Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
46 osób interesuje się tą książką
Uznany autor bestsellerów Kiedy ciało mówi nie oraz Bliskie spotkania z uzależnieniem powraca z nową książką.
W tej rewolucyjnej publikacji doktor Gabor Maté analizuje, jak kraje zachodnie, które szczycą się swoimi systemami opieki zdrowotnej, faktycznie odnotowują wzrost liczby chorób przewlekłych i ogólnego złego stanu zdrowia. Prawie 70 procent Amerykanów stosuje co najmniej jeden lek na receptę; ponad połowa bierze dwa. W Kanadzie co piąta osoba ma nadciśnienie tętnicze. W Europie rozpoznaje się je u ponad 30 procent populacji. Wszędzie wzrasta liczba chorób psychicznych nastolatków. Więc co tak naprawdę jest „normalne”, jeśli chodzi o zdrowie?
W ciągu czterdziestu lat doświadczenia klinicznego Maté uznał dominujące rozumienie „normalności” za fałszywe i nieuwzględniające roli, jaką trauma, stres i presja współczesnego życia wywierają na nasze ciała i umysły kosztem dobrego zdrowia. Pomimo całej wiedzy i zaawansowanych technologii zachodnia medycyna często nie traktuje człowieka całościowo, ignorując to, jak toksyczna jest dzisiejsza kultura, która obciąża organizm, układ odpornościowy i osłabia równowagę emocjonalną.
Maté obala powszechne mity na temat tego, co powoduje, że chorujemy, łączy kropki między chorobami jednostek a pogarszającą się kondycją społeczeństwa oraz oferuje pełen współczucia przewodnik po zdrowiu i leczeniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 720
„W książce Mit normalności Gabor Maté zabiera nas w niezwykłą podróż, w trakcie której odkrywamy, że nasz emocjonalny dobrostan i komunikacja społeczna (w skrócie: to, jak żyjemy) są powiązane ze zdrowiem, chorobami i uzależnieniami. Przewlekłe schorzenia psychiczne i fizyczne mogą nie być odrębnymi bytami, lecz skomplikowanymi, wieloaspektowymi procesami, które odzwierciedlają (nie)zdolność organizmu do przystosowania się do kontekstu kulturowego, w którym żyjemy, oraz do wartości, jakimi się kierujemy. Ta pasjonująca i znakomicie napisana opowieść ma dalekosiężne implikacje dla wszystkich aspektów naszego życia, w tym także dla zdrowia psychicznego i praktykowania medycyny”.
dr Bessel A. van der Kolk, prezes Trauma Research Foundation, profesor psychiatrii na Boston University School of Medicine, autor bestsellera z 1. miejsca listy „New York Timesa” Strach ucieleśniony: Mózg, umysł i ciało w terapii traumy
„Pisząc książkę Mit normalności, Gabor i Daniel Maté opracowali niezrównane źródło wiedzy dla nas wszystkich. To obszerne, przenikliwe, znakomicie udokumentowane i inspirujące dzieło pomaga ujrzeć, jak stresy współczesnej kultury kształtują nasz dobrostan we wszystkich jego przejawach. Wnikliwie przyglądając się zdrowiu fizycznemu i psychicznemu z szerokiej perspektywy, autorzy rzucili wyzwanie uproszczonym poglądom na zaburzenia i choroby, proponując w ich miejsce pełniejszy punkt widzenia na rozkwit człowieka, który ma bezpośrednie implikacje dla naszego życia jako jednostek, rodzin i społeczności. Ta drobiazgowa, inspirująca i płynąca z serca lektura skłania do kwestionowania utrwalonych mniemań i głębokiego zastanowienia się nad tym, kim jesteśmy i jak możemy żyć pełniej i swobodniej, wykorzystując moc umysłu w dążeniu do uzdrawiania i pełni istnienia w naszej wspólnej egzystencji na tej planecie”.
dr Daniel J. Siegel, profesor kliniczny na UCLA School of Medicine, dyrektor wykonawczy Mindsight Institute oraz autor bestsellera „New York Timesa” IntraConnected: MWe (Me + We) as the Integration of Self, Identity, and Belonging
„Mądra, wyrafinowana, naukowa i kreatywna książka, będąca intelektualnym i pełnym współczucia studium tego, kim jesteśmy i kim możemy się stać. Niezbędna lektura dla każdego, kto ma przeszłość i przyszłość”.
Tara Westover, autorka bestsellera „New York Timesa” Uwolniona
„Gabor i Daniel Maté napisali książkę, w której czytelnicy mogą szukać wytchnienia i pocieszenia w chwilach głębokiego osobistego i społecznego kryzysu. Mit normalności jest niezbędnym kompasem w dezorientujących czasach”.
Esther Perel, psychoterapeutka, pisarka i autorka podcastu Where Should We Begin?
„Gabor Maté błyskotliwie, bez ogródek i z pasją wyraża to, czego instynktownie wszyscy się domyślamy, choć w głębi duszy nie chcemy się z tym zmierzyć: że cała konstrukcja społeczna świata, w którym żyjemy, jest głęboko wadliwa i toksyczna na każdym poziomie. Książka ta nie ogranicza się do precyzyjnego opisania ogromu niegodziwości, lecz także wskazuje możliwości jego naprawienia. Prowadząc nas po zwodniczym lesie naszych umysłów i społeczeństwa, Maté z jednej strony nie pozwala przymykać oczu na zło, z drugiej zaś pokazuje światło. Książka Mit normalności jest dokładnie tym, czego dziś potrzebujemy”.
Marianne Williamson, autorka bestsellera „New York Timesa” Powrót do miłości
„Mit normalności jest zdumiewającym dziełem o wielkim rozmachu, a zarazem głęboko pragmatycznym i praktycznym. Wierzę, że otworzy nam ono wrota do nowych czasów, w których wreszcie zrozumiemy, iż nasze emocje, kultura, ciało i duch nie są odrębnymi bytami, a dobrostan może być jedynie wynikiem potraktowania ich jako spójnej całości. Będę wracać do tej książki po wielekroć”.
V (dawniej Eve Ensler), autorka książek Monologi waginy oraz Wybacz mi
„Mit normalności może na zawsze zmienić sposób, w jaki postrzegasz swoje życiowe doświadczenia oraz ich formatywny wpływ na biologię ciała. Przede wszystkim jednak Gabor Maté wskazuje nam drogę do niezwykle ważnego dziś uzdrowienia społeczności”.
dr Elissa Epel, profesorka na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco i współautorka bestsellera Telomery i zdrowie
„W tej znakomitej, fascynującej i przełomowej książce Gabor Maté zagląda za kulisy społecznego transu, który zaślepił nas na śmiertelne skutki wszechobecnej traumy. Pokazuje nam, że trauma ta nie jest kwestią osobistą. Jej źródłem jest kultura, która utrudnia zaspokajanie naszych podstawowych potrzeb w zakresie więzi, autentyczności i sensu istnienia. Opierając się na dziesięcioleciach pracy klinicznej, fascynujących zdobyczach współczesnej nauki i kontemplacyjnej mądrości, Maté wyjaśnia, jak w kryzysie współczesności kierować się jasnym spojrzeniem i wielkim sercem”.
Tara Brach, autorka książek Radical Acceptance i Radical Compassion
„Gabor i Daniel Maté proponują wyjątkową i zaskakującą, a zarazem zbawienną drogę wyjścia z toksycznej iluzji »normalności«. Ta niezwykła i rewolucyjna książka wywrze głęboki wpływ na dobrostan nas samych, społeczeństwa i całej planety w epoce, w której mądrość i współczucie są niezbędnymi atutami w walce o wspólne przetrwanie”.
wielebny Joan Jiko Halifax, opat Upaya Zen Center
„W czasach, gdy tak wielu z nas boryka się z problemami natury cielesnej i mentalnej, książka Gabora Maté jest istnym darem niebios, dającym mądrość i realną nadzieję. Maté jest wybitnym myślicielem i utalentowanym pisarzem, którego twórczość zawsze mnie inspirowała. Mit normalności nie stanowi pod tym względem wyjątku. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że ta przełomowa książka może pomóc nam w uzdrowieniu w wymiarze indywidualnym, rodzinnym i społecznym”.
David Sheff, autor bestsellera „New York Timesa” Cudowny chłopiec
„Gabor Maté dokonał już bardzo wiele, zdejmując piętno patologii z uzależnień, chorób autoimmunologicznych i ADHD, teraz zaś, w swoim opus magnum, zachęca nas do dalszego poszerzania horyzontów myślowych. W książce Mit normalności twierdzi on, że wymienione problemy i wiele innych trapiących nasze społeczeństwo bolączek mają związek nie tylko z traumami, jakich doświadczyliśmy, ale są też symptomami toksycznej istoty naszej materialistycznej, izolującej, patriarchalnej i rasistowskiej kultury. W tej znakomicie napisanej książce niezwykłe jest nie tylko samo to twierdzenie, lecz także ogrom wspierających jego prawdziwość badań naukowych, fascynujących historii pacjentów oraz poruszających przeżyć własnych autora. Nasza kultura rzeczywiście jest bardzo chora, a ja nie znam lepszego diagnosty i lekarza niż Gabor Maté. Jego książka stanowi receptę na uzdrowienie, jeśli tylko zdobędziemy się na odwagę, by z niej skorzystać”.
dr Richard Schwartz, twórca modelu psychoterapeutycznego Internal Family Systems
„Mit normalności to książka, która wzbogaci każdego – mądra, głęboka i uzdrawiająca praca, będąca zwieńczeniem wielu lat naznaczonego bólem gromadzenia wartościowej wiedzy dr. Maté”.
Johann Hari, autor bestsellera „New York Timesa” Złodzieje. Co okrada nas z uwagi
„Ta porywająca książka opiera się na dwóch ważnych prawdach naszych czasów – iż wszystko jest ze sobą powiązane, w tym traumy psychiczne i choroby fizyczne, oraz że nie są to anomalie naszego społeczeństwa, ale smutna codzienność, a nawet epidemia, którą sami sobie zgotowaliśmy. Mit normalności jest potężnym wezwaniem do zmiany sposobu, w jaki żyjemy i kochamy, rozumiemy, myślimy i traktujemy siebie nawzajem, ze strony kogoś znajdującego się w znakomitym położeniu, by sporządzić mapę tych obszarów i dać nam cenne narzędzia do poruszania się po nich”.
Rebecca Solnit, autorka książki Mężczyźni objaśniają mi świat
„W tej obszernej i znakomicie napisanej książce Gabor Maté i jego syn Daniel stawiają niezwykle trafną diagnozę przypadłości naszej kultury i przedstawiają plan uzdrowienia, dając jednocześnie wskazówki niezbędne do stworzenia bardziej gościnnego i przyjaźniejszego świata dla nas i naszych dzieci”.
dr Tsabary Shefali, autorka bestsellerów z listy „New York Timesa” i psycholożka kliniczna
„Najnowsza książka Gabora Maté to przewodnik po samoświadomości, społecznym wglądzie i uzdrawianiu, głęboko osobisty i zarazem niezwykle przystępny. Książka ta, napisana płynną, nieskazitelną prozą i nacechowana głęboką mądrością, świetnym humorem oraz z trudem zdobytą pokorą, zasługuje na to, by stać się Drogą rzadziej przemierzaną naszego pokolenia. Chcąc podsumować ją w dwóch słowach, książka Mit normalności jest żarliwie czuła”.
William M. Watson, doktor teologii, Towarzystwo Jezusowe, prezes i założyciel Sacred Story Institute
„Mit normalności to szczegółowe i wszechstronne spojrzenie na to, co wszyscy powinniśmy wiedzieć – choć często nie potrafimy postępować zgodnie z tą wiedzą – pod względem ludzkiego zdrowia, dobrostanu psychicznego, dojrzewania i szczęścia. Jest to również wnikliwe badanie korzyści i sukcesów, ograniczeń i słabych punktów naszego systemu opieki zdrowotnej i psychicznej”.
Resmaa Menakem, autor bestsellerów My Grandmother’s Hands, The Quaking of America oraz Monsters in Love
„Mit normalności to istny majstersztyk opisujący pełne dysonansów doświadczenia bycia człowiekiem w naszej anormalnej i toksycznej współczesnej kulturze. Zasadniczym celem tego dzieła, zarówno niezwykle smutnego, jak i wzniosłego, jest zasypanie przepaści oddzielającej dzisiejszego człowieka od jego autentycznego ja i uleczenie zbiorowej traumy, która tłumi naszą naturalną ekspresję i radość. Jeśli chcesz zdobyć się na odwagę i zaryzykować wywrócenie swojego życia do góry nogami, podejmując wyzwanie przyjrzenia się prawdzie o sobie i kulturze, która dosłownie nas zabija – jest to lektura dla ciebie”.
dr Rachel Carlton Abrams, lekarka medycyny integracyjnej
„Mit normalności pozwala spojrzeć z wyjątkowej perspektywy na sprawy, które uważamy za »normalne«, i pomaga przebudzić się na to, co w naszym życiu jest prawdziwe, autentyczne. Gabor i Daniel Maté napisali fascynującą książkę, która pomoże ci zakwestionować dotychczasowe poglądy, by rozwiać mgłę iluzji i ujrzeć, co naprawdę dzieje się w twoim umyśle i w twoim ciele”.
Sharon Salzberg, autorka książek Lovingkindness i Real Happiness
„Dzięki skrupulatnym badaniom i zamiłowaniu do szczegółów książka cenionego lekarza Gabora Maté jest arcydziełem pokazującym, jak trauma wpływa nie tylko na nasze indywidualne ciała i psychikę, ale też na całe społeczeństwa. Mit normalności wysiewa ziarna, których owoce pomogą nam zmienić to, co uznajemy za »normalne«, i daje pozwolenie na powiedzenie stanowczego »nie« sprawom przyczyniającym się do mnożenia dających się uniknąć chorób”.
dr Lissa Rankin, autorka bestsellerów z listy „New York Timesa” Umysł silniejszy od medycyny i Sacred Medicine
„To najwybitniejsze dotąd dzieło Gabora Maté jest lekturą obowiązkową dla nas wszystkich. Wybitny pisarz nie owija w bawełnę: pokazuje, jak począwszy od własnego systemu umysłu i ciała, a na ciele politycznym skończywszy, zatracamy własną autentyczność i jak zbiera to żniwo pod względem psychologicznym, fizycznym, duchowym i społecznym”.
dr Julie Holland, autorka książki Dobra chemia. Co nauka mówi o psychodelikach i poczuciu połączenia
„Raz na jakiś czas pojawia się książka, która kreśli nową wizję świata i rzuca światło na to, co do tej pory było skryte w cieniu, choć jest to tak ważne dla naszego zdrowia i dobrego samopoczucia jak woda dla ryb, tlen dla człowieka i miłość dla duszy. Ta praca jest prawdziwym majstersztykiem, pouczającym i błyskotliwym opisem warunków głębokiego uzdrowienia”.
dr Jeffrey D. Rediger, teolog, adiunkt na Harvard Medical School, autor książki Cured: Strengthen Your Immune System and Heal Your Life
„Gabor Maté jest błyskotliwy i pełen pasji, wrażliwy i nieustraszony, a jego słowa są nacechowane skłaniającą do działania szczerością. Wszechstronne i przenikliwe analizy autora łączą w sobie głęboką wiedzę, ciężko wypracowaną mądrość kliniczną, osobiste traumy i praktyczne sugestie. To arcydzieło czyta się jak inteligentny thriller, który sugestywnie eksponuje wyzwania, przed jakimi stajemy, a zarazem wskazuje drogę do ich pokonania. Lektura obowiązkowa dla każdego, kto pasjonuje się własnym umysłem, szaleństwem współczesnego świata i możliwościami budowania lepszej przyszłości”.
dr Rick Hanson, autor książki Rezyliencja. Jak ukształtować fundament spokoju, siły i szczęścia
Najdroższej Rae, mojej partnerce życiowej, która ujrzała mnie, zanim ja mogłem ujrzeć siebie, i pokochała mnie całego, na długo przed tym, nim mnie udało się tego dokonać choć w części. Gdyby nie ona, nie powstałaby żadna moja praca. Dzieciom, które razem spłodziliśmy – Danielowi, Aaronowi i Hannah. Rozświetlacie nasz świat.
Najlepszy lekarz jest jednocześnie filozofem.
Galen
Jeśli medycyna naprawdę ma spełniać swoje wielkie zadanie, musi ingerować w życie polityczne i społeczne. Musi wskazywać na przeszkody utrudniające normalne społeczne funkcjonowanie procesów życiowych i starać się je usuwać.
Rudolf Virchow, dziewiętnastowieczny lekarz niemiecki
Próbując przeżyć, przemieniasz chorobę w sposób radzenia sobie z problemami, a porażkę w kulturę.
Stephen Jenkinson
W książce tej nie ma postaci fikcyjnych ani person skonstruowanych z przeżyć wielu osób. Każda opowiedziana historia odzwierciedla przeżycia prawdziwego człowieka, którego słowa zostały wiernie odtworzone na podstawie transkrypcji wywiadów, jeśli nie liczyć minimalnych ingerencji w treść w celu zachowania przejrzystości przekazu. Tam, gdzie podane zostało jedynie imię, stanowi ono pseudonim mający na celu ochronę prywatności, zastosowany na prośbę rozmówcy. W takich przypadkach nieznacznie zmodyfikowane zostały też niektóre dane biograficzne. Osoby występujące pod pełnym imieniem i nazwiskiem są prawdziwe.
O ile nie zaznaczono inaczej, wszystkie wyróżnienia pochodzą ode mnie.
Kilka słów o autorstwie. Napisałem tę książkę wspólnie z synem, Danielem. Taki opis na ogół oznacza, że współautor jest tak zwanym ghostwriterem, czyli osobą przekładającą koncepcje głównego autora na słowo pisane. W tym przypadku tak nie było; jestem głównym autorem większości rozdziałów, a Daniel ściśle ze mną współpracował, zwracając szczególną uwagę na styl, ton, jasność argumentacji oraz przystępność wypowiedzi, często wnosząc własne przemyślenia. Zdarzało się, że gdy utknąłem w martwym punkcie, przejmował stery pisania, opracowując daną sekcję lub rozdział na podstawie zgromadzonego przeze mnie materiału. We wszystkich takich przypadkach wymienialiśmy treść rozdziałów w tę i z powrotem, aż obaj byliśmy usatysfakcjonowani ich formą. Struktura książki oraz jej tok również są w dużej mierze owocem naszej współpracy, począwszy od propozycji, a na ostatecznej wersji skończywszy.
Choć więc autorstwo niniejszej książki nie dzieli się równo na dwie osoby, ponieważ jej treść w przeważającej części odzwierciedla moje prace, badania, analizy i doświadczenia, została ona w dużej mierze napisana wspólnie. Nie podołałbym temu wyzwaniu bez ogromnego wkładu Daniela.
Gabor Maté
Vancouver, Kolumbia Brytyjska
Wstęp
Fakt, że miliony ludzi mają te same wady, nie czyni tych wad cnotami; fakt, że podzielają tyle błędnych przekonań, nie czyni tych przekonań prawdami; a fakt, że ludzie dzielą pewną formę patologii umysłowej z milionami innych ludzi, nie czyni ich zdrowymi.
Erich Fromm, Zdrowe społeczeństwo1
Źle się dzieje w społeczeństwie, które ma niespotykaną wcześniej obsesję na punkcie zdrowia.
Zafiksowaliśmy się na zdrowiu i dobrym samopoczuciu. Branże warte wiele miliardów dolarów czerpią zyski z nieustannego angażowania ludzi – mentalnego i emocjonalnego, by nie wspomnieć o finansowym – w nieustającą pogoń za zdrowszym odżywianiem się, młodszym wyglądem, dłuższym życiem, lepszym samopoczuciem czy choćby ograniczeniem dolegliwości. Na okładkach magazynów, w wiadomościach telewizyjnych, reklamach i w codziennym potoku internetowych treści, które rozprzestrzeniają się lotem błyskawicy, spotykamy się z rzekomymi „przełomami zdrowotnymi”, promującymi tę czy inną metodę dbania o siebie. Robimy, co w naszej mocy, by sprostać wyzwaniom: bierzemy suplementy, chodzimy na zajęcia jogi, co rusz przestawiamy się na inną dietę, robimy sobie badania genetyczne, planujemy metody zapobiegania nowotworom albo demencji i szukamy porad medycznych lub alternatywnych terapii dotyczących przypadłości ciała, umysłu i duszy.
Mimo to nasze zbiorowe zdrowie się pogarsza.
Dlaczego tak się dzieje? Jak sobie wytłumaczyć, że we współczesnym świecie, w apogeum geniuszu i zaawansowania medycyny, coraz częściej zapadamy na przewlekłe choroby fizyczne i pogłębia się problem chorób psychicznych oraz uzależnień? Co więcej, skoro już to zauważamy, dlaczego nie czujemy się tym bardziej zaniepokojeni? I jak mamy znaleźć sposób na zapobieganie wielu nękającym nas dolegliwościom i ich leczenie, pomijając nawet tak dotkliwe katastrofy jak pandemia COVID-19?
Jako lekarza z ponadtrzydziestoletnim stażem i różnorodnym doświadczeniem – od przyjmowania porodów do prowadzenia oddziału opieki paliatywnej – zawsze uderzały mnie zależności między człowiekiem a społecznymi i emocjonalnymi kontekstami, w których toczy się nasze życie i rozwija zdrowie lub choroba. Ta ciekawość czy raczej fascynacja skłoniła mnie z czasem do uważnego zapoznania się z najnowszymi zdobyczami nauki, które bezbłędnie kreślą takie powiązania. W moich poprzednich książkach omawiałem niektóre z tych zależności, przejawiające się w określonych przypadłościach, takich jak zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi (ADHD), nowotwory i wszelkiego rodzaju choroby autoimmunologiczne oraz uzależnienia. Pisałem też o rozwoju człowieka w dzieciństwie, najbardziej formatywnym okresie naszego życiaq1.
W tej książce, Mit normalności, zająłem się zagadnieniem znacznie obszerniejszym. Doszedłem do wniosku, że za epidemią przewlekłych dolegliwości psychicznych i fizycznych, jaką naznaczona jest współczesność, stoi wada naszej kultury, która przyczynia się do wysypu dokuczających nam chorób oraz – a nawet przede wszystkim – cechuje się ideologicznymi martwymi punktami, uniemożliwiającymi nam dokładną ocenę naszej trudnej sytuacji i podejmowanie działań na rzecz jej poprawy. Te martwe punkty – powszechne w całej kulturze, lecz w katastrofalnym stopniu trapiące mój zawód – sprawiają, że nie jesteśmy świadomi zależności, które wiążą zdrowie z życiem społeczno-emocjonalnym.
Ujmę to inaczej: przewlekła choroba – psychiczna lub fizyczna – jest w dużej mierze pochodną lub cechą tego, jak się rzeczy mają, a nie usterką; stanowi konsekwencję naszego życia, a nie tajemnicze wynaturzenie.
Nawiązanie do toksycznej kultury w podtytule tej książki może się kojarzyć z zanieczyszczeniem środowiska, tak powszechnym od zarania ery przemysłowej i tak nieprzyjaznym dla ludzkiego zdrowia. Rzeczywiście nie brak w naszym otoczeniu prawdziwych, fizycznych trucizn, od cząstek azbestu po coraz wyższe stężenie dwutlenku węgla. „Toksyczność” można też jednak rozumieć w bardziej współczesnym znaczeniu zaczerpniętym z psychologii popularnej, polegającym na szerzeniu się negatywności, nieufności, wrogości i polaryzacji, niewątpliwie cechujących obecną sytuację socjopolityczną. Oba te znaczenia możemy bezsprzecznie włączyć do tych rozważań, ja jednak użyłem terminu „toksyczna kultura” w odniesieniu do czegoś większego i głębiej zakorzenionego: całego kontekstu struktur społecznych, systemów przekonań, założeń i wartości, który nas otacza i siłą rzeczy przenika każdy aspekt naszego życia.
Wpływ jakości życia społecznego na zdrowie nie jest nowym odkryciem, lecz uświadomienie go sobie nigdy nie było pilniejsze. Postrzegam go jako najdonioślejszy problem zdrowotny naszych czasów, napędzany skutkami pogłębiających się nierówności, stresu i widma katastrofy klimatycznej, by wymienić tylko kilka najważniejszych czynników. Nasza koncepcja dobrostanu musi zmienić swój wymiar z indywidualnego na globalny w każdym znaczeniu tego słowa. Jest to szczególnie istotne w epoce zglobalizowanego kapitalizmu, który – jak mówi historyk kultury Morris Berman – stał się „totalnym środowiskiem komercyjnym, otaczającym cały świat mentalny”q2. Biorąc pod uwagę podkreślaną w tej książce jedność umysłu i ciała, dodam, że stanowi on również totalne środowisko fizjologiczne.
Twierdzę, że nasza kultura społeczna i ekonomiczna z samej swej natury wytwarza chroniczne stresory, mające bardzo poważny, negatywny wpływ na zdrowie, który na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat nieustannie się nasilał.
Przytoczę przydatną analogię. W kontekście laboratoryjnym kultura jest preparatem biochemicznym opracowanym tak, by sprzyjał rozwojowi tego czy innego organizmu. Przy założeniu, że wprowadzonym do niej drobnoustrojom nic nie dolega i są w dobrej kondycji genetycznej, prawidłowo utrzymywana kultura powinna wspierać ich pomyślny, zdrowy wzrost i namnażanie się. Jeśli wśród mikroorganizmów w bezprecedensowym tempie zaczną plenić się patologie lub mikroby nie będą się prawidłowo rozwijać, to znaczy, że albo kultura została skażona, albo od samego początku była źle dobrana. Bez względu na powód możemy słusznie nazwać ją kulturą toksyczną – nieodpowiednią dla stworzeń, którym miała sprzyjać, lub co gorsza, groźną dla ich przetrwania. Tak samo jest ze społecznościami ludzkimi. Jak powiedział prezenter radiowy, aktywista i pisarz Thom Hartmann: „Kultura może być zdrowa lub toksyczna, opiekuńcza lub zabójcza”q3.
Z perspektywy dobrostanu nasza obecna kultura postrzegana przez pryzmat eksperymentu laboratoryjnego jest demonstracją niepowodzeń o coraz bardziej globalnym wymiarze. Pomimo istnienia spektakularnych środków ekonomicznych, technologicznych i medycznych obarcza niezliczone rzesze ludzi chorobami zrodzonymi ze stresu, ignorancji, nierówności, degradacji środowiska, zmian klimatycznych, ubóstwa oraz izolacji społecznej. Pozwala milionom na przedwczesną śmierć z powodu chorób, którym umiemy zapobiegać, lub niedostatków, jakie moglibyśmy wyeliminować z naddatkiem.
W Stanach Zjednoczonych, najbogatszym kraju w dziejach i sercu zglobalizowanego systemu gospodarczego, 60 procent dorosłych cierpi na jedną z chorób przewlekłych, takich jak nadciśnienie lub cukrzyca, a ponad 40 procent ma dwa takie schorzenia lub więcejq4. Prawie 70 procent Amerykanów przyjmuje co najmniej jeden lek na receptę; ponad połowa bierze dwaq5. Jeśli w moim kraju, Kanadzie, utrzyma się dotychczasowa tendencja, w ciągu kilku lat nawet połowa wszystkich urodzonych w erze wyżu demograficznego będzie cierpieć na nadciśnienieq6. U kobiet niewspółmiernie wzrosła częstotliwość występowania chorób autoimmunologicznych mających poważne konsekwencje, takich jak stwardnienie rozsiane (SM)q7. Wśród osób młodych zdają się też rosnąć statystyki zapadalności na nowotwory niezwiązane z paleniem tytoniu. Wskaźniki otyłości i wiele związanych z nią zagrożeń dla zdrowia rosną w wielu krajach, w tym Kanadzie, Australii, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie kryteria otyłości spełnia ponad 30 procent dorosłych. W tej niewesołej statystyce Meksyk prześcignął ostatnio swego północnego sąsiada, wskutek czego co godzinę stwierdza się cukrzycę u trzydziestu ośmiu Meksykanów. Za sprawą globalizacji Azja nie pozostaje w tyle. „Chiny weszły w erę otyłości – poinformował pekiński badacz zdrowia dzieci Ji Chengye. – Postępuje w szokującym tempie”q8.
W całym zachodnim świecie wśród młodych, dorosłych i seniorów stwierdza się coraz więcej zaburzeń zdrowia psychicznego. W Kanadzie najszybciej rosną statystyki depresji i stanów lękowych, a w 2019 roku ponad 50 milionów Amerykanów – czyli więcej niż 20 procent dorosłej populacji – doświadczyło epizodu choroby psychicznejq9. Z kolei w Europie, według autorów niedawnego międzynarodowego badania, zaburzenia psychiczne stały się „największym wyzwaniem zdrowotnym XXI wieku”q10. Miliony amerykańskich dzieci i młodzieży przyjmują środki pobudzające, antydepresyjne, a nawet przeciwpsychotyczne, których długotrwały wpływ na rozwijający się mózg nie został jeszcze dogłębnie zbadany: trwa ryzykowny eksperyment społeczny w obszarze chemicznej kontroli mózgów i zachowań młodych ludzi. Mrożący krew w żyłach nagłówek, jaki ukazał się w 2019 roku w internetowym serwisie informacyjnym ScienceAlert, mówi sam za siebie: „Liczba prób samobójczych wśród amerykańskich dzieci rośnie w zawrotnym tempie i nikt nie wie dlaczego”q11. W równie czarnych barwach rysuje się sytuacja w Wielkiej Brytanii, gdzie niedawno „Guardian” doniósł, że: „W brytyjskich uniwersytetach gwałtownie rośnie liczba przypadków lęków, załamań psychicznych i depresji wśród studentów”q12. W miarę postępów globalizacji warunki panujące dotychczas w krajach „rozwiniętych” stopniowo przenikają do innych rejonów świata. Na przykład ADHD zyskuje wagę „coraz większego problemu zdrowia publicznego” w Chinachq13.
Katastrofa klimatyczna, której skutki już odczuwamy, stworzyła zupełnie nowe źródło niebezpieczeństw dla zdrowia; stała się – jeśli to w ogóle możliwe – jeszcze groźniejszą wersją nuklearnego miecza Damoklesa, wiszącego nad ludzkością od czasów Hiroszimy. „Niepokój dotyczący zmian klimatycznych przekłada się wśród młodych ludzi na przeświadczenie, że nie mają przyszłości, a ludzkość jest skazana na zagładę” – donieśli autorzy przeprowadzonego w 2021 roku badania postaw światopoglądowych, w którym wzięło udział ponad dziesięć tysięcy osób z czterdziestu dwóch krajów. W połączeniu z poczuciem zdrady i pozostawienia ich własnemu losowi przez rządy i dorosłych taka apatia i desperacja „są chronicznymi stresorami, które będą miały znaczące, długofalowe i narastające negatywne konsekwencje dla zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży”q14. Jeśli wyobrazimy sobie ludzkość w postaci kolonii organizmów z laboratoryjnej analogii, te i inne wskaźniki jednoznacznie potwierdzą nam toksyczność kultury. Co gorsza, można mówić o swoistej aklimatyzacji – czy raczej akulturyzacji – do wielu trapiących nas problemów. Stały się one, z braku lepszego słowa, normalne.
W praktyce medycznej słowo „normalność” odnosi się między innymi do stanu, do jakiego dążymy my, lekarze, wyznaczając granicę między zdrowiem a chorobą. Celem stosowania kuracji i leków jest osiągnięcie „normalnych poziomów” i „normalnego funkcjonowania”. Sukces lub niepowodzenie oceniamy również na podstawie „norm statystycznych”; zapewniamy zaniepokojonych pacjentów, że ten czy inny objaw lub skutek uboczny jest zupełnie normalny i „należało się go spodziewać”. Wszystko to są konkretne i uzasadnione zastosowania tego terminu, które umożliwiają nam realistyczną ocenę sytuacji, pozwalającą na odpowiednie ukierunkowanie wysiłków.
To nie w tym sensie tytuł tej książki odnosi się do normalności, lecz w znaczeniu bardziej podstępnym, które nie tylko nie pomaga nam w dążeniu do zdrowszej przyszłości, lecz wręcz torpeduje takie starania.
Jesteśmy niezrównani pod względem przywykania do różnych rzeczy, co ma swoje dobre i złe strony, zwłaszcza gdy zmiany są stopniowe. Nowomodny czasownik „normalizować” odnosi się do procesu, dzięki któremu coś, co wcześniej odbiegało od normy, staje się na tyle normalne, że nie zwracamy na to uwagi. Na poziomie społecznym zatem normalność często oznacza „nie ma tu nic do oglądania”; wszystkie systemy pracują tak jak powinny i nie ma sensu roztrząsać tematu.
Prawda widziana moimi oczami jest zupełnie inna.
Nieżyjący już David Foster Wallace, mistrz słowa, pisarz i eseista, rozpoczął kiedyś przemówienie podczas uroczystości ukończenia studiów zabawną przypowieścią, która dobrze ilustruje problemy z normalnością. Historia opowiada o dwóch rybach, które spotykają starszego przedstawiciela swego gatunku, ten zaś wita je wesoło: „Cześć, jak tam woda?”. Dwie młode ryby płyną przez chwilę w milczeniu, po czym jedna patrzy na drugą i mówi: „A co to takiego ta woda?”. Spostrzeżenie, do którego przemyślenia Wallace chciał zachęcić słuchaczy, polegało na tym, że „najbardziej oczywiste, wszechobecne i ważne realia są często tymi, które najtrudniej dostrzec i omówić”. Przyznał, że w pierwszej chwili może to brzmieć banalnie, lecz „w codziennych okopach dorosłej egzystencji banały mogą decydować o życiu lub śmierci”.
Trudno o lepsze ujęcie tezy tej książki. Rzeczywiście bowiem życie i śmierć poszczególnych istnień ludzkich – jakość egzystencji, a w wielu przypadkach czas jej trwania – są ściśle związane z tymi aspektami współczesnego społeczeństwa, które „najtrudniej dostrzec i omówić”; zjawiskami, które podobnie jak woda dla ryb są zbyt rozległe i zbyt bliskie, aby uzmysłowić sobie ich znaczenie. Innymi słowy, te aspekty codziennego życia, które zdają się nam teraz normalne, w istocie najgłośniej domagają się wnikliwej analizy. To moje zasadnicze stwierdzenie. Idąc jego tropem, moim głównym zamiarem jest przedstawienie nowego sposobu widzenia i omawiania tych zjawisk, pozwalającego na przeniesienie ich z tła na pierwszy plan, abyśmy mogli jak najszybciej znaleźć jakże potrzebne rozwiązania.
Postaram się pokazać, że wiele z tego, co w naszym społeczeństwie uchodzi za normalne, nie jest ani naturalne, ani zdrowe, a spełnienie kryteriów normalności owego społeczeństwa pod wieloma względami oznacza dostosowanie się do wymagań głęboko nienormalnych w kontekście naszych naturalnych potrzeb – jest więc niezdrowe i krzywdzące na poziomie fizjologicznym, mentalnym, a nawet duchowym.
Gdybyśmy zaczęli postrzegać fakt istnienia wielu chorób nie w charakterze okrutnego zrządzenia losu lub wrednej zagadki, lecz raczej spodziewanej, a zatem normalnej konsekwencji nienormalnych, nienaturalnych okoliczności, miałoby to przełomowe implikacje dla naszego podejścia do wszystkiego, co ma związek ze zdrowiem. Chore ciała i umysły nie byłyby już traktowane jako przejawy indywidualnych patologii, lecz żywe sygnały ostrzegawcze każące nam przyjrzeć się temu, w którym miejscu nasze społeczeństwo się wynaturzyło i które z dominujących pewników i założeń dotyczących zdrowia są w istocie fikcją. Widziane wyraźnie, mogłyby one udzielić nam też wskazówek, co należy zrobić z myślą o zawróceniu z obranego kursu i budowie zdrowszego świata.
Największą przeszkodą w tworzeniu owego zdrowego świata, większą niż niedostatki technologii, niewystarczające fundusze czy brak nowych odkryć, jest wypaczona idea normalności w naszej kulturze, która powstrzymuje nas nawet przed tymi działaniami, które powinny wynikać z już zdobytej wiedzy. Jej tamujący wpływ jest szczególnie dotkliwy w dziedzinie, w której jasność widzenia jest potrzebna najbardziej: medycynie.
Obecny paradygmat medyczny, ze względu na rzekomo naukowy charakter, który pod pewnymi względami bardziej przypomina ideologię niż wiedzę empiryczną, jest obarczony podwójnym błędem. Sprowadza on złożone zjawiska do czystej biologii i oddziela umysł od ciała, zajmując się prawie wyłącznie jednym albo drugim, z pominięciem ich zasadniczej jedności. Wada ta nie unieważnia bezdyskusyjnie niezwykłych osiągnięć medycyny ani nie kala dobrych intencji wielu praktykujących ją osób, lecz poważnie ogranicza możliwości czynienia dobra przez naukę medyczną.
Jeden z najpowszechniejszych i katastrofalnych błędów, na jakie narażony jest nasz system opieki zdrowotnej, stanowi ignorancja – w rozumieniu niewiedzy albo czynnego ignorowania tego, co nauce udało się już ustalić. Przykładem są coraz liczniejsze dowody na to, że żywych ludzi nie można podzielić na odrębne narządy i układy, a nawet na „umysły” i „ciała”. Ogólnie rzecz biorąc, świat medyczny nie chciał lub nie potrafił przyswoić tych dowodów i odpowiednio skorygować metod postępowania. Nowa nauka – w tym wiele koncepcji wcale już nie tak świeżych – nie wywarła jeszcze znaczącego wpływu na tok kształcenia w akademiach medycznych, skazując przyszłych pracowników służby zdrowia, choćby tych o najlepszych intencjach, na błądzenie po omacku. Wielu z nich musi dochodzić do wniosków samodzielnie.
Dla mnie proces łączenia elementów układanki rozpoczął się kilkadziesiąt lat temu, gdy kierując się intuicją, wyszedłem poza standardowy repertuar suchego lekarskiego kwestionariusza dotyczącego objawów i historii medycznej, by zapytać pacjentów o szerszy kontekst choroby: ich egzystencję. Jestem głęboko wdzięczny za to, czego nauczyłem się od tych mężczyzn i kobiet na podstawie ich życia i umierania; ich cierpienia i powrotu do zdrowia, a także z przytaczanych przez nich historii. Sedno tych doświadczeń, w pełni zgodne z tym, co pokazuje nauka, jest następujące: zdrowie i choroba nie są przypadkowymi stanami określonego ciała lub jego części. Stanowią w istocie wyraz całego życia, którego z kolei nie sposób pojąć w izolacji, pozostaje ono bowiem pod wpływem splotu okoliczności, relacji, zdarzeń i doświadczeń – lub ujmując to jeszcze trafniej, jest ich skutkiem.
Mamy rzecz jasna powody do cieszenia się ze zdumiewających postępów medycyny, jakie dokonały się w ciągu dwóch ostatnich stuleci, oraz z niestrudzonego hartu ducha i geniuszu intelektualnego tych, których prace doprowadziły do gigantycznego rozwoju w wielu dziedzinach ludzkiego zdrowia. Przytoczę tylko jeden przykład: zapadalność na polio – straszliwą chorobę, która jeszcze dwa czy trzy pokolenia wcześniej uśmiercała lub okaleczała niezliczone dzieci – według amerykańskich Centrów Kontroli i Zapobiegania Chorobom od 1988 roku spadła o ponad 99 procent; większość dzisiejszych dzieci prawdopodobnie nigdy o tej chorobie nie słyszałaq15. Podobnie jest w przypadku nieco bliższego naszym czasom problemu HIV, który stosunkowo szybko z wyroku śmierci stał się możliwą do opanowania chorobą przewlekłą – przynajmniej dla tych, którzy mają dostęp do odpowiednich rodzajów terapii. A choć pandemia COVID-19 miała tragiczne skutki, błyskawiczny rozwój szczepionek można zaliczyć do triumfów współczesnej nauki i medycyny.
Problem z takimi dobrymi wieściami – a są to naprawdę znakomite informacje – polega na tym, iż podsycają one krzepiące przekonanie o dokonywaniu postępów ku zdrowszym standardom życia i skłaniają do zwodniczej bierności. Rzeczywisty obraz jest zupełnie inny. Daleko nam do bycia o krok od rozwiązania stojących przed nami współczesnych problemów zdrowotnych, a za większością z nich ledwie udaje się nam nadążyć. Często najlepsze, co umiemy zrobić, sprowadza się do złagodzenia objawów – chirurgicznie, farmakologicznie bądź na obydwa sposoby. Bez względu na to, jak mile widziane są przełomy w medycynie i jak owocne okazują się badania, sednem problemu nie jest deficyt wiedzy, technologii czy metod, lecz ograniczone, przestarzałe podejście, które nie wyjaśnia obserwowanych zjawisk. Obrałem sobie za cel przedstawienie świeżego spojrzenia, które moim zdaniem niesie ze sobą ogromne możliwości tworzenia zdrowszego paradygmatu: nowej wizji normalności, która pielęgnuje to, co w nas najlepsze.
Wątek tej książki podąża za zazębiającymi się kwestiami przyczyn, powiązań i konsekwencji, które rzutują na nasze zdrowie lub jego brak. Rozpocznę od wnętrza na poziomie biologii człowieka, a następnie – badając bliskie zależności, w ramach których rozwijają się nasze ciała, mózgi i charaktery – przejdę do kwestii zewnętrznych, ku najbardziej globalnym wymiarom zbiorowej egzystencji, a mianowicie aspektom socjoekonomicznym i politycznym. Po drodze pokażę, jak zdrowie fizyczne i psychiczne jest misternie powiązane z naszymi odczuciami lub przekonaniami na temat siebie i świata i jak życie zaspokaja niezbywalne ludzkie potrzeby bądź tego nie robi. Ponieważ trauma we współczesnym życiu stanowi podstawową warstwę doświadczeń, w dużej mierze ignorowaną lub błędnie rozumianą, zacznę od jej roboczej definicji, która stworzy grunt pod dalsze rozważania.
Na każdym etapie tych rozważań moim zadaniem będzie zajrzenie za kulisy powszechnej wiedzy i przekazywanych mądrości, z uwzględnieniem tego, co mówi nauka i uważna obserwacja, w celu obalenia mitów, które podtrzymują obecne status quo. Podobnie jak w moich poprzednich książkach, nauka i jej implikacje dla zdrowia zostaną przybliżone poprzez wzięte z życia historie i studia przypadków osób, które wspaniałomyślnie podzieliły się ze mną swoimi przeżyciami w zdrowiu i chorobie. Są wśród nich relacje zaledwie trochę zaskakujące, jak i naprawdę niewiarygodne; rozdzierające serce i inspirujące.
Tak, inspirujące. Z tych trudnych opowieści wyłania się bowiem pokrzepiający wniosek. Gdy trzeźwo spojrzymy na to, co my jako kultura uznaliśmy za normalne na temat zdrowia oraz choroby, i zdamy sobie sprawę, że nie taka powinna być kolej rzeczy i nie jesteśmy na nią skazani, możemy dostrzec możliwość powrotu do tego, co od początku przewidziała dla nas natura. Proces wspomnianego w podtytule zdrowienia – w rozumieniu ponownego stawania się całością – może się rozpocząć dopiero wówczas, gdy postanowimy jasno ujrzeć, jak się sprawy mają. Stwierdzenie to nie stanowi obietnicy cudownego wyleczenia, a po prostu nawiązuje do istniejących w każdym z nas, trudnych jeszcze do wyobrażenia możliwości dążenia do dobrostanu; możliwości ujawniających się dopiero wtedy, gdy skutecznie stawimy czoła mitom2 o normalności, do których biernie przywykliśmy. Jeśli jest to prawdą dla człowieka jako jednostki, musi być też prawdziwe dla ludzkości jako gatunku.
Zdrowienie nie jest pewnikiem, ale realną możliwością. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że w tym momencie dziejów jest też czymś koniecznym. Wszystko, co przez lata widziałem i czego się nauczyłem, daje mi pewność, że mamy w sobie jego moc.
Część I
Ponieważ myślimy fragmentarycznie, dostrzegamy fragmenty i ten sposób widzenia prowadzi nas do prawdziwej fragmentacji świata.
Susan Griffin, A Chorus of Stones
Obraz namalowany przez moją żonę Rae na podstawie fotografii z 1944 roku (widocznej w lewym górnym rogu). Przedstawia on moją matkę Judith, która trzyma trzymiesięcznego mnie. Jej żółta gwiazda jest odznaką wstydu, której noszenie obowiązywało wszystkich węgierskich Żydów, podobnie jak Żydów na innych terytoriach okupowanych przez nazistów. Rae dobrze uchwyciła znękane i wystraszone spojrzenie dziecięcych oczu. Akryl na płótnie, 100×75 cm, 1997, *www.raemate.com*.
Rozdział 1
Trudno wyobrazić sobie ludzkie życie bez choćby odrobiny cierpienia, a jednak większość z nas nie ma pojęcia, co robić, gdy cierpimy3.
Mark Epstein, Trauma codzienności4
Wyobraź sobie następującą sytuację: w krzepkim wieku siedemdziesięciu jeden lat, sześć lat przed napisaniem tej książki, jej autor wraca do Vancouver z prelekcji w Filadelfii. Wykłady okazały się sukcesem, miałem entuzjastycznie nastawioną publiczność, a moje przesłanie o wpływie uzależnienia i traumy na ludzkie życie zostało ciepło przyjęte. Podróżowałem z nieoczekiwanymi wygodami, dzięki uprzejmości linii lotniczych Air Canada, które przeniosły mnie do klasy biznes. Gdy samolot schodził nad wspaniałą panoramą Vancouver, rozciągającą się od morza do nieba, byłem niczym Mały Jack Horner z dziecięcej rymowanki, promieniejący satysfakcją z samego siebie. Po wylądowaniu, gdy samolot kołował do bramy, ekran telefonu rozbłysnął wiadomością od mojej żony Rae: „Przepraszam, jeszcze nie wyszłam z domu. Nadal chcesz, żebym po ciebie przyjechała?”. Zesztywniałem, a satysfakcja przemieniła się we wściekłość. „Nie trzeba” – podyktowałem krótko do telefonu. Rozgoryczony wysiadłem, przeszedłem odprawę celną i wróciłem do domu taksówką, a jazda trwała raptem dwadzieścia minut. (Jestem przekonany, że czytelnik właśnie kurczowo ściska książkę w empatycznym oburzeniu na jawną zniewagę doznaną przez autora). Spotkawszy się z Rae, warknąłem „cześć”, które zabrzmiało bardziej jak oskarżenie niż powitanie, i ledwie wymieniłem z nią spojrzenia. Co więcej, właściwie nie nawiązałem z nią kontaktu wzrokowego przez następną dobę. Zwracałem się do niej lakonicznymi burknięciami. Odwracałem wzrok, górną część twarzy miałem napiętą jak maska i bez przerwy zaciskałem szczękę.
Co się ze mną działo? Czy tak wygląda reakcja dojrzałego dorosłego, któremu stuknął siódmy krzyżyk? Tylko na pozór. W takich przypadkach dorosłego Gabora jest we mnie bardzo mało. Większość tkwi w szponach odległej przeszłości, bliskiej początkom mojego życia. Tego rodzaju fizyczno-emocjonalne zakrzywienie czasu, uniemożliwiające mi cieszenie się chwilą, jest jedną z oznak traumy i motywem przewodnim wielu ludzi w naszej kulturze. W rzeczywistości tkwi ona w nas cierniem tak głęboko, że wiele osób nawet nie zdaje sobie sprawy z jej istnienia.
Grecki źródłosłów słowa trauma oznacza „ranę”. Niezależnie od tego, czy zdajemy sobie z tego sprawę, odniesione rany – czy też sposoby, w jaki sobie z nimi radzimy – narzucają większość naszych zachowań, kształtują nawyki społeczne oraz wzorce myślenia o świecie. Mogą nawet decydować o tym, czy w ogóle jesteśmy zdolni do racjonalnego myślenia w najważniejszych dla życia kwestiach. U wielu z nas trauma ujawnia się w najbliższych związkach, szkodząc im na najróżniejsze sposoby.
W 1889 roku pionier w tej dziedzinie, francuski psycholog Pierre Janet, po raz pierwszy opisał traumatyczne wspomnienie jako podtrzymywane w „odruchowych działaniach i reakcjach, odczuciach i postawach (…) odtwarzane i odgrywane na nowo w formie fizycznych doznań”q16. W obecnym stuleciu jeden z czołowych psychologów traumy i uzdrowicieli Peter Levine napisał, że wstrząsający dla organizmu bodziec „może zachwiać biologiczną, psychologiczną i społeczną równowagą człowieka, a wspomnienie wydarzenia może przyćmić wszystkie inne doświadczenia i uniemożliwić docenianie tego, co dzieje się tu i teraz”q17. Levine nazywa to zjawisko „tyranią przeszłości”.
W moim przypadku wzorzec wrogości wobec wiadomości przysłanej przez Rae można odnaleźć w pamiętniku, który prowadziła w Budapeszcie moja matka niemal nieczytelnym pismem i z dużymi przerwami w czasie pierwszych lat mojego życia u kresu drugiej wojny światowej i po jej zakończeniu. Poniższy wpis, przetłumaczony przeze mnie z węgierskiego, sporządziła 8 kwietnia 1945 roku, gdy miałem czternaście miesięcy:
Mój malutki, dopiero po wielu miesiącach ponownie biorę do ręki pióro, aby pokrótce naszkicować dla ciebie niewyobrażalną gehennę tych czasów, których szczegółów wolałabym, abyś nie poznał (…). Dwunastego grudnia strzałokrzyżowcy zagonili nas do ogrodzonego getta w Budapeszcie, z którego z niesłychanym trudem udało się nam wydostać, by znaleźć schronienie w domu będącym pod szwajcarską kuratelą. Stamtąd po dwóch dniach pobytu wysłałam cię z zupełnie obcą osobą do twojej cioci Violi, bo wiedziałam, że twój mały organizm nie wytrzyma trudów egzystencji w tym budynku. Zaczęło się wtedy pięć lub sześć najstraszniejszych tygodni mojego życia, gdy nie mogłam cię zobaczyć.
Przeżyłem dzięki życzliwości i odwadze nieznanej chrześcijanki, której mama powierzyła mnie na ulicy, ta zaś przekazała mnie krewnym, którzy mieszkali w ukryciu w relatywnie bezpiecznych warunkach. Gdy wojska sowieckie rozgromiły Niemców i wróciłem do matki, przez kilka dni nawet na nią nie spojrzałem.
Wybitny dwudziestowieczny brytyjski psychiatra i psycholog John Bowlby znał ten rodzaj zachowania: nazwał go odłączeniem lub zobojętnieniem (ang. detachment). W swojej klinice obserwował dziesięcioro małych dzieci, które ze względu na nieprzewidziane okoliczności musiały na dłuższy czas zostać oddzielone od rodziców. „Podczas pierwszego spotkania z matką po dniach albo tygodniach rozłąki każde z dzieci wykazywało pewien dystans – zauważył Bowlby. – Dwoje zdawało się nie rozpoznawać matek. Pozostałych ośmioro odwróciło się od nich albo nawet odeszło. Większość płakała lub była bliska łez; u kilku na buziach grymas płaczu pojawiał się na przemian ze zobojętnieniem”q18. Może się to wydawać sprzeczne z intuicją, lecz odtrącenie kochającej matki jest reakcją adaptacyjną: „Opuszczając mnie, wyrządziłaś mi taką krzywdę, że nie chcę nawiązywać z tobą kontaktu – mówi umysł małego dziecka. – Nigdy więcej nie chcę czuć takiego bólu”. U wielu dzieci – a ja bez wątpienia do nich należałem – takie wczesne reakcje zakorzeniają się w układzie nerwowym, umyśle i ciele, by siać spustoszenie w przyszłych związkach. Pojawiają się przez całe życie w obliczu incydentów choćby w niewielkim stopniu przypominających ich pierwowzór i często bez świadomości sytuacji, która je wytworzyła. Moja rozdrażniona, obronna reakcja na wiadomość od Rae była sygnałem, że kontrolę przejęły stare, głębokie obwody emocjonalne, zaprogramowane w dzieciństwie, podczas gdy racjonalne, uspokajające i samoregulujące się części mojego mózgu zostały odłączone.
„Trauma zawsze jest przedwerbalna” – napisał psychiatra Bessel van der Kolkq19. Jego stwierdzenie jest w dwójnasób prawdziwe. Po pierwsze, krzywd psychicznych doznajemy często, zanim jeszcze mózg jest w stanie sformułować jakąkolwiek werbalną narrację, tak jak stało się to w moim przypadku. Po drugie, nawet gdy umiemy się już komunikować za pośrednictwem słów, niektóre rany pozostawiają ślady w obszarach układu nerwowego, które nie mają nic wspólnego z językiem ani pojęciami; dotyczy to oczywiście mózgu, lecz także reszty ciała. Pokutują one w tych częściach nas, do których nie mają dostępu myśli ani słowa – możemy nawet pokusić się o nazwanie tego poziomu traumatycznego programowania „subwerbalnym”. Jak wyjaśnia Peter Levine, „Świadoma, jawna pamięć stanowi zaledwie czubek przysłowiowej góry lodowej. Jest jedynie wskazówką prowadzącą do ukrytych, pierwotnych, niejawnych doświadczeń, które kierują nami w sposób trudny do wyobrażenia dla świadomego umysłu”q20.
Trzeba przyznać, że moja żona nie pozwala mi wymigiwać się od odpowiedzialności za sytuacje takie jak lotniskowy foch przez zrzucanie całej winy na nazistów, faszystów i traumy z niemowlęctwa. Tak, moja historia zasługuje na współczucie i zrozumienie – a ona dała mi ich pod dostatkiem – lecz w pewnym momencie wymówka „to przez Hitlera” już nie przejdzie. Odpowiedzialność można i trzeba brać na siebie. Po dwudziestu czterech godzinach mojego milczenia Rae miała dość. „Mógłbyś już sobie odpuścić” – powiedziała. Tak też zrobiłem – co stanowi miarę postępu i względnej dojrzałości z mojej strony. Dawniej kilka dni lub dłużej zajęłoby „odpuszczenie sobie”: puszczenie urazy w niepamięć, wyzwolenie się z kleszczy chłodu, rozluźnienie twarzy, złagodzenie głosu i spojrzenie na swoją życiową partnerkę z własnej woli i z miłością.
„Mój problem polega na tym, że ożeniłem się z kimś, kto mnie rozumie” – zżymałem się często tylko na poły żartobliwie. Tak naprawdę rzecz jasna wielkim błogosławieństwem było poślubić kogoś, kto ma zdrowe granice, widzi mnie takim, jaki jestem teraz, i nie zamierza dźwigać ciężaru moich długich i nieprzewidzianych wizyt w odległej przeszłości.
Czym jest trauma i jak działa
Piętno traumy jest powszechniejsze, niż się nam wydaje. Stwierdzenie to może dziwić o tyle, że „trauma” stała się w naszym społeczeństwie swego rodzaju nośnym hasłem. Zacznijmy od tego, że termin ten nabrał wiele potocznych odcieni, które wprowadzają w błąd i rozmywają jego znaczenie. Zdecydowanie warto przedstawić je wyczerpująco i przystępnie, zwłaszcza w kontekście zdrowia, a ponieważ wszystko jest ze sobą powiązane, także w odniesieniu do innych obszarów społecznych.
Zwyczajowe pojmowanie traumy budzi skojarzenia z dramatycznymi wydarzeniami: huraganami, znęcaniem się, rażącym zaniedbaniem i wojną. Ma to niezamierzony i mylący efekt, który polega na relegowaniu traumy do sfery nienormalności, nietypowości, incydentalności. Skoro istnieje grupa ludzi, których nazywamy „straumatyzowanymi”, to znaczy, że większość z nas taka nie jest. Podejście to jest w dużej mierze nietrafione. Trauma przenika naszą kulturę, od funkcjonowania na poziomie jednostki przez relacje społeczne, rodzicielstwo, edukację, kulturę popularną i politykę aż po gospodarkę. Wyjątkiem w naszym społeczeństwie byłby raczej ktoś nienaznaczony jej piętnem. Znaleźlibyśmy się bliżej prawdy, pytając: Gdzie każdy z nas sytuuje się w szerokim i zaskakująco inkluzywnym spektrum traumy? Które z jej licznych blizn każdy z nas nosił przez całe życie (lub jego większość) i jaki był ich wpływ? Jakie zyskalibyśmy możliwości, gdybyśmy lepiej się z nimi zaznajomili, a może nawet zżyli?
Najpierw należy jednak odpowiedzieć na bardziej podstawowe pytanie: Czym jest trauma? W znaczeniu, w jakim używam tego słowa, jest ona wewnętrzną raną; trwałym pęknięciem lub rozdarciem jaźni spowodowanym trudnymi lub bolesnymi wydarzeniami. Zgodnie z tą definicją trauma jest przede wszystkim tym, co dzieje się w kimś wskutek trudnych lub bolesnych wydarzeń; nie chodzi o same wydarzenia. Ujmuję to następująco: „Trauma nie jest tym, co ci się przydarza, lecz tym, co dzieje się w tobie”. Wyobraź sobie wypadek samochodowy, w którym ktoś doznaje wstrząśnienia mózgu: wypadek jest wydarzeniem, a uraz jego trwałym następstwem. Na podobnej zasadzie trauma jest urazem psychicznym, osadzonym w naszym układzie nerwowym, umyśle i ciele, który utrzymuje się długo po zakończeniu pierwotnego incydentu (lub incydentów) i może zostać wywołany w dowolnym momencie. Stanowi ona zbiór ciężkich życiowych doświadczeń, w którego skład wchodzi sama krzywda i jej pochodne, czyli ciężary, jakimi rany te obarczają nasze ciała i dusze: nierozwiązane emocje, które nas nawiedzają; narzucane przez nie mechanizmy radzenia sobie z problemami; tragiczne, melodramatyczne lub neurotyczne scenariusze, które przeżywamy nieświadomie, lecz nieuchronnie, oraz – co równie ważne – żniwo, jakie wszystko to zbiera w naszych ciałach.
Jeśli rana nie zagoi się sama, może się wydarzyć jedno z dwojga: będzie się jątrzyć albo, co jest częstsze, zostanie zastąpiona grubą warstwą tkanki bliznowatej. Otwarta rana jest ciągłym źródłem cierpień i miejscem narażonym na ból wskutek nawet najbłahszego bodźca. Zmusza nas do nieustannej czujności – niejako do ciągłego jej pielęgnowania – i ogranicza zdolność do elastyczności i podejmowania skutecznych działań zapobiegających doznaniu ponownej krzywdy. Lepsza jest blizna, która zapewnia ochronę i spaja tkanki, ma ona jednak swoje wady: jest sztywna, twarda i nieelastyczna, blokuje zdrowy wzrost i stanowi obszar odrętwiałej martwoty. Pierwotna żywa zdrowa tkanka nie regeneruje się.
Bez względu na to, czy nierozwiązana trauma jest otwartą raną, czy blizną, stanowi fizyczną i psychiczną barierę. Umniejsza ona nasze wrodzone zdolności i powoduje trwałe zniekształcenie w postrzeganiu świata i innych ludzi. Dopóki jej nie przepracujemy, trauma blokuje nas w przeszłości i okrada z bogactwa chwili obecnej, ograniczając nasz potencjał. Zmuszając nas do wypierania zranionych i niechcianych aspektów psychiki, dzieli nasze ja na części. Dopóki nie zostanie zauważona i zrozumiana, stanowi też hamulec dla rozkwitu. W wielu przypadkach – tak jak w moim – trauma niszczy poczucie własnej wartości, zatruwa związki i odbiera radość z życia. We wczesnym dzieciństwie może nawet zakłócać zdrowy rozwój mózgu. Poza tym, o czym wkrótce napiszę, trauma poprzedza wszelkiego rodzaju choroby w ciągu całego życia i się do nich przyczynia.
Łącznie wpływy te stanowią główną i zasadniczą przeszkodę w rozwoju dla bardzo wielu ludzi. Raz jeszcze przywołam słowa Petera Levine’a: „Niewykluczone, że trauma jest najczęściej unikaną, ignorowaną, bagatelizowaną, negowaną, źle pojmowaną i nieleczoną przyczyną ludzkiego cierpienia”q21.
Dwa rodzaje traumy
Zanim przystąpię do dalszych rozważań, wprowadzę rozróżnienie dwóch form traumy. Pierwsza – w znaczeniu, w jakim klinicyści i eksperci tacy jak Levine czy van der Kolk zwykle używają tego słowa – polega na automatycznych reakcjach oraz adaptacjach umysłu i ciała do konkretnych, możliwych do zidentyfikowania, bolesnych i przytłaczających zdarzeń, do jakich doszło w dzieciństwie lub później. Moja praktyka medyczna i obszerne badania dowodzą, że cierpienia są udziałem wielu dzieci, przy czym może chodzić o otwarte znęcanie się lub poważne zaniedbania w rodzinie pochodzenia, a także o ubóstwo, rasizm lub ucisk, które w wielu społeczeństwach są na porządku dziennym. Konsekwencje bywają straszliwe. Urazy tego rodzaju znacznie częściej, niż się powszechnie uważa, prowadzą do powstania wielu objawów i syndromów oraz stanów diagnozowanych jako patologie fizyczne lub psychiczne – zależność ta pozostaje niemal niedostrzegana przez medycynę i psychiatrię głównego nurtu, jeśli nie liczyć szczególnych przypadków „schorzeń”, takich jak zespół stresu pourazowego. Ten rodzaj krzywdy jest przez niektórych nazywany „traumą przez duże T”. Leży ona u podstaw wielu zjawisk określanych mianem chorób psychicznych. Tworzy ona też sprzyjające podłoże dla chorób somatycznych, wywołując stany zapalne, nasilając stres fizjologiczny i zaburzając funkcjonowanie genów, przy czym takich niekorzystnych mechanizmów jest znacznie więcej. Podsumowując, do traumy przez duże T dochodzi wówczas, gdy ludziom wrażliwym przydarzają się rzeczy, które nie powinny mieć miejsca: dziecko jest maltretowane, w rodzinie dochodzi do przemocy lub pełnego wzajemnej nienawiści rozwodu, umiera jedno z rodziców. Wszystkie te zjawiska spełniają kryteria dziecięcych traum w dobrze znanych badaniach nad negatywnymi doświadczeniami z dzieciństwa (ACE, od ang. adverse childhood experiences). Także i w tym przypadku traumatyczne wydarzenia same w sobie nie są tożsame z traumą – krzywdą dla własnego ja – do której dochodzi w człowieku dopiero na ich skutek.
Istnieje jeszcze inna forma traumy – moim zdaniem niemal wszechobecna w naszej kulturze – którą niekiedy określa się mianem „traumy przez małe t”. Często obserwowałem, jak długotrwałe ślady na psychice dzieci mogą pozostawić pozornie zwyczajne wydarzenia, które pewien wybitny badacz trafnie nazwał „mniej pamiętnymi, lecz bolesnymi i znacznie powszechniejszymi nieszczęściami dzieciństwa”q22. Mogą one obejmować zastraszanie ze strony rówieśników, okazjonalne i podszyte dobrymi intencjami, lecz powtarzające się ostre uwagi rodzica, a nawet brak wystarczającego kontaktu emocjonalnego z dorosłymi opiekunami.
Dzieci, zwłaszcza te bardzo wrażliwe, można zranić na wiele sposobów: są wśród nich oczywiście rzeczy złe, które się wydarzyły, lecz także rzeczy dobre, do których nie doszło, takie jak niezaspokojenie emocjonalnej potrzeby dostrojenia lub poczucie bycia niedostrzeganym i nieakceptowanym, nawet przez kochających rodziców. Trauma tego rodzaju nie musi być spowodowana jawnym cierpieniem czy nieszczęśliwymi zrządzeniami losu, o jakich była mowa wcześniej, lecz także może prowadzić do bólu wynikającego z oderwania od samego siebie, do którego dochodzi wskutek niezaspokojenia podstawowych potrzeb. Tego rodzaju deficyty brytyjski pediatra D.W. Winnicott nazwał „niezadzianiem się niczego, gdy mogło się zadziać coś dobrego” – do tego tematu wrócę jeszcze podczas rozważań o rozwoju człowieka. „Traumy życia codziennego z łatwością bowiem wywołują w nas uczucia podobne do uczuć osieroconego dziecka” – napisał psychiatra Mark Epsteinq23.
Jeśli pomimo dziesięcioleci gromadzenia dowodów trauma przez duże T ledwie została odnotowana na radarze medycyny, trudno się dziwić, że trauma przez małe t nie wywołała na nim najmniejszego błysku.
Nawet po dokonaniu rozróżnienia traum przez duże T i małe t, biorąc pod uwagę kontinuum i szerokie spektrum ludzkich doświadczeń, należy mieć na uwadze, że w prawdziwym życiu granice są płynne – niełatwo je wytyczyć i nie powinno się ich sztywno przestrzegać. Cechę wspólną obu typów zwięźle podsumował Bessel van der Kolk: „Trauma ma miejsce wtedy, gdy się nas nie dostrzega i nie rozumie”.
Choć obie formy traumy mogą wpływać na życie i funkcjonowanie ludzi na bardzo różne sposoby – przy czym ta przez duże T zasadniczo boli i okalecza znacznie mocniej – pod wieloma względami ich konsekwencje się nakładają. Jedna i druga reprezentuje rozłam w jaźni i relacji ze światem. Ów rozłam jest istotą traumy. Jak napisał Peter Levine, trauma „to utrata połączenia – z samym sobą, rodziną i otaczającym światem. Trudno ją dostrzec, bo zachodzi powoli, z biegiem czasu. Adaptujemy się do tych subtelnych zmian, często zupełnie ich nie dostrzegając”q24. Utrwalenie tej utraty połączenia kształtuje nasz pogląd na rzeczywistość: zaczynamy wierzyć w świat, który widzimy przez jej spękany pryzmat. Otrzeźwiające jest uświadomienie sobie, że to, za kogo się uważamy, oraz nasze typowe zachowania, w tym wiele pozornych „skrajności” – najmniej i najbardziej funkcjonalnych aspektów „normalnego” ja – często są po części konsekwencjami traumatycznej straty. Dla odmiany niepokojącą dla wielu z nas może być myśl, że choć samym sobie zdajemy się szczęśliwi i dobrze przystosowani, w istocie plasujemy się gdzieś na spektrum traumy, nawet jeśli miejsce to znajduje się daleko od bieguna tej przez duże T. Wszelkie porównania ostatecznie okazują się zawodne. Nieważne, czy możemy wskazać inne osoby, które zdają się bardziej straumatyzowane od nas, bo cierpień nie da się porównać. Niewłaściwe jest też wykorzystywanie własnej traumy do wywyższania się nad innymi („Nie przeszedłeś tego co ja”) ani do zasłaniania się przed uzasadnionymi pretensjami innych, gdy zachowujemy się destrukcyjnie. Każdy z nas dźwiga ciężar ran na swój własny sposób; w porównywaniu go z innymi nie ma żadnego sensu ani wartości.
Czym trauma nie jest
Większość z nas zapewne słyszała – może nawet z własnych ust – słowa w rodzaju: „O Boże, po tym wczorajszym dobijającym filmie wyszedłem z kina z traumą”. Mogliśmy też przeczytać (zwykle napisaną w lekceważącym tonie) historię o studentach nawołujących do stosowania „ostrzeżeń dotyczących treści”, bo treści te mogą narażać ich na powtórną traumę. We wszystkich podobnych przypadkach zastosowanie omawianego terminu jest zrozumiałe, lecz niewłaściwe; tak naprawdę bowiem ludzie odnoszą się w nich do stresu fizycznego i (lub) emocjonalnego. „Wszystkie traumatyczne wydarzenia są oczywiście stresujące, lecz nie wszystkie stresujące wydarzenia są traumatyczne” – zauważył trafnie Peter Levineq25.
Wydarzenie jest traumatyzujące lub retraumatyzujące tylko wtedy, gdy coś człowiekowi odbiera, przez co rozumiem pogłębienie wcześniejszych psychicznych (lub fizycznych) ograniczeń w sposób trwały. Wiele spraw w życiu, w tym w sztuce, w stosunkach społecznych lub w polityce, może niepokoić, stresować, a nawet rodzić ból, nie przyczyniając się zarazem do powstawania nowych traum. Nie oznacza to, że stare traumatyczne reakcje, które nie mają nic wspólnego z obecnymi wydarzeniami, nie mogą być wywołane przez dzisiejsze stresy – weźmy na przykład pewnego niżej podpisanego, który wraca z zagranicznych prelekcji do domu… To nie to samo co ponowna traumatyzacja, chyba że z biegiem czasu przyczynia się do wspomnianego pogłębienia ograniczeń.
Poniższa lista eliminacyjna sprawdza się stosunkowo dobrze. Coś nie jest traumą, jeśli w dłuższej perspektywie następujące stwierdzenia pozostają prawdziwe:
Nie ogranicza cię, nie krępuje, nie umniejsza zdolności do odczuwania lub myślenia, do ufania sobie lub bronienia swoich praw, doświadczania cierpienia bez popadania w desperację lub do okazywania współczucia w obliczu czyjegoś bólu.
Nie uniemożliwia ci doświadczania bólu, smutku i strachu bez poczucia przytłoczenia albo konieczności uciekania w pracę lub kompulsywnego uspokajania się lub stymulowania w dowolny sposób.
Nie skłania cię ani do wywyższania się, ani do usuwania się w cień w celu uzyskania akceptacji lub usprawiedliwienia własnej egzystencji.
Nie umniejsza zdolności do odczuwania wdzięczności za piękno i cud życia.
Jeśli dla odmiany dostrzegasz w sobie te chroniczne ograniczenia, mogą one reprezentować cień, jakim trauma położyła się na twojej psychice, albo obecność niezagojonej rany emocjonalnej, bez względu na wielkość „t”.
Trauma odrywa nas od ciała
„Odkąd ktoś naruszył twoją przestrzeń i wniknął w ciebie, twoje ciało przestało być twoje” – powiedziała mi V, pisarka znana wcześniej jako Eve Ensler, w nawiązaniu do wykorzystywania seksualnego przez ojca, gdy była młodą dziewczyną5. „Staje się ono krajobrazem strachu, zdrad, smutku i okrucieństwa. Twoje ciało jest ostatnim miejscem, w którym chciałbyś być. W ten sposób zaczynasz żyć w swojej głowie; zaczynasz żyć bez możliwości ochrony swojego ciała i rozumienia go. Posłuchaj, do tego stopnia byłam oderwana od własnego ciała, że nie zdawałam sobie sprawy z istnienia w nim guza wielkości awokado”. Choć historie moja i V zdecydowanie się różnią, wiem, o czym mówi. Przez wiele lat za najtrudniejsze pytanie uznawałem: „Co czujesz?”. Zazwyczaj odpowiadałem poirytowanym: „A skąd mam wiedzieć?”. Nie miałem podobnego problemu w przypadku pytania o myśli; w tej kwestii zawsze byłem ekspertem. Nieumiejętność odpowiedzi na pytanie, jak lub co się czuje, jest jednak wiarygodną oznaką odłączenia się od ciała.
Co prowadzi do takiego odłączenia? W moim przypadku odpowiedź nie wymaga głębszych dociekań. Jako niemowlę na Węgrzech w czasie wojny nieustannie znosiłem głód i dyzenterię, stany silnego dyskomfortu groźne i niepokojące dla dorosłego, nie mówiąc o rocznym dziecku. Wchłaniałem ponadto lęki i ciągłe cierpienie emocjonalne mojej matki. Gdy młody człowiek nie może liczyć na ulgę, jego naturalną reakcją – a tak naprawdę jedyną – staje się stłumienie i odcięcie się od stanów uczuciowych skojarzonych z cierpieniem. Człowiek przestaje rozumieć własne ciało. O dziwo, to wyobcowanie względem samego siebie może ujawnić się w późniejszym życiu w postaci pozornej siły, takiej jak moja zdolność do funkcjonowania na wysokich obrotach pomimo głodu, stresu lub zmęczenia; do niestrudzonego parcia przed siebie bez świadomości, że potrzebuję przerwy, jedzenia albo odpoczynku. Dla odmiany u niektórych ludzi odłączenie od ciała objawia się niewiedzą, kiedy należy przestać jeść lub pić – sygnał „wystarczy” się do nich nie przebija.
Bez względu na formę odłączenie przejawia się w doświadczeniach życiowych osób obarczonych traumą i stanowi istotny aspekt konstelacji cech, które się na nią składają. Podobnie jak stało się to w przypadku V, zaczyna się ono jako naturalny i nieodzowny mechanizm organizmu, umożliwiający uporanie się z problemem. Nie przeżyłaby koszmarów dzieciństwa, gdyby była stale obecna i świadoma doświadczania fizycznej i emocjonalnej udręki, w pełni pojmując to, co się jej wydarza. Istnienie mechanizmów tego rodzaju jest więc swoistym błogosławieństwem, ponieważ na krótką metę ratują nam one życie. Ale jeśli pozostawi się je własnemu losowi na dłuższy czas, odciskają one swoje piętno na psychice i ciele w nieusuwalny sposób, gdy uwarunkowane reakcje zakorzeniają się i przekształcają w trwałe mechanizmy, pomimo swej nieadekwatności do nowych sytuacji. Rezultatem jest chroniczne cierpienie, a często – co wkrótce pokażę – nawet choroby.
„Niezwykłym aspektem mojego zetknięcia z rakiem – powiedziała mi V – był proces, jakiego doświadczyłam po przebudzeniu po dziewięciogodzinnej operacji, która pozbawiła mnie kilku narządów i siedemdziesięciu węzłów chłonnych. Obudziłam się wśród worków, rurek i wystających ze mnie innych rzeczy, ale po raz pierwszy w życiu byłam ciałem… Tak, czułam ból, ale też podekscytowanie. Myślałam: »Jestem ciałem. O Boże, jestem tutaj. Jestem w tym ciele«”. Jej relacja o nagłym odnalezieniu się w swym fizycznym ja jest charakterystyczna dla procesu zdrowienia: gdy pęta traumy zaczynają się rozluźniać, chętnie na powrót nawiązujemy kontakt z odciętymi wcześniej częściami nas samych.
Trauma zagłusza głos intuicji
Przeciętnej osobie, która znalazłaby się w dawnym położeniu V, natura doradziłaby ucieczkę lub przeciwstawienie się wykorzystaniu cielesnemu i atakowi na duszę. Szkopuł w tym, że żadne z tych rozwiązań nie jest dostępne dla małego dziecka, ponieważ próba zastosowania dowolnego z nich oznaczałaby narażanie się na dalsze niebezpieczeństwo. Dlatego natura realizuje w takich przypadkach plan C: oba impulsy zostają stłumione przez wyciszenie emocji, które napędziłyby takie odruchy. Stłumienie to zdaje się podobne do reakcji zamrożenia (ang. freeze), wykazywanej przez niektóre stworzenia w sytuacji, gdy zarówno walka, jak i ucieczka są niemożliwe. Zasadnicza różnica polega na tym, że gdy jastrząb odleci, udający martwego opos może zająć się swoimi sprawami, ponieważ jego strategia przetrwania okazała się skuteczna. Dla odmiany poddany traumie układ nerwowy nigdy się nie odmraża.
„Mamy uczucia, ponieważ mówią nam one, co sprzyja naszemu przetrwaniu, a co je utrudnia” – powiedział kiedyś nieżyjący już neurobiolog Jaak Panksepp. Podkreślał on, że emocje nie płyną z myślącego mózgu, lecz z pradawnych struktur związanych z przetrwaniem. Są motorami napędowymi oraz gwarantami życia i rozwoju. Silny gniew wywołuje reakcję walki, przemożny strach daje asumpt do ucieczki. Dlatego jeśli okoliczności nakazują stłumienie tych naturalnych, zdrowych impulsów (obrony lub rejterady), budzące je wewnętrzne sygnały – same uczucia – również będą musiały zostać stłumione. Nie ma alarmu, nie ma mobilizacji. Jeśli wydaje się to daremne, to jedynie w ograniczonym znaczeniu: na poziomie egzystencjalnym jest to najlepsze z najgorszych wyjść i jedyne, które ogranicza ryzyko dalszych krzywd.
Rezultatem jest stłumienie świata uczuć, a niejednokrotnie także utwardzenie psychicznej skorupy dla dodatkowej ochrony. Żywy przykład tego zjawiska podaje pisarka Tara Westover w swoim bestsellerowym pamiętniku Uwolniona. W poniższym fragmencie wspomina wpływ nadużyć ze strony rodzeństwa, świadomie ignorowanych przez jej rodziców:
(…) widziałam siebie jako niezłomną, nieczułą jak kamień. Na początku trudno było mi w to uwierzyć, ale pewnego dnia stało się to prawdą. Wtedy, wierząc w to, potrafiłam się przekonać, że to mnie nie dotyka, że on mnie nie dotknął, bo nic nie jest w stanie mnie poruszyć. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że miałam rację. Bez reszty wypełniłam się pustką. Dręcząc się, rozmyślając nad tym, co wynika z tamtej nocy, nie rozumiałam tej jednej podstawowej prawdy – to, że mnie to nie dotyka, było właśnie jej skutkiemq26.
Trauma ogranicza elastyczność reakcji
Wróćmy do dramatycznej sceny otwierającej niniejszy rozdział, tym razem jednak umieśćmy ją w równoległym wszechświecie, w którym nie rządzi piętno mojej traumy: samolot ląduje, a na ekranie telefonu pojawia się wiadomość od Rae. „Ech, nie tego się spodziewałem – mówię do siebie. – Ale rozumiem, pewnie zatraciła się w malowaniu. Nic nowego i nic, co miałoby związek ze mną. Tak naprawdę dobrze ją rozumiem: ile razy sam byłem tak pochłonięty pracą, że nie zwracałem uwagi na zegarek? Dobra; pojadę taksówką”. Mógłbym poczuć ukłucie zawodu i pozwolić sobie je przeżyć, dopóki nie przeminie; wybrać wrażliwość, zamiast czuć się ofiarą. Po powrocie do domu nie byłoby nerwów, emocjonalnej izolacji ani fochów – może trochę delikatnego droczenia się, ale wszystko w granicach pełnego miłości humoru, który nie narusza bliskości.
Okazałbym w ten sposób elastyczność odpowiedzi, czyli zdolność do decydowania o tym, jak podchodzimy do nieuniknionych życiowych wzlotów i upadków, rozczarowań, sukcesów i wyzwań. „Ludzka wolność wymaga zdolności do zrobienia przerwy między bodźcem i reakcją. W przerwie tej dokonujemy wyboru reakcji, którą chcielibyśmy z całą mocą realizować” – napisał psycholog Rollo Mayq27. Trauma nam tę wolność odbiera.
Elastyczność odpowiedzi jest funkcją środkowo-czołowej części kory mózgowej. Ze zdolnością tą nie rodzi się żadne niemowlę; zachowaniem dzieci rządzą instynkt i odruch, a nie świadomy wybór. Wolność wyboru pojawia się wraz z rozwojem mózgu. Im cięższa i wcześniejsza trauma, tym mniej jest sposobności do zakodowania elastyczności reakcji w odpowiednich obwodach mózgu i tym szybciej się ona wyłącza. Człowiek blokuje się w przewidywalnych, odruchowych odruchach defensywnych, zwłaszcza na stresujące bodźce. Pod względem emocjonalnym i poznawczym nasz zakres działań niemal zupełnie się usztywnia – a im większa trauma, tym dotkliwsze ograniczenia. Przeszłość raz po raz przejmuje kontrolę nad teraźniejszością i ją pochłania.
Trauma tworzy oparty na wstydzie wizerunek samego siebie
Jeden z najsmutniejszych listów, jakie kiedykolwiek otrzymałem, napisał do mnie pewien mieszkaniec Seattle, który przeczytał moją książkę o nałogach, Bliskie spotkania z uzależnieniem. Pokazuję w niej, że uzależnienie jest skutkiem – nie jedynym możliwym, ale częstym – traumy z dzieciństwa. Pomimo dziewięciu lat życia w trzeźwości wciąż walczył ze sobą, nie pracował od dekady i leczył się z powodu zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Choć książka go zafascynowała, napisał: „Nie chcę obwiniać swojej matki. Jestem śmieciem z własnego powodu”. Mogłem jedynie westchnąć: samobiczowanie się wstydem łatwo przywdziewa szaty osobistej odpowiedzialności. Co więcej, jego wniosek był błędny: w mojej książce nie ma żadnych przesłanek do obwiniania rodziców ani zachęt do takiego postępowania. Powiem więcej: na kilku stronach wyjaśniam w niej, dlaczego zrzucanie odpowiedzialności na rodziców jest niewłaściwe, nietrafione i pozbawione naukowych podstaw. Odruchowe chronienie matki przez tego mężczyznę nie stanowiło reakcji obronnej przed czymkolwiek, co napisałem lub zasugerowałem, lecz przed jego własnym nieuświadomionym gniewem. Głęboko skrywane, zamrożone emocje, nie znajdując zdrowego ujścia, zwróciły się przeciwko niemu w postaci nienawiści do samego siebie.
„W doświadczaniu wstydu zawiera się dotkliwe poczucie bycia człowiekiem z gruntu ułomnym pod jakimś ważnym względem” – pisze psycholog Gershen Kaufmanq28. U niemal wszystkich osób naznaczonych piętnem traumy rozwija się głęboki, oparty na wstydzie, negatywny obraz siebie, którego większość z nich jest aż nazbyt świadoma. Do najbardziej toksycznych konsekwencji wstydu należy utrata współczucia do samego siebie. Im dotkliwsza trauma, tym deficyt ten jest głębszy.
Negatywny obraz samego siebie nie zawsze przenika do świadomości, a nawet może udawać własne przeciwieństwo: wysoką samoocenę. Niektórzy przywdziewają pancerz megalomanii i wypierają się wszelkich wad, by nie odczuwać wyniszczającego wstydu. To samouwielbienie jest również pewnym przejawem wstrętu do samego siebie jak skrajna samokrytyka, choć uważa się je za znacznie normalniejsze. O szaleństwie naszej kultury może świadczyć fakt, że niektóre jednostki, uciekające przed wstydem w bezwstydny narcyzm, mogą nawet osiągnąć wysoki status społeczny, ekonomiczny i polityczny oraz sukces. Tryby naszej kultury miażdżą większość najbardziej dotkniętych traumą, lecz mogą też – w zależności od pochodzenia klasowego, środków finansowych, rasy i innych czynników – wynieść niektórych na najwyższe piedestały.
Najczęstszym przejawem wstydu w naszej kulturze jest przekonanie o „byciu niewystarczająco dobrym”. Pisarka Elizabeth Wurtzel, która w 2020 roku zmarła w wieku 52 lat na raka piersi, od najmłodszych lat cierpiała na depresję. Miała traumatyczne dzieciństwo, począwszy od ukrywanej przed nią tajemnicy na temat tożsamości jej prawdziwego ojca. „Byłam bardzo przygnębiona i miałam przewlekłą depresję, w którą popadłam w wieku mniej więcej dziesięciu lat – napisała w autobiograficznym artykule dla czasopisma »New York«. – Zamiast jednak zabić moją wolę, depresja mnie zmotywowała: pomyślałam, że jeśli okazałabym się wystarczająco dobra w czymkolwiek, dużym lub małym, może udałoby mi się zyskać kilka chwil szczęścia”q29. Przeświadczenie o własnej nieadekwatności było motorem napędowym wielu błyskotliwych karier i tyluż chorób, często u tej samej osoby.
Trauma wypacza nasz światopogląd
„Umysł poprzedza wszelkie myśli. Umysł jest ich zwierzchnikiem; umysł je kształtuje”6. Tak zaczyna się Dhammapada, ponadczasowy zbiór myśli Buddyq30. Innymi słowy, świat, w który wierzymy, staje się światem, w jakim żyjemy. Jeśli postrzegam go jako miejsce wrogie, w którym mogą prosperować tylko zwycięzcy, równie dobrze mogę się stać agresywny, samolubny i wyniosły, aby w nim przetrwać. W późniejszym życiu będę skłaniać się ku środowiskom sprzyjającym rywalizacji i przedsięwzięciom, które będą umacniać ten pogląd i potwierdzać jego słuszność. Nasze przekonania nie tylko mają moc samospełniających się wizji; one budują świat.
Pozwolę sobie na śmiałość dopisania tego, co Budda pominął: zanim umysł będzie mógł tworzyć świat, świat tworzy nasze umysły. Trauma, zwłaszcza ciężka, narzuca zapatrywania nacechowane bólem, strachem i podejrzliwością; stanowi pryzmat, który zarówno zniekształca, jak i determinuje nasz pogląd na sprawy. Może on też, poprzez samą siłę wyparcia, ukazywać nam świat w naiwnie różowych barwach, które zaślepiają nas na rzeczywiste, bieżące niebezpieczeństwa – jest niczym kamuflaż dla lęków, których nie śmiemy sobie uświadomić. Może też wreszcie doprowadzić do odrzucenia bolesnej rzeczywistości poprzez nawykowe okłamywanie siebie i innych.
Trauma odgradza nas od teraźniejszości
Jadłem kiedyś posiłek w restauracji w Oslo z niemieckim psychologiem Franzem Ruppertem. Hałas był przytłaczający: z kilku głośników dudniła muzyka pop, a ekrany zamontowane wysoko na ścianach jarzyły się różnymi programami telewizyjnymi. Pomyśleć, że gdy wielki norweski dramaturg Henrik Ibsen gościł w tym samym lokalu nieco ponad sto lat wcześniej, panowała tu znacznie spokojniejsza atmosfera. „Co tu jest grane?” – zawołałem do mojego towarzysza, próbując przekrzyczeć kakofonię, i z poirytowaniem pokręciłem głową. „Trauma” – odparł i wzruszył ramionami. Ruppert miał na myśli po prostu to, że ludzie rozpaczliwie szukają ucieczki od samych siebie.
Skoro trauma pociąga za sobą oderwanie od samego siebie, słusznie byłoby dodać, że jesteśmy zbiorowo zalewani bodźcami, które wykorzystują ją i wzmacniają. Presja w pracy, wielozadaniowość, media społecznościowe, potok wiadomości, mnogość źródeł rozrywki – wszystko to sprawia, że zatracamy się w myślach, gorączkowych działaniach, gadżetach i błahych rozmowach. Jesteśmy pochłonięci rozmaitymi zajęciami, które pociągają nas nie dlatego, że są potrzebne, inspirujące czy krzepiące albo wzbogacają nasze życie lub nadają mu sens, ale z tego prostego powodu, że unicestwiają teraźniejszość. Jakim absurdem jest odkładanie pieniędzy na zakup najnowszych urządzeń „oszczędzających czas”, by potem móc ten czas lepiej „zabijać”. Świadomość chwili stała się źródłem lęków. Późny kapitalizm jest niezrównany w podsycaniu poczucia lęku przed chwilą obecną – tak naprawdę znaczna część jego sukcesu jest uzależniona od rozdźwięku między nami a teraźniejszością, naszym największym darem, przy czym rozdźwięk ten staje się coraz szerszy, mają go zaś wypełnić fałszywe produkty i sztuczne rozrywki kultury konsumpcyjnej.
To, co zostało utracone, dobrze opisuje urodzona w Polsce pisarka Eva Hoffman7 jako: „Nic więcej i nic mniej niż doświadczanie samego doświadczenia. Czym to jest? Być może czymś w rodzaju umiejętności do postrzegania faktur lub doznań chwili, swobody pozwalającej poddać się rytmowi wydarzenia lub spotkania, podążać za nurtem uczucia lub myśli, nie wiedząc, dokąd prowadzi, bądź zatrzymać się na czas dostatecznie długi, by starczyło go na refleksję lub kontemplację”q31. Ostatecznie odwracamy uwagę od samego życia.
Nie zaczęło się od ciebie
Jessica, sześćdziesięciosiedmioletnia mieszkanka Reginy w Saskatchewan, opiekuje się dwojgiem wnucząt, których ojciec – jej syn – zmarł wskutek przedawkowania. Jej drugiego syna spotkał ten sam los. Gdy przeprowadzałem z nią wywiad, przyszło mi na myśl, że skoro Jessica znała mój pogląd na przyczyny uzależnień jako mające swe źródło w traumie z dzieciństwa, sama chęć dialogu była z jej strony niezwykła. „Kiedy patrzę wstecz na życie moich synów, zdaję sobie sprawę z ogromu traumy – wyjaśniła. – Mieszkałam z nimi, byłam więc jej częścią. Wychowywałam ich samotnie od czasu, gdy mieli dwa i trzy lata, aż do ponownego wyjścia za mąż, kiedy mieli lat sześć i siedem. Mam świadomość, że wpływały na nich mój sposób życia, moje postępowanie, to, co wiedziałam i czego nie wiedziałam”.
Po wczesnym odejściu biologicznego ojca ojczym znęcał się nad chłopcami zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. „Byłam bardzo samotna, wystraszona i czułam się jak w potrzasku” – wspomina Jessica. Brak intuicji, która pozwalałaby jej uniknąć wybierania takich, a nie innych mężczyzn, niezdolność do bronienia siebie i chronienia synów w obliczu nadużyć stanowiły konsekwencje ran odniesionych przez Jessicę w dzieciństwie. Choć wiedziała, że jest kochana, została pozostawiona sama sobie z głębokim emocjonalnym cierpieniem, od którego z biegiem czasu musiała się odciąć. „Jako dziecko bardzo wstydziłam się swoich uczuć – wspomina. – Byłam bardzo wrażliwa i często płakałam”.
W większości przypadków trauma ma charakter wielopokoleniowy. Przechodzi z rodzica na dziecko, rozciągając się z przeszłości w przyszłość. Przekazujemy potomstwu to, z czym sami się nie uporaliśmy. Dom staje się miejscem, w którym nieświadomie – tak jak ja to robiłem – odtwarzamy scenariusze przypominające sytuacje, w których zostaliśmy zranieni w dzieciństwie. „Traumy dotyczą matek i macierzyństwa, ojców i ojcostwa, bycia mężem i żoną – powiedział mi terapeuta konstelacji rodzinnych, Mark Wolynn. – Na tym gruncie traumy mnożą się i powtarzają, wskutek czego nigdy nie zostają wyleczone”. Wolynn jest autorem trafnie zatytułowanej książki Nie zaczęło się od ciebie. Jak dziedziczona trauma wpływa na to, kim jesteśmy, i jak zakończyć ten proces. Trauma, o czym wkrótce napiszę, może nawet wpływać na aktywność genów na przestrzeni pokoleń8.
Nic więc dziwnego, że starszy wnuk Jessiki miał problemy z używaniem narkotyków i zachowaniem oraz trudności w nauce. Dzięki wszystkiemu, czego się nauczyła, i pomimo niewyobrażalnych strat, jest w stanie okazywać mu więcej ciepła i robić to lepiej niż kiedykolwiek wcześniej dla własnych synów. Warto też zwrócić uwagę na brak samooceny w relacji Jessiki: mówi ona raczej o „świadomości” niż osądzaniu siebie za to, czego nie rozumiała, a nawet nie mogła rozumieć wcześniej. Obwinianie siebie, które stale ciąży ku przeszłości, jedynie odciągnęłoby ją od zajmowania się bliskimi tu i teraz.
Zrozumiawszy, jak cierpienie w systemie rodzinnym czy nawet w społeczności ścieli się wstecz przez generacje, uznamy winę za pojęcie niemające w tym kontekście znaczenia. „Dostrzeżenie tego szybko rozwiewa wszelkie skłonności do postrzegania rodzica jako złoczyńcy” – napisał John Bowlby, brytyjski psychiatra, który wykazał decydującą rolę relacji między dorosłym a dzieckiem w kształtowaniu psyche. Bez względu na to, jak daleko spojrzymy w przeszłość na łańcuch zależności – do pradziadków, przodków sprzed ery nowożytnej, Adama i Ewy, pierwszej jednokomórkowej ameby – nie znajdziemy jednego winnego, którego moglibyśmy wskazać oskarżycielskim palcem. A to powinno przynieść ulgę.
To nie koniec dobrych wiadomości: postrzeganie traumy jako procesu wewnętrznego daje nam jakże potrzebną sprawczość. Jeśli potraktujemy traumę jako czynnik zewnętrzny, coś, co się nam przydarza lub wokół nas dzieje, stanie się ona odpryskiem historii, którego nigdy nie zdołamy usunąć. Jeżeli zaś dla odmiany uznamy, że do traumy doszło wewnątrz nas w wyniku tego, co się wydarzyło – w znaczeniu krzywdy lub odłączenia – uzdrowienie i ponowne połączenie stają się realnymi możliwościami. Próba dystansowania się od świadomości traumy ogranicza naszą zdolność wglądu w siebie. I na odwrót, kształtowanie na jej podstawie twardej jak skała tożsamości – niezależnie od tego, czy chodzi o postawę obronną, cynizm, czy użalanie się nad sobą – oznacza niezrozumienie i utratę sposobności do uzdrowienia, ponieważ z definicji trauma reprezentuje wypaczenie i ograniczenie naszego potencjału. Wyjście naprzeciw traumie bez wypierania się jej lub przesadnego identyfikowania z nią wskazuje możliwości odzyskania zdrowia i równowagi.
„To przeciwności losu otwierają umysł i podsycają ciekawość skłaniającą do szukania nowych sposobów działania” – powiedział mi Bessel van der Kolk. Potem zaś przytoczył Sokratesa: „Życie niepoznane nie jest warte życia. Dopóki ktoś nie poznaje samego siebie, dopóty jest całkowicie uzależniony od tego, do czego został przystosowany, lecz gdy uświadomi sobie możliwość dokonywania wyborów, może z niej skorzystać”. Zauważ, że nie dodał: „Po kilku dekadach terapii”. Później napiszę o tym, że wyzwolenie możemy osiągnąć nawet dzięki umiarkowanej dozie wglądu w siebie; gotowości do kwestionowania wielu prawd, których się trzymamy, i punktów widzenia, z których prawdy te wydają się tak realne – że pozwolę sobie sparafrazować słowa, jakie duch słynnego mistrza Jedi przekazał przygnębionemu młodemu padawanowi w ważnym momencie, w odległej galaktyce9.
Choć w tym rozdziale skupiłem się na osobistym wymiarze traumy, istnieje ona również w sferze zbiorowej, dotykając całe narody i ludy w różnych dziejowych momentach. Do dziś uderza ona w niektóre grupy z nieproporcjonalną siłą, jak to ma miejsce w przypadku rdzennych mieszkańców Kanady. Odmawianie im praw i prześladowania ze strony kolonizatorów, które ciągnęły się przez pokolenia, zwłaszcza zaś trwająca sto lat gehenna ich dzieci, uprowadzanych z rodzin i wychowywanych w prowadzonych przez Kościół szkołach z internatem, gdzie szerzyły się fizyczne, seksualne i emocjonalne nadużycia, pozostawiły ich z tragicznym dziedzictwem uzależnień, chorób psychicznych i fizycznych oraz samobójstw. Ich trauma była nieustannie przekazywana kolejnym generacjom. Innym znamiennym przykładem jest traumatyczna spuścizna niewolnictwa i rasizmu w Stanach Zjednoczonych. Szerzej na ten bolesny temat wypowiedziałem się w części IV.