Bomba pod katedrą - Błahy Jarosław - ebook + książka
NOWOŚĆ

Bomba pod katedrą ebook

Błahy Jarosław

0,0

Opis

Powieść Jarka Błahego to literatura rozprawy: nie – naukowej dysertacji, lecz ostatecznego rozrachunku egzystencjalnego, okraszonego ironią i kąśliwym humorem. Autor nie bawi się w romantyczne przeciwstawienia, trącące sentymentem: w jednym czasie, jednoosobowo szarga i uwydatnia życie. Słowem łapie orzeźwiające tchnienie rozkładu.

A czyni to stylem nie do podrobienia: punkowy krzyk, black metalowy skowyt zgrywają się z frazą i temperamentem godnym Thomasa Bernharda. Do wielkiego obrazoburcy z Austrii Błahy zbliża się w szczególności w opisach lokalnego, artystkowskiego podwórka. I tak jak autor „Wycinki”, potrafi nadać swoim zjadliwym diagnozom uniwersalny wymiar. Ten zatęchły światek pseudobohemy spotkacie w każdym mieście. Podobieństwa nieprzypadkowe.

Nieważne, czy Satyricon kojarzy Ci się ze zmysłową, starożytną powieścią Petroniusza, czy z norweskim blackmetalem. Jeśli łakniesz autentyzmu w zalewie literackiego i kulturalnego badziewia – bezkompromisowa satyra Błahego jest dla Ciebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 169

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jarosław Błahy

Bomba pod katedrą

Copyright © Wydawnictwo POZA

Copyright © Ferment Qultury s.c.

Copyright © Jarosław Błahy

Copyright © Katarzyna Tchórz

Grafiki: Katarzyna Tchórz

Redakcja i korekta: Żaneta Juszkiewicz

Skład i łamanie: Ada Krawczak

Wydawnictwo POZA

www.wydawnictwo-poza.pl

ISBN 978-83-970372-3-6

Szczecin 2024

Wstęp

„A tam, na widnokręgu, cóż to za istota, która ma odwagę zbliżać się do mnie, bez trwogi, wśród skoków ukośnych i udręczonych; jakie dostojeństwo i zarazem pogodna słodycz! Spojrzenie ma łagodne, ale głębokie. Jej ogromne powieki igrają z podmuchami wiatru i zdają się żyć. Stwór nie znany mi. Gdy wpatruję się w te potworne oczy, moje ciało drży, pierwszy raz, odkąd ssałem suche piersi istoty nazywanej matką. Dokoła niego widać jakby aureolę olśniewającego światła. Kiedy przemówił, wszystko w przyrodzie umilkło, wstrząśnięte długim dreszczem. Skoro podoba ci się przyjść ku mnie, przyciągającemu cię niczym magnes, nie protestuję. Co za piękna istota! Przykro mi to mówić. Musisz być kimś potężnym, masz bowiem twarz więcej niż ludzką, smutną jak wszechświat, piękną jak samobójstwo. Grabarzu, piękna to rzecz kontemplować ruiny miast, ale jeszcze piękniejsze jest kontemplowanie ruin ludzkich! Moja poezja nie będzie miała innego celu niż atakować wszystkimi możliwymi sposobami człowieka, tę dziką bestię, i Stwórcę, który nie powinien był począć takiego plugastwa. Tomy legną spiętrzone na tomach i nie znajdzie się w nich nic oprócz jedynej tej idei, zawsze wypełniającej mój umysł!”.

Comte de Lautréamont (Isidore Lucien Ducasse, 1846–1870), „Pieśni Maldorora”.

„Opiewałem zło, tak jak to czynili Mickiewicz, Byron, Milton, Southey, Alfred de Musset, Baudelaire itd. Naturalnie trochę przesadziłem podnosząc ton, aby zdziałać coś nowego w duchu tej wzniosłej literatury, która opiewa rozpacz jedynie po to, by przygnębić czytelnika i wzbudzić w nim pragnienie dobra jako lekarstwa”.

Comte de Lautréamont, list z 23 października 1869.

PS. Tęsknota za „szlachetnością”, którą wyraża Johann Wolfgang Goethe w dramacie „Faust”, wciskając w usta Mefistofelesa frazę: „Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro”, została tutaj pięknie sparafrazowana. Koniec XX wieku przyniósł wielką rewizję, sprowokowany przez de Sade’a i Nietzschego, odrodził dawne gnojowisko antyhumanizmu w postaciach takich, jak Michel Foucault czy biolog ewolucyjny Richard Dawkins, którzy strącili uprzedni korpus człowieczeństwa w otchłań nocnika.

Archeologia Kontestacji

Data przyjścia na ziemski padół łez numerologicznie klasyfikuje mnie jako dziewiątkę, ponieważ urodziłem się nad ranem 20 marca 1966 roku, więc sumując cyfry tej daty otrzymujemy 9. Dziewiątka, według teorii Zakonu Dziewięciu Kątów (Order Of Nine Angles), symbolizuje liczbę Szatana jako Mrocznego Boga, gdyż jest kwadratem cyfry 3, która oddaje Trójcę Świętą. Można zatem przyjąć, iż bunt wyssałem wraz z krwią Wielkiej Bogini Matki Baphemetis. Jestem, albowiem ateistą, apostatą z Kościoła katolickiego (lipiec 2007), który dobrowolnie zrezygnował z wszelkich usług religii chrześcijańskiej tuż po przyjęciu Komunii Świętej, gdy stwierdziłem, że nie pozwolę, by zawracano mi głowę bajdurzeniem o Kinder Niespodziance, co to błądzi własną stopą po tafli jezioraa już idea tzw. „niepokalanego poczęcia” budziła torsje niedomówienia. Dla niektórych będzie to kwestia szokująca, ale miałem wtedy 8 lat. Dość na tym, że jeden z moich wydawców określił mnie kiedyś jako wolnomyśliciela antyreligijnego, bluźniercę, antyhumanistę i intelektualnego krytyka judeochrześcijaństwa. Jak pamiętamy, Upadły Anioł, Lucifer (łac. „Niosący Światło”) zbuntował się przeciwko hegemonii i indoktrynacji szefa niebios, za co został strącony w otchłań i czeluść piekielną, zahaczając w swej drodze, którą kroczyli ludzie niegodziwi, o planetę Ziemię. Oczywiście nie utożsamiamy Lucifera z Szatanem ani tych dwóch z ludycznym Diabłem, nie jesteśmy aż tak głupi, w końcu poznaliśmy Biblię Starego Testamentu (zbiór ksiąg religii judaistycznej) i Nowego Testamentu (zbiór ksiąg religii chrześcijańskiej) na pierwszym roku studiów w całości, podług tezy: „Poznaj język tych skurwysynów, przeciwko którym występujesz”, czyli należy zapoznać się ze stylistyką swoich wrogów. Z wykształcenia jestem magistrem filologii polskiej (Uniwersytet Szczeciński 1993), prawie 20 lat pracowałem jako nauczyciel polonista w różnych liceach ogólnokształcących w kraju i za granicą, co i tak w dalszym toku tego kompendium wiedzy słowno-muzycznej straci swoje pierwotne znaczenie. Szatan bowiem, według Nietzschego, jest wiecznym malkontentem, ignorantem, to najlepsza siła człowieka, reprezentująca naszą postępową, ciekawą wszystkiego naturę.

Od zamierzchłego dzieciństwa mój słuch był wyczulony na dźwięki muzyki atonalnej, na improwizację modalną saksofonu tenorowego Johna Coltrane’a, na kontrapunkty oraz na łamanie frazy. W szkole podstawowej, w drugiej połowie lat 70. XX wieku, po raz pierwszy zetknąłem się z gitarowym mięsem pulsującego niczym wątroba Hard Rocka, Art Rocka i muzyki dziś zwanej progresywną. W Programie III Polskiego Radia usłyszałem wówczas numer „The Vigil” zespołu Blue Oyster Cult z albumu „Mirrors”, który, nawiasem mówiąc, powalił mnie na wszystkie cztery kopyta. Bo nieco wcześniej słuchałem grupy Sweet z ich naczelnym kawałkiem „The Ballroom Blitz”, tak więc akordy i harmonie „The Vigil” podziałały wręcz zniewalająco na moje hipersoniczne uszy. Jakiś czas potem, chyba byłemw szóstej klasie podstawówki, ojciec przekazał mi magnetofon szpulowy ZK-١٢٠ na licencji Grundiga i swoją kolekcję taśm ORWO. Tak usłyszałem King Crimson, Led Zeppelin, The Animals i Erica Burdona, Chicago, T-Rex, Dawida Bowiego, Slade, Suzi Quatro i wiele innych, postrzępionych niczym dioda czarno-zielona na głowni mojego szpulowca. Ktoś jeszcze pamięta, na czym polegało nagrywanie dzięki wszechwiedzącej diodzie na magnetofon szpulowy? A był to prawdziwy rytuał przenoszenia dźwięków z radia na odtwarzacz analogowy. Pierwociny (vintage) zabawy w konkretną schizę. Nie mogło zrobić się za zielono na kresce pośrodku. Ażeby uniknąć przesterowania, przerysowania dźwięków, bzyczenia, buczenia, warczenia głośników, zamazania właściwej trajektorii lotu muzy, należało pozostawić odrobinę migoczącej czerni pomiędzy zielonymi oczyma diody. To była prawdziwa sztuka mięsa! Tak ustawić potencjometry. Dzięki temu audycje „W Tonacji Trójki” o godz. 12.05, „Muzyczna Poczta UKF” o 17.05, z czego 5 minut po serwisie informacyjnym Trójki, czy „Minimax” o 20.00, „Cały Ten Rock” również o 20.00, Piotr Kaczkowski, Wojciech Mann, Marek Wiernik, Roman Rogowiecki stali się wyznacznikami naszych gustów muzycznych w wieku przedszkolnym, zanim zaczęliśmy wyrabiać sobie nasze własne smaczki, zanim poczęliśmy dostrzegać totalne błędy naszych mentorów, to wszystko nabierało ukrytego, innego wymiaru, jak gdyby ze świata równoległego. Dzięki działaniu tej pierdolonej diody uzmysłowiłem sobie hiperbolizację języka angielskiego w wykonaniu jęczącego polonisty Kaczkowskiego. Co za nudziarz! Mimo to, wprowadził na stałe do mojego życia Motorhead i albumy: „Ace Of Spades”, „No sleep ‘til Hammersmith” i „Iron Fist”. Ale na chwilę zrezygnuję z tych peregrynacji, by wprowadzić siebie ponownie, jak i drogich, przypadkowych czytelników, w świat ciężkich brzmień, które zacząłem rozpoznawać mniej więcej w tym samym czasie, w jakiejś siódmej może klasie podstawówki, a mianowicie pojawiły się jak grom z jasnego nieba: Black Sabbath, Budgie, Nazareth, Deep Purple, Thin Lizzy, Rainbow, Jimi Hendrix, Atomic Rooster, Grand Funk Railroad i reszta. Ted Nugent, Frank Zappa, Robert Fripp, Tony Iommi i Edward Van Halen permanentnie przygwoździli mnie do ściany, zbili z tropu podążania ścieżką prawej ręki na lewą stronę, odtąd już idę Left Hand Path. W tej drodze absolutnie i bezwzględnie nie przeszkadzali mi: Jethro Tull, Yes, Emerson, Lake & Palmer, Genesis z Peterem Gabrielem, bo jakże mógłby stanowić przeszkodę jakąkolwiek koncertowy album Genesis „Live” z 1973 roku. Produkcje Genesis z Philem Collinsem na vocalu, żenowały mnie od samego początku. To jest tak, jak z przypadkiem zderzenia, konfrontacji dwóch kapel, szarpiących sercami nastolatek w latach 60. XX wieku, z których zawsze preferowałem The Rolling Stones, ci mieli chociaż pazur, zdecydowanie zaś i bezwzględnie tępiłem mdłe jak szare mydło The Beatles, brzdąkające melodyjnie niczym Keweryn Srajewski czy inne disco polo na trzy rundy. Podobnie mam z Pink Floyd, ostatnimi płytami, które cenię, są „The Wall” i „The Final Cut”, choć za najwyższe lotem osiągnięcie uważam koncert „Live At Pompeii” z 1972 roku, z moim ukochanym numerem „Set The Controls For The Heart Of The Sun”. Po „The Final Cut” zaczęły się narcystyczne konflikty na linii Roger Waters a David Gilmour i reszta świata, co wprowadziło stagnację i przerażającą nudę do muzyki, także permanentnie i totalnie przestałem słuchać, co panowie solo i w podgrupach mają do powiedzenia i wydalenia. Wracając do okresu, w którym Peter Gabriel był rdzeniem Genesis, muszę stwierdzić, iż był to czas magiczny, charyzmatyczny wokalista miał twarz demona, przyozdobioną w corpse paint, można go uznać za protoplastę wizerunku Black Metalu, wraz z zespołem Kiss i Alice’em Cooperem, wyprzedzili o zgoła dwie dekady sceniczny image gigów w mrocznych klubach. Warstwa muzyczna płyt Genesis z Gabrielem, porażała wysublimowanymi akordami gitarowymi, zahaczała czasem o kakofonię moogów i organów Hammonda, zwijała się w spiralę onomatopeiczną za sprawą wyostrzonego vocalu. Wspomniany album „Genesis Live” z 1973 synchronizuję z wydanym dekadę później „Nocturne” (1983), koncertową, dwupłytową symfonią Post Punkowej, grającej w stylu Cold Wave, zapoczątkowanym przez Joy Division, grupy Siouxsie & The Banshees, w której „gościnnie” podczas tego gigu zagrał na gitarze prowadzącej leader The Cure, Robert Smith. Wokalistka Siouxsie Sioux, podobnie jak Peter Gabriel w 1973 roku, z twarzą wymalowaną czarno-białym corpse paintem, pięknie zawodzi, niczym Muezin w Mekce (w stylu Johna Lydona z Public Image Ltd.), do ścian dźwięku spotęgowanych o archaiczne brzmienie bassu Stevena Severina.

Pierwsza połowa lat 80. XX wieku, okres Liceum Morskiego, upłynęła pod znakiem New Wave Of British Heavy Metal (Judas Priest, Saxon, Motorhead, Iron Maiden, Angel Witch, Diamond Head etc. etc.), poczułem wtedy również blaski i nędze życia początkowej fazy Black Thrash Metalowej kurtyzany (Venom, Slayer, Mercyful Fate, Hellhammer, Celtic Frost, Bathory),a było to niczym orgazm rozdziewiczonego prawiczka, który został zgwałcony przez ponętną nauczycielkę od angielskiego, wszechświat począł wirować rakotwórczo, azbestowo, w przyspieszonym tempie, w ogniu lawy wulkanicznej. W latach 1982-1987 regularnie odwiedzałem Festiwal Muzyków Rockowych w Jarocinie, w 1983 zaliczyłem Halę Olivii w Gdańsku, by zobaczyć na żywca U.K. Subs, legendę brytyjskiego Punkrocka, która zahaczała w swej twórczości o Metalurgię, a jej wokalista, Charlie Harper, miał wówczas 39 lat! Pierdoloną Republikę Ciechowskiego, która była supportem Subsów, miałem w głębokim poważaniu, czyli w dupie. Wiadomo, czarne pasy, białe pasy, Republika to kutasy. Sprzedawczyki, donosiciele, konfidenci. W tym samym 1983 roku zawitałem do warszawskiego Torwaru na koncert legendy germańskiej muzyki elektronicznej Tangerine Dream, której twórczość określało się w naszym slangu mianem Syntezatorowego Heavy Metalu, kurwa, nieodzowne, niezapomniane wrażenia! Byłem też w poznańskiej Arenie na koncercie Iron Maiden w 1984 roku, niestety zawiódł mnie vocal Bruce’a Dickinsona, który od momentu „The Number Of The Beast” przypominał mi wrzask deptanej kury i pisk wygiętego do granic możliwości śledzia, na zawsze w pamięci pozostaną dla mnie dwa pierwsze albumy z Paulem Di’Anno, a szczególnie zaś „Killers”. Przed gigiem Iron Maiden, Ptak dostał wpierdol od kiboli Lecha Poznań w przejściu podziemnym nieopodal hotelu „Merkury”, ponieważ, nie wiedzieć czemu, przywdział na siebie niebiesko-czerwoną koszulkę, co tym zwiędłym fiutom momentalnie skojarzyło się z barwami Pogoni Szczecin. Ptak generalnie miał pecha, kiedyś, jadąc kolejką na prawobrzeże w Stettin, na której trasie stało jedno drzewo, Ptaszor, po wyraźnej kłótni z Misiem, wyskoczył z pociągu i przypierdolił dokładnie łbem w to drzewo, skończył wstrząśnieniem mózgu. Życie. Pech Ptaka zarysował się ostatecznie okręgiem kilka lat temu, kiedy to jako monter instalacji gazowych, pośliznął się wychodząc spod prysznica gdzieś nad morzem, przyjebał łbem w terakotę i skończył śmiercią tragiczną z udarem i z zawałem serca w jednym. Monster instalacji elektrokardiograficznych. W 1985 roku, w klasie maturalnej, doznałem szoku kulturowego, wchłonąłem prawdziwy swąd Death Metalu, usłyszałem album grupy Possessed „Seven Churches” i zostałem porwany przez otchłań. Romans z panią od angielskiego trwał krótko, gdyż raz w trakcie aktu seksualnego doznała napadu epilepsji. Zakończyliśmy definitywnie tuż po egzaminie ustnym z angielskiego w czasie matur. Szczecin, jako miasto portowe, pełen był marynarzy, więc nie mieliśmy problemu z mocną dostawą płyt winylowych, którymi potem obracaliśmy na giełdzie w klubie studenckim „Kubuś” przy ulicy 5. Lipca, obok kina Colosseum w formie wymiany. Wraz z Ptakiem (gitara), Misiem (perkusja), Paszą (gitara basowa) i mną (vocal) o pseudonimie Fikoł, założyliśmy band Baader Meinhof, który później przekształcił się w kapelę o durnej nazwie Deratyzacja. Więc odszczurzaliśmy w piwnicy na miarę naszych możliwości, brzmiąc trochę jak skrzyżowanie Motorhead, The Exploited z Venom, biorąc pod uwagę kształtujący się mój charakterystyczny growling. Łaziłem wtedy w poszarpanej, wytartej katanie jeansowej Rifle z telewizorem na plecach marki Angel Witch, z plerezą długich, czarnych, kręconych włosów, kiedy to dorwał mnie kumpel z dzielnicy Pomorzany, Kefir, z propozycją, abym zasilił skład jego kapeli Punk Rockowej Zwolnienie Warunkowe, ponieważ słyszał, że cudownie drę ryja. Tak zapadła klamka na jakiś czas w stylu Punks Not Dead, Cold Wave, Post Punk, poznałem prawdziwe upiory, tak mi się przynajmniej wydawało: Sex Pistols, The Damned, The Clash, Angelic Upstarts, Cockney Rejects, Sham 69, The Blitz, 4 Skins, The Ramones, Iggy Pop & The Stooges, Velvet Underground, Bauhaus, Joy Division, Killing Joke, Cabaret Voltaire. A potem The Exploited, Discharge, Sub Humans, Crass, Flux Of Pink Indians, Charged G.B.H, Chaos U.K., Dead Kennedys, Minor Threat, Poison Idea, Battalion Of Saints, The Bristles, Disorderi cały ten Hard Core. Płytami wymienialiśmy się z kumplami z Trójmiasta: Svenem, Dzikim, Robakiem, Kodymem. Jeden typ z Gdańska był kuzynem naszego znajomego punkrockowca z Pomorzan, Cesarza, to dzięki niemu usłyszałem w 1982 roku winyl „Never Mind The Bollocks Here’s The Sex Pistols”, na którym riffy gitarowe były zmieszane z płynącą od tyłu operą Ryszarda Wagnera „Pierścień Nibelungów”, co stanowiło totalną nowość i zagłuszyło na moment nawet Black i Thrash Metal! Potęga smaku! Tak zaczęła się moja posada wokalisty grupy Punk Rockowej z Kefirem (gitara basowa), Ptakiem (gitara prowadząca) i Noskiem (perkusja). Na bębnach pogrywał z nami też Zdun, próby mieliśmy w hangarze w Dobrej Szczecińskiej. Próby ze Zdunem miewały znamiona wiecznego melanżu, stare łaziory przychodziły z workami marynarskimi pełnymi browaru, także można było zapomnieć o prawdziwej twórczości. Odwiedzali nas najstarsi, szczecińscy punkrockersi: Watzmann, Metel, Spiro, Wacek, Szymon Żyleta, Szwejk z Pomidorową, Ketchup, Misiaty, Adaśko z Agrafką, Kajai Król Skinów, czyli Siusiak. Kiedy kończyliśmy, Zdun zbierał od nas pozostałe drobne i zwykł mawiać: „Tu mamy jeszcze na dwa wineczka i trzy piweńka!”. Razu pewnego, gdy najebani wracaliśmy z Dobrej autobusem do Centrum, w sensie na Plac Hołdu Pruskiego, zdarzyło nam się porwać pojazd, azaliż Kefir miał przy sobie zabawkowy pistolet Precyzja, taką ówczesną wersję Parabellum, więc przystawił kierowcy autobusu lufę do karku i zażądał: „Panie kierowiec, Pomorzany!”. Po czym zaległ z nami wszystkimi na tylnych siedzeniach, śpiewając w niebogłosy: „Barmy Army Exploited! Sex And Violence!”. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy obudziliśmy się, w sensie otworzyliśmy kaprawe oczęta i oślepiły nas reflektory, latarki milicyjne i okazało się, iż znajdujemy się pod Komendą Wojewódzką MO na Małopolskiej, a smutni panowie w niebieskich mundurach pakują nas w kajdanki za czyny niemoralne w miejscu publicznym, czyli w pojeździe komunikacji miejskiej. Spędziliśmy 48 godzin na dołku przykuci do grzejników. Mały syf. Tak było. Zwierciadło czasu. Prawda ekranu. Słuchaliśmy wtedy kapeli z Gdańska o nazwie P.K.S (Punkowy Klub Sportowy), z ich sztandarowymi kawałkami: „Nigdy nie będę żołnierzem pierdolonej armii, nigdy nie będę mordercą, który jest usprawiedliwiony, Pierdolony Związek Radziecki, Disco Syf Wielki Syf”.

Po tego rodzaju przelotach, postanowiliśmy wziąć się w pięść, ustaliliśmy skład, wyjebaliśmy pechowego Ptaka, zatrudniliśmy Crassmanna ze Złotoryi na gitarę i jeszcze pod szyldem Zwolnienie Warunkowe zagraliśmy gig w roku 1985 na Babluroi (Ballada Blues Rock Jazz) w Domu Kultury Budowlanych „Promień” przy ulicy Bohaterów Warszawy, potem w tym miejscu powstało sławetne Imperium, lokal gangusów, znany z filmów Żamojdy z serii „Młode Wilki” z fryzjerem Jakimowiczem. Z tego całego zamieszania również mieliśmy niezły ubaw, ale o tym fakcie przy innej okazji. Po naszym występie, gitarzysta i wokalista zespołu After Blues, zahaczył mnie i rozpoczął konwersację na temat mojego gardłowego vocalu, czy przypadkiem nie zniszczę sobie krtani. Polecił mi ćwiczenia z oddychania przeponą, z których skorzystałem, i to o dziwo, z dobrym skutkiem! Później, na studiach polonistycznych, miałem zajęcia z Kultury Żywego Słowa z Jackiem Polaczkiem, aktorem Teatru Polskiego, który nauczył mnie paru patentów, dzięki którym udało mi się utrzymać wokalny fason. Polaczek, kilka lat temu, wylogował się z tej planety, ponieważ był skończonym alkoholikiem. Podczas koncertów w „Promieniu” w 1985 roku, wymieniłem poglądy z Samurajem, wokalistą Operating Conditions Blues Band, którego spotkałem w 1988 roku na Famie w Świnoujściu, przy okazji przyjaźni z Cartneyem z Pabianic, znanym perkusistą grup Blue Haze, Street Blues z Łodzi, który przez jakiś czas bębnił w Blue Cafe Pawła Ruraka – Sokala. Samuraj, jako że bał się żółtego koloru, zszedł był z tego świata po „złotym strzale”, uzależniony od heroiny. Podobnie skończył też Pasza, basista Baader Meinhof i Deratyzacji, uzależniony od wywaru ze słomy makowej, kompotu, polskiej hery, któremu pomagałem w ostatnim stadium choroby wiązać gumę na przedramieniu, aby mógł sobie „bezpiecznie” przyhukać, do dziś nie mogę wyjść z poczucia winy. W niedługi czas potem, za moją propozycją, kapela zmieniła nazwę na Zenon Reagan, wprowadziłem do naszej muzy patenty z fali germańskiego Thrash Metalu (Destruction, Sodom, Kreator, wczesne Running Wild z okresu „Gates To Purgatory”, i z ameryckich klasyków typu Slayer, wczesna Metallica, Exodus, Testament i oczywiście Dark Angel), skrystalizowało się nasze brzmienie, Kefir, napierdalając kostką na bassie w stylu Sub Humans i Discharge, Nosek wykonując karkołomne blasty i tremola na bębnach, i zdecydowanie odstający od nas gitarzysta, brzdąkający swoje flażolety w stylu The Edge’a z U2, którego nazwiska ani ksywy nie chce mi się wymieniać, bo okazał się kapusiem, konfidentem, TW Chujkiem i wsypał nas wszystkich po Hyde Parku w 1986 roku na wspomnianej już Małopolskiej, Komendzie Wojewódzkiej MO. Takich skurwysynów jak ten palant, obecnie właściciel knajpy, bo co!, radziłbym w ogóle nie spotykać. Omijać szerokim łukiem. Kefir mi obiecał, że kiedyś rozpruje mu dupę. „Jesień Średniowiecza” Johana Huizingi, „Pulp Fiction” Quentina Tarantino, te sprawy. Pierwszego maja 1985 roku organizowaliśmy gig punkowy w Studenckim Centrum Kultury „Kontrasty”, postanowiliśmy zaprosić „Dezertera” z Warszawy, niestety, odpisali nam, iż obawiają się zamknięcia w święto robotnicze, cykoria jak 150 000 skurwysynów, tak więc zagrały z nami: jakiś zespół z Choszczna, na szybko stworzona Margaryna Thatcher (Wolf, Piguła – potem pasmo sukcesów z The Analogs), reszty składu nie pamiętam, no i my, czyli Zenon Reagan. W trakcie koncertu wyłączono nam prąd na jakieś pół godziny, więc chwilowo rżnęliśmy unplugged dla jaj. Próby wówczas odbywały się w klubie „Pinokio” przy ulicy Sikorskiego, w którym rządził kierownik Baca. Ten bardzo otyły człowiek (a do ludzi tłustych nie należy mieć zaufania, jak twierdził Zdun), tuż przed naszym najważniejszym gigiem właśnie w Pinolu, w kwietniu 1986 roku razem z Karcerem ze Słupska i z Trybuną Brudu, ocenzurował wszystkie teksty Zenona Reagana, których autorem był Kefir z moją niewielką pomocą, niby że jak po stanie wojennym, możemy oskarżać władzę ludową o jakieś paramilitarne działania! To co, mamy grać kawałeczki instrumentalne? Pamiętam wzburzoną dyskusję z Kefirem, z serii: „co robimy?”. Albo rybka, albo krawężnik, pojedziemy cały materiał bez cenzury, chuj z Bacą! Tak też się stało, materiał został zarejestrowany na koncercie z cyklu „Garaż’86” w studenckim klubie „Pinokio”, organizowanym przez Dzidka, zdjęcia z gigu wykonał profesjonalny fotograf z Warszawy, całość została wydana przez wytwórnię Zdzicha Jimmy Jazz Records, wcześniej na kasecie Akademickiego Radia Pomorze, nasze dwa kawałki przeszły do legendy, a nasz Zenek został z hukiem wypierdolony z Pinokia przez Bacę. Dalsze losy Reagana nie wyglądały najlepiej, lipiec 1986 Jarocin, sierpień Cyniczny Zlot Młodzieży Ery Atomowej w Trójmieście, a parę dni później Hyde Park w Gniewowie koło Wyspowa, nieopodal Wejherowa, impreza organizowana przez środowisko trójmiejskie, W.I.P (Wolność i Pokój), RSA (Ruch Społeczeństwa Alternatywnego), Tymańskiego, Konjaka, Pancerne Rowery, Aptekę, Bieliznę Goeringa, awangardę teatralną Totart i grupę poetycką „Zlali mi się do środka”, te rzeczy. Oczywiście byliśmy na bakier z władzą ludową jako anarchiści, pierdoliliśmy realny socjalizm, więc wjechały dnia pewnego w nasze namioty suki ZOMO i poczęła się kontrola dokumentów i pacyfikacja najbardziej agresywnych osobników, w sensie tych uparcie broniących się, jak nie kijem to go pałą. Post factum okazało się, iż nasz gitarzysta, TW Chujek, ten od flażoletów i The Edge’a, wykapował nas wszystkich, po czym zostałem wyjebany ze studiów, wtenczas Wyższa Szkoła Morska w Szczecinie a on został dyrektorem szczecińskiej fabryki wódki „Polmos”, którą doprowadził do ruiny, co wiem od jego sekretarza Jareda, a w nagrodę za zgliszcza otrzymał wysoką odprawę i dziś ma knajpę na Starym Nowym Mieście. Wino i Sprawiedliwość.

W 1987 roku, kiedy byłem na rzeczywistym rozdrożu, dotarł do moich uszu album „Scream Bloody Gore” grupy Death, jedna z prekursorskich płyt Death Metalu, obok „Seven Churches” Possessed (1985), obydwie rozjechały mnie niczym walec drogowy. Zatrzymałem się na moment w miejscu, którego nie były w stanie wypełnić albumy pozostałości po Bauhaus, czyli Tones On Tail (doskonały „Pop”) i Love & Rockets. Nawet David Sylvian i jego „Gone To Earth” nie wystarczały w probierzach smutku. Natomiast „Zombie Ritual” i inne numery Chucka Schuldinera, jego wspaniałego bandu Death, starały się unieść cały ten marazm, płynący z faktu wypierdolenia mnie ze studiów za udział w Hyde Parku, za to, iż jestem anarchistą, za to, że nie chciałem być męczennikiem w mordę jebanej „alternatywy”, że nie poddałem się fałszywym chujom w imię własnego, nieprzymuszonego „status quo”, „Drink From The Goblet, The Goblet Of Gore”! I tak już ze mną pozostały: równanie kwadratowe, rachunek różniczkowy, wyższa matematyka, liczby zespolone, macierze i kolumny algebraiczne, fizykalne cząsteczki, całki o zasięgu dalszym niźli dupa twojej starej. Rozstanie z Kaczuchą, samobójcza śmierć Katarzyny, która powiesiła się na jabłoni po przejściach duchowych w trakcie Czarnej Mszy w okolicach wieży Quistorpa w Lesie Arkońskim, zawieszenie na włosku w Bieszczadach, pierwsza próba samobójcza, próba polonistyczna, zakątek Milesa Davisa, największej postaci w muzyce XX wieku, symbolu samotności oddanym w nostalgicznej pulsacji trąbki. Zaraziłem się Jazzem od Rycha z Pabianic, zwanego Cartneyem, perkusisty bluesowego, który namiętnie kochał Franka Zappę, Jimiego Hendrixa, Dizzy’ego Gillespie, Charliego Birda Parkera, Theloniousa Monka, Ornette’a Colemana, The Mahavishnu Orchestra, Johna Scofielda, Jaco Pastoriusa, The Weather Report i wielu innych. Modern Jazz, Free Jazz i Fusion skoncentrowały mnie na odmiennych stanach świadomości, na niezrównoważeniu psychicznym, tak charakternym dla ówczesnych jazd, brzmienie trąbki Milesa Davisa z tłumikiem wwiercało się w głowę niczym turbina z wymarłego świata, jakiś podejrzany archetyp, zaburzone światy, jak podczas oglądania filmu „Koyaanisqatsi” Godfreya Reggio z 1982 roku, z muzyką świetnego pianisty Philippa Glassa, jednego (obok Reicha) z twórców minimalizmu. Człowiek zakłócił równowagę natury. „Koyaanisqatsi” oznacza w języku Indian Hopi: 1. szalone życie, 2. życie pozbawione równowagi, 3. życie w zgiełku, 4. dążenie do katastrofy, 5. stan, w którym należy zastanowić się nad zmianą trybu życia. Jako angielski podtytuł filmu używany jest zwrot „Life Out of Balance” (Życie pozbawione równowagi). Tak, ja sam byłem pozbawiony ataraksji, znajdowałem się w sytuacji Ouroborosa, węża pożerającego swój własny ogon. Rozjebał się na zawsze Zenon Reagan, po przypadku TW Chujka nie mogliśmy się pozbierać, o tym, że nas wydał, dowiedzieliśmy się od jego byłej dziewczyny, Jolanty. Postanowiłem zmienić o 180 stopni środki ekspresji. Zacząłem studia polonistyczne, skoncentrowałem się na zdobywaniu wiedzy o literaturze, filozofii, psychoanalizie i pisaniu książek. Pasjonowały mnie przy tym inne dziedziny sztuki, takie, jak malarstwo i film. Struktury, konstrukcje, formy i kompozycje przestrzeni i czasu uległy dziwacznej metamorfozie. Nastał okres immanentnej konwersji.

Równowaga Duchowa Mrocznego Metalu

Norweski Black Metal przypłynął do mojego brzegu niby najazd długich łodzi Wikingów, porównywalny z patosem „Hammerheart” szwedzkiego Bathory.