Bliżej niż dalej - Lightmind D.A.R. - ebook + książka

Bliżej niż dalej ebook

Lightmind D.A.R.

3,3

Opis

Senne uliczki małego miasteczka kryją w sobie historie, o których mówić można tylko szeptem

W małej wiosce, która znajduje się zarazem wszędzie i nigdzie, dzień płynie za dniem obwieszczany jedynie biciem dzwonów. W zamkniętej społeczności plotki rozchodzą się po wąskich uliczkach niczym trucizna w żyłach. Las zbliża się do wioski zamiast oddalać, cmentarz wypełniają niedokończone opowieści. Mimo pozornego spokoju nad głowami mieszkańców zbierają się burzowe chmury.

Splatające się losy wyrzutka Nathaniela, dziedziczki Liliany, bliźniaków chodzących swoimi drogami, starego lekarza Miguela i nieszczęśliwej wdowy układają się w intrygującą mozaikę ludzkich przeżyć. Każdy z bohaterów pielęgnuje w sobie zatajone przed światem tajemnice, które rosną i z każdym dniem bolą coraz bardziej. Co się stanie, gdy w końcu wydostaną się na zewnątrz?

Nikt nie zapuszcza się w wysoką trawę bez potrzeby. Nie wiadomo, co czai się w zaroślach – one od zawsze napawają mieszkańców niepokojem. Z tego powodu nie wykorzystują potencjału kilometrów kwadratowych ziemi i poprzestają na dobrze znanych polach, już zagospodarowanych. Dlatego drewniana huśtawka jest niepojętym zjawiskiem. Wisi na najniższej gałęzi drzewa, kołysana porywistymi podmuchami wiatru błąkającego się po prerii. Pojawiła się pewnego dnia znikąd i tak została. Straszy swym widokiem mieszkańców.

D.A.R. Lightmind
Urodzona w 2005 roku. Uczennica I Liceum Ogólnokształcącego Dwujęzycznego im. E. Dembowskiego w Gliwicach. Laureatka XVIII Powiatowego Konkursu „Na Skrzydłach Wyobraźni” oraz Wojewódzkiego Konkursu „Auschwitz nie spadło z nieba, nie bądźcie obojętni”. Wyróżniona w Gliwickiej Gali Młodych Talentów „Zwiastuny 2021” i „Zwiastuny 2022”. Interesuje się lingwistyką stosowaną, kulturą wschodnioazjatycką i mitologiami świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Niebrukowana droga ciągnie się przez środek wioski, dzieląc ją na pół. Piach i kurz ustawicznie się z niej podnoszą i osiadają na wszystkim wokół. Wystarczy jeden krok, by pył pokrył włosy, skórę, ubrania – te przepocone po całym dniu pracy i te świeżo uprane. Mieszkańcy stojących wzdłuż domów nie troszczą się już o mycie okien. Po co wykonywać syzyfową pracę, szyby i tak, prędzej czy później, pokryją się osadem. Jednak aby dostać się do wioski albo z niej wydostać, trzeba skorzystać z tego niewdzięcznego gościńca.

W samym środku, w połowie drogi między jednym końcem miasta a drugim, ulica zamienia się w plac. Wysokie buki osłaniają go cieniem, w którym kryją się ławki dla spragnionych wytchnienia od żaru lejącego się z nieba, przeważnie okupowane przez najstarszych mieszkańców przyglądających się ciężkiej pracy kolejnych pokoleń. Rzadko stoją puste. Pod najwyższym z drzew znajduje się studnia oferująca rześką i czystą wodę. O każdej porze dnia znajdzie się jedna czy dwie czerpiące z niej osoby. W jedynym nieosłoniętym miejscu placu skąpany w promieniach słońca stoi pomnik z brązu, który przypomina sprzedawcom i ich klientom o założycielu ich małej ostoi. Martwy wzrok jeźdźca na koniu spoczywa na ściśniętych po przeciwnej stronie rynku kramach.

Domy wśród okolicznych pól tworzą nieregularny okrąg. Po zachodniej stronie miasteczka, w pewnym oddaleniu od głównej drogi i najbliższych zabudowań, stoi stary dom. Gdy zachodzi słońce, jego ostatnie promienie odbijają się od szyb szklarni i rzucają pomarańczową poświatę na budynek i jego ogród. Jeśliby z tamtego miejsca zawrócić do wioski i pójść okrężną drogą wzdłuż lasu, można by natknąć się na rozległą farmę, w najdalszych miejscach prawie kryjącą się pośród drzew. Dalej tą samą ścieżką po zatoczeniu półokręgu dotarłoby się na wschodni kraniec miasteczka. Tam, na wzgórzu, stoi kościół. Z drewnianej wieży trzy razy dziennie dobiega bicie dzwonu wyznaczające rytm życia mieszkańców. O szóstej – budzi mieszkańców; o dwunastej – przypomina o posiłku i krótkiej przerwie; o osiemnastej – oznajmia koniec dnia pracy. W dół, po trawiastym zboczu, w równych rzędach ciągną się nagrobki przodków.

Od strony przyleśnego gospodarstwa wioskę otaczają rozległe pola uprawne. Wielu mieszkańców właśnie pracą na nich zarabia na życie. Każdego roku sieją, sadzą, pielęgnują i zbierają zboże, warzywa i owoce. Zbiory wymieniają na targu na inne niezbędne przedmioty. Czasami wywożą je do sąsiedniego miasta i sprzedają, a za zarobione pieniądze kupują niedostępne w wiosce materiały. Dzień w dzień przez pola przewijają się dziesiątki ludzi.

Za to po przeciwnej stronie zieje odwieczna pustka. Łąki ciągną się kilometrami. Jedynym obiektem w zasięgu wzroku jest wiekowy dąb górujący nad płaskimi błoniami. Nikt nie zapuszcza się w wysoką trawę bez potrzeby. Nie wiadomo, co czai się w zaroślach – one od zawsze napawają mieszkańców niepokojem. Z tego powodu nie wykorzystują potencjału kilometrów kwadratowych ziemi i poprzestają na dobrze znanych polach, już zagospodarowanych. Dlatego drewniana huśtawka jest niepojętym zjawiskiem. Wisi na najniższej gałęzi drzewa, kołysana porywistymi podmuchami wiatru błąkającego się po prerii. Pojawiła się pewnego dnia znikąd i tak została. Straszy swym widokiem mieszkańców.

– Gotowy?

– Ale na co?

– Na odkrycie tajemnic…

Rozdział 1

O magii w liściach

Ćwierkanie pierwszych ptaków rozchodziło się w ogrodzie pełnym cieni. Szarawe niebo zwiastowało bliski wschód słońca. Chrzęst żwiru na alejce towarzyszył odgłosom powolnych kroków. Wprawny i uważny słuchacz zorientowałby się, że słychać tupot nie tylko stóp. Cienie umykały przed światłem padającym z niesionej latarni. Chwiejny płomień oświetlał twarz staruszka i odbijał się w szkłach jego okularów. Po kilku długich minutach mężczyzna dotarł do drzwi szklarni i oparł drewnianą laskę o jej ścianę. Wyjął pęk kluczy z kieszeni płaszcza i przekręcił jeden z nich w zamku. Zawiasy skrzypnęły, a staruszek wślizgnął się do środka przez dopiero co powstałą szparę. Zawiesił lampę na haku przy wejściu i ruszył po omacku w głąb pomieszczenia. Każda czynność powtarzała się jak codzień przez ostatnie siedemdziesiąt lat. Spod stołu na tyłach szklarni wygrzebał koszyk i ruszył wzdłuż blatów pełnych roślin. Jego palce muskały ich liście w rutynowej kontroli. Wyćwiczonymi ruchami zrywał dojrzałe zioła i wkładał je do koszałki. Proces zbierania trwał dłużej niż kiedyś. Zestarzałe ciało nie pozwalało na szybkie działanie. Tego dnia mięśnie dawały o sobie znać bardziej niż zwykle i mężczyzna przeklinał się w myślach za swój upór. Przecież i tak nikt go nie widzi, mógłby w spokoju podpierać się na swojej lasce. Złapał się brzegu metalowego mebla, wziął głęboki wdech i ruszył dalej na swoją inspekcję, pocieszając się myślą, że nie zostało mu dużo.

Zawartość koszyka wyłożył na stół i z pustym pojemnikiem ruszył do wyjścia. Zdmuchnął płomień w lampie i otworzył szerzej drzwi. Pierwsze promienie słońca padały na rozłożysty ogród. Sięgnął po laskę i już z jej pomocą zagłębił się w grządki. Z oddali dobiegło bicie kościelnego dzwonu. Na ustach mężczyzny pojawił się nikły uśmiech. Część rzeczy nigdy się nie zmienia. W znacznie lepszym humorze przystąpił do dalszej pracy.

Chłodna noc przemieniła się w ciepły poranek. Niepotrzebny już płaszcz zawisł na drewnianym płocie, a częściowo wypełniony koszyk został porzucony przy grządce mięty. Ze stalowej konewki lała się woda. Przezroczyste kropelki osiadały na roślinach, błyszcząc się i mieniąc. Uwielbiał dbać o swój ogródek. Podlewać go i plewić, sadzić w nim nowe gatunki ziół i przypraw, a także zbierać już dojrzałe plony. Czy istnieje lepszy sposób na rozpoczęcie dnia?

Kiedy mężczyzna poczuł zadowolenie z rezultatów, wrócił do szklarni. Tam po raz drugi wypakował koszyk i ułożył zbiory w równych rzędach. Upewniwszy się, że ma wszystkie potrzebne przybory, rozpoczął najbardziej wymagający, ale i satysfakcjonujący proces zaliczający się do jego obowiązków. Warzenie środków leczniczych prawie od zawsze odbywało się w szklanych ścianach ogrodowej budowli, na stole z tyłu – bez żadnych wyjątków. Poszczególne kroki wykonywał bez chwili zastanowienia, ufając swojej pamięci. Powtarzał te same przepisy wystarczającą ilość razy, by móc pozwolić sobie na taką swobodę. Ktoś inny nazwałby to niedokładnością lub zbytnią pewnością siebie, ale w tym wypadku tak nie było. Znad ceramicznych naczyń unosiła się para, która wypełniała pomieszczenie aromatami. Powietrze wewnątrz stało się cięższe, a świat na zewnątrz rozmył się w oparach. Białe obłoki nadawały wszystkiemu wokół tajemniczości, napawały przypadkowych obserwatorów niepewnością i wzbudzały ich wątpliwości. Proces wydawał się wręcz magiczny. No właśnie. To słowo: „magia”. Mężczyzna uśmiechnął się gorzko na samą myśl. Magia, czary. Och, czyż to doprawdy tylko medycyna? A może jednak czary?

***

Był to pierwszy słoneczny dzień od tygodni, więc wielu mieszkańców postanowiło spędzić czas na spacerach po okolicy. Przed płotem od rana przewinęło się więcej postaci niż kiedykolwiek wcześniej. Rozbudzeni ciekawością ludzie spoglądali na werandę domu, a dzieci uwieszały się na bramie w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. Kościsty nastolatek okupował niewielkie schodki. Jego brązowe włosy, które nie widziały nożyc od wielu miesięcy, opadały na blade czoło. Wokół niego leżały liście roślin ułożone w nielogicznym dla innych porządku, a u stóp stał stary przerdzewiały garnek z ciągle wrzącą wodą. W jego dłoni spoczywał wygięty patyk. Zdawało się, że chłopiec nie zauważa obserwujących go ludzi. Z namaszczeniem dorzucił do naczynia coś, co niebezpiecznie przypominało oset. Przechodząca właśnie kobieta skrzywiła się na ten widok i czym prędzej obróciła na pięcie. Wywar zaczął wesoło bulgotać, a w oku chłopaka pojawił się błysk. Przystąpił do energicznego mieszania. Nagle wyjął patyk z garnka, a mimo to wpędzona w ruch mikstura nie przestawała wirować. Z kieszeni wygrzebał starą szmatę i z wprawą godną kucharki podniósł naczynie owiniętymi w nią dłońmi. Wstał i potknął się o własne nogi, mało co nie wylał swojej mikstury. Zatrzymał się w pół kroku, by złapać równowagę, a potem – wcale niezrażony – ruszył dalej. Był już prawie przy płocie, kiedy dorośli wreszcie domyślili się celu jego wędrówki. Speszeni, cofnęli się od ogrodzenia z niemałą obawą. Dzieci za to wychyliły się jeszcze bardziej, nie zważając na wbijające się im w brzuchy drewno. Któreś, utraciwszy grunt pod nogami, przeleciało na posesję i zdarło łokcie oraz kolana. Młodzieniec wreszcie stanął przed bramą i z dumą wyciągnął ręce z garnkiem przed siebie.

– Kto chciałby spróbować? Mamy jakiegoś ochotnika? – Na jego twarzy zagościł niewinny uśmiech. – Nikt? Popatrzcie, jaki ładny kolor! No i jest jeszcze ciepłe! Śmiało, starczy dla wszystkich!

Widok zbitych z tropu maluchów i patrzących z powątpiewaniem rówieśników sprawił, że jego uśmiech przygasł. Jego pogodna aura zaczęła powoli topnieć. W tym samym momencie słońce schowało się za chmurami, a wszystkich przeszły dreszcze. Wyglądało to tak, jakby pogoda odpowiadała na jego humor.

Wówczas kilka lat od niego młodsza dziewczynka z dwoma grubymi warkoczami niepewnie uniosła drobną rączkę. Młodzieniec wyszczerzył zęby i niemal z namaszczeniem zrobił krok w jej stronę. Słońce wychyliło się zza obłoków. Postawił kociołek na ziemi i ponownie sięgnął do kieszeni, z której tym razem wyjął kubek. Jak głębokie miał te kieszenie? Tego nikt nie zdołał się dowiedzieć. Jednym płynnym ruchem napełnił naczynie i bez ceregieli wcisnął je w dłonie blondynki, nim ta zdążyła zmienić zdanie. Jej kończyny trzęsły się tak bardzo, że kilka kropel spadło na drogę i szybko wsiąknęło w nagrzaną ziemię. Chłopak zachęcił ją ruchem ręki.

– Spróbuj! Zobaczysz, jakie dobre. Mówię ci, będziesz zachwycona. – Zaczął skakać w miejscu.

Dziewczynka dalej się wahała, ale po chwili uniosła kubek do ust i wzięła niewielki łyk.

– Więcej! Do dna! Inaczej nie zadziała!

Za jego namową wlała do ust pozostałą część i przełknęła płyn najszybciej, jak tylko mogła. Uwaga wszystkich świadków była skupiona na niej. Czuła na skórze ich palące spojrzenia.

– I jak?!

Przełyk zaczął ją piec. Zamknęła szklące się oczy i spróbowała wziąć wdech. Naczynie wysunęło się spomiędzy jej palców i uderzyło o ziemię. Zrobiła chwiejny krok w tył i złapała się za szyję. Przełknęła ślinę, ale niewiele to pomogło. Otworzyła oczy, miała rozszerzone źrenice. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, odwróciła się w stronę innych zabudowań i odbiegła z płaczem. Dzieci, uznawszy, że nic ciekawego już nie zobaczą, zeszły z płotu i ruszyły do domów. Szybko pogrążyły się w rozmowach o dopiero co zaistniałych wypadkach. Dorośli stali przez chwilę skamieniali i starali się zrozumieć, co właściwie się wydarzyło. Kiedy wreszcie otrząsnęli się z tego paraliżującego stanu, zaczęli przelewać swoją złość na nic nierozumiejącego chłopca. Głosy podniosły się i trudno było wyłapać poszczególne stwierdzenia i zarzuty. Otoczony chmurą ich oskarżeń, zebrał swoje rzeczy i ze spuszczoną głową zawrócił w stronę domu.

Wzburzony taką reakcją mężczyzna odezwał się tubalnym głosem:

– W tej chwili tu wracaj, chłopcze! Ej! Słyszysz ty mnie? Powiedziałem: wracaj!

Brązowowłosy zdążył już dojść do drzwi. Zignorował wołania – a może nie słyszał ich w swoim zamyśleniu – i zniknął w głębi sieni.

– Co za brak szacunku! Ktoś powinien tą całą młodzieżą potrząsnąć. W głowie się nie mieści, co też oni teraz wyprawiają – fuknął jeszcze na odchodne mężczyzna.

Reszta mieszkańców poszła jego śladem i po chwili droga opustoszała. Najgorsze miało jednak dopiero nastąpić.

***

Opary opadły, mikstury były gotowe. Z uwagą przelał je do odpowiednich fiolek. Upewniwszy się, że etykiety odpowiadają zawartości, włożył naczynia do drewnianej skrzyneczki, którą następnie zamknął. Posprzątał swoje miejsce pracy i ruszył do kolejnych obowiązków. Czas go gonił, klinika powinna zostać otwarta najszybciej, jak się da. Wsparty o laskę, z kasetką pod pachą, wracał do domu żwirową ścieżką. Ponownie pogrążył się we wspomnieniach.

***

Następnego dnia niedługo po porannym biciu kościelnego dzwonu na plac miejski wpadła zrozpaczona kobieta. Jej włosy były nieuczesane i powiewały podczas biegu. Nieprzewiązana sukienka zwisała z jej wychudzonego ciała i plątała się pod nogami. Kupcy rozpakowujący swój towar i ludzie pobierający ze studni wodę porzucili na chwilę swoje zajęcia, by przyjrzeć się nowo przybyłej. W tak małej społeczności każdy znał każdego, przynajmniej z widzenia.

– Moja córka! Mo-moja biedna… córka. – Z jej gardła wydobywał się bełkot przerywany szlochem, zrozumiały tylko dla tych stojących najbliżej. – Co on… co on zrobił mojej… mojej córce! Co on jej zrobił. – Nie była dłużej w stanie tego wytrzymać i wybuchła niepohamowanym płaczem. – Czarownik, czarnoksiężnik! Rzucił czar!

Na te ostatnie słowa przez tłum przeszła fala niepewnych pomruków, które szybko zamieniły się w powszechne obrzydzenie i ogólną wściekłość. Świadkowie zajścia z poprzedniego dnia zrelacjonowali je swoim sąsiadom, a ci przekazali to dalej. Wreszcie po całym rynku rozeszła się naciągnięta i znacznie przerysowana wersja wydarzeń, która tylko bardziej rozjuszyła tłum. Natychmiast zwołano zebranie obywatelskie. Po naradach postanowiono wysłać grupę przedstawicieli, by przyprowadzili chłopca przed sąd wspólnotowy.

Komitet złożony z czterech osób stanął przed niesławną bramą. Wszyscy wprosili się na podwórze. Nim mała grupa zdążyła dotrzeć na ganek, w drzwiach pojawił się mężczyzna w średnim wieku. Jego smukły nos zwieńczały okulary. Na ramiona miał narzucony biały kitel z ołówkami wystającymi z jednej z kieszeni. Otaksował nieproszonych gości wzrokiem, który wywołał u nich dreszcze. Czuli się nieswojo pod jego czujnym spojrzeniem, dlatego postanowili jak najszybciej przejść do rzeczy, ale nim ktokolwiek z nich zdołał się odezwać, mężczyzna zabrał głos:

– W czym mogę państwu pomóc? Czy komuś coś się stało?

– Pański syn…

Bezceremonialnie przerwał wypowiedź kobiety.

– Mojego syna niestety nie ma w domu, ale jestem pewien, że moja obecność wystarczy. Jak mogę pomóc?

Zbici z tropu nie odpowiedzieli od razu, ale wymienili się zmieszanymi spojrzeniami. Mężczyzna uniósł tylko wyzywająco brew.

– Pański syn…

Już brał wdech, by przeszkodzić jej ponownie.

– Na sto kurzych jaj! Niech pan da mi dokończyć! – wybuchła kobieta. Wzięła głęboki wdech i kontynuowała. – Jak już mówiłam – tu spojrzała na niego wymownie – pański syn dopuścił się występku co najmniej nagannego, o ile nie zbrodni w swojej najmroczniejszej postaci. – Gdy nie doczekała się reakcji innej niż uniesienie wyżej brwi, emocje wzięły górę. – Czy jest pan świadomy, że pański syn para się magią?! Rzucił na tę biedną, niewinną dziewczynkę urok! Toż to świętokradztwo! Czarnoksięstwo! Na stos z nim!

– Na stos! – powtórzyła jak echo pozostała trójka.

Wszyscy głośno oddychali, a ich twarze pokrywała dorodna czerwień. Mężczyzna przez chwilę obawiał się, że ich głowy eksplodują. Szybko jednak wybuchł niepohamowanym śmiechem. Może i nie powinien śmiać się w sytuacji, kiedy grożono jego dziecku śmiercią, ale sam fakt, że komuś taki pomysł przeszedł przez myśl, był wręcz niedorzeczny. Posądzić uczące się dziecko o czary – to już była przesada! Ścisnął nasadę nosa, licząc, że to pozwoli mu się uspokoić. Jednak na widok skonfundowanych min ludzi stojących przed nim ledwo udało mu się powstrzymać kolejny atak śmiechu. Wziął głęboki i stabilny oddech i wreszcie zwrócił się do nich:

– Z całym szacunkiem, ale nie wydaje mi się, by takie oskarżenia były na miejscu. A tym bardziej chęć wymierzenia najwyższej możliwej kary, która…

Jeden z przybyłych mężczyzn otworzył już usta, ale zamknął je równie szybko pod ostrzegawczym spojrzeniem lekarza.

– …Która, jak zapewne nie muszę państwu przypominać, została zabroniona. Teraz, jeśli państwo pozwolą, wrócę tylko po swoją torbę.

Nim ktokolwiek zdążył zaprotestować, zniknął za drzwiami. Z głębi domu dobiegły ich odgłosy krzątaniny. Coś spadło na podłogę i wydało głośny brzdęk, zaraz po nim do uszu słuchaczy doszły przekleństwa. Po kilku minutach ponownie wyszedł z budynku, a w ręce trzymał pokaźną skórzaną aktówkę. Na schodach wygładził jeszcze kitel i poprawił okulary. Z wysoko uniesioną głową ruszył pewnym krokiem w stronę gościńca. Dopiero postawiwszy nogę za posesją, odwrócił głowę w stronę wciąż stojących pod dachem. Po raz kolejny tego dnia podniósł pytająco brew, a jego usta wykrzywiły się w wyzywającym uśmiechu.

– Idą państwo czy nie? Chyba nie pozwolą państwo potrzebującej dziewczynce dłużej czekać, prawda?

***

Taki już był jego ojciec: charyzmatyczny, stawiający na swoim, wprawiający w konsternację i robiący światu na przekór. Od zawsze zazdrościł mu tych cech, dzięki którym prościej szłoby mu się przez życie. Nie otrzymał ich jednak w spadku. Pamiętał dobrze, co sam zrobił w tej sytuacji. Pamiętał – jakby to było wczoraj – jak siedział pod stołem z plecami opartymi o ścianę, z głową między kolanami, rękami przyciągając nogi jak najbliżej tułowia. Słuchał wymiany zdań przez otwarte okno i trząsł się jak nigdy przedtem. Pamiętał, że siedział tak jeszcze długo po tym, gdy wszyscy udali się do miasta, i łkał w ciszy. Do tej pory, gdy przechodził obok tego nieszczęsnego stołu, wzdrygał się na wspomnienie tych strasznych chwil.

Otworzył tylne drzwi domu, w którym mieszkał, odkąd pamiętał, w którym przeżył całe swoje życie, zarówno te dobre, jak i złe momenty. Zostawił drewniane pudełko na kuchennym blacie, by następnie skierować się w stronę szafki stojącej w rogu pomieszczenia. Uwielbiał tę otwartą przestrzeń. Gdziekolwiek stanął, widział resztę piętra i bez problemu mógł się przemieszczać o lasce, a podczas przyjmowania pacjentów z łatwością sięgał po wszystkie potrzebne mu przedmioty. Były jednak dni, kiedy ściany zdawały się na niego napierać, a on nie miał gdzie się schować. W takich momentach jedyną możliwością była ucieczka i ukrycie się w szklarni, gdzie mógł dać się pochłonąć pracy.

Otworzył drzwiczki mebla – zawiasy skrzypnęły. Ze środka wyjął wysłużoną torbę. Na półkach stały rzędy fiolek, każda była wypełniona innym płynem, maścią bądź proszkiem. W szufladach znajdowały się nożyczki, bandaże, nici i igły, strzykawki i inne przedmioty, które niezaznajomionym z jego fachem przypominały narzędzia tortur. Trzymając mocno uchwyt, podniósł się z powrotem do pozycji pionowej. Stęknął przy tym, a z jego ust wyrwała się wiązanka niezbyt przyzwoitych słów. Kiedy zamykał komódkę, jego wzrok padł na stojące na niej zdjęcie.

Ramka, w którą było oprawione, ledwo się trzymała – ale nie ma co się dziwić, bo nie sposób zliczyć, ile razy spadła na podłogę. Fotografia przedstawiała mężczyznę i chłopca, który wyglądał jak jego młodsza kopia, począwszy od włosów, przez oczy i budowę ciała, a na postawie skończywszy. Jedyne, co ich w tamtym momencie odróżniało, to okulary na nosie starszego oraz brak uśmiechu u chłopca. Zdjęcie wykonano zaledwie kilka dni po wpadce z eliksirem. Miał wtedy niecałe czternaście lat, a jego życie w przeciągu doby obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. Stracił całą dziecięcą niewinność i radość. Towarzysząca mu wcześniej pogoda ducha i ciekawość świata zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Minęło wiele lat, ponurych i anemicznych, nim udało mu się na powrót zrozumieć siebie i znaleźć jakiś sens egzystencji. Ojciec natomiast był bardzo dumny, że syn idzie w jego ślady. Nie mógł przestać się uśmiechać i postawił sobie za cel nauczyć go wszystkiego, co sam umiał. Postanowił uczcić to pamiątkowym portretem, który miał na zawsze utrwalić to wydarzenie.

Od tamtej pory fotografia dumnie zdobiła szafkę. Mężczyzna nie miałby z tym problemu, gdyby nie to, że wszyscy przychodzący do niego pacjenci podczas każdej wizyty przyglądali się jej z chorobliwą wręcz natarczywością. Sam nie śmiał jej nigdzie schować, gdyż było to jedyne zdjęcie zachowane po jego rodzicielu, który własnoręcznie ustawił je w tym miejscu, by cieszyło wzrok.

Westchnął ciężko i odwrócił się tyłem. Odruchowo poprawił okulary, umyślnie omijając wiszące na ścianie lustro. Nie miał dzisiaj siły mierzyć się ze swoim odbiciem i twarzą tak podobną do ojcowskiej. Miłował swojego ojca nad życie i był wdzięczny za wszystko, co ten dla niego uczynił, ale czuł się bardziej jak jego uczeń czy czeladnik niż jak syn. Ponadto brak matki nie sprzyjał zacieśnianiu relacji.

Pogrążony w żałobie po kobiecie, której nie miał nawet okazji poznać, nie dosłyszał pierwszego pukania do drzwi. Stukot się powtórzył. Staruszek został wyrwany z zamyślenia. Ktoś niecierpliwie dobijał się do drzwi. Zdziwiony mężczyzna wyjrzał przez okno i utkwił spojrzenie w nieboskłonie. Według jego obliczeń zostało mu jeszcze kilka minut do otwarcia podwojów kliniki. Czyżby się pomylił? Pozycja słońca na to nie wskazywała. Może któraś z czynności zajęła mu więcej czasu niż zwykle? Niemożliwe, przecież zawsze zostawia sobie kilkunastominutowy zapas. Zrobił krok ku wyjściu, ale nim zdążył otworzyć drewniane skrzydło, agresywne pukanie ponownie się rozległo. Zaraz rozległ się również podniesiony głos:

– Panie doktorze! – Walenie pięścią w drewnianą powierzchnię. – Jest pan tam?

– Tak, tak – odpowiedział, ale jego głos zabrzmiał szorstko. Odchrząknął, by pozbyć się chrypki, która towarzyszyła mu za każdym razem, gdy odzywał się po raz pierwszy o poranku. – Już otwieram. Proszę tak mocno nie uderzać, pani Smith.

Pukanie ustało, więc uniósł sztabę i odsunął zasuwę. Ostrożnie uchylił drzwi. To wystarczyło, by kobieta bezceremonialnie wtargnęła do środka. Na jej twarzy gościły rumieńce, a oddech był przyśpieszony. Jej dłonie się trzęsły.

– Spokojnie. Pani Smith, proszę wziąć głęboki wdech.

Kobieta posłusznie wciągnęła powietrze.

– Teraz wydech.

Wypuściła je ze świstem. To pomogło jej się uspokoić. Dopiero wtedy pohamowała się i spuściła głowę, zażenowana swoim impulsywnym zachowaniem.

– Przepraszam, panie doktorze.

– Nic nie szkodzi, moja droga. – Posłał jej ciepły uśmiech. – Jak mogę pani pomóc?

– Przybiegłam najszybciej, jak mogłam. To straszne! Biedna pani Ross! Co za nieszczęście! – zaczęła piskliwym głosem. Ponownie zapomniała o oddychaniu.

– Wdech, wydech – przypomniał jej. – Powoli, na pewno coś zaradzimy, ale musi się pani uspokoić. Dobrze?

Kobieta energicznie przytaknęła.

– Świetnie. Proszę powiedzieć, co dokładnie się stało.

– Pani Ross zaniemogła. Nieboga nie może wstać. Reumatyzm znowu przygwoździł ją do łóżka. – Złapała się za głowę. – Tragedia! Co my teraz zrobimy?

Mężczyzna z pobłażaniem pokręcił głową. Pani Smith była bardzo spokojną i opanowaną kobietą – przynajmniej przez większość czasu. Żyła bez pośpiechu i dokładnie wykonywała swoje obowiązki. Zdarzały się jednak momenty, w których traciła głowę i panikowała. Wtedy można było potrząsnąć niebem i ziemią, a jej i tak by nic nie uspokoiło. Trzeba było postarać się zaradzić problemowi, który ją przerastał, i liczyć, że to pozwoli jej wrócić do normalnego stanu.

Z racji tego, że trzymał już torbę w ręce, cofnął się tylko po szkatułkę i zaprosił kobietę do wyjścia. Oboje stanęli na ganku, a on zamknął za nimi drzwi. Czym prędzej ruszyli do miasta.

Droga upłynęła w jednostronnej ciszy. Na samym początku zadał jakieś niezobowiązujące pytanie, ale trochę się przeliczył, gdyż kobieta jak zaczęła, tak nie mogła skończyć, i prowadziła monolog. Staruszek w tym czasie, marszcząc brwi, analizował sytuację. Niepokojący był fakt, że zarówno jego, jak i panią Ross zaatakował reumatyzm. To nie wróżyło nic dobrego. Może zbliżała się zmiana ciśnienia albo jakieś nasilone zjawisko pogodowe. Przez chwilę przyglądał się niebu, ale nie zbierały się na nim żadne chmury, a powietrze było przejrzyste aż po horyzont. Nie był człowiekiem zabobonnym, ufał tylko faktom, ale nie mógł odgonić myśli, że coś się kroi.

Przeszli przez rynek. Skręcili w prawo zaraz za nim i dotarli pod drzwi starszej kobiety. Pani Smith wprosiła się do środka, uprzednio zapukawszy głośno.

– Pani Ross, przyprowadziłam doktora!

– Wejdź, dziecko, wejdź – zabrzmiał głos z jednego z pokoi.

Weszli do pomieszczenia. Kobieta leżała na wznak z kołdrą naciągniętą pod samą brodę. Mężczyzna zbliżył się do łóżka. Oparł swoją laskę o jego ramę, a torbę postawił na krześle stojącym obok. Następnie ją otworzył i zaczął wyjmować niezbędne przedmioty. Wszystko odkładał na szafkę nocną w tylko sobie znanym porządku. Obie panie uważnie śledziły jego poczynania, bacznie obserwowały każdy jego – choćby najmniejszy – ruch. W ciągu wielu lat pracy zdążył przywyknąć, że ludzie patrzą mu na ręce, i nie zwracał już na to uwagi. Dobrze wiedział, że z ciekawością nic nie zrobi. Poza tym jeśli widzieli na własne oczy, co robi, nie obawiali się zabiegów tak bardzo.

– Co dokładnie pani czuje, pani Ross?

– Ból, a co mam czuć! Od rana łamie mnie w kościach – fuknęła. – Mam tyle obowiązków, a nie mogę nic zrobić. Kto zrobi zakupy, posprząta plebanię i ugotuje księdzu obiad? Kto przypomni tym wszystkim młodym ludziom, że źle postępują? Kto zaceruje skarpety i wydzierga pledy?

Staruszek złapał za jej przegub i szepnął młodszej kobiecie, aby zaczęła odliczać minutę.

– Niech się pan pośpieszy, ja naprawdę nie mam czasu na takie bzdury. – Poruszyła się poirytowana. Jednak gdy jej bark przeszył ból, pożałowała tej decyzji. Z jej ust wydobył się jęk.

– Proszę uważać i nie ruszać się tak gwałtownie. Od kiedy panią boli? Od rana?

Przytaknęła.

– A wczoraj coś bolało mocniej niż zwykle?

Pokręciła przecząco głową. Mężczyzna westchnął i sięgnął po fiolkę.

– To wygląda na zwykłe nasilenie objawów. Nie mogę wiele zrobić, ale postaram się przynajmniej postawić panią na nogi. Proszę to wypić.

Podsunął jej naczynie wypełnione płynem. Kobieta skrzywiła się i nie otworzyła ust.

– To tylko środek przeciwbólowy. – Posłał jej uspokajający uśmiech.

– I jak? Pomogło, pani Ross?

– Efekt nie jest natychmiastowy, moja droga – rzekł do pani Smith i odwrócił się z powrotem do starszej z kobiet. – Co najbardziej pani dokucza? Ramię?

– I kolano. Reszta ujdzie.

– Rozumiem. Proszę zagryźć mocno zęby. Może zaboleć.

Odsunął kołdrę i pochylił się nad nią. Złapał za jej bark i przycisnął w odpowiednim miejscu. Twarz staruszki wykrzywił grymas cierpienia, ale zanim zdążyła wziąć oddech, lekarz sprawnie przeszedł do rozluźnienia jej kolana. Chwilę później było już po sprawie.

– Gotowe. – Uśmiechnął się do niej. – Proszę jeszcze poleżeć. Powinna pani dzisiaj odpuścić i odpocząć. Jestem pewien, że ksiądz sobie poradzi, a plebania i skarpetki nie uciekną.

Szybko spakował swoje rzeczy i ruszył do wyjścia. Był już prawie za drzwiami, gdy nagle wetknął głowę z powrotem do pokoju.

– Niech pani je więcej ryb. Żegnam!

W następnej chwili już go nie było.

Wyszedłszy na ulicę, musiał na chwilę się zatrzymać przez własny ból. Sięgnął po jeszcze jedną fiolkę medykamentu i wypił jednym haustem. Rozpoczął powolną wędrówkę. Po drodze zaszedł na rynek, by uzupełnić zapasy żywności. Mieszkańcy powitali go serdecznie. Ktoś dał mu bochenek chleba, ktoś inny wepchnął pęczek marchewek, dodatkowo butelkę świeżego mleka i kostkę sera. Jeden młodzieniec zaoferował, że zaniesie mu wodę, ale zanim mężczyzna zdążył mu choćby podziękować, chłopak odbiegł w stronę studni. Zaproponował ofiarodawcom monety, ale ci prawie się obrazili. Dlatego właśnie starał się unikać miasta. Źle mu było, że dają mu wszystko za darmo, ale oni upierali się, że przynajmniej tyle mogą zrobić w podzięce za jego ciągłą pomoc. On natomiast mógł w zamian tylko starać się dbać o ich zdrowie. Tak więc połowę dnia spędził w wiosce na doglądaniu chorych, opatrywaniu rannych w polu i zalecaniu lekarstw, diety lub odpoczynku.

Kiedy wiele godzin później wrócił wreszcie do domu, zobaczył, że przed frontowymi drzwiami stały ogromny dzban wody i koszyk pełen jedzenia. Zaniósł wszystko do środka i wypakował do szafek w kuchni. Torbę zostawił gdzieś po drodze na dwór. Siadł na ławce w ogrodzie i zamknął oczy, rozkoszując się ciepłymi promieniami popołudniowego słońca.

Musiał się zdrzemnąć. W pewnym momencie poczuł delikatne szarpanie za ramię. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą twarz. Nie był w stanie rozpoznać tego, kto go obudził. Drobne dłonie nałożyły mu na nos okulary, które niewątpliwie zsunęły się podczas snu. Przed nim stała młoda dziewczyna o łagodnych rysach twarzy i schludnej aparycji. Włosy upięte z tyłu odsłaniały jej twarz, która emanowała dostojeństwem.

– Dzień dobry, doktorze. – Wygładziła spódnicę i odsunęła od niego ręce, które następnie splotła przed sobą. – Przepraszam, że doktora obudziłam, ale mam dosyć pilną sprawę. – Posłała mu przepraszający uśmiech.

Zamrugał, by jego nierozbudzony umysł się rozjaśnił.

– Tak, tak. Pozwól tylko starcowi się podnieść.

Złapał za laskę i oparł się na niej. Powoli rozprostował skostniałe mięśnie. Dziewczyna złapała go pod ramię i pomogła mu wstać. Skinął jej głową w podzięce i zaprosił ją do domu. Weszli do pomieszczenia. Ona stanęła na środku z plecami wyprostowanymi jak struna i wzrokiem utkwionym przed sobą.

– Co cię do mnie sprowadza, moja droga?

Odwróciła głowę w stronę biblioteczki, a mężczyzna podążył za jej spojrzeniem.

– Czy byłby doktor tak miły i pożyczył mi jedną książkę?

– Jakąś konkretną?

– Anatomię człowieka, o ile doktor takową posiada. Niestety w naszej biblioteczce ta pozycja nie figuruje. Doktor jest lekarzem, dlatego pomyślałam sobie, że mogłabym ją tutaj znaleźć.

Mruknął coś pod nosem i podszedł do regałów. Jego wzrok ślizgał się po grzbietach tomów dekorujących półki.

– Powinna gdzieś tu być, bo na pewno ją czytałem. Lata temu, ale jednak. – Szeptał cicho poszczególne tytuły i schodził spojrzeniem coraz niżej. – No i jest!

Triumfalnie zdjął księgę z jednej z niższych półek. Uniósł ją do oczu i zaczął wertować, by sprawdzić, czy w środku nie ostały się jakieś jego stare notatki. Nagle spomiędzy stron wysunęły się płatki kwiatów i opadły na drewnianą podłogę. Skonsternowany mężczyzna zaprzestał na chwilę wykonywania wszystkich czynności i przyglądał się ususzonym roślinom, starając się wydedukować ich pochodzenie. Wreszcie zaczął chichotać, czym odrobinę wystraszył dziewczynę.

– Wszystko w porządku?

– W jak najlepszym, moja droga, w jak najlepszym. – Wrócił do niej z uśmiechem na ustach i wręczył jej książkę. – Proszę bardzo. Mam nadzieję, że się przyda. Na jak długo będzie ci potrzebna?

Na to pytanie trochę się zmieszała.

– Umm… Chodzi o to, że tak jakby… wyjeżdżam.

– Czyli chciałabyś ją zatrzymać?

Niepewnie skinęła, bojąc się jego reakcji.

– Żaden problem, wystarczyło poprosić. Tobie z pewnością bardziej się przyda. Ja i tak znam ją całą na pamięć. Śmiało, jest twoja.

Dziewczyna jeszcze chwilę się wahała, ale ostatecznie podziękowała, wyszła i zostawiła go znowu samego.

Staruszek wrócił pod regał. Podniósł kwiatki i odłożył na komodę. Na jego ustach cały czas gościł uśmiech. Resztę nocy spędził na przeglądaniu wszystkich książek w poszukiwaniu innych niespodzianek.

Rozdział 2

Historia spod starego dębu

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział 1. O magii w liściach
Rozdział 2. Historia spod starego dębu
Rozdział 3. Co dwoje, to nie jedno
Rozdział 4. Przez żołądek do mózgu – albo na odwrót
Rozdział 5. Pod wiatr, a nie z wiatrem
Rozdział 6. Dawno temu oraz dwa razy dawniej
Rozdział 7. Z ręką na spuście
Rozdział 8. Wśród melodii dzwonów
Rozdział 9. Słowa skąpane w ciszy
Rozdział 10. Z dnia na dzień i jeszcze wcześniej
Epilog. Dwadzieścia lat później

Bliżej niż dalej

ISBN: 978-83-8313-104-7

© D.A.R. Lightmind i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Kinga Kosiba

Korekta: Maria Ślęczka

Okładka: Joanna Oszczepińska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek

Dla Was, szukających siebie