Bonsai w Toskanii - Isabel Keats - ebook + audiobook

Bonsai w Toskanii ebook i audiobook

Isabel Keats

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Są niczym dwa przeciwległe bieguny, Wschód i Zachód, spokój i wściekłość, duchowość i pragmatyzm, ale czar Toskanii połączy ich na zawsze.

 

Naukowiec Robert Gaddi lada dzień ukończy prace badawcze nad odkryciem, który będzie stanowić wielki przełom w medycynie, jednak niektórzy nie chcą, aby wyniki badań ujrzały światło dzienne. Po tym, jak ktoś włamuje się do pracowni naukowca, jego przyjaciel, a zarazem szef FBI, wynajmuje dla niego osobistą ochronę w osobie filigranowej Lian Zhao, specjalizującej się w sztukach walki.

Robertowi nie podoba się, że musi wszędzie chodzić z niańką o wyglądzie nastolatki, i uprzykrza dziewczynie życie, jak tylko się da. Mimo wszystko ta dziwna młoda osóbka o tajemniczym pochodzeniu rozbudza w nim ciekawość.

Lian nie przejmuje się, że jej klient to zgorzkniały zrzęda, komentującym wszystko z sarkazmem. Dziewczyna jest gotowa z narażeniem własnego życia bronić go przed wszelkim niebezpieczeństwem.

Wszystko wskazuje na to, że nie może być dwóch bardziej różniących się osób we wszechświecie, ale kiedy po kolejnym zamachu są zmuszeni schronić się w starej ufortyfikowanej siedzibie rodu Gaddich, w Toskanii, przymusowe mieszkanie pod jednym dachem w tak urokliwym miejscu rzuca czar na nich oboje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 24 min

Oceny
4,3 (127 ocen)
71
30
20
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alabomba

Całkiem niezła

Nawet ok
10
Oszka84

Dobrze spędzony czas

Zaskakująco przyjemna książka z odpowiednią dozą humoru i przymrużeniem oka. Nic ambitnego za to dobry relaks. Polecam
10
Jrat46

Nie oderwiesz się od lektury

W końcu trafiłam na Super książkę
10
EwaKKB38

Dobrze spędzony czas

Polecam. Bardzo wciągająca i ciekawa treść.
00
JolantaSadowska

Nie oderwiesz się od lektury

Super relaks przy tej lekturze
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Un bon­sái en la To­scana

Prze­kład z ję­zyka hisz­pań­skiego: Pa­try­cja Za­raw­ska

Co­py­ri­ght © Isa­bel Ke­ats, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Leo Froes

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

ISBN 978-91-8034-293-3

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Roz­dział 1

Pa­ryż, dwa­dzie­ścia dwa lata wcze­śniej

Ka­ru­zela ob­ra­cała się nie­prze­rwa­nie przy we­so­łej ha­ła­śli­wej me­lo­dii. Mała Léa, z oczami błysz­czą­cymi od emo­cji, mocno trzy­ma­jąc się gru­bego drążka z la­kie­ro­wa­nego drewna, sie­działa wy­pro­sto­wana jak struna na żwa­wym żół­tym ru­maku, któ­rego so­bie wy­brała, i wraz z nim raz za ra­zem uno­siła się i opa­dała.

Kiedy mu­zyka uci­chła i ka­ru­zela prze­stała się krę­cić, Léa nie cze­kała, aż nia­nia po­dej­dzie, żeby ją zdjąć z sio­dła. Dziew­czynka nie­dawno skoń­czyła cztery lata i była bar­dzo dumna z tego, że nie jest już ma­lutka i nie po­trze­buje do wszyst­kiego po­mocy zrzę­dli­wej Ma­rie. Go­rzej, że z po­ziomu ziemi nie miała ta­kiego wi­doku jak z grzbietu ko­nika. Choć dzień był zimny, słońce świe­ciło ja­sno na bla­dym li­sto­pa­do­wym nie­bie i w parku ro­iło się od lu­dzi. Do­koła bie­gały roz­krzy­czane dzieci z są­siedz­twa, tak samo do­brze ubrane jak ona, a miała na so­bie ele­gancki an­giel­ski płasz­czyk z koł­nie­rzem i man­kie­tami z wel­wetu, który tak lu­biła.

Léa wspięła się na palce i pró­bo­wała wy­pa­trzyć opie­kunkę w tłu­mie, lecz na próżno – ja­sną główką nie się­gała ota­cza­ją­cym ją do­ro­słym na­wet do pasa. Po­my­ślała, że je­śli tro­chę się od­dali od ciżby kłę­bią­cej się przy ka­ru­zeli, to ła­twiej do­strzeże Ma­rie, dla­tego zde­cy­do­wa­nym kro­kiem ru­szyła w stronę ławki, na któ­rej jej star­sza opie­kunka sia­dy­wała z in­nymi nia­niami, żeby wspól­nie ob­ma­wiać chle­bo­daw­ców i prze­chwa­lać się do­brym wy­cho­wa­niem po­wie­rzo­nych so­bie dzieci. Gdy jed­nak Léa po­de­szła do ławki, nie było tam ani śladu Ma­rie. „Pew­nie po­szła już po mnie do ka­ru­zeli”, przy­szło jej do głowy. Le­piej by­łoby tam zo­stać i po­cze­kać. W tym mo­men­cie obok dziew­czynki usia­dła ko­bieta w ele­ganc­kim be­żo­wym płasz­czu i apaszce na szyi, bar­dzo po­dob­nej do tych, które no­siła jej cio­cia.

– Wi­taj, ma­leńka, je­steś sama? – za­gad­nęła z przy­ja­znym uśmie­chem.

Stara Ma­rie do znu­dze­nia po­wta­rzała Léi, że nie po­winna roz­ma­wiać z ob­cymi, ale ta miła ciem­no­włosa ko­bieta wy­dała się dziew­czynce jakby zna­joma. Czę­sto wi­dy­wała ją w parku. Uprzejma pani w ni­czym nie przy­po­mi­nała męż­czyzn z opo­wie­ści, któ­rymi lu­biła ją stra­szyć stara Ma­rie – ubra­nych w łach­many po­two­rów z wiel­kim wor­kiem na ple­cach, do któ­rego pa­ko­wali po­rwane dzieci.

– Za­raz przyj­dzie Ma­rie. – Léa od­wza­jem­niła uśmiech.

– Ma­rie… Ach, przy­po­mi­nam so­bie! Mó­wisz o tej star­szej pani z ko­szem peł­nym wa­rzyw?

Dziew­czynka kiw­nęła głową. W dro­dze do parku mi­jały mały wa­rzyw­niak z owo­cami, który za­wsze cu­dow­nie pach­niał, i nia­nia ku­po­wała tam mnó­stwo rze­czy.

– Ja­sne, w ta­kim ra­zie ty mu­sisz być Léa. Ma­rie po­wie­działa mi, że jej tro­chę zimno i że pój­dzie na go­rącą kawę do baru na­prze­ciwko. Pro­siła, że­bym cię przy­pro­wa­dziła, gdy zej­dziesz z ka­ru­zeli. Zdaje się, że dziś mocno do­ku­czały jej stawy. Chodź ze mną. Ma­rie po­wie­działa, że za­mówi dla cie­bie lody. Le­piej się po­śpieszmy, żeby się nie roz­to­piły.

Léi to nie zdzi­wiło. Ma­rie nie­raz uskar­żała się na pa­ry­ski ziąb. Nia­nia oba małe palce u rąk miała po­wy­krę­cane ni­czym la­to­ro­śle, które dziew­czynka setki razy wi­działa w win­ni­cach wo­kół za­meczku swego ojca. Sta­ruszka czę­sto je so­bie ma­so­wała, bar­dzo po­woli – naj­wy­raź­niej przy­no­siło jej to ulgę. Ko­bieta w be­żo­wym płasz­czu wstała z ławki i Léa zro­biła to samo. Kilka se­kund póź­niej szły, trzy­ma­jąc się za ręce i we­soło pa­pla­jąc, w stronę oka­za­łego, po­ma­lo­wa­nego na czarno że­la­znego ogro­dze­nia, któ­rym był oto­czony park.

Wa­szyng­ton, 2013

Drzwi ga­bi­netu otwo­rzyły się gwał­tow­nie i Ro­bert Gaddi, nie ra­cząc pro­sić o po­zwo­le­nie, wpa­ro­wał do środka. Wsparty na swej nie­od­łącz­nej drew­nia­nej la­sce, po­kuś­ty­kał do stołu i opadł ciężko na jedno z krze­seł, wy­cią­ga­jąc przed sobą chorą nogę.

– Już wiesz?

Nie przy­wi­tał się ani sło­wem, jak to miał w zwy­czaju. Dok­to­rowi Gad­diemu to­wa­rzy­skie kon­we­nanse i do­bre ma­niery wy­da­wały się stratą czasu i na­wet nie pró­bo­wał tego ukry­wać.

Ian Do­olan, kie­row­nik pro­jek­tów, po­że­gnał się ze swoim roz­mówcą i odło­żył te­le­fon.

– Dzień do­bry, Ro­ber­cie. Nie, wcale mi nie prze­szka­dzasz, i tak, sam mia­łem do cie­bie za­dzwo­nić – od­rzekł sar­ka­stycz­nie. – A na­wia­sem mó­wiąc, wy­glą­dasz okrop­nie.

– Gówno mnie ob­cho­dzi, jak wy­glą­dam!

Prze­su­nął so­bie dło­nią po szorst­kim pod­bródku, do­ma­ga­ją­cym się po­rząd­nego go­le­nia. Tak na­prawdę nie tylko tego po­trze­bo­wał. Ele­gancka biała ko­szula, którą miał na so­bie, była wy­gnie­ciona, po­pla­miona i bra­ko­wało jej kilku gu­zi­ków; w no­gawce ciem­nych spodni świe­ciła dziura. W do­datku za­pewne nie­wiele wi­dział na jedno oko – opuch­nięte po­wieki zro­biły się trzy razy więk­sze niż nor­mal­nie.

Ro­bert wie­czo­rem był w Ken­nedy Cen­ter na ope­rze Ma­non Le­scaut, a po za­koń­cze­niu spek­ta­klu po­sta­no­wił wstą­pić do swo­jej pra­cowni, żeby wziąć kilka po­trzeb­nych mu do­ku­men­tów, i przy­ła­pał tam na go­rą­cym uczynku dwóch za­kap­tu­rzo­nych osob­ni­ków z za­pa­łem prze­trzą­sa­ją­cych za­ka­marki jego ga­bi­netu. Jego obecny wy­gląd aż nadto wy­raź­nie świad­czył o tym, jak się roz­wi­nęło spo­tka­nie.

– Tak, już wiem. Dzwo­nił do mnie Char­les, przy­je­cha­łem naj­szyb­ciej, jak się dało.

Do­olan od­po­wie­dział wresz­cie na jego py­ta­nie. Pod po­zor­nym spo­ko­jem nie­wąt­pli­wie ukry­wał ner­wo­wość. Ro­bert znał go jesz­cze z cza­sów, gdy obaj stu­dio­wali na Ha­rvar­dzie, i bar­dzo do­brze wie­dział, co ozna­cza bez­wiedne bęb­nie­nie pal­cami po szkla­nym bla­cie.

– Nie mia­łem jesz­cze czasu wstą­pić do miesz­ka­nia i do­pro­wa­dzić się do po­rządku. Wi­dzisz, drogi Ia­nie… – Do­sko­nale wie­dział, że Do­olan nie cierpi, gdy ktoś zwraca się do niego jak do tę­pa­wego dziecka, dla­tego ko­rzy­stał z każ­dej oka­zji, by to wła­śnie ro­bić. – Mu­sia­łem za­cze­kać, aż ci z FBI skoń­czą szpe­rać i wszystko prze­wra­cać tymi swo­imi łap­skami. Chcia­łem się upew­nić, że pra­cow­nia i mój ga­bi­net wyjdą z tego moż­li­wie bez szwanku.

– Cze­goś bra­kuje?

– Oprócz gu­zi­ków przy mo­jej ko­szuli i wi­dze­nia na lewe oko? Nie. Te pa­lanty nie za­brały ni­czego waż­nego. Od ja­kie­goś czasu czu­łem, że coś ta­kiego może się zda­rzyć, i za­cho­wa­łem ostroż­ność.

Do­olan ode­tchnął z ulgą.

– Char­les tu­taj je­dzie. Chce z tobą po­mó­wić.

Jak gdyby wy­wo­łany po imie­niu tylko na to cze­kał, w tym do­kład­nie mo­men­cie roz­le­gło się pu­ka­nie do drew­nia­nych drzwi. Otwo­rzyły się i do ga­bi­netu wszedł kor­pu­lentny męż­czy­zna w śred­nim wieku, ubrany w czarny gar­ni­tur, białą ko­szulę i ciemny kra­wat.

– Za­czę­li­ście beze mnie? – Char­les Cas­sidy, szef ope­ra­cyjny FBI, uniósł jedną z krza­cza­stych brwi, ciem­nych, lecz przy­pró­szo­nych si­wi­zną.

– Nie. Przy­sze­dłeś aku­rat na tańce – od­rzekł Ro­bert, ba­wiąc się rzeź­bioną drew­nianą la­ską, która wy­da­wała się prze­dłu­że­niem jego ciała. Z tego, co opo­wie­dział kie­dyś Do­ola­nowi, wy­ni­kało, że jest to bar­dzo cenny przed­miot z epoki wik­to­riań­skiej, a mimo to wła­ści­ciel pod­czas mó­wie­nia ma­chał la­ską na prawo i lewo, nie przej­mu­jąc się, że raz po raz obija ją o sto­łowe nogi. – Jak wła­śnie wy­ja­śnia­łem Ia­nowi, drogi Char­le­sie, tamci in­truzi nie zdą­żyli wpraw­dzie do­szczęt­nie znisz­czyć pra­cowni, ale twoje chło­paki do­koń­czyły dzieła z za­pa­łem. Wy­sta­wię ci ra­chu­nek.

– Wiem. Jadę pro­sto stam­tąd i mam już ra­port. Nie zna­le­ziono ani jed­nego śladu, który za­słu­gi­wałby na uwagę. Po­wie­dział­bym, że to pro­fe­sjo­na­li­ści. Czy coś zgi­nęło? Wy­daje się, że za­le­żało im ra­czej na wy­wró­ce­niu biura do góry no­gami.

Ro­bert i Char­les też znali się od lat i mimo tak róż­nych za­wo­dów byli do­brymi przy­ja­ciółmi. Moż­liwe, że dok­tor Gaddi nie był naj­sym­pa­tycz­niej­szym fa­ce­tem na świe­cie, ale Cas­sidy do­sko­nale wie­dział, że to je­den z jego naj­lo­jal­niej­szych zna­jo­mych i przy kilku oka­zjach, gdy po­trze­bo­wał po­mocy, tam­ten z miej­sca mu ją za­ofe­ro­wał, nie za­da­jąc zbęd­nych py­tań.

– Zra­bo­wano kilka kom­pu­te­rów, ale nie było w nich żad­nych istot­nych da­nych. Od­kąd za­częły na­pły­wać pierw­sze groźby, sta­łem się bar­dzo ostrożny. Na­wet obecny tu­taj mój szef – ru­chem brody wska­zał Do­olana – nie ma po­ję­cia, gdzie trzy­mam upra­gnione cia­steczko. Je­żeli tych dwóch cym­ba­łów szu­kało ba­dań nad szcze­pionką, po­winni byli przyjść po nie kiedy in­dziej.

– Wła­śnie do­kład­nie to mnie mar­twi, Ro­ber­cie – rzekł Ian Do­olan, nie prze­sta­jąc bęb­nić pal­cami w szklany blat. – Co by się stało z ba­da­niami, gdyby coś ci się przy­da­rzyło? Gra idzie o wielką stawkę. Dzi­siej­sza bójka mo­gła się dla cie­bie skoń­czyć śmier­cią albo śpiączką.

– Może i je­stem ku­lawy, Ia­nie, ale jesz­cze umiem wy­wi­jać pię­ściami, więc nie bój się o mnie. Cho­ciaż od­no­szę wra­że­nie, że tak na­prawdę nie o mnie się bo­isz, co? – Ro­bert mru­gnął do niego żar­to­bli­wie tym ze swo­ich nie­zwy­kłych zło­ci­stych oczu, które było sprawne. Jed­nak na­tych­miast od­zy­skał po­wagę. – Pro­to­kół ba­dań znaj­duje się w bez­piecz­nym miej­scu. Wiesz, że dzia­łamy jak od­działy Al-Ka­idy: moi asy­stenci są her­me­tycz­nymi ko­mór­kami od­po­wie­dzial­nymi tylko przede mną. Je­śli coś mi się przy­da­rzy, w ciągu nie­spełna doby bę­dziesz miał całą do­ku­men­ta­cję na stole.

W ga­bi­ne­cie uro­sła bańka ci­szy, którą po­sta­no­wił prze­kłuć ofi­cer FBI.

– Opo­wiedz mi coś o tych ba­da­niach, Ro­ber­cie. Wy­obra­żam so­bie, że dzi­siej­szy ra­bu­nek nie jest od­po­wie­dzią na wszyst­kie te od­ci­ski, które na­dep­ty­wa­łeś lu­dziom w ostat­nich la­tach…

Ro­bert Gaddi strzep­nął so­bie ręką py­łek z ko­szuli, co w ni­czym nie po­pra­wiło jego nie­świe­żego wy­glądu.

– Do­brze, Char­le­sie. Chyba nie mu­szę ci przy­po­mi­nać, że wszystko, co po­wiem, jest ści­śle tajne, prawda? – Po­cze­kał, aż roz­mówca ski­nie głową, po czym kon­ty­nu­ował: – Jak wiesz, od lat pro­wa­dzimy ba­da­nia nad szcze­pionką na raka… – Mó­wiąc, prze­su­wał opusz­kami pal­ców po wy­rzeź­bio­nych w drew­nie swo­jej la­ski gro­te­sko­wych ma­skach. – Cóż, my­ślę, że tym ra­zem nam się udało. W za­sa­dzie, ści­śle mó­wiąc, nie jest to szcze­pionka, tylko po­spo­lity wi­rus, tak zmo­dy­fi­ko­wany ge­ne­tycz­nie, że po­trafi wy­eli­mi­no­wać na­wet ko­mórki kan­ce­ro­genne oporne na le­cze­nie che­mio- czy ra­dio­te­ra­pią. Działa pre­cy­zyj­nie, jest tani i po­zba­wiony skut­ków ubocz­nych gor­szych niż te, które wy­stę­pują przy ła­god­nej gry­pie.

Char­les Cas­sidy za­gwiz­dał z po­dzi­wem.

– I mó­wisz, że to sku­teczne?

– Na my­szach i przy pew­nego ro­dzaju no­wo­two­rach bar­dzo sku­teczne. – Ko­cie oczy za­iskrzyły się en­tu­zja­zmem. – Roz­po­czę­li­śmy wła­śnie te­sty kli­niczne na lu­dziach i wy­gląda na to, że je­ste­śmy na do­brej dro­dze. Dla­tego po­dej­rze­wam, że w tym tkwi sedno sprawy.

– Ktoś chce ukraść for­mułę, żeby ją opa­ten­to­wać i zgar­nąć kasę, tak? – stwier­dził jego przy­ja­ciel, jakby roz­ma­wiali o sce­na­riu­szu filmu, który oglą­dali już mnó­stwo razy.

– My­ślę, że to tro­chę bar­dziej po­krę­cone. – Ta od­po­wiedź spra­wiła, że roz­mówca spoj­rzał na niego za­sko­czony.

– Bar­dziej po­krę­cone? Co masz na my­śli?

Ro­bert jesz­cze raz wal­nął la­ską w sto­łową nogę.

– Chcę po­wie­dzieć, że moim zda­niem pew­nym lu­dziom za­leży nie tyle na szcze­pionce, ile na tym, żeby rak był nie­ule­czalny. Chcą znisz­czyć szcze­pionkę, za­nim uj­rzy świa­tło dzienne.

Te­raz mina funk­cjo­na­riu­sza FBI wy­ra­żała kom­pletne zdu­mie­nie.

– Dla­czego ko­muś mia­łoby za­le­żeć na czymś ta­kim? To nie ma żad­nego sensu. Rak jest głów­nym po­wo­dem zgo­nów na świe­cie, prawda?

– Ósmym pod wzglę­dem li­czeb­no­ści ofiar, choć ow­szem, cierpi na niego co trze­cia osoba. – Ro­bert prze­su­nął dło­nią przez swoje zmierz­wione czarne włosy. Nie spał tej nocy, był zmę­czony i bo­lało go całe ciało.

– A więc?

– Po­myśl, Char­les. Le­cze­nie jest dro­gie i dłu­go­trwałe, szpi­tale mają całe od­działy on­ko­lo­giczne, są po­trzebne re­zo­nanse ma­gne­tyczne, to­mo­grafy… na­wet pe­ruki dla pa­cjen­tów. Cóż, to kwit­nący biz­nes, w któ­rym ob­roty wy­no­szą mi­liardy do­la­rów rocz­nie. Kto chciałby ukrę­cić łeb ku­rze zno­szą­cej złote jaja?

Jego przy­ja­ciel po­trzą­snął głową.

– Na Boga, Ro­bert! Wiem, że je­steś zgorzk­niały, ale nie mia­łem po­ję­cia, że do tego stop­nia. To, co mó­wisz, jest okropne.

Na­uko­wiec ścią­gnął usta w sar­do­nicz­nym gry­ma­sie.

– Wi­taj w re­al­nym ży­ciu, drogi Char­le­sie: świat, w któ­rym ży­jemy, jest okropny. Moż­liwe, że cza­sami ma­low­ni­czy kra­jo­braz, po­ru­sza­jący utwór mu­zyczny czy uro­dziwa ko­bieta po­zwa­lają nam na chwilę o tym za­po­mnieć, ale pod całą tą piękną po­wierzch­nią za­zwy­czaj kryją się śmierć, de­gra­da­cja i naj­więk­sza zgroza.

Ofi­cer FBI wo­lał nie od­po­wia­dać. Znał nie­które po­wody zgorzk­nie­nia swego przy­ja­ciela i choć go ro­zu­miał, ani tro­chę nie po­dzie­lał jego punktu wi­dze­nia. Char­les Cas­sidy nie za­mie­rzał za­prze­czać, że ży­cie po­trafi być nie­raz okrutne. Nie­mniej aku­rat on od dwu­dzie­stu lat miał tę samą żonę, matkę ich trojga dzieci, i pa­trząc na nią, wciąż czuł ogień. Za­wsze gdy wra­cał do domu po dniu cięż­kiej pracy, ogar­niało go po­czu­cie bło­go­ści i dzię­ko­wał Bogu za otrzy­mane ła­ski.

– Cóż, od­bie­gamy od te­matu, który nas tu przy­wiódł. – Spo­kojny głos Do­olana wy­rwał ich z za­my­śle­nia i Cas­sidy skie­ro­wał całą uwagę na czło­wieka, który do tej pory pra­wie wcale się nie od­zy­wał. – Py­ta­nie brzmi: co te­raz ro­bimy? Ja­kie środki ostroż­no­ści po­win­ni­śmy przed­się­wziąć, żeby to się nie po­wtó­rzyło? Gramy tu o wy­soką stawkę; rząd w ostat­nich la­tach za­in­we­sto­wał w te ba­da­nia wiele mi­lio­nów do­la­rów.

– To prze­cież ja­sne, co mamy ro­bić. – Głos funk­cjo­na­riu­sza FBI za­brzmiał do­no­śnie wśród po­ma­lo­wa­nych na biało ścian ga­bi­netu. – Przede wszyst­kim w tej chwili trzeba chro­nić Ro­berta. Oczy­wi­ste jest, że nie­długo po niego przyjdą.

Trzy dni póź­niej Ro­bert Gaddi sta­wił się w gma­chu J. Ed­gara Ho­overa, miesz­czą­cym główną cen­tralę FBI. Tym ra­zem za­dał so­bie trud i po­rząd­nie za­par­ko­wał swoje ma­se­rati gran­ca­brio; ko­lek­cja man­da­tów za­le­ga­ją­cych w jed­nej z szu­flad jego biurka biła już wszel­kie re­kordy, a ostat­nia za­żarta dys­ku­sja z funk­cjo­na­riu­szem dro­gówki o mało nie skoń­czyła się dla niego aresz­tem.

Cho­ciaż wy­raź­nie ku­lał, wspiął się szybko po ka­mien­nych scho­dach do wej­ścia, wspie­ra­jąc się na nie­od­łącz­nej la­sce.

– Nie może pan wejść! Pan Cas­sidy ma spo­tka­nie!

Nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwagi na pro­te­sty udrę­czo­nej se­kre­tarki, która pró­bo­wała go za­trzy­mać, otwo­rzył drzwi ga­bi­netu z ty­po­wym dla sie­bie im­pe­tem.

– Co ta­kiego waż­nego chcia­łeś mi po­wie­dzieć?

Jak to miał w zwy­czaju, wal­nął pro­sto z mo­stu, nie tra­cąc czasu na po­wi­talne grzecz­no­ści, i jakby był u sie­bie w domu, od razu opadł na je­den z wy­god­nych czar­nych skó­rza­nych fo­teli roz­sta­wio­nych przed ob­szer­nym drew­nia­nym sto­łem w ga­bi­ne­cie przy­ja­ciela. Wy­cią­gnąw­szy przed sie­bie nogę, spo­strzegł parę ma­łych stóp obu­tych w jedne z tych okrop­nych pła­skich pan­to­fli. Bez więk­szego za­in­te­re­so­wa­nia jego wzrok po­wę­dro­wał w górę po no­gaw­kach ciem­no­brą­zo­wych spodni i pa­su­ją­cego do nich ża­kietu, a kiedy do­tarł do mło­dzień­czej twa­rzy, za­trzy­mał się za­le­d­wie na kilka se­kund. Nie po­świę­ca­jąc wię­cej uwagi oso­bie sie­dzą­cej obok, wró­cił spoj­rze­niem do swego kor­pu­lent­nego przy­ja­ciela, który rów­nież roz­pie­rał się w ogrom­nym er­go­no­micz­nym fo­telu.

– Da­lej, Char­les, czas to pie­niądz!

Cas­sidy z dez­apro­batą po­krę­cił głową.

– Na Boga, Ro­ber­cie! Chciał­bym wie­dzieć, gdzie są twoje ma­niery. Panno Zhao, pro­szę wy­ba­czyć dok­to­rowi Gad­diemu. Ro­ber­cie, przed­sta­wiam ci Lian Zhao, twoją nową agentkę ochrony.

Na­uko­wiec wbił wzrok w przy­ja­ciela, po czym po­now­nie zwró­cił się ku ko­bie­cie, któ­rej przed chwilą nie za­szczy­cił więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem. Nie mo­gąc ukryć zdu­mie­nia, z mocą utkwił zło­ci­ste oczy – cho­ciaż otwie­rał już oboje i nie stra­cił wzroku, skóra po le­wej stro­nie twa­rzy wciąż miała żół­tawo-fio­le­towy od­cień si­nia­ków – w jej nie­mal dzie­cię­cej twa­rzy.

Znio­sła to ba­daw­cze spoj­rze­nie ze spo­ko­jem. Wiel­kie oczy w ko­lo­rze pro­mien­nego wio­sen­nego nieba ob­ser­wo­wały go z uwagą.

– Żar­tu­jesz, co? Mam ją też rano od­pro­wa­dzać do szkoły?

Spo­strzegł, że jego opry­skliwy ko­men­tarz w naj­mniej­szym stop­niu nie wpły­nął na spo­kój tych za­dzi­wia­ją­cych nie­bie­skich oczu, i po­czuł się ura­żony.

– Ro­ber­cie, Ro­ber­cie. Panna Zhao nie jest żadną dziew­czynką. Pra­cuje w jed­nej z naj­lep­szych firm ochro­niar­skich na świe­cie i jest spe­cja­listką od sztuk walki. To ona ochra­niała Sa­man­thę Know­les.

Mimo że na­uko­wiec więk­szą część dnia spę­dzał w la­bo­ra­to­rium i je­dy­nie cza­sami wy­słu­chi­wał wia­do­mo­ści z in­ter­netu, wie­dział, że Char­les mówi o sław­nej pre­zen­terce ze świata mody, któ­rej ja­kiś sza­le­niec re­gu­lar­nie gro­ził śmier­cią. Gaddi czy­tał, że agre­sor był o krok od speł­nie­nia groźby, ale ochrona uda­rem­niła jego atak.

Char­les może so­bie mó­wić, co chce, po­my­ślał dok­tor, jemu sa­memu trudno było jed­nak uwie­rzyć, że ta skrom­nie wy­glą­da­jąca, ubrana w nudne brą­zowe spodnium dziew­czyna o twa­rzy bez śladu ma­ki­jażu, bar­dzo ja­snych wło­sach ze­bra­nych w pro­sty koń­ski ogon, ma­łych dło­niach, dłu­gich pal­cach i krót­kich, nie­po­ma­lo­wa­nych pa­znok­ciach, trzy­ma­jąca ręce na ko­la­nach, a nogi zbyt bli­sko sie­bie, by­łaby w sta­nie sama przejść przez jezd­nię po pa­sach, nie mó­wiąc już o od­par­ciu ataku sza­leńca.

– Lian Zhao – po­wtó­rzył z po­gardą i do­dał uszczy­pli­wie: – Chciał­bym wie­dzieć, po kiego dia­bła po­słu­guje się pani chiń­skim imie­niem i na­zwi­skiem. Za­łożę się, o co pani ze­chce, że nie ma pani w ży­łach ani krzty krwi żół­tej rasy. Czy po to, żeby do­dać wia­ry­god­no­ści tej nie­praw­do­po­dob­nej hi­sto­rii o kró­lo­wej kung-fu?

Dziew­czyna po raz pierw­szy otwo­rzyła usta, żeby od­po­wie­dzieć, a sły­sząc jej głos, po­ważny i słodki za­ra­zem, Ro­bert po­czuł, jak jeżą mu się włosy na karku.

– Moje imię ozna­cza „wy­smu­kłą wierzbę”, a no­szę na­zwi­sko czci­god­nego mi­strza Sza­olin.

– Wy­smu­kła wierzba. Na Boga! – Prze­wró­cił oczami. – Char­les, to ja­kiś żart, prawda?

Wi­dząc minę przy­ja­ciela, pełną nie­chęci i nie­do­wie­rza­nia, Cas­sidy po­wstrzy­mał się od uśmie­chu i od­rzekł śmier­tel­nie se­rio:

– Nie jest to rzecz, z któ­rej można by so­bie żar­to­wać, Ro­ber­cie. Lian zo­staje twoim ochro­nia­rzem. Od tej chwili sta­je­cie się nie­roz­łączni. Bę­dzie miesz­kała w twoim domu, wszę­dzie z tobą jeź­dziła, a na­wet to­wa­rzy­szyła ci w je­ba­nym ki­blu, je­śli to bę­dzie ko­nie­czne. Pani wy­ba­czy, panno Zhao – prze­pro­sił, na­gle zda­jąc so­bie sprawę ze swo­jego słow­nic­twa.

Agentka po­pa­trzyła na niego, nie tra­cąc ani odro­biny spo­koju.

– Naj­le­piej, że­byś na­tych­miast opu­ścił Wa­szyng­ton i schro­nił się w La For­tezzy – kon­ty­nu­ował Cas­sidy. – Znaj­dziesz tam wszystko, czego ci po­trzeba do pro­wa­dze­nia ba­dań, a bę­dziesz le­piej chro­niony. Do­dat­kowo przy­dzielę ci paru lu­dzi; w ten spo­sób twój wło­ski za­me­czek sta­nie się prak­tycz­nie nie do zdo­by­cia.

– Nie ma mowy! – od­parł na­uko­wiec to­nem źle wy­cho­wa­nego dziecka, a jed­no­cze­śnie dło­nią o du­żych, ele­ganc­kich pal­cach prze­su­nął so­bie po nie­sfor­nej czar­nej czu­pry­nie.

– Przy­kro mi, Ro­ber­cie, nie masz in­nego wyj­ścia. Ian Do­olan po­sta­wił sprawę ja­sno: albo zgo­dzisz się na ochronę, albo fun­du­sze prze­zna­czone na twoje ba­da­nia zo­staną dra­stycz­nie zre­du­ko­wane.

Ul­ti­ma­tum spra­wiło, że w dwojgu nie­spo­ty­ka­nie bursz­ty­no­wych oczach za­pło­nęły roz­ża­rzone ogniki. Dok­tor, roz­draż­niony, po­chwy­cił gałkę la­ski i za­krę­cił nią. Wal­nął przy tym dziew­czynę w nogę, ale nie prze­pro­sił. Na­wet nie mru­gnęła i ten brak jej re­ak­cji roz­zło­ścił go jesz­cze bar­dziej. Wście­kły, ze­rwał się z miej­sca i bez po­że­gna­nia po­śpiesz­nie wy­ma­sze­ro­wał z ga­bi­netu, zu­peł­nie nie dba­jąc o to, czy ta dziwna ko­bieta pój­dzie za nim czy zo­sta­nie.

A jed­nak gdy wszedł do windy, gu­zik par­teru zo­stał wci­śnięty pal­cem ko­bie­cej ręki. W środku znaj­do­wało się jesz­cze kilka osób, dla­tego Ro­bert mil­czał ze zmarsz­czo­nym czo­łem i igno­ro­wał swo­jego anioła stróża. Był tak wście­kły, że po wyj­ściu na ulicę przez nie­uwagę we­tknął me­ta­lową koń­cówkę la­ski w kratkę wen­ty­la­cyjną me­tra i stra­cił rów­no­wagę. Pró­bo­wał ją od­zy­skać, opie­ra­jąc cię­żar ciała na nie­spraw­nej no­dze bar­dziej, niż po­wi­nien, i udo prze­szyła mu na wy­lot ostra igła bólu. Za­nim jed­nak noga ugięła się zu­peł­nie, drobna ko­bieta, cały czas idąca u jego boku, bez słowa wzięła go pod ra­mię i mocno pod­trzy­mała, nie po­zwa­la­jąc, by upo­ko­rzony zwa­lił się na chod­nik.

Roz­wście­czony wła­sną nie­zdar­no­ścią, Ro­bert nie mógł nie za­uwa­żyć, jak pew­nie kru­che ko­ści wsu­nięte pod jego ra­mię wy­trzy­mały ten do­dat­kowy cię­żar. Mimo że dla po­stron­nych wy­glą­dała za­pewne na dziew­czynkę pod­trzy­mu­jącą do­ro­słego, stwier­dził w du­chu, że wra­że­nie to jest my­lące, po­nie­waż jego palce nie­chcący mu­snęły przez brzydki brą­zowy ża­kiet małą kształtną pierś.

– W po­rządku?

Znowu ten głos, spo­kojny i słodki, wy­wo­łu­jący wir sprzecz­nych emo­cji w jego wnę­trzu. Ro­bert za­uwa­żył, że jego wła­sna pierś wznosi się i opada w zwięk­szo­nym tem­pie, pod­czas gdy jej od­dech po­zo­stał tak lekki, jakby ko­bieta miała uwie­szony na ra­mie­niu nie pra­wie dzie­więć­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowy cię­żar, tylko zwiewny szal.

Nie si­ląc się na po­dzię­ko­wa­nie, od­su­nął się od niej szorstko i sta­nął pew­niej na zdro­wej no­dze, żeby uwol­nić la­skę z me­ta­lo­wej kratki. Na­stęp­nie wci­snął gu­zik na pi­lo­cie od wozu, na co ten od­po­wie­dział mru­gnię­ciem mi­ga­czy, po czym ku­le­jąc wy­raź­niej niż zwy­kle, ob­szedł sa­mo­chód i siadł za kie­row­nicą. Za­nim skoń­czył za­pi­nać pas bez­pie­czeń­stwa, otwo­rzyły się drzwi od strony pa­sa­żera i Lian Zhao sia­dła obok niego.

Ro­bert pro­wa­dził w mil­cze­niu, zmie­rza­jąc do luk­su­so­wego ho­telu, w któ­rym zaj­mo­wał apar­ta­ment, ile­kroć za­trzy­my­wał się w Wa­szyng­to­nie. Nie zniósłby, gdyby ta dziwna młódka za­częła pa­plać bez ładu i składu, jak miały w zwy­czaju ko­biety, z któ­rymi cza­sem się uma­wiał. A jed­nak nie wie­dzieć czemu ci­chość to­wa­rzyszki jesz­cze bar­dziej do­pro­wa­dzała go do szału.

– Co z tobą? Je­steś taka głu­pia, że nie masz o czym roz­ma­wiać?

My­ślał, że mu nie od­po­wie, ale po chwili ode­zwała się spo­koj­nie:

– „Je­śli nie masz nic waż­nego do po­wie­dze­nia, za­cho­waj godne mil­cze­nie”.

Zwró­cił ku niej twarz i wle­pił w nią wzrok ze zdzi­wie­niem, lecz naj­wy­raź­niej nie po­czuła się do­tknięta i na­dal z wi­docz­nym za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­dała się uli­com Wa­szyng­tonu, ru­chli­wym w ten ro­bo­czy po­ra­nek. Ro­bert nie był przy­zwy­cza­jony do tego, by go igno­ro­wano. Jego agre­sywna po­stawa za­wsze wy­wo­ły­wała ja­kąś re­ak­cję – na ogół ne­ga­tywną. Każda inna ko­bieta na jej miej­scu wy­buch­nę­łaby w tym mo­men­cie łzami, ale to ni­ja­kie dziew­czątko po­zo­sta­wało nie­wzru­szone, jakby był za­le­d­wie na­przy­krza­jącą się mu­chą, na którą le­piej nie zwra­cać uwagi.

Wkrótce przy­szło mu na ra­tu­nek wła­sne po­czu­cie hu­moru i za­czął do­strze­gać ko­mizm sy­tu­acji.

– Skoro mój nowy ochro­niarz jest kimś w ro­dzaju Kwai Changa, a ja je­stem ma­łym ko­ni­kiem po­lnym… – Nie­bie­skie oczy znów na nim spo­częły, tak samo obo­jętne jak po­przed­nio. – Nie oglą­da­łaś Kung Fu? Pew­nie, że nie, je­steś na to za młoda. Bar­dziej pa­suje ci Spon­ge­Bob. Co, nie oglą­dasz te­le­wi­zji?

– Nie.

Na­gle Ro­berta na­szła chęć do­wie­dze­nia się cze­goś wię­cej o tej dziw­nej isto­cie wy­glą­da­ją­cej na dziew­czynkę, lecz opa­no­wa­niem do­rów­nu­ją­cej sta­rusz­kom.

– Umiesz od­po­wia­dać peł­nymi zda­niami czy znasz je­dy­nie kilka mo­no­sy­lab?

Nic. Jego mil­cząca to­wa­rzyszka pa­trzyła przed sie­bie, za­ab­sor­bo­wana im­po­nu­ją­cym bia­łym obe­li­skiem po­mnika Wa­szyng­tona.

Cho­ciaż Ro­bert przez całą drogę za­da­wał py­ta­nia, nie do­stał żad­nej od­po­wie­dzi i kiedy w końcu za­par­ko­wał ma­se­rati w ho­te­lo­wym ga­rażu, jego wy­bu­chowy tem­pe­ra­ment znów do­pro­wa­dził go na skraj eks­plo­zji. Roz­złosz­czony, wy­siadł z wozu i gwał­tow­nie za­trza­snął drzwi, po czym po­kuś­ty­kał do windy i dziab­nął przy­cisk koń­cem la­ski.

Ani się obej­rzał, jak zo­stał znie­na­cka unie­ru­cho­miony przy ścia­nie. Z za­sko­cze­nia nie zdo­łał za­re­ago­wać. Spu­ścił wzrok na drobną ko­bietę, która le­wym przed­ra­mie­niem na­pie­rała na jego pierś i przy­glą­dała mu się chłodno. Ze zdu­mie­niem pa­trzył, jak dziew­czyna unosi drugą rękę i przy­kłada opuszki pal­ców na wy­so­ko­ści jego serca. De­li­katny kon­takt, który jed­nak oka­zał się znacz­nie sku­tecz­niej­szy, niż gdyby przy­szpi­liła go do ściany setką że­la­znych szpi­kul­ców.

– „Le­piej jest po­ko­nać sie­bie, niż wy­grać ty­siąc bi­tew”. Masz serce pełne gniewu, Ro­ber­cie Gaddi. Nie mo­żesz po­zwa­lać, by gniew przez cie­bie prze­ma­wiał, po­nie­waż w końcu zo­stawi cię głu­chego na wszystko inne niż jego żą­da­nia.

Była to naj­dłuż­sza wy­po­wiedź, jaką od niej usły­szał, od­kąd się po­znali. Zdzi­wił go ta­jem­ni­czy ak­cent po­brzmie­wa­jący w jej sło­wach. Choć do­sko­nale mó­wiła po an­giel­sku, nie była ani An­gielką, ani Ame­ry­kanką. Uważ­nie przyj­rzał się skie­ro­wa­nej ku gó­rze twa­rzy i z za­sko­cze­niem od­krył, że w jej ry­sach nie ma nic po­spo­li­tego. Lian Zhao nie tylko miała wiel­kie oczy, mały zgrabny nos i zmy­słowe usta; bar­dziej niż to jego uwagę przy­cią­gnęły blada skóra, kre­mowa i ak­sa­mitna, po­zba­wiona ja­kich­kol­wiek nie­do­sko­na­ło­ści. Czu­jąc się nie­zręcz­nie, po­ru­szył głową, by prze­rwać ocza­ro­wa­nie, w któ­rym się po­grą­żył, i rzekł opry­skli­wie:

– Mu­sisz ga­dać jak w po­rą­ba­nym fil­mie z Jac­kiem Cha­nem, po­krę­cony dę­bie, czy jak się tam zwiesz?

Znów jedno z tych zbi­ja­ją­cych z tropu nie­bie­skich spoj­rzeń i mil­cze­nie jako je­dyna od­po­wiedź. Na­gle jed­nak ką­ciki jej ust po­woli się unio­sły w nie­spo­dzie­wa­nym uśmie­chu, który za­parł mu dech w piesi.

– Lian, mam na imię Lian.

Cof­nęła się o krok i od­su­nęła od niego. Ro­bert po­czuł, że znów może od­dy­chać nor­mal­nie. Ner­wowo po­luź­nił pal­cem wska­zu­ją­cym koł­nie­rzyk ko­szuli, jakby kra­wat go du­sił, po czym już bez słowa wszedł do windy, a kiedy Lian do niego do­łą­czyła, wci­snął gu­zik. W dro­dze do apar­ta­mentu nie od­ry­wał od niej zło­ci­stych oczu, lecz je­śli się spo­dzie­wał, że dziew­czynę to zde­ner­wuje, to się prze­li­czył.

Gdy przy­byli na miej­sce, otwo­rzył drzwi i za­pro­sił ją do środka.

– Tam jest twoja sy­pial­nia. – Wska­zał nie­duży po­koik. – Nie­stety, to bar­dzo mały apar­ta­ment, bę­dziemy zmu­szeni ko­rzy­stać z jed­nej ła­zienki, a ja nie je­stem przy­zwy­cza­jony dzie­lić z kimś miesz­ka­nia. Nie chcę wi­dzieć maj­tek su­szą­cych się na wie­szaku od ręcz­ni­ków ani szmi­nek na umy­walce, zro­zu­miano?

Zo­ba­czył, że dziew­czyna kła­dzie na łóżku sfa­ty­go­wany czarny ple­cak, który no­siła przez cały ra­nek. Bez za­sta­no­wie­nia za­dał ko­lejne py­ta­nie:

– To cały twój ba­gaż?

Po­twier­dziła nie­mal nie­do­strze­gal­nym ru­chem głowy, po czym usia­dła na ma­te­racu wą­skiego łóżka sto­ją­cego pod oknem i ro­zej­rzała się z cie­ka­wo­ścią.

– Mam na­dzieję, że za­pa­ko­wa­łaś coś nie aż tak pa­skud­nego jak ten gar­ni­tur i buty, które masz na so­bie. Dla ta­kiego wraż­li­wego fa­ceta jak ja brak piękna jest strasz­liwą ob­razą. Je­śli więc za­mie­rzasz na służ­bie przy mnie ubie­rać się jak dzi­wo­ląg, z góry za­zna­czam, że na to nie po­zwolę.

– Ubra­nie nie jest ważne.

Sar­ka­stycz­nie uniósł brew.

– Za­sta­na­wiam się, z ja­kiej cho­inki się urwa­łaś. Pierw­szy raz sły­szę, żeby ko­bieta mó­wiła coś ta­kiego. Ale okej, może ra­czej po­wi­nie­nem się za­sta­na­wiać, czy fak­tycz­nie je­steś ko­bietą. Ile masz lat?

Lian wy­da­wała się od­porna na jego hu­mory i tym ra­zem nie wstrzy­my­wała się z od­po­wie­dzią.

– Dwa­dzie­ścia sześć, chyba.

– Chyba? – Nie wy­glą­dała na­wet na peł­no­let­nią i ta enig­ma­tyczna od­po­wiedź po­now­nie wzbu­dziła w Ro­ber­cie cie­ka­wość.

– Mistrz Cheng ob­li­czył mój wiek na pod­sta­wie mo­jego wzro­stu i wiel­ko­ści ko­ści nad­garstka.

U czło­wieka o tak do­cie­kli­wym umy­śle jak on tego ro­dzaju od­po­wiedź mo­gła wzbu­dzić tylko jesz­cze więk­szą chęć do­tar­cia do sedna sprawy.

– A twoi ro­dzice?

Unio­sła ręce dłońmi skie­ro­wa­nymi w górę. No oczy­wi­ście, po­my­ślał Ro­bert, znu­żony. Gdyby tej ko­bie­cie pła­cili za każde wy­po­wie­dziane słowo, by­łaby biedna jak mysz ko­ścielna. Było ja­sne, że nie bę­dzie współ­pra­co­wała, wo­bec czego po­sta­no­wił dać jej spo­kój. Na ra­zie.

– Le­piej prze­nieś swoje pre­cjoza do mo­jej szafy – rzekł sar­ka­stycz­nie. – Po­pra­cuję chwilę na lap­to­pie. Po­tem pój­dziemy coś zjeść.

Od­wró­cił się i wy­szedł, trza­ska­jąc drzwiami.

Lian wstała i za­częła opróż­niać ple­cak, swoje nie­liczne rze­czy umiesz­cza­jąc w sza­fie. Jako ostatni z jed­nej z bocz­nych kie­szeni wy­jęła naj­cen­niej­szy przed­miot – mala, czyli bud­dyj­ski sznur mo­dli­tewny o stu ośmiu drew­nia­nych pa­cior­kach, po­da­ro­wany jej przez mi­strza, kiedy się z nią że­gnał przed sze­ścioma laty – i po­ło­żyła go z czcią na noc­nym sto­liku.

Po­tem usia­dła na pod­ło­dze ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami i ple­cami wy­pro­sto­wa­nymi jak struna. Oparła grzbiety dłoni na ko­la­nach i pró­bo­wała me­dy­to­wać, lecz ob­raz peł­nych zło­ści nie­zwy­kłych zło­ci­stych oczu nie po­zwa­lał jej się sku­pić. Wo­bec tego skie­ro­wała my­śli na po­zna­nego dzi­siaj męż­czy­znę: Ro­berta Gad­diego, czło­wieka, któ­rego miała ochra­niać z po­świę­ce­niem ży­cia, a który naj­wy­raź­niej da­rzył ją nie­na­wi­ścią. Za­sta­na­wiała się, czy go­rycz wrząca w jego wnę­trzu bie­rze się z tego, że jest ku­lawy. Coś jej jed­nak pod­po­wia­dało, że nie to jest przy­czyną.

Gdyby tu była po­przed­nia chro­niona przez nią osoba, Sa­man­tha Know­les, na pewno z cho­ro­bliwą cie­ka­wo­ścią za­py­ta­łaby, czy Lian uważa go za przy­stoj­nego. Py­ta­nie to za­da­wała za każ­dym ra­zem, kiedy po­ka­zy­wała jej ko­lej­nego przed­sta­wi­ciela płci mę­skiej, i Lian wie­działa, że jej nie­od­mienna wy­mi­ja­jąca od­po­wiedź: „Piękno kryje się w naj­więk­szej głębi czło­wieka”, do­pro­wa­dzi Sa­man­thę do szału.

Pró­bo­wała po­my­śleć o pierw­szym wra­że­niu, ja­kie zro­bił na niej Ro­bert Gaddi, gdy go po­znała przed kil­koma go­dzi­nami. Był wy­soki i do­brze zbu­do­wany. Cho­ciaż ku­lawy, Lian za­uwa­żyła pod jego ko­szulą twarde mię­śnie, więc za­pewne upra­wiał ja­kiś sport, żeby nie stra­cić formy. Na tle ciem­nych wło­sów i śnia­dej skóry wy­raź­nie się od­zna­czały te nie­zwy­kłe tę­czówki w ko­lo­rze bursz­tynu. Lian ni­gdy do­tąd nie wi­działa ta­kich oczu. Gdy się od­wró­cił, żeby na nią po­pa­trzeć w sie­dzi­bie FBI, od­nio­sła nie­sa­mo­wite wra­że­nie, ja­kiego ni­gdy wcze­śniej nie do­znała, bar­dzo po­do­bne do jed­nego z tych alar­mu­ją­cych sy­gna­łów, które mistrz Cheng na­uczył ją wy­kry­wać i które z miej­sca wzbu­dzały jej czuj­ność. Po la­tach nie­ustan­nych ćwi­czeń Lian cał­ko­wi­cie ufała swej in­tu­icji, a ta w tej chwili ostrze­gała, że czło­wiek, dla któ­rego za­częła pra­co­wać, sta­nowi dla niej ja­kie­goś ro­dzaju za­gro­że­nie. Le­piej nie tra­cić czuj­no­ści, po­my­ślała. Ist­niało słowo, które do­sko­nale de­fi­nio­wało Ro­berta Gad­diego: nie­bez­pie­czeń­stwo.

Kilka go­dzin póź­niej, sie­dząc z nią twa­rzą w twarz w uro­czej fran­cu­skiej re­stau­ra­cji usy­tu­owa­nej kilka prze­cznic od ho­telu, Ro­bert bez­ce­re­mo­nial­nie przy­glą­dał się Lian z taką uwagą, jakby to było DNA jed­nego z wi­ru­sów, które ba­dał pod mi­kro­sko­pem. Wła­śnie za­mó­wił cha­blis vau­désir i miał na­lać tro­chę do jej kie­liszka, gdy szyb­kim ru­chem za­kryła dło­nią szkło.

– Nie piję al­ko­holu.

Zło­ci­ste oczy za­iskrzyły się pod zmarsz­czo­nymi czar­nymi brwiami z groź­nym bły­skiem, kiedy Ro­bert na­peł­niał wła­sny kie­li­szek.

– Nie pi­jesz al­ko­holu, nie mó­wisz, kosz­mar­nie się ubie­rasz. Jak ja­kaś cho­lerna mniszka! – rzu­cił opry­skli­wie, gło­śno sta­wia­jąc bu­telkę na stole.

Lian z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem wbiła w niego wiel­kie nie­bie­skie oczy, prze­krzy­wiła głowę de­li­kat­nym ru­chem, który przy­po­mi­nał mu ptaszka cze­ka­ją­cego na okru­chy, i po­wie­działa bar­dzo po­waż­nie:

– Mniszka i cho­lerna… te słowa do sie­bie nie pa­sują. Czy tak się mówi?

Na­gle jej roz­mówca od­chy­lił się w krze­śle i wy­buch­nął śmie­chem, uka­zu­jąc białe uzę­bie­nie i Lian przy­po­mniała so­bie te pełne bla­sku pro­mie­nie sło­neczne, które umiały się prze­bić przez naj­gęst­sze chmury w szary dzień.

W tym mo­men­cie do ich sto­lika pod­szedł szef kuchni. Znał Ro­berta od kilku lat i po­le­ca­jąc mu da­nia spoza karty, roz­ga­dał się po fran­cu­sku, na co na­uko­wiec od­po­wie­dział swo­bod­nie w tym sa­mym ję­zyku. Po­tem zwró­cił się do swej mło­dej to­wa­rzyszki, żeby jej prze­tłu­ma­czyć, ale ku jego za­sko­cze­niu od­parła płynną fran­cusz­czy­zną, że nie trzeba, po­nie­waż wszystko do­sko­nale zro­zu­miała. Za­chwy­cony ku­charz po­roz­ma­wiał z nią jesz­cze przez chwilę, po czym za­no­to­wał za­mó­wie­nie i od­da­lił się w pod­sko­kach.

– Ile znasz ję­zy­ków?

Lian wes­tchnęła. Nie lu­biła mó­wić o so­bie. Nie­mniej było ja­sne, że ten czło­wiek nie prze­sta­nie jej wy­py­ty­wać, więc zre­zy­gno­wana, po­sta­no­wiła od­po­wie­dzieć.

– Znam stan­dar­dowy ję­zyk chiń­ski, to jest man­da­ryń­ski, ha­nyu, a także ję­zyk wu i kan­toń­ski. Pe­wien Ame­ry­ka­nin, który skła­dał śluby w na­szej świą­tyni, uczył nas swo­jego ję­zyka, je­śli ktoś był za­in­te­re­so­wany. A pew­nego dnia od­kry­łam, że mó­wię też po fran­cu­sku.

Za­in­try­go­wała Ro­berta tak, że nie po­sia­dał się ze zdu­mie­nia. Od­cze­kał nie­cier­pli­wie, aż kel­ner po­łoży na stole ta­le­rze z za­mó­wio­nymi da­niami, po czym za­raz wró­cił do wy­py­ty­wa­nia.

– Co chcesz przez to po­wie­dzieć? Jak to: pew­nego dnia od­kry­łaś, że mó­wisz po fran­cu­sku? Nikt nie uczy się ję­zyka ot tak, z po­wie­trza.

Lian wzru­szyła ra­mio­nami i za­częła jeść sa­łatkę – je­dyne, co za­mó­wiła. Rzu­cił jej gniewne spoj­rze­nie.

– Mo­gła­byś tak ła­ska­wie prze­stać ota­czać się aurą ta­jem­ni­czo­ści i mó­wić bar­dziej kon­kret­nie? – Wbił wi­de­lec w śli­maka i pod­su­nął go jej pod nos. – Chcesz spró­bo­wać?

Od­wró­ciła twarz.

– Nie ja­dam mięsa.

Ro­bert znowu prze­wró­cił oczami.

– O co cho­dzi? Re­li­gia ci za­bra­nia?

– To jedno z dzie­się­ciu przy­ka­zań ko­deksu mo­ral­nego szkoły Sza­olin: nie jeść mięsa ani nie pić wina.

– A ten twój fran­cu­ski? – Ro­bert umiał być na­prawdę uparty, je­śli tego chciał.

Lian fuk­nęła ze znie­cier­pli­wie­niem.

– Nie wiem, skąd znam ten ję­zyk, na­prawdę. Kilka lat temu ochra­nia­łam w Ka­na­dzie śpie­waka fran­cu­skiego po­cho­dze­nia i uświa­do­mi­łam so­bie, że do­sko­nale ro­zu­miem, co mówi, i mogę z nim roz­ma­wiać, ale nie umiem czy­tać. A te­raz, Ro­ber­cie Gaddi, może był­byś ła­skaw da­ro­wać so­bie na chwilę py­ta­nia, że­bym mo­gła zjeść w spo­koju?

– Pa­mię­taj, że je­stem twoim sze­fem, nie po­zwa­laj so­bie na im­per­ty­nen­cję, bo cię zwol­nię!

Na jego groźbę od­po­wie­działa tylko jed­nym z tych nie­bie­skich nie­prze­nik­nio­nych spoj­rzeń i da­lej spo­koj­nie żuła kęs. Przez kilka mi­nut na­uko­wiec zaj­mo­wał się swoim ta­le­rzem ze śli­ma­kami, lecz za­raz znowu wró­cił do ataku. Od dawna nikt go tak nie za­in­try­go­wał. Nor­mal­nie jego za­in­te­re­so­wa­nie wzbu­dzały tylko sprawy zwią­zane z pracą, a jed­nak Lian Zhao, ta mą­dra i za­ra­zem od­py­cha­jąca sta­ruszka o twa­rzy dziew­czynki, oka­zała się wy­jąt­kowo za­gad­kowa.

– Niech bę­dzie, że uro­dzi­łaś się w Chi­nach. Tylko co do tego ustą­pię, po­nie­waż nie uwa­żam, żeby któ­re­kol­wiek z two­ich ro­dzi­ców było rasy żół­tej. Wy­star­cza­jąco znam się na ge­ne­tyce, wierz mi – do­dał w za­du­fa­niu, roz­pie­ra­jąc się na krze­śle i nie spusz­cza­jąc z niej wzroku.

– Nie wiem, czy się tam uro­dzi­łam.

– Cho­lera ja­sna! Mo­żesz choć raz udzie­lić mi od­po­wie­dzi jak pan Bóg przy­ka­zał? – Zi­ry­to­wany, wal­nął w stół obiema dłońmi, lecz jego roz­mów­czyni pa­trzyła na niego nie­wzru­szona.

– Nie wiem, gdzie się uro­dzi­łam – rze­kła w końcu. – Nie mam wspo­mnień z pierw­szych lat ży­cia. Mistrz Cheng zna­lazł mnie, kiedy ja­dłam ze­psute owoce, które zbie­ra­łam z ziemi na targu w Lu­oy­angu. Wy­glą­dało na to, że od paru dni włó­czy­łam się po uli­cach i spa­łam sku­lona w ja­kimś brud­nym za­ułku. Od tam­tego czasu moją ro­dziną byli mnisi i ucznio­wie z klasz­toru Sza­olin. Przy­naj­mniej tyle mi wia­domo. Za­do­wo­lony, Ro­ber­cie Gaddi?

Nie od­po­wie­dział. Po raz pierw­szy w ży­ciu za­bra­kło mu słów. Aku­rat w tym mo­men­cie po­ja­wił się kel­ner, by za­brać na­czy­nia z pierw­szego da­nia, i Ro­bert uparł się, żeby Lian za­mó­wiła de­ser, pod­czas gdy on bę­dzie jadł dru­gie da­nie. Choć pro­te­sto­wała, ka­zał przy­nieść dla niej na­le­śniki z cze­ko­ladą i śmie­tanką. Roz­ba­wiła go jej mina, za­sko­czona wy­śmie­ni­tym sma­kiem, kiedy dziew­czyna pod­nio­sła wi­de­lec do ust.

– Smaczne, co?

Za całą od­po­wiedź nie­bie­skie tę­czówki roz­pro­mie­niły się szczę­ściem i przez kilka se­kund na­uko­wiec wi­dział za­rys osoby kry­ją­cej się za tą pra­wie nie­prze­nik­nioną za­słoną sa­mo­kon­troli.

„No, no – po­wie­dział so­bie w du­chu. – Panna Zhao to jedna wielka za­gadka”.

A je­śli ist­niało na tym świe­cie coś, czemu Ro­bert Gaddi nie po­tra­fił się oprzeć, było to po­rządne wy­zwa­nie.

Roz­dział 2

Ma­ce­do­nia, bli­sko gra­nicy z Al­ba­nią

We wnę­trzu cię­ża­rówki było bar­dzo ciemno, a gwał­towne pod­skoki spo­wo­do­wane przez nie­zli­czone wy­rwy w dro­gach o kiep­skiej na­wierzchni spra­wiały, że Léi co­raz bar­dziej prze­wra­cało się w żo­łądku. Od kilku dni po­dró­żo­wała tym po­jaz­dem, który śmier­dział gno­jem i za­trzy­my­wał się od czasu do czasu, by pa­sa­że­ro­wie wy­szli za po­trzebą. Jedno z dzieci ci­sną­cych się wo­kół niej, tak samo bla­dych i wy­stra­szo­nych jak ona, nie wy­trzy­mało i na­ro­biło w majtki, przez co w środku pa­no­wał smród nie do znie­sie­nia.

Po­cząt­kowo Léa roz­pacz­li­wie wo­łała tatę i Ma­rie, ale wy­mie­rzono jej siar­czy­sty po­li­czek i od tam­tej pory już tylko ci­cho łkała, żeby ci źli lu­dzie jej nie sły­szeli. Nikt się nie od­zy­wał, je­dy­nie od czasu do czasu przez ha­łas sil­nika cię­ża­rówki prze­bi­jał się ja­kiś krzyk, na­tych­miast gwał­tow­nie tłu­miony. Léa drżała, sama nie wie­dząc, czy ze stra­chu czy z zimna, i nie umiała nad tym za­pa­no­wać. Płasz­czyk, nie­dawno ele­gancki, a te­raz brudny i cuch­nący, pra­wie wcale nie chro­nił jej przed ni­skimi tem­pe­ra­tu­rami. Mimo że była noc, przez dziurki, które ktoś zro­bił w me­ta­lo­wych ścia­nach kon­te­nera, żeby wpusz­czały choć odro­binę po­wie­trza, wi­dać było śnieg ską­pany w nie­rze­czy­wi­stym, lo­do­wa­tym bla­sku księ­życa.

Dziew­czynce po raz enty za­bur­czało w brzu­chu. W ciągu ostat­nich kilku dni do­stali do je­dze­nia je­dy­nie kilka ski­bek twar­dego chleba z pla­ster­kami ze­schnię­tej wę­dliny. Naj­bar­dziej jed­nak chciało jej się pić. Tylko raz na jed­nym z tych rzad­kich po­sto­jów ci lu­dzie dali im bi­don, który prze­cho­dził z rąk do rąk, ale kiedy do­tarł do Léi, oka­zało się, że w środku zo­stało za­le­d­wie parę kro­pli.

Prze­mar­z­nięta, głodna i umie­ra­jąca z pra­gnie­nia, zwi­nęła się w kłę­bek na pod­ło­dze i pró­bo­wała spać mimo wstrzą­sów. Śniło jej się, że Ma­rie przy­nio­sła jej do łóżka szklankę cie­płego mleka i bisz­kopty, gdy na­gle cię­ża­rówka za­trzy­mała się ostro. Ciało Léi pod­sko­czyło i ude­rzyła się bo­le­śnie o nogę in­nego dziecka, a ono wy­rzu­ciło z sie­bie coś, co za­brzmiało jak prze­kleń­stwo w nie­zna­nym jej ję­zyku. Sil­nik zgasł i za­pa­no­wała przy­tła­cza­jąca ci­sza. Wtem o me­ta­lowe ściany kon­te­nera gło­śno wal­nęło coś cięż­kiego, wy­wo­łu­jąc nie­przy­jemne wi­bra­cje. Dzieci po­za­sła­niały so­bie uszy i roz­glą­dały się do­okoła prze­ra­żone.

Wstrząsy i ha­łasy cią­gnęły się przez kilka mi­nut, po czym na­gle kon­te­ner prze­chy­lił się gwał­tow­nie i za­czął się uno­sić w górę. Nikt nie zwra­cał naj­mniej­szej uwagi na spa­ni­ko­wane krzyki za­mknię­tych w nim ma­lu­chów.

Wa­szyng­ton, obec­nie

Mi­nęło kilka dni kon­flik­to­wego wspól­nego miesz­ka­nia w ma­łym apar­ta­men­cie. Dok­tor Gaddi przez więk­szą część do­ro­słego ży­cia miesz­kał sam, a Lian upie­rała się, by wszę­dzie mu to­wa­rzy­szyć. Zgo­dziła się spusz­czać go z oczu, je­dy­nie gdy szedł do ła­zienki, a na­wet wów­czas, je­śli byli poza apar­ta­men­tem, od­pro­wa­dzała go pod drzwi. Na­ukowca, który ni­gdy nie grze­szył cier­pli­wo­ścią, dia­bli brali z tego po­wodu; obe­lgi i groźby, któ­rymi ją ob­rzu­cał, nie miały końca. Lian jed­nak w naj­mniej­szym stop­niu nie przej­mo­wała się jego wy­bu­chami zło­ści. Ro­zu­miała, że lu­dziom nie jest ła­two wy­rzec się swo­body, gdy ktoś cho­dzi za nimi jak cień, a hu­mory obec­nego klienta cza­sami wy­da­wały jej się wręcz ko­miczne. Ta jej nie­wzru­szona po­stawa do­pro­wa­dzała z ko­lei Ro­berta do szału, przez co sta­wał się dla niej jesz­cze bar­dziej nie­zno­śny niż dla po­zo­sta­łych osób ze swo­jego oto­cze­nia.

Wiele go­dzin spę­dzali w la­bo­ra­to­rium. Ogar­nię­cie pra­cowni po na­pa­dzie i naj­ściu funk­cjo­na­riu­szy za­jęło kilka dni, ale w końcu wy­glą­dało na to, że wszystko znów jest pod kon­trolą. Ro­bert sta­rał się spra­wiać wra­że­nie cał­ko­wi­cie sku­pio­nego na pracy, lecz raz po raz zer­kał na swo­jego ochro­nia­rza. Lian nie no­siła z sobą ksią­żek ani cza­so­pism, by za­bić nudę, pod­czas gdy on co chwila spraw­dzał dane w kom­pu­te­rze. Trwała w ja­kimś ką­cie po­miesz­cze­nia w cał­ko­wi­tym bez­ru­chu, nie wy­da­jąc naj­cich­szych dźwię­ków. Ro­bert nie uskar­żał się na to. Gdyby przez cały czas nie był do bólu świa­domy jej obec­no­ści, w ogóle nie zda­wałby so­bie sprawy, że ktoś mu to­wa­rzy­szy.

Mu­siał przy­znać, że Lian Zhao ema­nuje spo­ko­jem. Jej ru­chy za­wsze były do­kładne i za­dzi­wia­jąco ele­ganc­kie. Jakby de­li­kat­nie pły­nęła. Od­kąd ją po­znał, nie za­uwa­żył w jej ję­zyku ciała żad­nej gwał­tow­no­ści.

Obiady i ko­la­cje ja­dali poza do­mem, choć kilka razy za­mó­wił je­dze­nie na wy­nos i spo­żyli je w mil­cze­niu przy stole prze­stron­nej kuchni apar­ta­mentu. Lian pa­ro­krot­nie pro­po­no­wała, że zrobi za­kupy w su­per­mar­ke­cie za ro­giem, by przy­rzą­dzić coś do je­dze­nia, ale on za­wsze sprze­ci­wiał się z burk­nię­ciem. Dla­tego pew­nego po­po­łu­dnia, ko­rzy­sta­jąc z tego, że na­uko­wiec był po­chło­nięty ja­ki­miś do­ku­men­tami, które przy­niósł z pracy, Lian bez py­ta­nia wy­szła, żeby ku­pić świeże owoce i wa­rzywa. Naj­wy­raź­niej Ro­bert nie za­uwa­żył jej nie­obec­no­ści, bo kiedy z kla­śnię­ciem w dło­nie ob­wie­ściła, że ko­la­cja na stole, spoj­rzał na nią za­sko­czony.

– Co to jest? – Ze zmarsz­czo­nym czo­łem przyj­rzał się roz­sta­wio­nym na ob­ru­sie pół­mi­skom z wa­rzy­wami i ry­żem. – Nie lu­bię ziel­ska, nie je­stem cho­ler­nym prze­żu­wa­czem.

Nie przej­mu­jąc się jego dą­sami, Lian usia­dła na­prze­ciwko niego, wzięła drew­niane pa­łeczki, które też ku­piła, na­peł­niła so­bie mi­seczkę i za­częła jeść ze sma­kiem. Ro­bert, wi­dząc, że Lian nie zwraca na niego naj­mniej­szej uwagi, na­ło­żył so­bie por­cję i igno­ru­jąc pa­łeczki, które po­ło­żyła koło jego mi­ski, za­brał się do je­dze­nia wi­del­cem. Na­gle uświa­do­mił so­bie, jaki jest głodny i że wszystko sma­kuje wy­śmie­ni­cie.

– Było bar­dzo do­bre – przy­znał nie­chęt­nie, kiedy ko­la­cja do ostat­niego zia­renka ryżu znik­nęła z pół­mi­sków, a Lian wstała, by przy­nieść de­ser. – Nie lu­bię owo­ców – do­dał, pa­trząc na trzy pla­stry ana­nasa, które na­ło­żyła mu na ta­le­rzyk.

– Twoje ciało jest święte, Ro­ber­cie Gaddi. Po­wi­nie­neś o nie dbać i zdrowo je od­ży­wiać. Jedz.

Z nie­do­wie­rza­niem wbił wzrok w tę drobną ko­bietę, która po­zwa­lała so­bie da­wać mu roz­kazy, jakby był upar­tym dzie­cia­kiem. Ona jed­nak od­po­wie­działa spo­koj­nym spoj­rze­niem, a on, ku wła­snemu zdzi­wie­niu, wziął wi­de­lec i za­czął jeść. Kiedy skoń­czył, wstał bez po­mocy la­ski, szorst­kim ge­stem po­zbie­rał na­czy­nia i ku­le­jąc, za­niósł je do zmy­warki.

– Ju­tro idziemy do opery – oznaj­mił bur­kli­wie. – Mam na­dzieję, że nie za­mie­rzasz się prze­bie­rać za dzi­wo­ląga, jak masz w zwy­czaju.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Je­stem twoją ochroną. Nie­ważne, jak się ubie­ram.

– Dla mnie to ważne – mruk­nął nie­przy­jem­nie. – Nie mam ochoty po­ka­zy­wać się z ko­bietą ubraną w ciu­chy od Ar­mii Zba­wie­nia. Ju­tro zro­bimy za­kupy.

Lian spu­ściła wzrok i zmie­szana, przyj­rzała się swo­jemu ciem­no­brą­zo­wemu spodnium – temu sa­memu, które miała na so­bie w dniu, gdy się po­znali.

– Co jest nie tak z moim ubra­niem? Mam je od lat i jesz­cze długo może mi do­brze słu­żyć.

Ro­bert, roz­draż­niony, wzniósł oczy do nieba.

– Można wie­dzieć, skąd się wzię­łaś na ziemi? Jak to moż­liwe, że ko­bieta nie ska­cze z ra­do­ści, kiedy ma oka­zję do­stać w pre­zen­cie nową su­kienkę?

– Nie po­trze­buję su­kienki – upie­rała się. – Spodnie są bar­dziej prak­tyczne w mo­jej pracy. Poza tym wcale nie jest ko­nie­czne, że­byś to ty mi coś ku­po­wał. – Po­bie­gła do kuchni i po chwili wró­ciła z lśniącą kartą kre­dy­tową, którą po­ka­zała mu, jakby to był skarb. – Mam swój ra­chu­nek w banku i mnó­stwo pie­nię­dzy. Mało wy­daję, a w ciągu ostat­nich sze­ściu lat mia­łam bar­dzo hojne wy­na­gro­dze­nia.

Roz­ba­wiła go jej wy­ra­ża­jąca dumę mina, a jed­no­cze­śnie za­uwa­żył u sie­bie nie­ocze­ki­wany przy­pływ czu­ło­ści. Nie­mniej da­lej mó­wił z na­chmu­rzo­nym czo­łem:

– Może na­de­szła pora, że­byś wy­dała nieco z tych pie­nię­dzy na po­pra­wie­nie swo­jego wy­glądu. Po co mają le­żeć w banku?

Znów wzru­szyła ra­mio­nami.

– Nie wiem. Nie po­trze­buję ich. Fran­cis uparł się, że mam so­bie otwo­rzyć ra­chu­nek w banku, z po­wią­zaną kartą kre­dy­tową, i po­ka­zał, jak to zro­bić.

Ro­bert, po­chy­lony z ta­le­rzami nad zmy­warką, od­wró­cił się do niej gwał­tow­nie, na­gle czujny, ni­czym pies my­śliw­ski, który tra­fił na trop kró­lika.

– Kim jest Fran­cis?

– Fran­cis Kane to mój szef. – Na myśl o tym mi­łym, po­staw­nym męż­czyź­nie, który ją tak do­brze trak­tuje, na jej ustach roz­kwitł de­li­katny uśmiech.

Ro­ber­towi znowu za­parło dech w piersi.

– Twój szef? – Przy­ła­pał się na do­głęb­nym roz­draż­nie­niu i nie miał po­ję­cia, skąd się wzięło. – Wnio­sku­jąc po two­jej mi­nie, można by po­wie­dzieć, że jest kimś znacz­nie wię­cej.

Lian w za­my­śle­niu prze­chy­liła głowę ge­stem, który sta­wał się dla niego zna­jomy, i po kilku mi­nu­tach za­sta­no­wie­nia od­po­wie­działa wresz­cie z cał­ko­witą po­wagą:

– Fran­cis Kane jest też moim przy­ja­cie­lem.

– Je­ste­ście ko­chan­kami? – Py­ta­nie wy­mknęło mu się z za­ci­śnię­tej szczęki i za­sko­cze­niem za­uwa­żył, że z za­in­te­re­so­wa­niem czeka na od­po­wiedź.

Spoj­rzała na niego, jakby nie zro­zu­miała py­ta­nia, wo­bec czego nie­cier­pli­wie za­dał je po­now­nie in­nymi sło­wami:

– Sy­piasz z nim?

Choć miał już świa­do­mość, że ta ko­bieta ni­gdy nie re­aguje tak, jak by się spo­dzie­wał, zdzi­wił się, że jego ob­ce­so­wość naj­wy­raź­niej jej nie ob­ra­ziła. Lian Zhao była bar­dzo dziwną młodą osobą, a usły­szaw­szy jej od­po­wiedź, uznał ją za jesz­cze więk­szą dzi­waczkę.

– Nie sy­piam z ni­kim – od­rze­kła po pro­stu.

Ro­bert za­stygł osłu­piały, pa­trząc w te szczere nie­bie­skie oczy. Wresz­cie po­krę­cił głową.

– Jak to: nie sy­piasz? Chcesz po­wie­dzieć, że nie lu­bisz spać z męż­czy­znami? Wo­lisz ko­biety?

– Nie wiem.

– Jak to: nie wiesz? – Był co­raz bar­dziej skon­ster­no­wany. Na­gle przy­szło mu do głowy coś pra­wie nie do po­my­śle­nia. – Nie chcesz chyba, że­bym uwie­rzył, że ni­gdy z ni­kim nie spa­łaś, co? Pró­bu­jesz mi wmó­wić, że je­steś dzie­wicą?

Lian wzru­szyła ra­mio­nami, jakby w naj­mniej­szym stop­niu nie in­te­re­so­wało jej to, w co on uwie­rzy albo nie. Zdjęła ze stołu ob­rus, strzą­snęła go i zło­żyła, by scho­wać z po­wro­tem do szu­flady. Po czym wy­szła z kuchni, w ogóle nie zwra­ca­jąc uwagi na męż­czy­znę, który nie­mal dep­tał jej po pię­tach, oparty na la­sce.

– Uwa­żasz mnie za idiotę? Po­wie­dzia­łaś mi, że masz dwa­dzie­ścia sześć lat. Żadna ko­bieta nie jest dzie­wicą w tym wieku!

Za­trzy­mała się w pół kroku, tak że o mało na nią nie wpadł, i od­wró­ciła się, pa­trząc mu w twarz.

– Dla­czego mó­wisz o tym w taki spo­sób, jakby to było coś strasz­nego?

Spoj­rzał z po­dzi­wem w te nie­bie­skie oczy, które choć raz zda­wały się ci­skać gromy z obu­rze­nia, i rzu­cił drwiąco:

– Za­raz za­dzwo­nię do Księgi re­kor­dów Gu­in­nessa: to praw­dziwe osią­gnię­cie. Po­wiedz: o co cho­dzi? Po­sta­no­wi­łaś wstą­pić do klasz­toru?

Pró­bo­wał tylko za­żar­to­wać so­bie jej kosz­tem, dla­tego za­tkało go, kiedy od­po­wie­działa krótko:

– Tak.

Oszo­ło­miony spoj­rzał na nią w zdu­mie­niu. Prze­su­nął wzro­kiem po tej ład­nej mło­dzień­czej twa­rzy bez śladu ma­ki­jażu, co jesz­cze bar­dziej pod­kre­ślało nie­ska­zi­telną sa­ty­nową skórę, i znów z nie­do­wie­rza­niem po­krę­cił głową.

– „Tak” co?

– Chcę wstą­pić do klasz­toru – od­po­wie­działa ze spo­ko­jem, jakby mó­wiła coś naj­nor­mal­niej­szego w świe­cie.

Bez więk­szej de­li­kat­no­ści zła­pał ją za ra­mię i po­cią­gnął na prze­pastną sofę w sa­lo­nie. Po­sa­dził ją nie­mal siłą, a sam opadł na sie­dze­nie obok, wy­su­nął przed sie­bie nogę, która znów go za­częła bo­leć, i nie od­ry­wa­jąc wzroku od twa­rzy Lian, za­żą­dał:

– Opo­wiedz mi wszystko.

– Nie ma wiele wię­cej do opo­wie­dze­nia. Już ci mó­wi­łam, że do­ra­sta­łam w klasz­to­rze Sza­olin. Chcia­łam zo­stać mniszką, ale mistrz Cheng mi nie po­zwo­lił.

Zro­biła ruch, żeby wstać, lecz Ro­bert po­ło­żył ciężko rękę na jej ra­mie­niu i za­trzy­mał ją na so­fie.

– Po­słu­chaj, wy­smu­kła to­polo, tym ra­zem nie uciek­niesz, do­póki nie od­po­wiesz na kilka py­tań. Po pierw­sze, chciał­bym się do­wie­dzieć, co ro­biła ko­bieta w klasz­to­rze Sza­olin. O ile mi wia­domo, żyją tam tylko męż­czyźni.

Lian wy­pro­sto­wała się na sie­dze­niu jak struna, nie do­ty­ka­jąc ple­cami opar­cia. Złą­czyła ręce w spo­koj­nym ge­ście, jakby się szy­ko­wała do snu­cia opo­wie­ści, i za­częła mó­wić słod­kim, me­lo­dyj­nym gło­sem:

– Mistrz Cheng zro­bił dla mnie wy­ją­tek. Po­cząt­kowo pra­wie nie wi­dać, czy dziecko jest chłop­cem czy dziew­czynką, i nie ma to zna­cze­nia. Ale kiedy pod­ro­słam, oka­zało się, że mam wiel­kie zdol­no­ści w za­kre­sie wu­shu, co na Za­cho­dzie na­zy­wa­cie kung-fu. Zna­łam też do­brze za­sady bud­dy­zmu zen i mistrz po­my­ślał, że by­łoby szkoda od­da­lić mnie z klasz­toru. Sama chcia­łam zo­stać. Gdy skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia lat, po­pro­si­łam, by po­zwo­lił mi zło­żyć śluby. Po­my­śla­łam, że kiedy mi­strza Chenga za­brak­nie i ko­muś prze­szka­dza­łaby moja obec­ność, za­wsze mo­gła­bym się prze­nieść do klasz­toru Yong­tai, prze­zna­czo­nego dla ko­biet, ale mistrz Cheng był in­nego zda­nia… – Oczy Lian po­ciem­niały, na twa­rzy po­ja­wiło się na­pię­cie. – Po­wie­dział, że jesz­cze nie je­stem go­towa, że mu­szę pójść w świat i zna­leźć wła­sną ścieżkę. Bła­ga­łam go, żeby po­zwo­lił mi zo­stać, ale mnie nie po­słu­chał. Po­roz­ma­wiał z Fran­ci­sem Kane’em, któ­rego znał od lat, i tak za­czę­łam pra­co­wać w fir­mie ochro­niar­skiej. Mistrz mi obie­cał, że do­stanę ja­kiś znak, ale mi­nęło już sześć lat, jak miesz­kam na Za­cho­dzie, i wciąż nie wiem, jaką ścieżką mam po­dą­żać. Pod ko­niec każ­dego roku wy­sy­łam do mi­strza list z prośbą, żeby mi po­zwo­lił wró­cić i zło­żyć śluby, ale za­wsze do­staję taką samą od­po­wiedź: „Jesz­cze za wcze­śnie”.

Na­ukow­cowi cała ta opo­wieść wy­da­wała się zu­peł­nie nie­wia­ry­godna, ale pro­stota i szcze­rość, z ja­kimi Lian ją snuła, prze­ma­wiały za tym, że dziew­czyna mówi prawdę.

– I przez wszyst­kie te lata w ni­kim się nie za­ko­cha­łaś? Ża­den męż­czy­zna nie spra­wił, że zmie­ni­łaś zda­nie?

Lian od­po­wie­działa, nie wa­ha­jąc się ani se­kundy:

– Nie.

I ni­czym kró­lowa, która uznała au­dien­cję swo­ich po­kor­nych pod­da­nych za za­koń­czoną, wstała i wy­szła z po­koju.

Ro­bert po­zo­stał tam, gdzie sie­dział, z głową od­chy­loną na opar­cie sofy, roz­my­śla­jąc o tym, co wła­śnie usły­szał. W gło­wie mu się nie mie­ściło, że ta ko­bieta, wy­glą­da­jąca jesz­cze pra­wie jak dziew­czynka, tak zde­cy­do­wa­nie wy­rze­kała się mi­ło­ści. Choć oso­bi­ście nie wie­rzył w mi­łość – dla niego słowo to było za­le­d­wie pre­tek­stem, któ­rym wiele osób pró­buje uspra­wie­dli­wiać re­la­cje sek­su­alne – ow­szem, wie­rzył w starą do­brą żą­dzę. W za­sa­dzie je­dy­nym, czego szu­kał w zbli­że­niach z ko­bie­tami, było za­spo­ko­je­nie żą­dzy, i idea wy­rze­cze­nia się tej eks­cy­tu­ją­cej sa­tys­fak­cji na za­wsze wy­da­wała mu się nie­po­jęta. I nie tylko to: ow­szem, je­śli się wy­si­lił, umiał so­bie wy­obra­zić ży­cie bud­dyj­skiej mniszki; żad­nych re­stau­ra­cji, dro­gich sa­mo­cho­dów, mod­nych ubrań, wyjść do te­atru, opery czy kina; spo­kój, ci­sza, mo­dli­twy… Ro­bert po­krę­cił głową; na samą myśl o tym do­sta­wał dresz­czy.

W końcu wstał z sofy i włą­czył no­wo­cze­sny sprzęt au­dio, kry­jący się wśród licz­nych ksią­żek, od któ­rych ugi­nały się półki bi­blio­teczki. Na­tych­miast po­kój wy­peł­niły dźwięki Cy­ga­ne­rii i Ro­bert za­mknął oczy, by bez za­kłó­ceń sma­ko­wać cu­do­wny so­pran so­listki. Na­gle szó­sty zmysł pod­po­wie­dział mu, że nie jest sam. Ro­zej­rzał się i zo­ba­czył, że na pod­ło­dze sie­dzi Lian w po­zy­cji lo­tosu, z za­mknię­tymi oczami i wy­ra­zem unie­sie­nia na twa­rzy, który go za­fa­scy­no­wał. Kiedy wy­brzmiały ostat­nie akordy, po­woli otwo­rzyła oczy, jakby wy­bu­dzona z transu.

– Po­doba ci się opera?

– Ni­gdy do­kąd nie sły­sza­łam ni­czego po­dob­nego. – Oży­wiona twarz jesz­cze od­zwier­cie­dlała za­chwyt, jaki w mło­dej ko­bie­cie wzbu­dziła mu­zyka.

– To aria Qu­ando m’en vo’ z Cy­ga­ne­rii Puc­ci­niego. Na tę operę idziemy ju­tro do John F. Ken­nedy Cen­ter.

– Jest prze­piękna. Szkoda, że nie ro­zu­miem, o czym śpiewa ta ko­bieta.

– To bar­dzo zmy­słowa aria. Mu­setta śpiewa, żeby przy­cią­gnąć uwagę Mar­cella, swo­jego daw­nego na­rze­czo­nego. Udaje, że śpiewa dla swo­jego sta­rego ko­chanka, i spra­wia, że Mar­cello pała za­zdro­ścią. Jed­nak bo­ha­te­rami opery są haf­ciarka Mimí i po­eta Ro­do­lfo. Za­ko­chują się w so­bie od pierw­szego wej­rze­nia, ale przez jej nie­ustanne ko­kie­te­ryjne za­cho­wa­nie on ją po­rzuca. Nie wie, że Mimí jest bar­dzo chora, a gdy się do­wia­duje, czuje się winny, po­nie­waż uważa, że w cza­sie kiedy miesz­kali ra­zem, ona jesz­cze bar­dziej pod­upa­dła na zdro­wiu. W końcu scho­dzą się po­now­nie, lecz nie na długo, bo Mimí krótko po­tem umiera.

Lian z uwagą słu­chała jego wy­ja­śnień. Ro­ber­towi jej po­chło­nięta opo­wie­ścią mina przy­wio­dła na myśl za­fa­scy­no­wane ba­śnią dzieci. Do­szedł do wnio­sku, że przy tym dziw­nym dzie­ciń­stwie, ja­kie mała, naj­praw­do­po­dob­niej nie po­znała wielu ba­jek.

– Chcesz po­słu­chać jesz­cze raz?

Ski­nęła głową w mil­cze­niu, na­ci­snął więc gu­zik pi­lota i po­kój znów wy­peł­niła mu­zyka. Gdy się skoń­czyła, Lian wstała z pod­łogi i za­nim wy­szła, po­wie­działa tylko:

– Dzię­kuję.

Na­stęp­nego dnia, po po­ranku spę­dzo­nym w pra­cowni, zje­dli parę ka­na­pek, sie­dząc w słońcu na ka­mien­nych scho­dach bu­dynku w oto­cze­niu dzie­sią­tek urzęd­ni­ków, któ­rzy też ko­rzy­stali ze sła­bych pro­mieni sło­necz­nych. Kiedy skoń­czyli, za­miast wra­cać do pracy, Ro­bert za­brał Lian na za­kupy, tak jak za­po­wie­dział.

Sam nie miał ob­se­sji na punk­cie swo­jego wy­glądu, ale lu­bił się do­brze ubie­rać i za­wsze wy­bie­rał rze­czy do­brej ja­ko­ści. Brą­zowe spodnium, które upodo­bała so­bie Lian, o nie­określ­nym kształ­cie i uszyte z ta­niego ma­te­riału, ostro kon­tra­sto­wało z jego ele­ganc­kim, skro­jo­nym na miarę gra­fi­to­wym gar­ni­tu­rem, nie­na­ganną bla­do­nie­bie­ską ko­szulą i wą­skim je­dwab­nym kra­wa­tem. Ro­bert Gaddi, es­teta przy­zna­jący, że ko­cha piękno w każ­dym jego aspek­cie, był świa­domy róż­nicy w wy­glą­dzie ich dwojga; a już szcze­gól­nie dzia­łały mu na nerwy okropne czarne buty, które no­siła Lian, i nie był w sta­nie dłu­żej zno­sić ta­kiego udrę­cze­nia.

Za­par­ko­wał sa­mo­chód przed ma­łym ele­ganc­kim bu­ti­kiem w dziel­nicy Geo­r­ge­town, wy­siadł, przy­trzy­mał drzwi sklepu i nie­cier­pli­wym ge­stem dał znać Lian, że ma wejść do środka.

Ro­zej­rzała się po wnę­trzu sze­roko otwar­tymi oczami. Fran­cis Kane, kiedy wziął Lian pod opiekę, za­brał ją do kilku wiel­kich skle­pów w Szan­ghaju. Tam ku­piła so­bie wszystko, co on uznał dla niej za nie­zbędne. Ni­gdy wię­cej nie cho­dziła na za­kupy odzie­żowe, a już tym bar­dziej do tak luk­su­so­wego miej­sca jak to.

Po­de­szła do nich z sze­ro­kim sztucz­nym uśmie­chem bar­dzo ładna ko­bieta ubrana we­dług ostat­niej mody.

– W czym mogę pań­stwu po­móc?

– Ta młoda dama po­trze­buje no­wego ubra­nia, zwłasz­cza kilku par bu­tów.

Ko­bieta spoj­rzała na brzyd­kie pan­to­fle Lian i nie zdo­łała ukryć prze­ra­że­nia na twa­rzy.

– Nie­wąt­pli­wie!

Prze­ko­nana, że do­brze za­robi na tych klien­tach, za­częła po­ka­zy­wać ubra­nia jedno po dru­gim, aż Lian za­pro­te­sto­wała:

– Nie po­trzeba mi aż tylu rze­czy!

Ro­bert lek­ce­wa­żąco uniósł brew.

– Uwierz mi, córko, że wła­śnie po­trzeba.

Nie zra­ziła się jed­nak i oświad­czyła sta­now­czo:

– Nie chcę su­kie­nek ani bu­tów na ob­ca­sie. Je­stem tu, żeby wy­ko­ny­wać swoją pracę, a te rze­czy nie będą do niej od­po­wied­nie.

Sprze­daw­czyni, za­uwa­żyw­szy, jak opry­skli­wie ten ele­gancki i atrak­cyjny bru­net trak­tuje tę nie­po­zorną młodą ko­bietę, wy­klu­czyła za­ło­że­nie, że tych dwoje łą­czy ja­kaś mi­ło­sna re­la­cja, i jej uśmie­chy – kie­ro­wane nie­mal wy­łącz­nie do Ro­berta – stały się jesz­cze bar­dziej przy­milne, a on od­po­wia­dał, prze­su­wa­jąc lu­bież­nym wzro­kiem po jej zmy­sło­wym, peł­nym sztucz­nych krą­gło­ści ciele, wy­wo­łu­jąc u niej roz­koszne ła­sko­ta­nie. Nie­mniej kilka se­kund póź­niej upór Lian zga­sił w eks­pe­dientce wszelką chęć do flir­to­wa­nia.

Po za­żar­tej dys­ku­sji, z któ­rej Lian wy­szła zwy­cię­sko, a która jesz­cze bar­dziej skwa­siła Ro­ber­towi hu­mor, uparta młoda klientka zgo­dziła się ku­pić je­dy­nie kilka par spodni i parę pa­su­ją­cych do nich blu­zek, dys­kret­nych i ele­ganc­kich. Nie­chęt­nie przy­stała na dwie pary bu­tów, na któ­rych kupno Ro­bert na­le­gał nie­ustę­pli­wie, i już mieli pła­cić, gdy za­uwa­żył tę­skne spoj­rze­nie, ja­kim Lian ob­rzu­ciła wi­szące na po­bli­skim wie­szaku dżinsy. Bez słowa wziął je i rów­nież po­ło­żył na la­dzie, wraz z kil­koma ko­szul­kami o wy­god­nym fa­so­nie.

– Pro­szę. – Lian po­dała mu swoją kartę kre­dy­tową.

Ro­bert spoj­rzał na ob­ra­ża­jący go ka­wa­łek pla­stiku, jakby to był ka­ra­luch, po czym od­su­nął go tak szorst­kim ge­stem, że karta po­le­ciała na pod­łogę.

– Nie pro­wo­kuj mnie wię­cej, Lian – burk­nął, ci­ska­jąc gromy zło­ci­stymi oczami. – Przyj­mij, że jest to część two­jego wy­na­gro­dze­nia. Nie zniósł­bym ani dnia dłu­żej, pa­trząc na cie­bie w tych okrop­nych ciu­chach i strasz­li­wych bu­tach. Je­steś ob­razą dla do­brego smaku.

Lian w mil­cze­niu schy­liła się po kartę. Gdy się wy­pro­sto­wana, sta­nęła przed nim, prę­żąc całą swoją drobną fi­gurę i je­dwa­bi­stym gło­sem, od któ­rego Ro­ber­towi włos się zje­żył na karku, ostrze­gła:

– Na­stęp­nym ra­zem, gdy bę­dziesz dla mnie nie­uprzejmy, obro­nię się.

– Umie­ram ze stra­chu! – od­parł sar­ka­stycz­nie.

Coś w tych spo­koj­nych nie­bie­skich oczach po­wie­działo mu jed­nak, że le­piej mieć się na bacz­no­ści i z panną Zhao ob­cho­dzić się ostroż­nie.

Sto­jąc w sa­lo­nie, ele­gancko ubrany w ciemny gar­ni­tur i białą ko­szulę, która uwy­dat­niała opa­le­ni­znę twa­rzy, Ro­bert cze­kał nie­cier­pli­wie na swoją ochronę oso­bi­stą. Na­gle szó­sty zmysł ka­zał mu się od­wró­cić i oto Lian była już w po­koju. Jak zwy­kle we­szła zu­peł­nie bez­gło­śnie. Utkwił w niej wzrok. Miała na so­bie ob­ci­słe czarne spodnie od smo­kingu i per­łową je­dwabną bluzkę, którą do­ra­dziła jej ku­pić eks­pe­dientka w bu­tiku. I wło­żyła jedne z tych no­wych bu­tów, ma­ją­cych za­le­d­wie nie­wielki ob­ca­sik. Ro­bert wie­dział, że więk­szość ko­biet, które spo­tkają tego wie­czoru w John F. Ken­nedy Cen­ter, bę­dzie ubrana znacz­nie szy­kow­niej, w suk­nie i nie­moż­li­wie wy­so­kie szpilki, mimo to po­my­ślał, że Lian Zhao wy­gląda bar­dzo atrak­cyj­nie i ele­gancko.

Za­miast koń­skiego ogona, w który za­zwy­czaj wią­zała so­bie nie­dłu­gie ja­sne włosy, upięła je w mały ko­czek na karku i jak się oka­zało, ta skromna fry­zura ide­al­nie pa­so­wała do jej wieku. Lian nie miała na twa­rzy ani śladu ma­ki­jażu, ale zu­peł­nie wy­star­czały lekko za­ru­mie­nione po­liczki i piękne nie­bie­skie oczy błysz­czące z pod­eks­cy­to­wa­nia. Kiedy Ro­bert tak jej się nie­skrę­po­wa­nie przy­glą­dał, przy­szła mu na myśl udu­cho­wiona uroda We­nus Bot­ti­cel­lego i na­gle za­pra­gnął wy­cią­gnąć rękę i po­gła­dzić Lian po po­liczku. Zi­ry­to­wany tą głu­pią za­chcianką, rzekł opry­skli­wie:

– Przy­naj­mniej tego wie­czoru nie będę się za cie­bie wsty­dzić. – Zła­pał ener­gicz­nie swoją drew­nianą la­skę i wy­kuś­ty­kał z po­koju, nie cze­ka­jąc na Lian.

Zo­sta­wili sa­mo­chód pod opieką jed­nego z licz­nych par­kin­go­wych cze­ka­ją­cych przed gma­chem opery i wraz z resztą wy­twor­nej pu­blicz­no­ści, na którą w du­żej mie­rze skła­dała się wa­szyng­toń­ska śmie­tanka to­wa­rzy­ska, skie­ro­wali się do wnę­trza.

Lian nie od­stę­po­wała go ani na pół kroku i Ro­bert za­uwa­żył, że dziew­czyna le­d­wie zwraca uwagę na im­po­nu­jący wy­strój bu­dynku czy na zwie­sza­jące się z su­fitu ogromne krysz­ta­łowe ży­ran­dole. Wy­raź­nie było wi­dać, że jest pro­fe­sjo­na­listką i je­dyne, co ją zaj­muje w tej chwili, to moż­li­wość ataku. W pew­nym mo­men­cie Ro­bert spo­strzegł, że ktoś zbliża się do nich szyb­ciej, niż to było przy­jęte, a Lian na­tych­miast wsu­nęła się mię­dzy niego a tam­tego czło­wieka. Był to fał­szywy alarm, nie­mniej na­uko­wiec do­znał nie­zwy­kłego dla niego uczu­cia na myśl o tym, że ta kru­cha z wy­glądu panna Zhao była bar­dziej niż go­towa przy­jąć każdy wy­mie­rzony w niego cios.

Ro­bert lek­kim ski­nie­niem głowy przy­wi­tał się z kil­koma zna­jo­mymi, ale nie za­trzy­mał się na roz­mowę z żad­nym z nich, pro­wa­dząc Lian pro­sto do dwóch miejsc na par­te­rze, po­środku rzędu, na które rok po roku opła­cał stałą re­zer­wa­cję na swoje na­zwi­sko. Z nie­okre­ślo­nym burk­nię­ciem za­jął miej­sce i wy­cią­gnął przed sie­bie lewą nogę naj­da­lej, jak się dało.

Uwa­dze Lian nie uszedł gry­mas bólu, który prze­mknął przez jego twarz przy sia­da­niu.

– Boli cię noga, Ro­ber­cie Gaddi?

– Za­raz się okaże, że je­steś rów­nież le­karką, do­cie­kliwy krze­wie?

Ból nogi spra­wił, że Ro­bert wy­ła­do­wał się na niej, lecz Lian, co dla niej ty­powe, nie tylko nie dała się spro­wo­ko­wać, a na­wet nie ra­czyła mu od­po­wie­dzieć. Na szczę­ście za­nim na­uko­wiec po­czy­nił ja­kąś ko­lejną zja­dliwą uwagę, za­czął się pierw­szy akt.

Mu­zyka na­le­żała do tych nie­licz­nych rze­czy, które po­zwa­lały Ro­ber­towi po­go­dzić się z ludz­ko­ścią, dla­tego nie po­zwa­lał, aby ktoś lub coś prze­szka­dzało mu w słu­cha­niu. Jed­na­kże tym ra­zem, mimo że Cy­ga­ne­ria za­li­czała się do jego ulu­bio­nych oper, sam się roz­pra­szał i od czasu do czasu rzu­cał ukrad­kowe spoj­rze­nie na swą to­wa­rzyszkę, ob­ser­wu­jąc jej re­ak­cje. Lian sie­działa obok niego bar­dzo spo­koj­nie, z ma­łymi dłońmi zło­żo­nymi na po­dołku, jak przy­stało na grzeczną dziew­czynkę, ale Ro­berta znowu za­fa­scy­no­wała jej urze­czona mina. Lian zda­wała się słu­chać ca­łym cia­łem, jakby chciała chło­nąć mu­zykę do ostat­niego dźwięku. W pew­nym mo­men­cie po gład­kiej skó­rze jej po­liczka ni­czym szklany pa­cio­rek ze­śli­znęła się sa­motna łza, ona zaś nie zro­biła nic, by ją za­trzy­mać. Wbrew so­bie Ro­bert czuł się po­ru­szony do głębi. Ni­gdy nie spo­tkał ni­kogo o tak wiel­kiej wraż­li­wo­ści mu­zycz­nej; było ja­sne, że za­dzi­wia­ją­cej Lian Zhao da­leko jest do zwy­czaj­nej mło­dej ko­biety.

Gdy skoń­czył się trzeci akt, po­szli coś prze­ką­sić w ba­rze. Kel­ner zbie­rał już ta­le­rze, kiedy za ich ple­cami za­brzmiał ko­biecy głos:

– Ro­ber­cie, ko­chany! My­śla­łam, że się za­szy­łeś w swo­jej wło­skiej kry­jówce.

Na­tych­miast wstał i ze sta­ro­świecką kur­tu­azją, która za­sko­czyła Lian, po­chy­lił się nad wy­cią­gniętą ręką pięk­nej, ele­ganc­kiej ko­biety po trzy­dzie­stce, roz­bie­ra­ją­cej go spoj­rze­niem do naga.

– Jak wi­dzisz, Bri­tanny, nie za­szy­łem się.

Zło­ci­ste oczy dłu­gim, tak­su­ją­cym spoj­rze­niem prze­su­nęły się po wiel­kich pier­siach, które spra­wiały wra­że­nie, jakby za­raz miały wy­sko­czyć z głę­bo­kiego de­koltu nie­bie­skiej sa­ty­no­wej sukni.

– Kim ona jest? – za­py­tała bru­netka o buj­nych kształ­tach, wska­zu­jąc pod­bród­kiem Lian.

– Ona? – Ro­bert zwró­cił się w stronę swo­jej ochrony, jakby zdą­żył za­po­mnieć o jej obec­no­ści. – Ni­kim. Przyj­mij, że to ko­lejne drzewko w kra­jo­bra­zie.

Bri­tanny od­rzu­ciła głowę w tył i wy­buch­nęła zło­śli­wym śmie­chem, po czym po­ło­żyła dłoń o dłu­gich czer­wo­nych pa­znok­ciach na jego bia­łej ko­szuli na wy­so­ko­ści piersi i szep­nęła zmy­słowo:

– Ro­ber­cie, ko­chany, mo­gli­by­śmy wyjść ra­zem i w wiel­kim stylu na­cie­szyć się na­szym nie­ocze­ki­wa­nym spo­tka­niem.

– Co su­ge­ru­jesz? – od­szep­nął prze­kor­nie przy­ci­szo­nym gło­sem.

– U cie­bie czy u mnie? – od­po­wie­działa ko­lej­nym py­ta­niem, nie prze­sta­jąc pie­ścić jego sutka przez ba­weł­nianą tka­ninę.

– Oba­wiam się, że ko­niecz­nie u mnie, Bri­tanny. Zo­bli­go­wano mnie, że­bym nie ru­szał się ni­g­dzie bez niańki. – Lek­ce­wa­żo­nym ru­chem głowy wska­zał Lian.

– O ile nie ze­chce do­łą­czyć do za­bawy… – Bru­netka po­słała mu wielce zna­czący uśmiech.

– Są­dzę, że nie ze­chce. Panna Zhao nie wie­dzia­łaby na­wet, gdzie za­cząć – stwier­dził z okru­cień­stwem w gło­sie, wciąż ukrad­kowo ob­ser­wu­jąc Lian.

Jej twarz jed­nak nie zdra­dzała naj­mniej­szych emo­cji.

W tej chwili za­po­wie­dziano roz­po­czę­cie czwar­tego aktu, za­tem dwoje sta­rych zna­jo­mych po­że­gnało się, usta­liw­szy, że po spek­ta­klu spo­tkają się przed bu­dyn­kiem koło fon­tanny. Ro­bert i Lian w mil­cze­niu wró­cili na swoje miej­sca i choć pil­nie ją ob­ser­wo­wał w pół­mroku, nie zdo­łał już na tej nie­prze­nik­nio­nej twa­rzy do­strzec ani śladu po­przed­niego za­chwytu.

Mimo że Lian po­ło­żyła się spać już ja­kiś czas temu, ha­łasy do­bie­ga­jące z przy­le­głego po­koju nie da­wały jej za­snąć. „Wy­jąt­kowo nie­przy­jemna ko­bieta” – po­my­ślała po­iry­to­wana. Jej okrzyki roz­ko­szy, w kon­tra­ście z mil­cze­niem męż­czy­zny, który jej to­wa­rzy­szył w ero­tycz­nych za­ba­wach, prze­bi­jały się przez cien­kie ściany apar­ta­mentu, po­dob­nie jak skrzy­pie­nie sprę­żyn łóżka i roz­le­ga­jące od czasu do czasu łup­nię­cie czymś o wez­gło­wie. Lian, ma­jąc dość prze­krę­ca­nia się z boku na bok, wzięła z szafki noc­nej mala i nie za­pa­la­jąc świa­teł, prze­szła do sa­lonu, gdzie krzyki ko­biety były przy­naj­mniej tro­chę stłu­mione. Nieco uspo­ko­jona, usia­dła na pod­ło­dze ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami i za­częła prze­su­wać w dło­niach pa­ciorki sznura mo­dli­tew­nego.

Tym­cza­sem Ro­bert w swo­jej sy­pialni dys­ku­to­wał z ko­chanką.

– Daj spo­kój, Bri­tanny, nie za­czy­naj znowu. Wiesz, że nie lu­bię spać z kimś w łóżku. Mu­szę wy­cią­gnąć nogę, żeby mnie nie bo­lała.

– Ależ, ko­chany…

Bri­tanny pró­bo­wała po­now­nie za­rzu­cić mu ra­miona na szyję, lecz on na­tych­miast się od niej od­su­nął i usiadł na skraju ma­te­raca, by wło­żyć spodnie od pi­żamy.

W końcu bru­netka się pod­dała i nie prze­sta­jąc wy­rze­kać, za­częła zbie­rać swoje ubra­nia roz­rzu­cone po ca­łym po­koju. Ro­bert za­dzwo­nił po tak­sówkę i cier­pli­wie cze­kał, aż jego ko­chanka się ubie­rze, po czym od­pro­wa­dził ją do drzwi.

– Do wi­dze­nia, Bri­tanny, tak­sówka czeka na dole.

– Du­pek! – za­wo­łała na po­że­gna­nie.

Na­uko­wiec z nie­zmą­co­nym spo­ko­jem za­mknął za nią drzwi i wró­cił do swo­jej sy­pialni. Mi­ja­jąc sa­lon, pod wpły­wem im­pulsu wszedł do niego i w przy­tłu­mio­nym świe­tle wpa­da­ją­cym z ko­ry­ta­rza uj­rzał Lian sie­dzącą na pod­ło­dze z za­mknię­tymi oczami, po­grą­żoną w głę­bo­kiej me­dy­ta­cji. Za­pa­lił świa­tło i za­fa­scy­no­wany pa­trzył, jak dziew­czyna nie­jako bu­dzi się z głę­bo­kiego snu. Wy­glą­dała bar­dziej po dzie­cię­cemu niż kie­dy­kol­wiek, w cien­kiej bia­łej pi­ża­mie i ze zmierz­wio­nymi roz­pusz­czo­nymi ja­snymi wło­sami. Ro­bert z wiel­kim roz­draż­nie­niem za­uwa­żył u sie­bie na­głe ukłu­cie żą­dzy w lę­dź­wiach.

Fak­tem jest, że cho­ciaż za­sto­so­wał sze­roki ar­se­nał tech­nik mi­ło­snych, żeby za­spo­koić Bri­tanny, sam nie czuł się przy tym szcze­gól­nie pod­nie­cony – może dla­tego, że wciąż my­ślał o ko­bie­cie, która wszystko sły­szy z dru­giej strony ścianki dzia­ło­wej – ale bru­netka ni­czego nie za­uwa­żyła i naj­wy­raź­niej sama zo­stała za­spo­ko­jona. Nie­mniej wo­bec swo­jej na­głej i nie­po­ko­ją­cej re­ak­cji na zu­peł­nie nie­oczy­wi­ste wdzięki tej na­miastki ko­biety, Ro­bert po­czuł się jak stary sa­tyr śli­niący się na wi­dok dzie­wi­czych uro­ków mło­dej pa­nienki, co kom­plet­nie ze­psuło mu hu­mor.

– Co ty tu ro­bisz? Szpie­go­wa­łaś nas? – spy­tał urą­gli­wie.

Lian od­po­wie­działa spo­koj­nie:

– Nie, Ro­ber­cie Gaddi, nie trzeba było was szpie­go­wać. Tak ha­ła­so­wa­li­ście, że nie mo­głam spać.

– Może twój umysł nie­za­spo­ko­jo­nej, tłu­mią­cej żą­dze dzie­wicy za­sta­na­wiał się, jak to jest upra­wiać mi­łość z męż­czy­zną… – Ro­bert, ubrany tylko w ciemne spodnie od pi­żamy, oparł się o fra­mugę drzwi i skrzy­żo­wał ra­miona na im­po­nu­ją­cej na­giej piersi, jesz­cze wy­dat­niej pre­zen­tu­jąc przy tym mię­śnie ra­mion.

Nie­bie­skie oczy obo­jęt­nie prze­śli­znęły się po jego mę­skim ciele.

– Nie są­dzę, żeby to, co upra­wia­li­ście, było mi­ło­ścią – od­rze­kła Lian z po­gardą. – Ra­czej spra­wiało wra­że­nie spo­tka­nia dwóch zwie­rząt, dwóch bez­pań­skich psów, które, nie­zdolne do po­wstrzy­ma­nia swo­ich im­pul­sów, ko­pu­lują na oczach świata.

– Chyba nie pró­bu­jesz da­wać mi umo­ral­nia­ją­cych lek­cji, prawda, sfru­stro­wana mała mniszko? – Ro­bert zmru­żył po­wieki i jego oczy bły­snęły zło­ci­ście.

– Ni­czego nie pró­buję, Ro­ber­cie Gaddi. Mó­wię tylko, że twoje ciało jest świą­ty­nią i nie po­wi­nie­neś za­pra­szać do niego byle kogo.

Sły­sząc to, po­czuł się dziw­nie za­wsty­dzony, co wzbu­dziło w nim gniew, który skie­ro­wał pro­sto na nią.

– Zwal­niam cię! Ju­tro z sa­mego rana spa­ku­jesz swoje ma­na­tki i wy­no­cha!

Na jego szyi na­brzmiała i za­pul­so­wała gruba żyła. Za­śle­piony gnie­wem, wal­nął pię­ścią w ścianę i na­gły ból na­tych­miast przy­wró­cił mu roz­są­dek.

Lian z ty­po­wymi dla sie­bie płyn­nymi, ele­ganc­kimi ru­chami wstała i wy­szła z po­koju; bose stopy prze­my­kały po pod­ło­dze jak po wo­dzie. Kiedy zna­la­zła się u sie­bie, po­ło­żyła się do łóżka i od razu za­snęła, ale jej sny nie były miłe.

Na­stęp­nego dnia rano Ro­bert Gaddi wy­szedł z sy­pialni boso, na­dal ubrany je­dy­nie w spodnie od pi­żamy, i po­kuś­ty­kał do kuchni. Idąc przez sa­lon, udał, że nie wi­dzi smu­kłej ko­bie­cej po­staci sie­dzą­cej spo­koj­nie na jed­nym z fo­teli, z czar­nym ple­ca­kiem, sta­no­wią­cym cały jej ba­gaż, u stóp. Znów była ubrana w swoje okropne brą­zowe spodnium i te obrzy­dliwe buty. Wra­ca­jąc z kuchni, na­uko­wiec wszedł do sa­lonu, oparł się o ścianę i po­cią­gnął łyk soku po­ma­rań­czo­wego pro­sto z bu­telki, którą trzy­mał w ręce.

– Jesz­cze tu je­steś? – za­py­tał z uda­waną obo­jęt­no­ścią.

– Drzwi są za­mknięte na klucz.

Jak zwy­kle ja­sne oczy miały w so­bie spo­kój wód je­ziora.

– Nie mów! – Ro­ber pac­nął się w czoło. – Gdzie ja mam głowę?

– Klucz pew­nie jest w twoim po­koju.

– Moż­liwe, moż­liwe… – od­po­wie­dział nie­wy­raź­nie, po czym za­raz zmie­nił te­mat. – Dla­czego znów je­steś tak ubrana?

– W nocy mnie zwol­ni­łeś. A wcze­śniej mó­wi­łeś, że ubra­nie jest czę­ścią mo­jego wy­na­gro­dze­nia. Nie za­ro­bi­łam na nie, dla­tego ci je zwra­cam.

„To trzeba zo­ba­czyć, żeby uwie­rzyć” – po­my­ślał. Pierw­szy raz spo­tkał się z tym, żeby ko­bieta zwró­ciła pre­zent. Po­pa­trzył na tę spo­kojną mło­dzień­czą twarz i znów mu się przy­po­mniał ob­raz Bot­ti­cel­lego. W pan­nie Zhao był ja­kiś nie­zwy­kły ro­dzaj udu­cho­wie­nia.

– Do­brze. Za­trud­niam cię po­now­nie. Idź i się prze­bierz. – Mach­nął ręką ni­czym książę ge­stem udzie­la­jący przy­zwo­le­nia, lecz Lian wciąż sie­działa nie­po­ru­szona. Rzu­cił więc nie­cier­pli­wie: – Na co cze­kasz? Ani se­kundy dłu­żej nie zniosę wi­doku tych ohyd­nych bu­tów!

Lian nie po­ru­szyła się i na­uko­wiec za­czął się wście­kać.

– Co się stało? Ogłu­chłaś, uparta so­sno?

– Nie ro­zu­miem cię. Naj­pierw ka­żesz mi iść, a te­raz mó­wisz, że­bym zo­stała.

Ro­bert prze­su­nął so­bie ręką po zmierz­wio­nych ciem­nych wło­sach, a po­tem po­tarł szorstką szczękę, na któ­rej za­czy­nał się już po­ja­wiać gę­sty za­rost. Wpa­try­wał się przy tym w Lian ze zmarsz­czo­nym czo­łem.