze­gól­nych symp­to­mów fizycz­nych w miarę ich poja­wia­nia się: prze­pi­sy­wa­li­śmy leki prze­ciw­za­palne i prze­ciw­bó­lowe; wyko­ny­wa­li­śmy zabiegi popra­wia­jące ukrwie­nie i ope­ra­cje usu­wa­nia ognisk zgo­rzeli; sto­so­wa­li­śmy fizjo­te­ra­pię mającą na celu przy­wró­ce­nie spraw­no­ści moto­rycz­nej.

Pew­nego dnia w odpo­wie­dzi na pod­szept intu­icji naka­zu­jący wysłu­cha­nie Mary nie­mal odru­chowo zapro­si­łem ją na godzinne spo­tka­nie, by opo­wie­działa mi o sobie i swoim życiu. Jej zwie­rze­nia stały się dla mnie obja­wie­niem. Pod maską łagod­no­ści i nie­śmia­ło­ści kryły się potężne złoża tłu­mio­nych od dawna emo­cji. Mary była dziec­kiem mal­tre­to­wa­nym, wie­lo­krot­nie porzu­ca­nym i prze­no­szo­nym z jed­nego domu zastęp­czego do dru­giego. Wspo­mi­nała, jak w wieku sied­miu lat kuliła się na stry­chu, tuląc w ramio­nach młod­sze sio­stry, pod­czas gdy pię­tro niżej jej przy­brani rodzice kłó­cili się i bili pod wpły­wem alko­holu. „Bez prze­rwy strasz­li­wie się bałam, lecz jako sied­mio­latka musia­łam chro­nić sio­stry. Ale mnie nikt nie chro­nił” – wyznała. Ni­gdy wcze­śniej nie wyja­wiła tych traum, nawet swemu mężowi, choć żyła z nim od dwu­dzie­stu lat. Nauczyła się nie zdra­dzać uczuć przed nikim; także przed sobą. Uze­wnętrz­nia­nie się, oka­zy­wa­nie wraż­li­wo­ści i kwe­stio­no­wa­nie cze­go­kol­wiek – każde z tych dzia­łań w dzie­ciń­stwie mogło sta­no­wić dla niej zagro­że­nie. Jej bez­pie­czeń­stwo opie­rało się na uwzględ­nia­niu uczuć innych ludzi, ni­gdy wła­snych. W doro­słym życiu wciąż była uwię­ziona w roli narzu­co­nej jej jako dziecku, nie­świa­doma, że sama ma prawo do opieki, bycia wysłu­chaną i braną pod uwagę.

Mary opi­sy­wała sie­bie jako osobę nie­zdolną do wyra­ża­nia odmowy, w kom­pul­sywny spo­sób przej­mu­jącą odpo­wie­dzial­ność za zaspo­ka­ja­nie potrzeb innych ludzi. Nawet gdy jej cho­roba czy­niła zastra­sza­jące postępy, ona mar­twiła się głów­nie o męża i pra­wie doro­słe już dzieci. Czy jej ciało wyko­rzy­stało twar­dzinę ukła­dową jako metodę na osta­teczne zerwa­nie z tą wszech­ogar­nia­jącą obo­wiąz­ko­wo­ścią?

Być może ciało Mary robiło to, do czego jej umysł nie był zdolny: odrzu­cało bez­względne ocze­ki­wa­nia sta­wia­nia potrzeb innych ponad wła­snymi, któ­rymi naj­pierw obar­czono ją w dzie­ciń­stwie, a które potem – tym razem już sama – nało­żyła na sie­bie jako doj­rzała kobieta. Zasu­ge­ro­wa­łem to, gdy w 1993 roku opi­sa­łem przy­pa­dek Mary w swoim pierw­szym felie­to­nie medycz­nym dla „The Globe and Mail”. „Jeśli oto­cze­nie unie­moż­li­wiło nam naucze­nie się mówie­nia »nie«, nasze ciała mogą powie­dzieć to za nas” – stwier­dzi­łem. Powo­ła­łem się przy tym na lite­ra­turę medyczną, przy­ta­cza­jąc przy­kłady nega­tyw­nego wpływu stresu na układ odpor­no­ściowy.

Kon­cep­cja, zgod­nie z którą forma radze­nia sobie z emo­cjami może być czyn­ni­kiem istot­nym dla roz­woju twar­dziny ukła­do­wej bądź innych cho­rób prze­wle­kłych, jest przez część leka­rzy postrze­gana jako here­zja. Pewna reu­ma­to­lożka, spe­cja­listka z dużego kana­dyj­skiego szpi­tala, wysłała do redak­cji zja­dliwy list, w któ­rym potę­piła nie tylko mój arty­kuł, lecz także gazetę za opu­bli­ko­wa­nie go. Zarzu­ciła mi brak doświad­cze­nia i nie­prze­pro­wa­dze­nie badań.

Zane­go­wa­nie przez spe­cja­li­stę faktu ist­nie­nia związku pomię­dzy umy­słem a cia­łem nie sta­no­wiło dla mnie zasko­cze­nia. Dualizm – roz­sz­cze­pia­nie na dwoje tego, co sta­nowi jed­ność – rzu­tuje na wszyst­kie nasze prze­ko­na­nia doty­czące zdro­wia i cho­roby. Sta­ramy się pojąć ciało w ode­rwa­niu od umy­słu. Pró­bu­jemy opi­sy­wać istoty ludz­kie – zdrowe czy nie – tak, jakby funk­cjo­no­wały nie­za­leż­nie od śro­do­wi­ska, w któ­rym się roz­wi­jają, żyją, pra­cują, bawią się, kochają i umie­rają. Tego rodzaju typowe, ukryte uprze­dze­nia wyni­kają z medycz­nej orto­dok­sji, a więk­szość leka­rzy przy­swaja je w pro­ce­sie kształ­ce­nia, by potem kie­ro­wać się nimi w prak­tyce.

W odróż­nie­niu od wielu innych nauk medy­cyna nie przy­swo­iła jesz­cze waż­nej lek­cji, jaka pły­nie z teo­rii względ­no­ści Ein­ste­ina: poło­że­nie obser­wa­tora wpływa na obser­wo­wane zja­wi­sko i na wyniki obser­wa­cji. Węgier­sko-kana­dyj­ski pio­nier w dzie­dzi­nie bada­nia stresu Hans Selye zwró­cił uwagę, że nie­spraw­dzone zało­że­nia naukowca w rów­nym stop­niu deter­mi­nują, co ogra­ni­czają jego odkry­cia. „Wydaje mi się, że więk­szość ludzi nie uświa­da­mia sobie w pełni, do jakiego stop­nia bada­nia naukowe i wnio­ski z nich wysnu­wane zależą od oso­bi­stych poglą­dów bada­cza – napi­sał w książce Stress życia. – Jestem prze­ko­nany, że obec­nie, w wieku tak bar­dzo uza­leż­nio­nym od nauki i naukow­ców, ta zasad­ni­cza sprawa zasłu­guje na szcze­gólną uwagę”q1. W tej szcze­rej opi­nii – będą­cej jed­no­cze­śnie samo­oceną – Selye, który sam był leka­rzem, wyra­ził prawdę rzadko poj­mo­waną nawet teraz, wiele lat póź­niej.

Im bar­dziej wyspe­cja­li­zo­wani stają się leka­rze, tym wię­cej wie­dzą o kon­kret­nej czę­ści ciała lub narzą­dzie, a zara­zem tym mniej rozu­mieją istotę ludzką, w któ­rej ciele znaj­duje się przed­miot ich zain­te­re­so­wa­nia. Pacjenci, z któ­rymi prze­pro­wa­dzi­łem wywiady na potrzeby niniej­szej publi­ka­cji, nie­mal jed­no­gło­śnie twier­dzili, że ani opie­ku­jący się nimi spe­cja­li­ści, ani leka­rze rodzinni nie zachę­cali ich do wyja­wie­nia oso­bi­stej i subiek­tyw­nej natury ich życia. W więk­szo­ści swych kon­tak­tów ze śro­do­wi­skiem medycz­nym odno­sili raczej wra­że­nie, że dia­log tego rodzaju uwa­żany jest za zbędny. Roz­ma­wia­jąc z moimi kole­gami spe­cja­li­stami na temat tych samych pacjen­tów, dosze­dłem do wnio­sku, że nawet po wielu latach opieki i tera­pii lekarz może pra­wie nie znać szcze­gó­łów życia cho­rego ani jego doświad­czeń wykra­cza­ją­cych poza wąskie gra­nice leczo­nej przy­pa­dło­ści.

W książce tej posta­no­wi­łem przed­sta­wić kwe­stię wpływu stresu na zdro­wie czło­wieka. Rzecz doty­czy zwłasz­cza stresu ukry­tego, poja­wia­ją­cego się u wszyst­kich ludzi na sku­tek wcze­snych uwa­run­ko­wań i sta­no­wią­cego wzo­rzec tak głę­boki, a zara­zem tak sub­telny, że zdaje się być czę­ścią nas samych. Odwo­łuję się do tylu dowo­dów nauko­wych, ile uzna­łem za roz­sądne wska­zać w pracy prze­zna­czo­nej dla laików, lecz sedno książki – przy­naj­mniej z mojego punktu widze­nia – two­rzą indy­wi­du­alne histo­rie, któ­rymi dzielę się na jej łamach z czy­tel­ni­kami. Tak się przy tym składa, że rela­cje te będą zapewne postrze­gane za naj­mniej prze­ko­nu­jące przez tych, któ­rzy uznają tego rodzaju prze­słanki za „nie­po­twier­dzone”.

Tylko inte­lek­tu­alny lud­dy­sta mógłby zaprze­czyć ogrom­nym korzy­ściom, jakie przy­nio­sło ludz­ko­ści skru­pu­latne sto­so­wa­nie metod nauko­wych. Nie każdą cenną infor­ma­cję da się jed­nak potwier­dzić labo­ra­to­ryj­nie lub przy uży­ciu narzę­dzi sta­ty­stycz­nych, tak jak nie każdy aspekt cho­roby można spro­wa­dzić do fak­tów zwe­ry­fi­ko­wa­nych w podwój­nie śle­pych pró­bach czy z wyko­rzy­sta­niem nawet naj­bar­dziej rygo­ry­stycz­nych pro­ce­dur. Iwan Iljicz w książce Limits to Medi­cine (Gra­nice medy­cyny) napi­sał: „Medy­cyna mówi nam tyle samo o isto­cie uzdra­wia­nia, cier­pie­nia i umie­ra­nia, co ana­liza che­miczna o este­tycz­nej war­to­ści cera­miki”. Wyrzu­ca­jąc poza nawias uzna­nego dorobku wie­dzy wkład ludz­kiego doświad­cze­nia i wglądu, ogra­ni­czamy się w isto­cie do bar­dzo wąskiej sfery.

Coś utra­ci­li­śmy. W 1892 roku Kana­dyj­czyk Wil­liam Osler, jeden z naj­wy­bit­niej­szych leka­rzy wszech cza­sów, wyra­ził przy­pusz­cze­nie, że reu­ma­to­idalne zapa­le­nie sta­wów – scho­rze­nie o etio­lo­gii zbli­żo­nej do twar­dziny ukła­do­wej – może być powią­zane ze stre­sem. Dzi­siej­sza reu­ma­to­lo­gia na dobrą sprawę igno­ruje ten aspekt pomimo prze­ma­wia­ją­cych za nim dowo­dów nauko­wych, które gro­ma­dzono przez ponad sto lat, a więc od chwili, gdy Osler opu­bli­ko­wał swoje spo­strze­że­nia. Wła­śnie do tego spro­wa­dziło prak­tykę medyczną wąskie podej­ście naukowe. Pod­no­sząc współ­cze­sną naukę do rangi osta­tecz­nego arbi­tra naszych cier­pień, nazbyt pochop­nie odrzu­ci­li­śmy mądrość minio­nych epok.

Jak zauwa­żył ame­ry­kań­ski psy­cho­log Ross Buck, do czasu poja­wie­nia się nowo­cze­snej tech­no­lo­gii medycz­nej i far­ma­ko­lo­gii nauko­wej leka­rze musieli pole­gać na efek­cie pla­cebo. Koniecz­no­ścią było wzbu­dze­nie w każ­dym pacjen­cie prze­ko­na­nia o jego wła­snej, wewnętrz­nej zdol­no­ści zdro­wie­nia. Chcąc być sku­tecz­nym, lekarz musiał wysłu­chać pacjenta, nawią­zać z nim kon­takt i zaufać swo­jej intu­icji. Wydaje się, iż leka­rze zarzu­cili tego rodzaju dzia­ła­nia, odkąd zaczę­li­śmy bazo­wać nie­mal wyłącz­nie na „obiek­tyw­nych” pomia­rach, opar­tych na tech­no­lo­gii meto­dach dia­gno­stycz­nych oraz „nauko­wych” tera­piach.

Kry­tyka ze strony wspo­mnia­nej wcze­śniej reu­ma­to­lożki nie sta­no­wiła zatem nie­spo­dzianki. Znacz­nie więk­szą oka­zał się kolejny list – tym razem ze sło­wami popar­cia – który przy­szedł do redak­cji kilka dni póź­niej. Jego autor, Noel B. Her­sh­field, pro­fe­sor medy­cyny kli­nicz­nej na Uni­wer­sy­te­cie w Cal­gary, napi­sał: „Nowa dys­cy­plina wie­dzy, psy­cho­neu­ro­im­mu­no­lo­gia, doj­rzała do punktu, w któ­rym poja­wiły się zebrane przez naukow­ców z róż­nych dzie­dzin prze­ko­nu­jące dowody na ist­nie­nie bli­skich związ­ków mię­dzy mózgiem a ukła­dem odpor­no­ścio­wym (…). Kon­struk­cja emo­cjo­nalna jed­nostki oraz jej reak­cja na cią­gły stres rze­czy­wi­ście mogą sta­no­wić przy­czynę wielu cho­rób, które medy­cyna leczy, nie zna­jąc jed­nak jesz­cze ich etio­lo­gii – takich jak twar­dzina ukła­dowa, ogromna więk­szość cho­rób reu­ma­tycz­nych, nie­swo­iste zapa­le­nie jelit, cukrzyca, stward­nie­nie roz­siane i wiele innych scho­rzeń, zna­nych każ­dej medycz­nej spe­cja­li­za­cji (…)”.

Zasko­cze­nie w owym liście sta­no­wiła dla mnie wzmianka o ist­nie­niu nowej gałęzi medy­cyny. Czym jest psy­cho­neu­ro­im­mu­no­lo­gia? Dowie­dzia­łem się, iż jest to nic innego, jak nauka o zależ­no­ściach mię­dzy umy­słem a cia­łem; nie­ro­ze­rwal­nej jed­no­ści emo­cji i fizjo­lo­gii czło­wieka w pro­ce­sie roz­woju trwa­ją­cym całe jego życie – rów­nież w okre­sach cho­roby. To znie­chę­ca­jąco skom­pli­ko­wane słowo ozna­cza po pro­stu, że dys­cy­plina ta bada spo­soby, jakimi psy­chika – umysł i jego treść emo­cjo­nalna – głę­boko oddzia­łuje na układ ner­wowy orga­ni­zmu oraz jak funk­cjo­no­wa­nie ich obu ści­śle wiąże się z dzia­ła­niem naszego układu odpor­no­ścio­wego. Nie­któ­rzy nazy­wają tę nową dzie­dzinę psy­cho­neu­ro­im­mu­no­en­do­kry­no­lo­gią, chcąc pod­kre­ślić rolę apa­ratu endo­kryn­nego, czy też hor­mo­nal­nego, w pro­ce­sach prze­bie­ga­ją­cych w całym orga­ni­zmie. Inno­wa­cyjne bada­nia pozwa­lają ana­li­zo­wać te zależ­no­ści aż do poziomu komór­ko­wego. Pozna­jemy naukowe pod­stawy tego, co wie­dzie­li­śmy już wcze­śniej, lecz – z wielką stratą dla nas samych – zapo­mnie­li­śmy.

W ciągu dzie­jów wielu leka­rzy rozu­miało, że emo­cje mają ogromny wpływ zarówno na powsta­wa­nie cho­rób, jak i powrót pacjenta do zdro­wia. Pro­wa­dzili w związku z tym bada­nia, pisali książki i kwe­stio­no­wali panu­jącą dok­trynę medyczną, lecz ich kon­cep­cje, eks­pe­ry­menty i spo­strze­że­nia po wie­le­kroć ginęły w czymś w rodzaju medycz­nego trój­kąta ber­mudz­kiego. Wie­dza o zależ­no­ściach mię­dzy umy­słem a cia­łem, zdo­by­wana przez poprzed­nie poko­le­nia leka­rzy i naukow­ców, zni­kała bez śladu, jakby ni­gdy nie ist­niała.

W arty­kule wstęp­nym sierp­nio­wego wyda­nia cza­so­pi­sma „New England Jour­nal of Medi­cine” z 1985 roku zade­kla­ro­wano buń­czucz­nie, iż „nad­szedł czas, by w dużej mie­rze wło­żyć mię­dzy bajki wiarę w cho­robę jako bez­po­śred­nie odzwier­cie­dle­nie stanu men­tal­nego”q2.

Takiego podej­ścia nie spo­sób dłu­żej bro­nić. Psy­cho­neu­ro­im­mu­no­lo­gia, nowa gałąź wie­dzy wspo­mniana przez dr. Her­sh­fielda w liście do „The Globe and Mail”, okrze­pła, nawet jeśli jej odkry­cia nie zako­rze­niły się jesz­cze w świe­cie prak­tyki medycz­nej.

Wystar­czy pobieżny prze­gląd mate­ria­łów zgro­ma­dzo­nych w biblio­te­kach medycz­nych lub na spe­cja­li­stycz­nych stro­nach inter­ne­to­wych, by dostrzec rosnącą falę popu­lar­no­ści publi­ka­cji nauko­wych, arty­ku­łów i pod­ręcz­ni­ków przed­sta­wia­ją­cych wie­dzę z tej nowej dzie­dziny. Upo­wszech­nia się ona stop­niowo także za pośred­nic­twem maga­zy­nów i ksią­żek popularnonauko­wych. Laiccy odbiorcy, któ­rzy pod wie­loma wzglę­dami wyprze­dzają spe­cja­li­stów i nie są tak mocno przy­wią­zani do orto­dok­syj­nych teo­rii, mniej oba­wiają się odstą­pie­nia od pro­stych podzia­łów doty­czą­cych ludz­kiego orga­ni­zmu czy zaak­cep­to­wa­nia, że jego cudowna całość jest czymś wię­cej niż zale­d­wie sumą czę­ści.

Aktyw­ność ludz­kiego układu odpor­no­ścio­wego nie jest ode­rwana od naszych codzien­nych doświad­czeń. Wyka­zano na przy­kład, że mecha­ni­zmy obronne, które u zdro­wych mło­dych ludzi dzia­łają spraw­nie w zwy­kłych oko­licz­no­ściach, słabną w wyniku pre­sji, jaka poja­wia się w cza­sie sesji egza­mi­na­cyj­nych. Stwier­dzono, że jesz­cze więk­szy wpływ na przy­szłe zdro­wie i dobro­stan wywiera samot­ność – u naj­bar­dziej wyalie­no­wa­nych stu­den­tów naj­więk­szego uszczerbku doznała spraw­ność układu immu­no­lo­gicz­nego. Na podob­nej zasa­dzie izo­la­cja została sko­ja­rzona ze zmniej­szoną aktyw­no­ścią tego układu u pacjen­tów hospi­ta­li­zo­wa­nych ze wzglę­dów psy­chia­trycz­nych. Fakty te nale­ża­łoby wziąć pod uwagę, nawet gdyby nie ist­niały żadne inne dowody naukowe na dłu­go­ter­mi­nowe skutki chro­nicz­nego stresu – choć jest ich wiele. Pre­sja towa­rzy­sząca egza­mi­nom jest oczy­wi­sta i krót­ko­trwała, jed­nak wielu ludzi nie­świa­do­mie pro­wa­dzi życie w taki spo­sób, jakby nie­ustan­nie znaj­do­wali się pod okiem potęż­nego, osą­dza­ją­cego ich egza­mi­na­tora, któ­rego należy za wszelką cenę zado­wo­lić. Wielu z nas, nawet jeśli nie doświad­cza samot­no­ści, trwa w emo­cjo­nal­nie dys­funk­cyj­nych związ­kach, w któ­rych nasze naj­waż­niej­sze potrzeby nie są dostrze­gane lub sza­no­wane. Wyob­co­wa­nie i stres rzu­tują także na dobro­stan osób prze­ko­na­nych, że ich życie jest cał­ko­wi­cie satys­fak­cjo­nu­jące.

Jak stres może się prze­obra­zić w cho­robę? Stres sta­nowi skom­pli­ko­waną kaskadę fizycz­nych i bio­che­micz­nych reak­cji na silne bodźce emo­cjo­nalne. W uję­ciu fizjo­lo­gicz­nym emo­cje mają cha­rak­ter impul­sów elek­trycz­nych, che­micz­nych i hor­mo­nal­nych w ukła­dzie ner­wo­wym czło­wieka. Wpły­wają one – przy czym zależ­ność ta jest dwu­kie­run­kowa – na funk­cjo­no­wa­nie głów­nych orga­nów, spój­ność układu odpor­no­ścio­wego oraz dzia­ła­nie wielu krą­żą­cych w orga­ni­zmie sub­stan­cji bio­lo­gicz­nych, odgry­wa­ją­cych istotne role w regu­lo­wa­niu jego stanu fizycz­nego. Tłu­mie­nie emo­cji – jak musiała to robić Mary, gdy jako dziecko poszu­ki­wała bez­pie­czeń­stwa – skut­kuje roz­bro­je­niem mecha­ni­zmów chro­nią­cych orga­nizm przed cho­robą. Wypar­cie – oddzie­le­nie emo­cji od świa­do­mo­ści i zepchnię­cie ich do sfery nieświa­do­mo­ści – dez­or­ga­ni­zuje i dez­orien­tuje fizjo­lo­giczne mecha­ni­zmy obronne do tego stop­nia, że u nie­któ­rych osób zaczy­nają one szwan­ko­wać i zamiast stać na straży zdro­wia, stają się jego nisz­czy­cie­lami.

Pra­cu­jąc przez sie­dem lat na sta­no­wi­sku koor­dy­na­tora medycz­nego Oddziału Opieki Palia­tyw­nej w szpi­talu w Van­co­uver, pozna­łem wielu cier­pią­cych na cho­roby prze­wle­kłe ludzi, któ­rych emo­cjo­nalna prze­szłość przy­po­mi­nała doświad­cze­nia życiowe Mary. Podobne mecha­ni­zmy i spo­soby radze­nia sobie ze stre­sem prze­ja­wiali rów­nież przy­jeż­dża­jący do nas na zabiegi palia­tywne pacjenci z nowo­two­rami lub bory­ka­jący się z pro­ce­sami zwy­rod­nie­nio­wymi, takimi jak stward­nie­nie zani­kowe boczne (zwane w Ame­ryce Pół­noc­nej cho­robą Lou Geh­riga, od nazwi­ska wybit­nego ame­ry­kań­skiego base­bal­li­sty, który zmarł w jej wyniku; w Wiel­kiej Bry­ta­nii z kolei jest ono okre­ślane cho­robą neu­ronu rucho­wego). W mojej prak­tyce leka­rza rodzin­nego obser­wo­wa­łem te same wzorce zacho­wań u osób zma­ga­ją­cych się ze stward­nie­niem roz­sia­nym, z dole­gli­wo­ściami zapal­nymi jelit – jak wrzo­dzie­jące zapa­le­nie jelita gru­bego czy cho­roba Leśniow­skiego-Crohna – zespo­łem prze­wle­kłego zmę­cze­nia, zabu­rze­niami auto­im­mu­no­lo­gicz­nymi, fibro­mial­gią, migreną, cho­robami skóry, endo­me­triozą i wie­loma innymi scho­rze­niami. Pra­wie żaden z moich ciężko cho­rych pacjen­tów nie potra­fił odma­wiać w kwe­stiach doty­czą­cych waż­nych sfer życia. Nawet jeśli oso­bo­wo­ści niektó­rych ludzi oraz ich sytu­acje życiowe były na pierw­szy rzut oka inne niż w przy­padku Mary, zawsze kryły się za nimi te same emo­cjo­nalne mecha­ni­zmy wypar­cia.

Wśród moich nie­ule­czal­nie cho­rych pacjen­tów znaj­do­wał się męż­czy­zna w śred­nim wieku, będący dyrek­to­rem gene­ral­nym firmy, która sprze­da­wała chrząstkę rekina jako spe­cy­fik prze­ciw­ra­kowy. Nim został przy­jęty na nasz oddział, jego nie­wiele wcze­śniej zdia­gno­zo­wany nowo­twór zdą­żył się roz­prze­strze­nić po całym orga­ni­zmie. Nie­mal do ostat­niego dnia życia czło­wiek ten jadł chrząstkę rekina, choć już nie dla­tego, że wie­rzył w jej sku­tecz­ność. Cuch­nęła paskud­nie – odra­ża­jący smród wyczu­wało się z daleka – i mogłem sobie jedy­nie wyobra­żać, jak sma­kuje. „Nie­na­wi­dzę tego jeść – wyznał mi – ale mój part­ner biz­ne­sowy byłby bar­dzo roz­cza­ro­wany, gdy­bym prze­stał”. Prze­ko­na­łem go, że ma pełne prawo dożyć swo­ich dni bez poczu­cia odpo­wie­dzial­no­ści za czy­jeś roz­cza­ro­wa­nie.

Posta­wie­nie hipo­tezy, zgod­nie z którą spo­sób przy­sto­so­wa­nia czło­wieka do życia mógłby sta­no­wić czyn­nik cho­ro­bo­twór­czy, wymaga deli­kat­no­ści. Kore­la­cje mię­dzy postę­po­wa­niem a póź­niej­szym zacho­ro­wa­niem w przy­padku, dajmy na to, pale­nia tyto­niu i raka płuc są oczy­wi­ste dla wszyst­kich – może z wyjąt­kiem poten­ta­tów prze­my­słu tyto­nio­wego. Jed­nak powią­za­nia mię­dzy emo­cjami a poja­wie­niem się stward­nie­nia roz­sia­nego, raka piersi czy zapale­nia sta­wów są już trud­niej­sze do udo­wod­nie­nia. Pacjent nie tylko cierpi w wyniku cho­roby, lecz także odnosi wra­że­nie, że jest obwi­niany o bycie takim, a nie innym czło­wie­kiem. „Po co piszesz taką książkę? – zapy­tała mnie pięć­dzie­się­cio­dwu­let­nia pro­fe­sorka uni­wer­sy­tetu, zma­ga­jąca się z nowo­two­rem piersi. – Zacho­ro­wa­łam na raka ze względu na uwa­run­ko­wa­nia gene­tyczne, a nie dla­tego, że coś zro­bi­łam” – powie­działa gniew­nie.

„Trak­to­wa­nie cho­roby i śmierci jako oso­bi­stej porażki jest wyjąt­kowo nie­for­tunną formą obar­cza­nia winą ofiary – oskar­żał wstęp­niak w cza­so­pi­śmie »New England Jour­nal of Medi­cine« z 1985 roku. – Gdy pacjent jest już obcią­żony cho­robą, nie należy dodat­kowo pognę­biać go ocze­ki­wa­niem, że weź­mie na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za jej wystą­pie­nie”.

Do draż­li­wej kwe­stii domnie­ma­nej winy jesz­cze wrócę, tym­cza­sem zazna­czę jedy­nie, że nie cho­dzi tu o winę ani porażkę. Takie okre­śle­nia zaciem­niają obraz sytu­acji. Jak posta­ram się wkrótce wyka­zać, obwi­nia­nie cier­pią­cego – poza tym, że jest nie­etyczne – z nauko­wego punktu widze­nia nie ma żad­nych pod­staw.

W arty­kule zamiesz­czo­nym w „NEJM” winę prze­mie­szano z odpo­wie­dzial­no­ścią. Choć wszy­scy oba­wiamy się obcią­że­nia odpo­wie­dzial­no­ścią, każdy z nas zapewne życzyłby sobie czę­ściej być odpo­wie­dzial­nym za wyda­rze­nia we wła­snym życiu, a więc świa­do­mie nimi kie­ro­wać, a nie tylko reago­wać w spo­sób odru­chowy. Chcemy roz­po­rzą­dzać swoim życiem; być odpo­wie­dzial­nymi i zdol­nymi do podej­mo­wa­nia wła­snych decy­zji wpły­wa­ją­cych na sprawy dla nas istotne. Praw­dziwa odpo­wie­dzial­ność nie ist­nieje jed­nak w ode­rwa­niu od świa­do­mo­ści. Jedną ze sła­bo­ści zachod­niego podej­ścia do medy­cyny jest uczy­nie­nie z leka­rza jedy­nego auto­ry­tetu, z pacjenta zaś – najczę­ściej pasyw­nego obiektu tera­pii lub odbiorcy leku. Ludzie zostali pozba­wieni moż­li­wo­ści bycia praw­dzi­wie odpo­wie­dzial­nymi. Nikt nie powi­nien być obar­czany winą za wła­sną cho­robę bądź śmierć. Mogą one przy­paść w udziale każ­demu, w dowol­nej chwili, ale im wię­cej wiemy na swój temat, tym łatwiej unik­niemy sta­wa­nia się bier­nymi ofia­rami swo­ich przy­pa­dło­ści.

Rela­cje mię­dzy umy­słem a cia­łem należy dostrze­gać w celu zro­zu­mie­nia nie tylko cho­roby, lecz także zdro­wia. Dok­tor Robert Maun­der z wydziału psy­chia­trii na Uni­wer­sy­te­cie w Toronto pisał o roli komu­ni­ka­cji umysł–ciało w cza­sie cho­roby. „Próba zro­zu­mie­nia i roz­wią­za­nia pro­blemu stresu daje więk­sze szanse na zdro­wie niż igno­ro­wa­nie go” – powie­dział mi w wywia­dzie. W prze­biegu tera­pii każda infor­ma­cja, każda cząstka prawdy mogą mieć nie­ba­ga­telne zna­cze­nie. Jeśli ist­nieje zwią­zek mię­dzy emo­cjami a fizjo­lo­gią, prze­mil­cze­nie tego faktu pozba­wia pacjenta potęż­nej broni do walki z cho­robą.

W tym miej­scu docie­ramy do pro­blemu nie­ade­kwat­no­ści języka. Samo roz­pra­wia­nie o powią­za­niach mię­dzy umy­słem a cia­łem każe sądzić, że są to dwa odrębne, jedy­nie w jakimś zakre­sie współ­pra­cu­jące byty. W rze­czy­wi­sto­ści takie roz­gra­ni­cze­nie nie ist­nieje; nie ma ciała, które nie byłoby umy­słem, i nie ma umy­słu, który nie byłby cia­łem. Nie­któ­rzy suge­rują wpro­wa­dze­nie ter­minu mind­body (umysł–ciało), który lepiej oddaje praw­dziwy stan rze­czy.

Nawet w kra­jach Zachodu myśle­nie o związ­kach umysł–ciało nie jest zupeł­nie nowe. W jed­nym z Dia­lo­gów Pla­tona Sokra­tes przy­ta­cza kry­tykę, jaką tracki lekarz wygło­sił pod adre­sem swych grec­kich kole­gów: „Wła­śnie dla­tego leka­rzom u Hel­le­nów wymyka się tak wiele cho­rób, że nie znają tej cało­ści, o którą tro­skli­wie dbać potrzeba (…). Teraz wła­śnie, mówi, to jest ten błąd roz­po­wszech­niony mię­dzy ludźmi, że bez jed­nego i bez dru­giego1 nie­je­den pró­buje być leka­rzem”q3. Umy­słu od ciała oddzie­lić nie spo­sób – Sokra­tes wie­dział to nie­mal dwa i pół tysiąc­le­cia przed poja­wie­niem się psy­cho­neu­ro­im­mu­no­en­do­kry­no­lo­gii!

Pisa­nie książki Kiedy ciało mówi nie zaowo­co­wało nie tylko potwier­dze­niem nie­któ­rych spo­strze­żeń, które po raz pierw­szy wyra­zi­łem w arty­kule doty­czą­cym przy­padku twar­dziny ukła­do­wej u Mary. Przy oka­zji wiele się nauczy­łem i głę­boko doce­ni­łem pracę setek leka­rzy, naukow­ców, psy­cho­lo­gów i bada­czy, któ­rzy nakre­ślili zarysy nie­zna­nej wcze­śniej dzie­dziny rela­cji umysł–ciało. Praca nad tą książką stała się dla mnie przy tym wewnętrzną eks­plo­ra­cją spo­so­bów, na jakie sam tłu­mi­łem emo­cje. Do odby­cia tej oso­bi­stej podróży skło­niło mnie pyta­nie, które usły­sza­łem od psy­cho­te­ra­peuty z Bri­tish Colum­bia Can­cer Agency, dokąd uda­łem się w celu zba­da­nia roli wypie­ra­nia emo­cji w roz­woju raka. Jak się wydaje, wiele osób ze zdia­gno­zo­waną cho­robą nowo­two­rową odru­chowo tłumi cier­pie­nie psy­chiczne i fizyczne, a także nie­przy­jemne emo­cje, takie jak gniew, smu­tek czy poczu­cie odrzu­ce­nia. „Jaki jest twój oso­bi­sty zwią­zek z tym pro­ble­mem? – zapy­tał mnie tera­peuta. – Co cię przy­ciąga do tego kon­kret­nego tematu?”.

Pyta­nie to wydo­było z mojej pamięci wspo­mnie­nie wyda­rze­nia sprzed sied­miu lat. Pew­nego wie­czoru poje­cha­łem do domu opieki, w któ­rym prze­by­wała moja sie­dem­dzie­się­cio­sze­ścio­let­nia wów­czas matka. Cier­piała na postę­pu­jącą dys­tro­fię mię­śniową, dzie­dziczną cho­robę powo­du­jącą zanik mię­śni, która wystę­puje w naszej rodzi­nie. Ponie­waż scho­rze­nie wynisz­czyło jej ciało do tego stop­nia, że nie mogła już nawet usiąść bez pomocy, nie była w sta­nie samo­dziel­nie funk­cjo­no­wać we wła­snym domu. Ja i moi dwaj bra­cia odwie­dza­li­śmy ją wraz z rodzi­nami aż do jej śmierci, która cza­sowo zbie­gła się z roz­po­czę­ciem przeze mnie pracy nad niniej­szą publi­ka­cją.

Idąc kory­ta­rzem domu opieki, lekko uty­ka­łem. Tego samego ranka prze­sze­dłem ope­ra­cję uszko­dzo­nej chrząstki kola­no­wej, któ­rej musia­łem się pod­dać na sku­tek igno­ro­wa­nia licz­nych sygna­łów, jakie moje ciało wysy­łało mi języ­kiem bólu za każ­dym razem, gdy bie­ga­łem po beto­nie. Gdy tylko otwo­rzy­łem drzwi do pokoju mamy i ruszy­łem się z nią przy­wi­tać, odru­chowo nada­łem swoim kro­kom zwy­kłą non­sza­lan­cję. Impuls do ukry­cia kuś­ty­ka­nia nie był świa­domy – posłu­cha­łem go, nim zda­łem sobie z tego sprawę. Dopiero póź­niej zaczą­łem się zasta­na­wiać, co skło­niło mnie do pod­ję­cia tak – nomen omen – zbęd­nych kro­ków. Zbęd­nych, ponie­waż moja matka z pew­no­ścią cał­ko­wi­cie spo­koj­nie przy­ję­łaby infor­ma­cję, że jej ponad­pięć­dzie­się­cio­letni syn kuleje nie­spełna dwa­na­ście godzin po ope­ra­cji kolana.

Co zatem mną powo­do­wało? Odruch, by ochro­nić matkę przed smut­kiem, nawet w tak nie­win­nej sytu­acji, był głę­boko wdru­ko­wany i wyni­kał z instynktu, który miał nie­wiele wspól­nego z naszymi obec­nymi potrze­bami. Był oparty na wspo­mnie­niach – sta­no­wił rekon­struk­cję reak­cji wyry­tej w moim roz­wi­ja­ją­cym się mózgu, zanim zyska­łem jej świa­do­mość.

Oca­la­łem z nazi­stow­skiej apo­ka­lipsy, lecz w jakimś stop­niu jestem także jej dziec­kiem – więk­szość pierw­szego roku swego życia spę­dzi­łem w Buda­pesz­cie pod nie­miecką oku­pa­cją. Moich dziad­ków ze strony matki zgła­dzono w Auschwitz, kiedy mia­łem pięć mie­sięcy; ciotka rów­nież została depor­to­wana i słuch po niej zagi­nął. Ojciec tra­fił do bata­lionu prac przy­mu­so­wych w służ­bie armii nie­miec­kiej i węgier­skiej. Wraz z matką ledwo prze­ży­li­śmy mie­siące spę­dzone w buda­pesz­teń­skim get­cie. Na kilka tygo­dni musiała się nawet ze mną roz­stać, sta­no­wiło to bowiem jedyny spo­sób na ura­to­wa­nie mnie przed śmier­cią gło­dową albo cho­robą. Nie trzeba wiel­kiej wyobraźni, by zro­zu­mieć, że w jej sta­nie umy­słu i pod nie­ludzką pre­sją stre­sów, jakie towa­rzy­szyły jej każ­dego dnia, matka rzadko zdo­by­wała się na czuły uśmiech i nie­po­dzielną uwagę, nie­zbędne do utrwa­le­nia poczu­cia bez­pie­czeń­stwa i bez­wa­run­ko­wej miło­ści u roz­wi­ja­ją­cego się nie­mow­lę­cia. Opo­wia­dała mi zresztą o wielu sytu­acjach, w któ­rych prze­peł­niała ją roz­pacz tak wielka, że jedyną moty­wa­cją do wsta­nia z łóżka była koniecz­ność opieki nade mną. Wcze­śnie nauczy­łem się, że muszę zasłu­żyć na jej uwagę i stać się dla niej jak naj­mniej­szym cię­ża­rem, a wła­sne lęki i cier­pie­nia naj­le­piej stłu­mić.

W zdro­wych rela­cjach tro­ska matki nie wymaga od nie­mow­lę­cia zapra­co­wy­wa­nia na to, co otrzy­muje. Moja matka nie potra­fiła zapew­nić mi tej bez­wa­run­ko­wej opieki – a ponie­waż nie była ani święta, ani dosko­nała, nie­wy­klu­czone, że nie uda­łoby się jej to w pełni nawet bez kosz­maru, jakiego doświad­czyła nasza rodzina.

W takich oko­licz­no­ściach sta­łem się obrońcą swo­jej matki – chro­ni­łem ją przede wszyst­kim przed świa­do­mo­ścią mojego cier­pie­nia. Obronny odruch, który wykształ­cił się u nie­mow­lę­cia, wkrótce prze­isto­czył się w utrwa­lony wzo­rzec oso­bo­wo­ści, po pięć­dzie­się­ciu jeden latach wciąż skła­nia­jący mnie do ukry­wa­nia przed nią nawet naj­mniej­szego fizycz­nego dys­kom­fortu.

Nie roz­wa­ża­łem pisa­nia książki Kiedy ciało mówi nie w takich kate­go­riach. Trak­to­wa­łem ją raczej jak inte­lek­tu­alną podróż; bada­nie inte­re­su­ją­cej teo­rii, która pomo­głaby rzu­cić świa­tło na kwe­stie ludz­kiego orga­ni­zmu w sta­nie zdro­wia i cho­roby. Ścieżkę tę przedep­tali przede mną inni, ale zawsze prze­cież zostaje coś do odkry­cia. Pyta­nie tera­peuty skło­niło mnie do zmie­rze­nia się z pro­ble­mem wypar­cia emo­cjo­nal­nego we wła­snym życiu. Dzięki temu uświa­do­mi­łem sobie, że masko­wa­nie uty­ka­nia jest jedy­nie małym jego przy­kła­dem.

Z tego wła­śnie powodu chcę podzie­lić się nie tylko wie­dzą czer­paną od innych czy z facho­wych cza­so­pism, lecz także obser­wa­cjami z wła­snego życia. Mecha­nizm wypar­cia działa u każ­dego z nas. Wszy­scy do pew­nego stop­nia coś negu­jemy i oszu­ku­jemy sami sie­bie, na ogół w spo­sób, któ­rego nie jeste­śmy świa­domi bar­dziej niż ja, gdy „posta­no­wi­łem” zama­sko­wać swoje uty­ka­nie. O zdro­wiu czy cho­ro­bie decy­duje jedy­nie kwe­stia skali tych zja­wisk bądź obec­no­ści albo braku innych czyn­ni­ków – takich jak dzie­dzicz­ność czy zagro­że­nia śro­do­wi­skowe – które sprzy­jają wystę­po­wa­niu okre­ślo­nych scho­rzeń. Poka­zu­jąc, że wypar­cie sta­nowi główną przy­czynę stresu i jest istot­nym czyn­ni­kiem cho­ro­bo­twór­czym, nie wyty­kam nikogo pal­cem za „roz­cho­ro­wa­nie się na wła­sną prośbę”. Celem tej książki są sze­rze­nie wie­dzy i roz­po­wszech­nia­nie infor­ma­cji o moż­li­wo­ściach lecze­nia, a nie przy­spa­rza­nie winy i wstydu, które w naszej kul­tu­rze pano­szą się aż zanadto. Być może jestem nad­mier­nie wyczu­lony na kwe­stię poczu­cia winy, lecz nie róż­nię się pod tym wzglę­dem od więk­szo­ści ludzi. Wstyd jest naj­głęb­szą z „nega­tyw­nych emo­cji” – zro­bimy nie­mal wszystko, by go unik­nąć. Nie­stety, usta­wiczny strach przed wsty­dem zabu­rza naszą zdol­ność trzeź­wej oceny rze­czy­wi­sto­ści.

Pomimo usil­nych sta­rań wielu leka­rzy po ośmiu latach od uzy­ska­nia dia­gnozy Mary zmarła w szpi­talu w Van­co­uver na sku­tek powi­kłań zwią­za­nych z twar­dziną ukła­dową. Do końca zacho­wała łagodny uśmiech, choć jej serce było słabe, a oddech stał się ciężki. Raz na jakiś czas pro­siła mnie o długą pry­watną wizytę – nawet w szpi­talu, w ostat­nich dniach życia. Chciała po pro­stu poroz­ma­wiać o spra­wach poważ­nych i bła­hych. „Jesteś jedy­nym czło­wie­kiem, który mnie kie­dy­kol­wiek słu­chał” – wyznała kie­dyś.

Cza­sami zasta­na­wiam się, jak mogłoby się uło­żyć życie Mary, gdyby ktoś ją dostrzegł, wysłu­chał i zro­zu­miał, kiedy była małą dziew­czynką – mal­tre­to­waną, wystra­szoną i ugi­na­jącą się pod pre­sją odpo­wie­dzial­no­ści za młod­sze sio­stry. Być może gdyby miała wów­czas przy sobie kogoś, na kim nie­za­wod­nie mogłaby się oprzeć, nauczy­łaby się cenić sie­bie, wyra­żać swoje uczu­cia i oka­zy­wać gniew w razie naru­sze­nia jej fizycz­nych i emo­cjo­nal­nych gra­nic. Czy żyłaby na­dal, jeśli tak poto­czy­łyby się jej losy?

Cho­dzi o głowę i resztę ciała (przyp. tłum.). [wróć]

Roz­dział 2

Dziewczynka zbyt dobra, by mogła być prawdziwa

Stwier­dze­nie, że wio­sną i latem 1996 roku życie Nata­lie obfi­to­wało w stresy, byłoby nie­do­po­wie­dze­niem. W marcu jej szes­na­sto­let­niego syna wypusz­czono z ośrodka odwy­ko­wego po pół­rocz­nym poby­cie. W ciągu dwóch poprzed­nich lat wie­lo­krot­nie wyrzu­cano go ze szkoły za uży­wa­nie nar­ko­ty­ków i alko­holu. „Mie­li­śmy szczę­ście, że zna­la­zło się dla niego miej­sce na tera­pii sta­cjo­nar­nej – mówi Nata­lie, pięć­dzie­się­cio­trzy­let­nia była pie­lę­gniarka. – Nie­długo po jego powro­cie do domu zdia­gno­zo­wano mojego męża, a potem mnie”. W lipcu jej mąż Bill prze­szedł ope­ra­cję zło­śli­wego guza jelita gru­bego. Po ope­ra­cji leka­rze powie­dzieli mu, że nowo­twór objął także wątrobę.

Nata­lie doskwie­rały nie­ustanne zmę­cze­nie, spo­ra­dyczne dzwo­nie­nie w uszach i zawroty głowy, lecz były one krót­ko­trwałe i ustę­po­wały bez lecze­nia. Na rok przed roz­po­zna­niem cho­roby czuła się bar­dziej zmę­czona niż zwy­kle. Po gwał­tow­nym napa­dzie zawro­tów głowy została skie­ro­wana na tomo­gra­fię kom­pu­te­rową, bada­nie niczego jed­nak nie wyka­zało. Wyko­nany dwa mie­siące póź­niej rezo­nans magne­tyczny mózgu Nata­lie ujaw­nił nato­miast nie­pra­wi­dło­wo­ści cha­rak­te­ry­styczne dla stward­nie­nia roz­sia­nego: ogni­ska sta­nów zapal­nych, w obrę­bie któ­rych stwier­dzono uszko­dze­nia i bli­zno­wa­ce­nie mie­liny – zbu­do­wa­nej z tkanki tłusz­czo­wej osłonki chro­nią­cej komórki ner­wowe.

Stward­nie­nie roz­siane jest naj­częst­szym z tak zwa­nych scho­rzeń demie­li­ni­za­cyj­nych, które upo­śle­dzają dzia­ła­nie komó­rek ośrod­ko­wego układu ner­wo­wego. Towa­rzy­szące mu objawy są uza­leż­nione od miejsc obję­tych sta­nem zapal­nym i bli­zno­wa­ce­niem. Cho­roba ata­kuje naj­czę­ściej rdzeń krę­gowy, pień mózgu i nerw wzro­kowy, będący wiązką włó­kien ner­wo­wych prze­no­szą­cych infor­ma­cje z gałek ocznych do mózgu. W przy­padku uszko­dzeń zlo­ka­li­zo­wa­nych w obrę­bie rdze­nia krę­go­wego symp­tomy obej­mują drę­twie­nie, ból i inne nie­przy­jemne odczu­cia poja­wia­jące się w koń­czy­nach lub tuło­wiu. Nie­kiedy docho­dzi do mimo­wol­nego napię­cia czy osła­bie­nia mię­śni. Degra­da­cja osło­nek mie­li­no­wych w dol­nej czę­ści mózgu może skut­ko­wać podwój­nym widze­niem, pro­ble­mami z mową bądź trud­no­ścią z utrzy­ma­niem rów­no­wagi. Pacjenci z zapa­le­niem nerwu wzro­ko­wego bory­kają się z przej­ściową utratą wzroku. Bar­dzo czę­stym obja­wem jest zmę­cze­nie – poczu­cie przy­tła­cza­ją­cego wyczer­pa­nia, znacz­nie wykra­cza­jące poza typowe osła­bie­nie.

Nata­lie uskar­żała się na zawroty głowy przez całą jesień i wcze­sną zimę, a więc w trak­cie opieki nad mężem pod­czas jego rekon­wa­le­scen­cji po ope­ra­cji jelita i trwa­ją­cej dwa­na­ście tygo­dni che­mio­te­ra­pii. Potem Bill na pewien czas wró­cił do swo­jej pracy w cha­rak­te­rze agenta nie­ru­cho­mo­ści. Następ­nie w maju 1997 roku został pod­dany ope­ra­cji usu­nię­cia guzów zlo­ka­li­zo­wa­nych w wątro­bie.

„Po resek­cji, pole­ga­ją­cej na usu­nię­ciu sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu pro­cent wątroby, u Billa doszło do zakrzepu krwi w żyle wrot­nej1. Zator mógł się oka­zać śmier­telny – wspo­mina Nata­lie. – Mąż stał się zagu­biony i wojow­ni­czy”. Bill zmarł w 1999 roku, przed­tem jed­nak nara­ził żonę na ogrom emo­cjo­nal­nego cier­pie­nia, jakiego nie była w sta­nie prze­wi­dzieć.

Bada­cze z Kolo­rado przyj­rzeli się stu oso­bom ze stward­nie­niem roz­sia­nym o postaci rzu­towo-remi­syj­nej, w któ­rej nawroty cho­roby nastę­pują naprze­mien­nie z okre­sami bez­ob­ja­wo­wymi. Wła­śnie taki typ cho­roby roz­wi­nął się u Nata­lie. U pacjen­tów zagro­żo­nych skraj­nie sil­nymi czyn­ni­kami stre­so­gen­nymi, takimi jak poważne trud­no­ści w związku lub nie­sta­bil­ność finan­sowa, do nasi­le­nia obja­wów docho­dziło pra­wie czte­ro­krot­nie czę­ściejq4.

– W Boże Naro­dze­nie 1996 roku zawroty głowy doku­czały mi bar­dzo czę­sto, ale potem nie­mal cał­ko­wi­cie doszłam do sie­bie – opo­wiada Nata­lie. – Tylko tro­chę nie­zgrab­nie cho­dzi­łam. I pomimo wielu pro­ble­mów zwią­za­nych z resek­cją wątroby u Billa – mię­dzy lip­cem a sierp­niem aż cztery razy zabie­ra­łam go na szpi­talny oddział ratun­kowy – nic mi nie dole­gało. Wyglą­dało na to, że mąż wraca do zdro­wia, i mie­li­śmy nadzieję, że nie doj­dzie do kolej­nych kom­pli­ka­cji. Póź­niej moja cho­roba po raz kolejny się pogłę­biła.

Zaostrze­nie nastą­piło w chwili, gdy Nata­lie uznała, że może się tro­chę odprę­żyć, ponie­waż nie musi już trwać w cią­głym pogo­to­wiu.

– Mój mąż nale­żał do ludzi, któ­rzy uwa­żają, że jeśli nie chcą cze­goś robić, to nie muszą. Zawsze taki był. Gdy zacho­ro­wał, nie miał zamiaru nic z tym zro­bić. Sie­dział na kana­pie i pstry­kał pal­cami, a kiedy to robił, pod­ska­ki­wa­łam. Iry­to­wał tym nawet dzieci. W końcu jesie­nią, kiedy mu się polep­szyło, wysła­łam go na kilka dni za mia­sto z przy­ja­ciółmi. Powie­dzia­łam sobie: „Powi­nien gdzieś wyjść, potrze­bu­jesz tego”.

– A czego ty potrze­bo­wa­łaś? – zapy­ta­łem.

– Mia­łam dość. Popro­si­łam jego przy­ja­ciela: „Zabierz go gdzieś, gdzie będzie­cie mogli przez parę dni pograć w golfa”. I fak­tycz­nie, przy­je­chał i go zabrał. Dwie godziny póź­niej poczu­łam zaostrze­nie obja­wów cho­roby.

Jakie wnio­ski mogła wycią­gnąć z tego doświad­cze­nia?

– Cóż – rze­kła z waha­niem Nata­lie. – Takie, że powin­nam była wie­dzieć, w któ­rym momen­cie wyjść z trybu poma­ga­nia. Ale po pro­stu nie umiem; kiedy wiem, że ktoś potrze­buje pomocy, czuję się w obo­wiązku pomóc.

– Nie­za­leż­nie od tego, co się z tobą dzieje?

– Tak. Minęło pięć lat, a ja wciąż nie nauczy­łam się hamo­wać. Moje ciało czę­sto pro­te­stuje, a ja mimo to prę przed sie­bie. Niczego mnie to nie uczy.

W trak­cie trwa­nia mał­żeń­stwa orga­nizm Nata­lie miał wiele powo­dów do buntu. Bill był alko­ho­li­kiem i czę­sto wpra­wiał ją w zakło­po­ta­nie. „Gdy tro­chę sobie pofol­go­wał z piciem, robił się trudny do znie­sie­nia – opo­wia­dała. – Sta­wał się kłó­tliwy, agre­sywny, tra­cił pano­wa­nie nad sobą. Jeśli coś go zde­ner­wo­wało na impre­zie, bez wyraź­nego powodu naska­ki­wał na ludzi w miej­scach publicz­nych. Odwra­ca­łam się wtedy i odcho­dzi­łam, a on wście­kał się na mnie, że go nie wspie­ram. Już po dwóch dniach od stwier­dze­nia u mnie stward­nie­nia roz­sia­nego wie­dzia­łam, że nie mogę na niego liczyć”.

Po powro­cie z gol­fo­wego wyjazdu Bill na kilka mie­sięcy odzy­skał wigor. Wdał się w romans z kobietą, która była przy­ja­ciółką rodziny. „Pomy­śla­łam sobie wtedy: zobacz, co dla cie­bie zro­bi­łam – mówi Nata­lie. – Nara­zi­łam na szwank wła­sne zdro­wie. Opie­ko­wa­łam się tobą całe lato. Byłeś u progu śmierci, a ja tkwi­łam w szpi­talu przez trzy doby, cze­ka­jąc na wyrok: wyzdro­wiejesz czy umrzesz? Zaj­mo­wa­łam się tobą, gdy wró­ci­łeś do domu. A ty tak mi się odwdzię­czasz. Jak­bym dostała w pysk”.

Kon­cep­cja uzna­jąca stres psy­chiczny za jeden z czyn­ni­ków zwięk­sza­ją­cych ryzyko stward­nie­nia roz­sia­nego nie jest nowa. Pełny kli­niczny obraz tej cho­roby jako pierw­szy przed­sta­wił fran­cu­ski neu­ro­log Jean-Mar­tin Char­cot. W wykła­dzie wygło­szo­nym w 1869 roku nad­mie­nił on, iż „dłu­go­trwały żal lub zgry­zota” łączą się z wystą­pie­niem cha­rak­te­ry­stycz­nych dla nich obja­wów. Pięć lat póź­niej pewien bry­tyj­ski lekarz opi­sał przy­pa­dek stward­nie­nia roz­sia­nego, który rów­nież miał zwią­zek ze stre­sem: „W roz­wa­ża­niach o aspek­cie etio­lo­gicz­nym należy wspo­mnieć o infor­ma­cji, jaką ta nie­szczę­sna pacjentka pouf­nie prze­ka­zała pie­lę­gniarce, a mia­no­wi­cie, że przy­czyną jej cho­roby było przy­ła­pa­nie męża w łóżku z inną kobietą”q5.

Na potrzeby tej książki prze­pro­wa­dzi­łem wywiady z dzie­wię­cioma oso­bami cho­rymi na stward­nie­nie roz­siane, w tym ośmioma kobie­tami. (Cho­roba ta w mniej wię­cej 60 pro­cen­tach przy­pad­ków dotyka kobiety). Wzorce emo­cjo­nalne widoczne w histo­rii Nata­lie można zaob­ser­wo­wać u każ­dej z tych osób, nawet jeśli nie zawsze w tak skraj­nej for­mie.

Dowody zgro­ma­dzone dzięki tym wywia­dom pokry­wają się z wyni­kami badań. „Wielu kli­nicz­nych bada­czy tej cho­roby wyra­ziło opi­nię, że stres emo­cjo­nalny może mieć zwią­zek z genezą stward­nie­nia roz­sia­nego” – stwier­dzono w arty­kule opu­bli­ko­wa­nym w 1970 rokuq6. Nad­mierne przy­wią­za­nie do rodzica, brak nie­za­leż­no­ści psy­chicz­nej, prze­można potrzeba miło­ści i przy­wią­za­nia oraz nie­zdol­ność do odczu­wa­nia lub wyra­ża­nia gniewu od dawna są uwa­żane przez bada­czy za moż­liwe czyn­niki natu­ral­nego roz­woju oma­wia­nej cho­roby. Opra­co­wa­nia z 1958 roku wska­zały, że w bli­sko 90 pro­cen­tach przy­pad­ków „przed wystą­pie­niem obja­wów (…) pacjenci doświad­czyli trau­ma­tycz­nych prze­żyć, zagra­ża­ją­cych ich »sys­te­mowi bez­pie­czeń­stwa«”q7.

W prze­pro­wa­dzo­nym w 1969 roku bada­niu przyj­rzano się zna­cze­niu pro­ce­sów psy­chicz­nych u trzy­dzie­stu dwóch pacjen­tów z Izra­ela i ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. U 85 pro­cent z nich objawy – zdia­gno­zo­wane w póź­niej­szym cza­sie jako skutki stward­nie­nia roz­sia­nego – poja­wiły się w następ­stwie nie­daw­nego sil­nie stre­su­ją­cego wyda­rze­nia. Były to bodźce o bar­dzo zróż­ni­co­wa­nym cha­rak­te­rze – od śmierci lub cho­roby kogoś bli­skiego przez nagłą groźbę utraty środ­ków do życia aż po sytu­acje rodzinne powo­du­jące trwałą zmianę w życiu bada­nego i wyma­ga­jące ela­stycz­no­ści bądź adap­ta­cji wykra­cza­ją­cej poza moż­li­wo­ści kon­kret­nej osoby. Jed­nym z takich źró­deł stresu oka­zał się dłu­go­trwały kon­flikt mał­żeń­ski, a innym rosnąca odpo­wie­dzial­ność w miej­scu pracy. Auto­rzy bada­nia skon­klu­do­wali: „Cechą wspólną są stop­niowo nara­sta­jąca świa­do­mość nie­moż­no­ści pora­dze­nia sobie z trudną sytu­acją (…) i rodzące się na tym tle poczu­cie nie­udol­no­ści lub porażki”q8. Stresy tego rodzaju wystę­pują u ludzi we wszyst­kich kul­tu­rach.

Pod­czas innego bada­nia porów­ny­wano pacjen­tów cier­pią­cych na stward­nie­nie roz­siane ze zdro­wymi oso­bami sta­no­wią­cymi grupę kon­tro­lną. Wśród cho­rych sil­nie stre­su­jące zda­rze­nia były dzie­się­cio­krot­nie częst­sze, z czego same kon­flikty mał­żeń­skie – pię­cio­krot­nieq9.

Spo­śród ośmiu moich roz­mów­czyń ze stward­nie­niem roz­sia­nym tylko jedna była na­dal w swoim pierw­szym dłu­go­trwa­łym związku; reszta roz­stała się lub roz­wio­dła. Cztery z nich były przed zacho­ro­wa­niem mal­tre­to­wane fizycz­nie bądź psy­chicz­nie przez swych part­ne­rów. W pozo­sta­łych przy­pad­kach part­ne­rzy byli emo­cjo­nal­nie zdy­stan­so­wani i nie­przy­stępni.

U dzien­ni­karki o imie­niu Lois stward­nie­nie roz­siane zdia­gno­zo­wano w 1974 roku; miała wów­czas dwa­dzie­ścia cztery lata. Kilka mie­sięcy po krót­kim epi­zo­dzie podwój­nego widze­nia zaczęła doświad­czać mro­wie­nia w nogach. Poprzed­nie dwa lata spę­dziła w malut­kiej zamiesz­ka­nej przez auto­chto­nów osa­dzie w Ark­tyce, z męż­czy­zną o dzie­więć lat od niej star­szym – arty­stą, któ­rego obec­nie opi­suje jako czło­wieka nie­zrów­no­wa­żo­nego psy­chicz­nie. Tra­fił on potem do szpi­tala z roz­po­zna­niem cho­roby mania­kalno-depre­syj­nej.

– Ubó­stwia­łam go – wspo­mina Lois. – Był nie­zwy­kle uta­len­to­wany i czu­łam się przy nim mała. Może nawet tro­chę się go bałam.

Życie na Ark­tyce oka­zało się dla niej nie­zmier­nie trudne.

– Dla cho­wa­nej pod klo­szem dziew­czyny z Zachod­niego Wybrzeża to było jak prze­pro­wadzka do Tim­buktu. Wiele lat póź­niej usły­sza­łam od psy­cho­loga: „Mia­łaś szczę­ście, że wyszłaś stam­tąd żywa”. To odosob­nione miej­sce było nazna­czone alko­ho­li­zmem, mor­der­stwami i śmier­cią. Nie ist­nieją tam drogi. Bałam się swo­jego part­nera, jego osą­dów i gniewu. Ten letni romans powi­nien się skoń­czyć po kilku mie­sią­cach, a tym­cza­sem cią­gnął się kilka lat. Pró­bo­wa­łam się trzy­mać naj­le­piej, jak umia­łam, lecz wresz­cie mój chło­pak się mnie pozbył.

Warunki bytowe były złe.

– Mie­li­śmy wycho­dek, ale przy minus czter­dzie­stu czy minus czter­dzie­stu pię­ciu stop­niach to był dra­mat. Potem mój part­ner się pod­dał i zdo­był prze­no­śną toa­letę, jeśli można to tak nazwać, do któ­rej mogłam zała­twiać się w nocy – bo kobiety siu­siają czę­ściej niż męż­czyźni, prawda?

– Trak­to­wał to jak ustęp­stwo? – zapy­ta­łem.

– Zga­dza się. Musie­li­śmy ją wyno­sić w celu opróż­nie­nia, ale on nie chciał tego robić. Pew­nej nocy cisnął toa­letę w śnieg i kazał mi sko­rzy­stać z wychodka. Musia­łam też nosić wodę, gdyż nie było dostępu do bie­żą­cej. Nie mia­łam wyj­ścia. Jeśli chcia­łam z nim być, musia­łam się z tym pogo­dzić.

Pamię­tam, jak mówi­łam mu, że naj­waż­niej­szą rze­czą, jakiej od niego ocze­kuję, jest sza­cu­nek. Nie wiem dla­czego, ale było to dla mnie nie­zwy­kle istotne. Pra­gnę­łam tego tak bar­dzo, że byłam w sta­nie wiele znieść.

Lois wyznała, że roz­pacz­liwa potrzeba apro­baty cecho­wała także jej wcze­śniej­sze rela­cje, zwłasz­cza te z matką.

– W jakiś spo­sób uosa­biał dla mnie matkę, która zawsze kon­tro­lo­wała moje życie (…) od samego początku mówiła mi, jak mam się ubie­rać czy urzą­dzić pokój. Byłam dziew­czynką zbyt dobrą, by mogła być praw­dziwa. Ozna­czało to, że mar­gi­na­li­zo­wa­łam wła­sne pra­gnie­nia i potrzeby za cenę czy­jejś apro­baty. Zawsze sta­ra­łam się być taka, jaką chcieli widzieć mnie rodzice.

Bar­bara, psy­cho­te­ra­peutka – sądząc po repu­ta­cji, zna­ko­mita – leczy wiele osób cier­pią­cych na cho­roby prze­wle­kłe. Sama zapa­dła na stward­nie­nie roz­siane. Upo­rczy­wie sprze­ci­wia się suge­stii, jakoby jej stany zapalne i zbli­zno­wa­ce­nia leżące u pod­staw tej cho­roby miały cokol­wiek wspól­nego z wypie­ra­niem emo­cji w dzie­ciń­stwie. Stward­nie­nie roz­siane ujaw­niło się u niej osiem­na­ście lat temu. Pierw­sze symp­tomy dały o sobie znać tuż po tym, jak na dwa tygo­dnie zapro­siła do sie­bie socjo­pa­tycz­nego męż­czy­znę, z któ­rym pra­co­wała w zakła­dzie popraw­czym.

– Prze­szedł długą tera­pię i cho­dziło o to, by dać mu nową szansę – opo­wiada.

Pacjent ów zasiał w jej domu i mał­żeń­stwie chaos i spu­sto­sze­nie. Zapy­ta­łem Bar­barę, czy nie sądzi, iż zapro­sze­nie do domu osoby z poważ­nymi pro­ble­mami sta­no­wiło rażące naru­sze­nie jej wła­snych gra­nic.

– Cóż, tak i nie. Zda­wało mi się, że ponie­waż umowa doty­czyła dwóch tygo­dni, wszystko będzie w porządku. Oczy­wi­ście ni­gdy wię­cej już cze­goś takiego nie zro­bię. Jestem teraz tak dobra w wyzna­cza­niu swo­ich gra­nic, że jedna z moich pacjen­tek nazywa mnie kró­lową gra­nic – a ponie­waż ona także jest tera­peutką, żar­tu­jemy sobie z tego. Nie­stety, ode­bra­łam bole­sną lek­cję. Cza­sami myślę, że moje stward­nie­nie roz­siane jest karą za głu­potę.

Uzna­nie cho­roby za rodzaj kary wiąże się z bar­dzo istotną kwe­stią, a mia­no­wi­cie taką, że prze­wle­kle cho­ru­jące osoby czę­sto są oskar­żane – lub zarzu­cają same sobie – że w jakiś spo­sób zasłu­żyły na wła­sne nie­szczę­ście. Gdyby teo­ria wypar­cia/stresu istot­nie suge­ro­wała, że cho­roba jest karą, zgo­dził­bym się ze sta­no­wi­skiem Bar­bary, która ją odrzuca. Jed­nak próby nauko­wego zro­zu­mie­nia nie da się pogo­dzić z mora­li­zo­wa­niem i osą­dem. Stwier­dze­nie, że nie­roz­ważna decy­zja o zapro­sze­niu do domu poten­cjal­nie tok­sycz­nego czło­wieka oka­zała się źró­dłem stresu i przy­czy­niła się do roz­woju cho­roby, sta­nowi jedy­nie wska­za­nie na zwią­zek mię­dzy stre­sem a cho­robą. Cho­dzi o omó­wie­nie ewen­tu­al­nych kon­se­kwen­cji – nie w kon­tek­ście kary, lecz fizjo­lo­gicz­nej rze­czy­wi­sto­ści.

Bar­bara utrzy­muje, że z rodzi­cami łączyły ją zdrowe rela­cje, pełne wza­jem­nej miło­ści.

– Zna­ko­mi­cie doga­dy­wa­łam się z mamą. Zawsze były­śmy sobie bar­dzo bli­skie.

– Wyzna­cza­nia gra­nic uczymy się we wcze­snych latach kształ­to­wa­nia oso­bo­wo­ści – powie­dzia­łem. – Dla­czego więc musia­łaś się nauczyć tego póź­niej, na pod­sta­wie bole­snych doświad­czeń?

– W odróż­nie­niu od mojej matki ja zna­łam swoje gra­nice. Tego zresztą doty­czyła więk­szość naszych kłótni. Spie­ra­ły­śmy się o jej nie­zdol­ność do oce­nia­nia, gdzie ona się koń­czy, a ja zaczy­nam.

Fakt, iż Bar­bara przy­jęła do swego domu nie­sta­bil­nego emo­cjo­nal­nie i nie­bez­piecz­nego męż­czy­znę, nauka uzna­łaby za silny stre­sor, lecz poprze­dza­jący to wyda­rze­nie chro­niczny stres wyni­ka­jący ze słabo wyzna­czo­nych gra­nic nie jest już tak łatwy do ziden­ty­fi­ko­wa­nia. Zatar­cie gra­nic emo­cjo­nal­nych w dzie­ciń­stwie staje się istot­nym źró­dłem przy­szłego stresu fizjo­lo­gicz­nego u osoby doro­słej. Ma ono cią­gły nega­tywny wpływ na układ hor­mo­nalny i odpor­no­ściowy orga­ni­zmu, ponie­waż ludzie ze słabo okre­ślo­nymi gra­nicami oso­bi­stymi funk­cjo­nują w sta­nie chro­nicz­nego stresu – prze­kra­cza­nie tych gra­nic przez innych jest sta­łym ele­men­tem ich codzien­nych doświad­czeń. Nauczyli się oni jed­nak usu­wać tę prawdę ze świa­do­mo­ści.

W sza­no­wa­nym pod­ręcz­niku inter­ni­stycz­nym pada stwier­dze­nie, że przy­czyny stward­nie­nia roz­sia­nego pozo­stają nie­znaneq10. Więk­szość badań odrzuca etio­lo­gię zakaźną, mimo iż wpływ wirusa nie jest wyklu­czony. Cho­roba ta ma praw­do­po­dob­nie pod­łoże gene­tyczne; do wnio­sku tego pro­wa­dzi fakt, iż nie­które grupy etniczne wydają się od niej wolne – na przy­kład Inu­ici w Ame­ryce Pół­noc­nej czy Bantu z połu­dnio­wej Afryki. Geny nie wyja­śniają jed­nak, kto i dla­czego może zacho­ro­wać. „Choć można odzie­dzi­czyć gene­tyczną podat­ność na stward­nie­nie roz­siane, nie da się odzie­dzi­czyć samej cho­roby – pisze neu­ro­log Louis J. Rosner, były kie­row­nik Kli­niki Stward­nie­nia Roz­sia­nego na Uni­wer­sy­te­cie Kali­for­nij­skim w Los Ange­les. – Na stward­nie­nie roz­siane nie zawsze zapa­dają nawet osoby, u któ­rych wystę­puje kom­plet pre­dys­po­nu­ją­cych do tego genów. Zda­niem eks­per­tów cho­roba musi być wywo­ły­wana czyn­ni­kami śro­do­wi­sko­wymi”q11.

Sprawę dodat­kowo kom­pli­kują bada­nia metodą rezo­nansu magne­tycz­nego (MRI) oraz autop­sje, pod­czas któ­rych wycho­dzą na jaw cha­rak­te­ry­styczne objawy demie­li­ni­za­cji w ośrod­ko­wym ukła­dzie ner­wo­wym osób, u któ­rych ni­gdy nie wystę­po­wały jawne symp­tomy cho­roby. Dla­czego część ludzi z takimi zmia­nami neu­ro­pa­to­lo­gicz­nymi unika zacho­ro­wa­nia, a część nie? Jakie „czyn­niki śro­do­wi­skowe”, o któ­rych wspo­mina dr Rosner, mogą wcho­dzić w grę? W swym zna­ko­mi­tym skąd­inąd pod­ręcz­niku doty­czą­cym stward­nie­nia roz­sia­nego dr Rosner zasad­ni­czo odrzuca stres emo­cjo­nalny jako czyn­nik wpły­wa­jący na wystą­pie­nie cho­roby. Docho­dzi do wnio­sku, że praw­do­po­dob­nie naj­le­piej tłu­ma­czą ją kwe­stie auto­im­mu­no­lo­giczne. „Czło­wiek staje się uczu­lony na wła­sną tkankę – wyja­śnia – i wytwa­rza prze­ciw­ciała ata­ku­jące zdrowe komórki”. Igno­ruje tym samym obszerną lite­ra­turę medyczną łączącą pro­cesy auto­im­mu­no­lo­giczne ze stre­sem i z oso­bo­wo­ścią – tym­cza­sem jest to ważny zwią­zek, który zosta­nie omó­wiony bli­żej w kolej­nych roz­dzia­łach.

W 1994 roku na wydziale neu­ro­lo­gii Szpi­tala Uni­wer­sy­tetu w Chi­cago prze­pro­wa­dzono eks­pe­ry­ment bada­jący inte­rak­cje mię­dzy ukła­dem ner­wo­wym a ukła­dem odpor­no­ścio­wym oraz ich poten­cjalną rolę w prze­biegu stward­nie­nia roz­sia­negoq12. Na przy­kła­dzie szczu­rów poka­zano, że sztucz­nie wywo­łana cho­roba auto­im­mu­no­lo­giczna pogłę­biała się, gdy zablo­ko­wano u nich reak­cję walki lub ucieczki. Gdyby reak­cja ta nie została zabu­rzona, zwie­rzęta ochro­ni­łaby zdol­ność do natu­ral­nego reago­wa­nia na stres.

Pacjenci ze stward­nie­niem roz­sia­nym opi­sani w lite­ra­tu­rze na temat stresu, a także wszy­scy, z któ­rymi prze­pro­wa­dzi­łem wywiady, zna­leźli się w sytu­acjach podob­nych do tych będą­cych udzia­łem nie­szczę­snych zwie­rząt labo­ra­to­ryj­nych w chi­ca­gow­skim eks­pe­ry­men­cie: ze względu na uwa­run­ko­wa­nia wynie­sione z dzie­ciń­stwa byli nara­żeni na ostry, prze­wle­kły stres, przy czym nie­zbędna zdol­ność do natu­ral­nego prze­cho­dze­nia w tryb „ucie­kaj albo walcz” była u nich zabu­rzona. Pod­sta­wo­wym pro­ble­mem nie jest stres zewnętrzny, taki jak wyda­rze­nia życiowe przed­sta­wione w bada­niach, lecz uwa­run­ko­wana śro­do­wi­skowo bez­rad­ność, która nie pozwala na pra­wi­dłową reak­cję walki lub ucieczki. Powstały wewnętrzny stres jest wtedy stłu­miony, a w rezul­ta­cie nie­wi­doczny. Po pew­nym cza­sie nie­za­spo­ko­jone potrzeby wła­sne bądź sku­pie­nie na zaspo­ka­ja­niu potrzeb innych prze­stają być postrze­gane jako stre­su­jące. Orga­nizm uznaje je za nor­malne – czło­wiek zostaje roz­bro­jony.

U trzy­dzie­sto­trzy­let­niej Véronique stward­nie­nie roz­siane stwier­dzono trzy lata temu. „Prze­ży­łam poważny epi­zod, z któ­rego praw­dzi­wej natury nie zda­wa­łam sobie sprawy – opo­wiada. – Ból w sto­pach, drę­twie­nie i mro­wie­nie się­ga­jące gór­nej czę­ści klatki pier­sio­wej i stop­niowo cofa­jące się w dół. Trwało to jakieś trzy dni. Uzna­łam to nawet za zabawne – mogłam się ude­rzyć i nic nie czu­łam! Wtedy nikomu nic o tym nie mówi­łam”. Dopiero póź­niej kole­żanka prze­ko­nała ją, by zgło­siła się do leka­rza.

– Czu­łaś odrę­twie­nie i ból od stóp do gór­nej czę­ści klatki pier­sio­wej i nikomu o tym nie powie­dzia­łaś? Dla­czego?

– Nie sądzi­łam, że warto komu­kol­wiek się z tego zwie­rzać. A gdy­bym przy­znała się rodzi­com, tylko bym ich zde­ner­wo­wała.

– A gdy­byś usły­szała od kogoś, że odczuwa drę­twie­nie i ból od stóp do połowy klatki pier­sio­wej, puści­ła­byś to mimo uszu?

– Nie, zago­ni­ła­bym taką osobę do leka­rza.

– To dla­czego trak­to­wa­łaś sie­bie gorzej niż kogoś innego? Masz jakiś pomysł?

– Nie.

Naj­bar­dziej poucza­jąca wypo­wiedź Véronique pada w związku z pyta­niem o poten­cjal­nie stre­su­jące doświad­cze­nia, które poprze­dziły wystą­pie­nie stward­nie­nia roz­sia­nego.

– Nic szcze­gól­nie złego się nie działo – odparła. – Jestem adop­to­wa­nym dziec­kiem. Po pięt­na­stu latach naci­sków ze strony przy­bra­nej matki odszu­ka­łam w końcu swoją bio­lo­giczną rodzinę, choć tego nie chcia­łam. Ale zawsze łatwiej było mi ulec żąda­niom mamy, niż się o nie wykłó­cać, zawsze!

Odna­la­złam ich więc, spo­tka­li­śmy się i w pierw­szym odczu­ciu uzna­łam, że to, do licha, nie­moż­liwe, aby­śmy byli spo­krew­nieni. Pozna­nie pery­pe­tii mojej rodziny oka­zało się stre­su­jące; nie potrze­bo­wa­łam na przy­kład infor­ma­cji, że praw­do­po­dob­nie zosta­łam poczęta w wyniku kazi­rod­czego gwałtu. A przy­naj­mniej na to wygląda, bo nikt nie opo­wie­dział mi całej histo­rii, moja bio­lo­giczna matka nabrała zaś wody w usta.

Ponadto w tam­tym cza­sie byłam bez­ro­botna i cze­ka­łam na przy­zna­nie zasiłku. A kilka mie­sięcy wcze­śniej z hukiem roz­sta­łam się ze swoim chło­pa­kiem, bo nie dawa­łam rady dłu­żej zno­sić jego alko­ho­li­zmu. Szkoda mi było zdro­wia.

Wymie­nione stresy ta młoda kobieta okre­śliła jako nie­szcze­gól­nie złe: cią­głe naci­ski ze strony przy­bra­nej matki, która wbrew życze­niu Véronique ocze­ki­wała od niej odszu­ka­nia dys­funk­cyj­nej bio­lo­gicz­nej rodziny i spo­tka­nia się z jej człon­kami; odkry­cie, że może być dziec­kiem z kazi­rod­czego gwałtu (doko­na­nego przez kuzyna, gdy bio­lo­giczna matka Véronique miała szes­na­ście lat); pro­blemy finan­sowe i roz­sta­nie z nad­uży­wa­ją­cym alko­holu chło­pa­kiem.

Véronique iden­ty­fi­kuje się ze swoim przy­bra­nym ojcem.

– Jest moim boha­te­rem – mówi. – Zawsze był dla mnie opar­ciem.

– Dla­czego nie zwró­ci­łaś się do niego o pomoc, czu­jąc pre­sję ze strony matki?

– Ni­gdy nie udało mi się z nim poroz­ma­wiać w cztery oczy. Zawsze mia­łam pośred­niczkę w jej oso­bie.

– A co na to twój ojciec?

– Obser­wo­wał wszystko z boku. Domy­śla­łam się jed­nak, że nie jest tym zachwy­cony.

– To dobrze, że czu­jesz bli­ską więź z ojcem, ale być może powin­naś zna­leźć sobie nowego boha­tera – takiego, który będzie wzo­rem pew­no­ści sie­bie. Aby wró­cić do zdro­wia, zapewne sama powin­naś zostać dla sie­bie boha­terką.

Jacqu­eline du Pré, uta­len­to­wana bry­tyj­ska wio­lon­cze­listka, zmarła na sku­tek powi­kłań stward­nie­nia roz­sia­nego w 1987 roku, w wieku czter­dzie­stu dwóch lat. Gdy póź­niej jej sio­stra Hil­lary zasta­na­wiała się, czy cho­roba Jac­kie mogła być wyni­kiem stresu, neu­ro­lo­dzy sta­now­czo zapew­nili ją, że czyn­nik ten nie wcho­dził w rachubę.

Od tam­tego czasu orto­dok­syjna myśl medyczna nie­wiele się zmie­niła. „Stres nie wywo­łuje stward­nie­nia roz­sia­nego – infor­muje pacjen­tów bro­szura wydana nie­dawno przez kli­nikę stward­nie­nia roz­sia­nego na Uni­wer­sy­te­cie w Toronto – choć cho­rym zaleca się jego uni­ka­nie”. Przy­to­czone stwier­dze­nie jest mylące. To oczy­wi­ste, że stres nie powo­duje stward­nie­nia roz­sia­nego – żaden poje­dyn­czy czyn­nik za to nie odpo­wiada. Wystą­pie­nie cho­roby bez wąt­pie­nia zależy od kilku współ­ist­nie­ją­cych oko­licz­no­ści. Ale czy praw­dziwa jest teo­ria mówiąca, że stres w dużym stop­niu się do niej nie przy­czy­nia? Bada­nia naukowe oraz życie osób, któ­rym się przyj­rze­li­śmy, zde­cy­do­wa­nie suge­rują, że ma on istotne zna­cze­nie. Świad­czy o tym także histo­ria Jacqu­eline du Pré, któ­rej cho­roba i śmierć są wręcz pod­ręcz­ni­kową ilu­stra­cją nisz­czy­ciel­skich skut­ków stresu zwią­za­nego z emo­cjo­nal­nym wypar­ciem.

Na kon­cer­tach du Pré ludzie nie­jed­no­krot­nie pła­kali. Jeden ze słu­cha­czy zauwa­żył, że jej kon­takt z publicz­no­ścią „zapie­rał dech w pier­siach i ocza­ro­wy­wał”. Grała z wielką namięt­no­ścią, cza­sami wręcz trudną w odbio­rze pasją. Poru­szała w słu­cha­czach naj­czul­sze struny. Ina­czej niż w sfe­rze pry­wat­nej, jej oso­bo­wość sce­niczna cecho­wała się cał­ko­wi­tym nie­skrę­po­wa­niem – roz­wiane włosy i roz­ko­ły­sane ciało bar­dziej paso­wały do roc­kan­drol­lo­wych eks­tra­wa­gan­cji niż kla­sycz­nej powścią­gli­wo­ści. „Wyglą­dała na słodką, skromną wiej­ską dziew­czynę, ale kiedy się­gała po wio­lon­czelę, coś w nią wstę­po­wało”q13.

Nie­które z nagra­nych wyko­nań du Pré, zwłasz­cza Kon­certu wio­lon­cze­lo­wego Elgara, do dziś nie mają sobie rów­nych – i zapewne tak już pozo­sta­nie. Było to ostat­nie ważne dzieło tego wybit­nego kom­po­zy­tora, two­rzone w cie­niu przy­gnę­bie­nia wywo­ła­nego pierw­szą wojną świa­tową. „Wszystko, co dobre i ładne, czy­ste, świeże i słod­kie, jest odle­głe i ni­gdy nie powróci” – pisał Edward Elgar w 1917 roku. Wkra­czał wła­śnie w siódmą dekadę życia, zbli­ża­jąc się powoli do jego kresu. „Jedną z nad­zwy­czaj­nych i nie­wy­tłu­ma­czal­nych zdol­no­ści Jac­kie była umie­jęt­ność zilu­stro­wa­nia muzyką emo­cji męż­czy­zny będą­cego w jesieni życia” – napi­sała jej sio­stra Hilary du Pré w książce A Genius in the Family (Geniusz w rodzi­nie)q14.

Nad­zwy­czaj­nych, ow­szem, ale czy nie­wy­tłu­ma­czal­nych? Nie­ko­niecz­nie. Choć w wieku dwu­dzie­stu lat Jacqu­eline du Pré nie zda­wała sobie z tego sprawy, sama także znaj­do­wała się u schyłku życia. Cho­roba, która poło­żyła kres jej muzycz­nej karie­rze, miała nadejść w ciągu zale­d­wie kilku lat. Wielką część emo­cjo­nal­nych prze­żyć Jacqu­eline sta­no­wiły żal, poczu­cie straty i rezy­gna­cja. Rozu­miała Elgara, bo przy­pa­dło jej w udziale takie samo cier­pie­nie. Jego por­tret zawsze budził w niej nie­po­kój. „Miał marne życie, Hil, i cho­ro­wał, lecz dzięki temu jego dusza pro­mie­niała i wła­śnie to czuję w jego muzyce” – wyznała sio­strze.

Opis ten od samego początku paso­wał do Jac­kie. Jej matka Iris, będąc z nią jesz­cze na oddziale położ­ni­czym, mocno prze­żyła śmierć wła­snego ojca. Rela­cja mię­dzy matką a córką nabrała cech sym­bio­tycz­nej zależ­no­ści, z któ­rej żadna strona nie potra­fiła się uwol­nić. Mała Jac­kie nie mogła ani być dziec­kiem, ani doro­snąć.

Była wraż­liwa, cicha i nie­śmiała; cza­sami tylko psotna. Nazy­wano ją oazą spo­koju – z wyjąt­kiem chwil, gdy gry­wała na wio­lon­czeli. Nauczy­ciel muzyki wspo­mina „nie­zwy­kle uprzejmą i dobrze wycho­waną” sze­ścio­latkę. Świat widział w wir­tu­ozce osobę miłą i potulną. Sekre­tarka z żeń­skiej szkoły, do któ­rej cho­dziła Jac­kie, zapa­mię­tała ją jako szczę­śliwe i pogodne dziecko. Kole­żanka z liceum zaś uwa­żała ją za „sym­pa­tyczną, wesołą dziew­czynę, która potra­fiła się odna­leźć w towa­rzy­stwie”.

Wewnętrzne życie Jac­kie było zupeł­nie inne. Hilary opo­wiada, jak któ­re­goś dnia sio­stra wybuch­nęła pła­czem. „W szkole nikt mnie nie lubi. To okropne. Wszy­scy mi doku­czają”. Pod­czas pew­nego wywiadu Jacqu­eline opi­sała sie­bie jako „jedno z tych dzieci, któ­rych rówie­śnicy nie mogą znieść. Takie, co to daw­niej two­rzyły gangi i śpie­wały okropne rze­czy”. W wieku kil­ku­na­stu lat była spe­cy­ficzna, spo­łecz­nie nie­po­radna, nie wyka­zy­wała zain­te­re­so­wań aka­de­mic­kich ani więk­szych chęci do wyra­ża­nia wła­snego zda­nia. Według słów sio­stry zawsze miała trud­no­ści z wer­balną eks­pre­sją. „Spo­strze­gaw­czy przy­ja­ciele zauwa­żali pod jej pogodną powierz­chow­no­ścią początki melan­cho­lii” – pisze o Jac­kie jej bio­grafka Eli­za­beth Wil­son w książce Jacqu­eline du Préq15.

Przez całe życie, aż do chwili zacho­ro­wa­nia, Jac­kie ukry­wała swoje uczu­cia przed matką. Hilary wspo­mina upiorną sytu­ację, gdy sio­stra z peł­nym emo­cji wyra­zem twa­rzy szep­nęła tajem­ni­czo: „Hil, nie mów nic mamie, ale… kiedy doro­snę, nie będę mogła cho­dzić ani się poru­szać”. Jak rozu­mieć tę prze­ra­ża­jącą prze­po­wied­nię? Moim zda­niem w kate­go­riach nie­sa­mo­wi­to­ści bądź pro­jek­cji tego, jak naprawdę – w głębi nie­świa­do­mo­ści – czuła się mała Jac­kie: jako nie­zdolna do wyko­na­nia samo­dziel­nego ruchu, skrę­po­wana, ze spa­ra­li­żo­wa­nym żywot­nym ja. A „nie mów nic mamie”? Brzmi to jak wyraz rezy­gna­cji kogoś, kto już zdaje sobie sprawę z darem­no­ści prób opo­wie­dze­nia o swym bólu, stra­chu i nie­po­koju – o ich mrocz­nej stro­nie – rodzi­cowi, który nie jest w sta­nie pojąć tego rodzaju komu­ni­katu. Znacz­nie póź­niej, już cho­ru­jąc na stward­nie­nie roz­siane, Jac­kie dawała upust trwa­ją­cej przez całe życie nie­chęci do matki w wul­gar­nych wybu­chach nie­kon­tro­lo­wa­nej wście­kło­ści. Z potul­nego dziecka wyrósł prze­peł­niony gnie­wem doro­sły.

Choć Jacqu­eline du Pré kochała wio­lon­czelę i łak­nęła gry, coś w niej opie­rało się roli wir­tu­ozki. Oso­bo­wość maestry blo­ko­wała jej praw­dziwe ja. Stała się zara­zem dla niej jedy­nym try­bem komu­ni­ka­cji emo­cjo­nal­nej i wyłącz­nym spo­so­bem sku­pia­nia na sobie uwagi matki. Stward­nie­nie roz­siane oka­zało się środ­kiem pozwa­la­ją­cym na odrzu­ce­nie tej roli – tak­tyką ciała na powie­dze­nie „nie”.

Sama Jacqu­eline nie potra­fiła wprost odrzu­cać ocze­ki­wań, jakie miał wobec niej świat. W wieku osiem­na­stu lat, będąc już na oczach opi­nii publicz­nej, tęsk­nie zazdro­ściła innej mło­dej wio­lon­cze­li­stce, która prze­ży­wała wów­czas kry­zys. „Ma szczę­ście – oce­niła w roz­mo­wie z przy­ja­ciółką. – Mogłaby odpu­ścić sobie muzy­ko­wa­nie, gdyby zechciała. Ja nie mogę się pod­dać, bo zbyt wiele osób zain­we­sto­wało we mnie mnó­stwo pie­nię­dzy”. Gra na wio­lon­czeli pozwo­liła jej wznieść się na trudne do wyobra­że­nia wyżyny, lecz jed­no­cze­śnie stała się kulą u nogi. Choć Jacqu­eline bała się piętna, jakie odci­śnie na niej kariera muzyczna, zaspo­ka­jała potrzeby człon­ków rodziny, ule­ga­jąc pre­sji na wyko­rzy­sty­wa­nie jej talentu.

Mówiąc o sio­strze, Hilary wspo­mina o „gło­sie wio­lon­czeli”. Ponie­waż bez­po­śred­nie środki wyra­ża­nia emo­cji zostały u Jac­kie wcze­śnie stłu­mione, jej gło­sem stała się wio­lon­czela. Całą swą emo­cjo­nal­ność, ból, rezy­gna­cję – wresz­cie całą wście­kłość – prze­le­wała w muzykę. Jak traf­nie zauwa­żył jeden z jej nauczy­cieli instru­mentu, już będąc nasto­latką, Jac­kie wyko­rzy­sty­wała grę na wio­lon­czeli do wyra­ża­nia swej wewnętrz­nej agre­sji. Pod­czas muzy­ko­wa­nia oży­wały w niej emo­cje, stłu­mione lub nie­obecne w każ­dym innym aspek­cie życia. To dla­tego jej występy oglą­dało się z taką fascy­na­cją, a słu­chało czę­sto z bólem, „nie­le­d­wie z prze­ra­że­niem” – jak wyra­ził się rosyj­ski wio­lon­czelista Mischa Maisky.

Dwa­dzie­ścia lat po swym dzie­cię­cym debiu­cie cier­piąca na stward­nie­nie roz­siane Jac­kie opo­wie­działa przy­ja­ciółce, co czuła, zna­la­zł­szy się na sce­nie po raz pierw­szy. „Było to tak, jakby wcze­śniej miała przed sobą ceglany mur, blo­ku­jący komu­ni­ka­cję ze świa­tem. Z chwilą roz­po­czę­cia wystę­pów dla publicz­no­ści mur znik­nął, a ona poczuła, że wresz­cie zyskała zdol­ność eks­pre­sji. To uczu­cie towa­rzy­szące wystę­pom ni­gdy jej nie opu­ściło”. Jako osoba doro­sła miała napi­sać w pamięt­niku, że ni­gdy nie potra­fiła wyra­żać się sło­wami, a jedy­nie za pośred­nic­twem muzyki.

Ostatni etap życia Jacqu­eline du Pré, zanim jesz­cze stward­nie­nie roz­siane poło­żyło kres grze na wio­lon­czeli, zdo­mi­no­wało mał­żeń­stwo z Danie­lem Baren­bo­imem. Dora­sta­jący w Izra­elu kosmo­po­li­tyczny argen­tyń­ski Żyd, czło­wiek kul­tu­ralny i ujmu­jący, oka­zał się super­nową w mię­dzy­na­ro­do­wej muzycz­nej galak­tyce. Był roz­chwy­ty­wa­nym pia­ni­stą kon­cer­to­wym i kame­ra­li­stą; zyskał także sławę jako dyry­gent. Spo­tka­nia du Pré i Baren­bo­ima cecho­wały się spon­ta­nicz­nie elek­try­zu­jącą, namiętną czy wręcz mistyczną komu­ni­ka­cją za pomocą muzyki. Flirt i mał­żeń­stwo były nie­unik­nione. Wio­dąca baśniowy romans para błysz­czała w świe­cie muzyki kla­sycz­nej.

Nie­stety, w mał­żeń­stwie Jac­kie nie mogła być bar­dziej sobą niż w swym rodzin­nym domu. Jej bli­scy zna­jomi szybko zauwa­żyli, że zaczęła wypo­wia­dać się z dziw­nym, „nie­okre­ślo­nym” środ­ko­wo­atlan­tyc­kim akcen­tem. To nie­świa­dome prze­ję­cie spo­sobu mówie­nia męża sygna­li­zo­wało zla­nie się jej toż­sa­mo­ści z inną, bar­dziej domi­nu­jącą. Hilary pisze, że Jac­kie kolejny raz dopa­so­wała się do czy­ichś potrzeb i ocze­ki­wań. „Poza two­rze­niem muzyki nie miała wielu oka­zji do wyra­ża­nia roz­le­głego kra­jo­brazu swej oso­bo­wo­ści. Musiała być taką Jac­kie, jakiej wyma­gała sytu­acja”.

Kiedy jesz­cze nie­zdia­gno­zo­wana, postę­pu­jąca cho­roba neu­ro­lo­giczna zaczęła dawać poważne objawy, takie jak osła­bie­nie czy upadki, Jacqu­eline zacho­wy­wała wyuczone w ciągu całego życia mil­cze­nie. Zamiast zaalar­mo­wać męża, ukry­wała swoje pro­blemy i uda­wała, że zwol­nie­nie tempa wymu­siły na niej inne oko­licz­no­ści.

„Cóż, mogę jedy­nie stwier­dzić, że nie wygląda to na stres” – odpo­wie­działa na początku mał­żeń­stwa, zapy­tana przez Hilary, jak radzi sobie z napię­ciem zarówno w oso­bi­stej, jak i zawo­do­wej rela­cji z mężem. „Uwa­żam się za bar­dzo szczę­śliwą osobę. Kocham muzykę, kocham mojego męża i wydaje mi się, że mam wystar­cza­jąco dużo czasu dla jed­nego i dru­giego”. Nie­długo potem ucie­kła i od niego, i od kariery. Doszła do wnio­sku, że mąż stoi mię­dzy nią a jej praw­dzi­wym ja. Na krótko roz­stała się z Baren­bo­imem, w poczu­ciu nie­szczę­ścia wda­jąc się w romans z wła­snym szwa­grem – to kolejny przy­kład jej nie­pew­no­ści co do oso­bi­stych gra­nic. Pogrą­żona w głę­bo­kiej depre­sji przez pewien czas nie chciała mieć nic wspól­nego z wio­lon­czelą. Stward­nie­nie roz­siane stwier­dzono u niej nie­długo po powro­cie do mał­żeń­stwa i muzyki.

Głos wio­lon­czeli pozo­stał jedy­nym gło­sem Jacqu­eline du Pré. Hilary nazy­wała wio­lon­czelę sio­stry jej zba­wie­niem. Nie­słusz­nie. To, co dzia­łało na publicz­ność, nie sprzy­jało jej samej. Ludzie uwiel­biali jej pełne pasji wyko­na­nia, lecz nie słu­chał jej nikt, kto naprawdę się dla niej liczył. Publicz­ność pła­kała, a kry­tycy wychwa­lali ją pod nie­biosa, ale nikt jej nie sły­szał. Nie­stety, ona sama rów­nież oka­zała się głu­cha na swoje praw­dziwe ja. Eks­pre­sja arty­styczna jest tylko formą oka­zy­wa­nia emo­cji, ale nie pro­wa­dzi auto­ma­tycz­nie do ich prze­pra­co­wa­nia.

Po śmierci sio­stry Hilary wysłu­chała nagra­nego przez BBC w 1973 roku kon­certu Elgara pod dyrek­cją Zubina Mehty. Był to ostatni publiczny występ Jac­kie w Wiel­kiej Bry­ta­nii. „Parę chwil stro­je­nia, krótka pauza… i zaczęła. Nagle aż pod­sko­czy­łam. Zwal­niała tempo. Jesz­cze kilka tak­tów i dotarło to do mnie z całą mocą. Dosko­nale wie­dzia­łam, co się dzieje. Jac­kie, jak zawsze, mówiła przez wio­lon­czelę. A ja sły­sza­łam jej prze­kaz… Pra­wie widzia­łam łzy w jej oczach. Żegnała się, gra­jąc wła­sne requ­iem”.

Żyła wrotna jest głów­nym naczy­niem trans­por­tu­ją­cym krew z narzą­dów jamy brzusz­nej do wątroby. [wróć]

Roz­dział 3

Stres i kompetencja emocjonalna

Od zara­nia życia w pre­hi­sto­rycz­nych oce­anach toczył się nie­ustanny pro­ces wza­jem­nego oddzia­ły­wa­nia mię­dzy żywą mate­rią a jej nie­oży­wio­nym oto­cze­niem, mię­dzy jedną a drugą żywą istotą” – zauwa­żył Hans Selye w książce Stress życiaq16. Inte­rak­cje z innymi ludźmi – zwłasz­cza na pozio­mie emo­cjo­nal­nym – nie­mal w każ­dym momen­cie życia rzu­tują na nasze bio­lo­giczne funk­cjo­no­wa­nie na nie­zli­czone sub­telne spo­soby. Jak zosta­nie poka­zane w niniej­szej publi­ka­cji, są one waż­nymi wyznacz­ni­kami zdro­wia. Zro­zu­mie­nie deli­kat­nej rów­no­wagi wza­jem­nych rela­cji mię­dzy dyna­miką psy­chiki, śro­do­wi­skiem emo­cjo­nal­nym a fizjo­lo­gią ma ogromne zna­cze­nie dla naszego dobro­stanu. „Na pierw­szy rzut oka wydaje się to dziwne – pisał Selye – można bowiem odnieść wra­że­nie, iż mię­dzy zacho­wa­niem się naszych komó­rek (np. w cza­sie zapa­le­nia) a naszym postę­po­wa­niem w życiu codzien­nym nie ma żad­nej prze­ko­nu­ją­cej zależ­no­ści. Nie zga­dzam się z tym”q17.

Pomimo pro­wa­dze­nia badań nauko­wych przez ponad sześć dekad, jakie upły­nęły od uka­za­nia się prze­ło­mo­wej pracy Sely­ego, wpływ emo­cji na fizjo­lo­gię wciąż nie został w pełni doce­niony. Medyczne podej­ście do zdro­wia i cho­roby na­dal opiera się na zało­że­niu, że ciało i umysł można oddzie­lić zarówno od sie­bie nawza­jem, jak i od śro­do­wi­ska, w któ­rym funk­cjo­nują. Owe błędne zało­że­nia poparte są ponadto nazbyt wąską i uprosz­czoną defi­ni­cją stresu.

Z czy­sto medycz­nej per­spek­tywy stres postrze­gany jest zwy­kle jako zja­wi­sko bar­dzo nie­po­ko­jące, lecz odizo­lo­wane; wiąże się na przy­kład z nagłą utratą pracy, roz­pa­dem mał­żeń­stwa czy ze śmier­cią kogoś bli­skiego. Te poważne wypadki istot­nie sta­no­wią dla wielu osób źró­dło sil­nego stresu, życie jed­nak obfi­tuje też w codzienne chro­niczne napię­cia – bar­dziej pod­stępne i szko­dliw­sze pod wzglę­dem dłu­go­fa­lo­wych następstw bio­lo­gicz­nych. Wewnętrzne napię­cia odbi­jają się na zdro­wiu, mimo iż wydają się czymś zwy­czaj­nym.

U osób od wcze­snego dzie­ciń­stwa przy­wy­kłych do wyso­kiego poziomu stresu jego brak wywo­łuje nie­po­kój, nudę i poczu­cie bez­sensu. Hans Selye zauwa­żył, że ludzie mogą się uza­leż­nić od wła­snych hor­mo­nów stresu – adre­na­liny i kor­ty­zolu. Dla takich osób stres staje się czymś pożą­da­nym, a jego braku sta­rają się uni­kać.

Ludzie uwa­ża­jący się za zestre­so­wa­nych zwy­kle mają na myśli ner­wowe pobu­dze­nie, jakiego doświad­czają pod wpły­wem nad­mier­nej pre­sji zewnętrz­nej, poja­wia­ją­cej się naj­czę­ściej w pracy zawo­do­wej, rela­cjach z bli­skimi, sfe­rze finan­sów lub zdro­wia. Jed­nak napię­cie ner­wowe ani nie okre­śla stresu, ani też – ści­śle rzecz ujmu­jąc – nie w każ­dym przy­padku jest odczu­wane przez osoby zestre­so­wane. Stres, zgod­nie z tym, jak go defi­niu­jemy, nie jest kwe­stią subiek­tyw­nych odczuć, lecz sta­nowi zbiór mie­rzal­nych, obiek­tyw­nych zja­wisk fizjo­lo­gicz­nych, jakie zacho­dzą w orga­ni­zmie – mię­dzy innymi w mózgu, ukła­dzie hor­mo­nal­nym, odpor­no­ścio­wym i wielu innych narzą­dach. Zarówno zwie­rzęta, jak i ludzie mogą doświad­czać skut­ków stresu w spo­sób zupeł­nie nie­świa­domy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Hans Selye, Stress życia, tłum. Jan W. Guzek i Roman Rem­biesa, Pań­stwowy Zakład Wydaw­nictw Lekar­skich, War­szawa 1960, s. 6. [wróć]

M. Angell, Dise­ase as a Reflec­tion of the Psy­che, „New England Jour­nal of Medi­cine” 13 czerwca 1985. [wróć]

Pla­ton, Char­mi­des, tłum. Wła­dy­sław Witwicki, War­szaw­skie Towa­rzy­stwo Filo­zo­ficzne, War­szawa 1937. [wróć]

G.M. Fran­klin, Stress and Its Rela­tion­ship to Acute Exa­cer­ba­tions in Mul­ti­ple Scle­ro­sis, „Jour­nal of Neu­ro­lo­gi­cal Reha­bi­li­ta­tion” 1988, nr 2 (1). [wróć]

I. Grant, Psy­cho­so­ma­tic-Soma­top­sy­chic Aspects of Mul­ti­ple Scle­ro­sis, [w:] U. Hal­brie­cha (red.), Mul­ti­ple Scle­ro­sis: A Neu­rop­sy­chia­tric Disor­der, nr 37, seria „Pro­gress in Psy­chia­try”, Ame­ri­can Psy­chia­tric Press, Washing­ton/Lon­don. [wróć]

V. Mei-Tal, The Role of Psy­cho­lo­gi­cal Pro­cess in a Soma­tic Disor­der: Mul­ti­ple Scle­ro­sis, „Psy­cho­so­ma­tic Medi­cine” 1970, nr 32 (1), s. 68. [wróć]

G.S. Phi­lip­po­po­ulous, The Etio­lo­gic Signi­fi­cance of Emo­tio­nal Fac­tors in Onset and Exa­cer­ba­tions of Mul­ti­ple Scle­ro­sis, „Psy­cho­so­ma­tic Medi­cine” 1958, nr 20, s. 458–474. [wróć]

Mei-Tal, The Role of Psy­cho­lo­gi­cal Pro­cess…, s. 73. [wróć]

I. Grant, Seve­rely Thre­ate­ning Events and Mar­ked Life Dif­fi­cul­ties Pre­ce­ding Onset or Exa­cer­ba­tion of Mul­ti­ple Scle­ro­sis, „Jour­nal of Neu­ro­logy, Neu­ro­sur­gery and Psy­chia­try” 1989, nr 52, s. 8–13. Sie­dem­dzie­siąt sie­dem pro­cent pacjen­tów cho­rych na stward­nie­nie roz­siane – i tylko 35 pro­cent osób z grupy kon­tro­l­nej – doświad­czyło poważ­nych prze­ciw­no­ści życio­wych w roku poprze­dza­ją­cym wystą­pie­nie cho­roby. „Prze­si­le­nie życio­wych stre­sów uwi­dacz­niało się naj­bar­dziej w ciągu sze­ściu mie­sięcy przed zacho­ro­wa­niem (…). O bar­dzo poważ­nych wyda­rze­niach mówiło 24 spo­śród 39 pacjen­tów ze stward­nie­niem roz­sia­nym (62 pro­cent), w porów­na­niu z 6 oso­bami z 40-oso­bo­wej grupy kon­tro­l­nej (15 pro­cent) (…). Zna­cząco więk­sza liczba cho­rych niż osób z grupy kon­tro­l­nej prze­cho­dziła kry­zysy w mał­żeń­stwie (49 pro­cent ver­sus 10 pro­cent) (…). U 18 pacjen­tów spo­śród 23, u któ­rych cho­roba wystą­piła po raz pierw­szy, oraz u 12 pacjen­tów spo­śród 16, u któ­rych doszło do nawrotu, mówiło się o zna­czą­cych życio­wych nie­po­wo­dze­niach”. [wróć]

J.D. Wil­son (red.), Har­ri­son’s Prin­ci­ples of Inter­nal Medi­cine, 12th ed., McGraw-Hill, New York 1999, s. 2039. [wróć]

L.J. Rosner, Mul­ti­ple Scle­ro­sis: New Hope and Prac­ti­cal Advice for People with MS and Their Fami­lies, Fire­side Publi­shers, New York 1992, s. 15. [wróć]

E. Chel­micka-Schorr i B.G. Arna­son, Nervous Sys­tem–Immune Sys­tem Inte­rac­tions and Their Role in Mul­ti­ple Scle­ro­sis, „Annals of Neu­ro­logy” 1994, suple­ment do tomu 36, s. 29–32. [wróć]

Eli­za­beth Wil­son, Jacqu­eline du Pré, Faber and Faber, Lon­don 1999, s. 160. [wróć]

Hilary du Pré i Piers du Pré, A Genius in the Family: An Inti­mate Memoir of Jacqu­eline du Pré, Vin­tage, New York 1998. [wróć]

Wil­son, Jacqu­eline du Pré. [wróć]

Selye, Stress życia, s. ix. [wróć]

Ibid., s. 345. [wróć]