Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są niczym dwa przeciwległe bieguny, Wschód i Zachód, spokój i wściekłość, duchowość i pragmatyzm, ale czar Toskanii połączy ich na zawsze.
Naukowiec Robert Gaddi lada dzień ukończy prace badawcze nad odkryciem, który będzie stanowić wielki przełom w medycynie, jednak niektórzy nie chcą, aby wyniki badań ujrzały światło dzienne. Po tym, jak ktoś włamuje się do pracowni naukowca, jego przyjaciel, a zarazem szef FBI, wynajmuje dla niego osobistą ochronę w osobie filigranowej Lian Zhao, specjalizującej się w sztukach walki.
Robertowi nie podoba się, że musi wszędzie chodzić z niańką o wyglądzie nastolatki, i uprzykrza dziewczynie życie, jak tylko się da. Mimo wszystko ta dziwna młoda osóbka o tajemniczym pochodzeniu rozbudza w nim ciekawość.
Lian nie przejmuje się, że jej klient to zgorzkniały zrzęda, komentującym wszystko z sarkazmem. Dziewczyna jest gotowa z narażeniem własnego życia bronić go przed wszelkim niebezpieczeństwem.
Wszystko wskazuje na to, że nie może być dwóch bardziej różniących się osób we wszechświecie, ale kiedy po kolejnym zamachu są zmuszeni schronić się w starej ufortyfikowanej siedzibie rodu Gaddich, w Toskanii, przymusowe mieszkanie pod jednym dachem w tak urokliwym miejscu rzuca czar na nich oboje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 323
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 24 min
Tytuł oryginału: Un bonsái en la Toscana
Przekład z języka hiszpańskiego: Patrycja Zarawska
Copyright © Isabel Keats, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Leo Froes
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Joanna Kłos
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
ISBN 978-91-8034-293-3
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Rozdział 1
Paryż, dwadzieścia dwa lata wcześniej
Karuzela obracała się nieprzerwanie przy wesołej hałaśliwej melodii. Mała Léa, z oczami błyszczącymi od emocji, mocno trzymając się grubego drążka z lakierowanego drewna, siedziała wyprostowana jak struna na żwawym żółtym rumaku, którego sobie wybrała, i wraz z nim raz za razem unosiła się i opadała.
Kiedy muzyka ucichła i karuzela przestała się kręcić, Léa nie czekała, aż niania podejdzie, żeby ją zdjąć z siodła. Dziewczynka niedawno skończyła cztery lata i była bardzo dumna z tego, że nie jest już malutka i nie potrzebuje do wszystkiego pomocy zrzędliwej Marie. Gorzej, że z poziomu ziemi nie miała takiego widoku jak z grzbietu konika. Choć dzień był zimny, słońce świeciło jasno na bladym listopadowym niebie i w parku roiło się od ludzi. Dokoła biegały rozkrzyczane dzieci z sąsiedztwa, tak samo dobrze ubrane jak ona, a miała na sobie elegancki angielski płaszczyk z kołnierzem i mankietami z welwetu, który tak lubiła.
Léa wspięła się na palce i próbowała wypatrzyć opiekunkę w tłumie, lecz na próżno – jasną główką nie sięgała otaczającym ją dorosłym nawet do pasa. Pomyślała, że jeśli trochę się oddali od ciżby kłębiącej się przy karuzeli, to łatwiej dostrzeże Marie, dlatego zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę ławki, na której jej starsza opiekunka siadywała z innymi nianiami, żeby wspólnie obmawiać chlebodawców i przechwalać się dobrym wychowaniem powierzonych sobie dzieci. Gdy jednak Léa podeszła do ławki, nie było tam ani śladu Marie. „Pewnie poszła już po mnie do karuzeli”, przyszło jej do głowy. Lepiej byłoby tam zostać i poczekać. W tym momencie obok dziewczynki usiadła kobieta w eleganckim beżowym płaszczu i apaszce na szyi, bardzo podobnej do tych, które nosiła jej ciocia.
– Witaj, maleńka, jesteś sama? – zagadnęła z przyjaznym uśmiechem.
Stara Marie do znudzenia powtarzała Léi, że nie powinna rozmawiać z obcymi, ale ta miła ciemnowłosa kobieta wydała się dziewczynce jakby znajoma. Często widywała ją w parku. Uprzejma pani w niczym nie przypominała mężczyzn z opowieści, którymi lubiła ją straszyć stara Marie – ubranych w łachmany potworów z wielkim workiem na plecach, do którego pakowali porwane dzieci.
– Zaraz przyjdzie Marie. – Léa odwzajemniła uśmiech.
– Marie… Ach, przypominam sobie! Mówisz o tej starszej pani z koszem pełnym warzyw?
Dziewczynka kiwnęła głową. W drodze do parku mijały mały warzywniak z owocami, który zawsze cudownie pachniał, i niania kupowała tam mnóstwo rzeczy.
– Jasne, w takim razie ty musisz być Léa. Marie powiedziała mi, że jej trochę zimno i że pójdzie na gorącą kawę do baru naprzeciwko. Prosiła, żebym cię przyprowadziła, gdy zejdziesz z karuzeli. Zdaje się, że dziś mocno dokuczały jej stawy. Chodź ze mną. Marie powiedziała, że zamówi dla ciebie lody. Lepiej się pośpieszmy, żeby się nie roztopiły.
Léi to nie zdziwiło. Marie nieraz uskarżała się na paryski ziąb. Niania oba małe palce u rąk miała powykręcane niczym latorośle, które dziewczynka setki razy widziała w winnicach wokół zameczku swego ojca. Staruszka często je sobie masowała, bardzo powoli – najwyraźniej przynosiło jej to ulgę. Kobieta w beżowym płaszczu wstała z ławki i Léa zrobiła to samo. Kilka sekund później szły, trzymając się za ręce i wesoło paplając, w stronę okazałego, pomalowanego na czarno żelaznego ogrodzenia, którym był otoczony park.
Waszyngton, 2013
Drzwi gabinetu otworzyły się gwałtownie i Robert Gaddi, nie racząc prosić o pozwolenie, wparował do środka. Wsparty na swej nieodłącznej drewnianej lasce, pokuśtykał do stołu i opadł ciężko na jedno z krzeseł, wyciągając przed sobą chorą nogę.
– Już wiesz?
Nie przywitał się ani słowem, jak to miał w zwyczaju. Doktorowi Gaddiemu towarzyskie konwenanse i dobre maniery wydawały się stratą czasu i nawet nie próbował tego ukrywać.
Ian Doolan, kierownik projektów, pożegnał się ze swoim rozmówcą i odłożył telefon.
– Dzień dobry, Robercie. Nie, wcale mi nie przeszkadzasz, i tak, sam miałem do ciebie zadzwonić – odrzekł sarkastycznie. – A nawiasem mówiąc, wyglądasz okropnie.
– Gówno mnie obchodzi, jak wyglądam!
Przesunął sobie dłonią po szorstkim podbródku, domagającym się porządnego golenia. Tak naprawdę nie tylko tego potrzebował. Elegancka biała koszula, którą miał na sobie, była wygnieciona, poplamiona i brakowało jej kilku guzików; w nogawce ciemnych spodni świeciła dziura. W dodatku zapewne niewiele widział na jedno oko – opuchnięte powieki zrobiły się trzy razy większe niż normalnie.
Robert wieczorem był w Kennedy Center na operze Manon Lescaut, a po zakończeniu spektaklu postanowił wstąpić do swojej pracowni, żeby wziąć kilka potrzebnych mu dokumentów, i przyłapał tam na gorącym uczynku dwóch zakapturzonych osobników z zapałem przetrząsających zakamarki jego gabinetu. Jego obecny wygląd aż nadto wyraźnie świadczył o tym, jak się rozwinęło spotkanie.
– Tak, już wiem. Dzwonił do mnie Charles, przyjechałem najszybciej, jak się dało.
Doolan odpowiedział wreszcie na jego pytanie. Pod pozornym spokojem niewątpliwie ukrywał nerwowość. Robert znał go jeszcze z czasów, gdy obaj studiowali na Harvardzie, i bardzo dobrze wiedział, co oznacza bezwiedne bębnienie palcami po szklanym blacie.
– Nie miałem jeszcze czasu wstąpić do mieszkania i doprowadzić się do porządku. Widzisz, drogi Ianie… – Doskonale wiedział, że Doolan nie cierpi, gdy ktoś zwraca się do niego jak do tępawego dziecka, dlatego korzystał z każdej okazji, by to właśnie robić. – Musiałem zaczekać, aż ci z FBI skończą szperać i wszystko przewracać tymi swoimi łapskami. Chciałem się upewnić, że pracownia i mój gabinet wyjdą z tego możliwie bez szwanku.
– Czegoś brakuje?
– Oprócz guzików przy mojej koszuli i widzenia na lewe oko? Nie. Te palanty nie zabrały niczego ważnego. Od jakiegoś czasu czułem, że coś takiego może się zdarzyć, i zachowałem ostrożność.
Doolan odetchnął z ulgą.
– Charles tutaj jedzie. Chce z tobą pomówić.
Jak gdyby wywołany po imieniu tylko na to czekał, w tym dokładnie momencie rozległo się pukanie do drewnianych drzwi. Otworzyły się i do gabinetu wszedł korpulentny mężczyzna w średnim wieku, ubrany w czarny garnitur, białą koszulę i ciemny krawat.
– Zaczęliście beze mnie? – Charles Cassidy, szef operacyjny FBI, uniósł jedną z krzaczastych brwi, ciemnych, lecz przyprószonych siwizną.
– Nie. Przyszedłeś akurat na tańce – odrzekł Robert, bawiąc się rzeźbioną drewnianą laską, która wydawała się przedłużeniem jego ciała. Z tego, co opowiedział kiedyś Doolanowi, wynikało, że jest to bardzo cenny przedmiot z epoki wiktoriańskiej, a mimo to właściciel podczas mówienia machał laską na prawo i lewo, nie przejmując się, że raz po raz obija ją o stołowe nogi. – Jak właśnie wyjaśniałem Ianowi, drogi Charlesie, tamci intruzi nie zdążyli wprawdzie doszczętnie zniszczyć pracowni, ale twoje chłopaki dokończyły dzieła z zapałem. Wystawię ci rachunek.
– Wiem. Jadę prosto stamtąd i mam już raport. Nie znaleziono ani jednego śladu, który zasługiwałby na uwagę. Powiedziałbym, że to profesjonaliści. Czy coś zginęło? Wydaje się, że zależało im raczej na wywróceniu biura do góry nogami.
Robert i Charles też znali się od lat i mimo tak różnych zawodów byli dobrymi przyjaciółmi. Możliwe, że doktor Gaddi nie był najsympatyczniejszym facetem na świecie, ale Cassidy doskonale wiedział, że to jeden z jego najlojalniejszych znajomych i przy kilku okazjach, gdy potrzebował pomocy, tamten z miejsca mu ją zaoferował, nie zadając zbędnych pytań.
– Zrabowano kilka komputerów, ale nie było w nich żadnych istotnych danych. Odkąd zaczęły napływać pierwsze groźby, stałem się bardzo ostrożny. Nawet obecny tutaj mój szef – ruchem brody wskazał Doolana – nie ma pojęcia, gdzie trzymam upragnione ciasteczko. Jeżeli tych dwóch cymbałów szukało badań nad szczepionką, powinni byli przyjść po nie kiedy indziej.
– Właśnie dokładnie to mnie martwi, Robercie – rzekł Ian Doolan, nie przestając bębnić palcami w szklany blat. – Co by się stało z badaniami, gdyby coś ci się przydarzyło? Gra idzie o wielką stawkę. Dzisiejsza bójka mogła się dla ciebie skończyć śmiercią albo śpiączką.
– Może i jestem kulawy, Ianie, ale jeszcze umiem wywijać pięściami, więc nie bój się o mnie. Chociaż odnoszę wrażenie, że tak naprawdę nie o mnie się boisz, co? – Robert mrugnął do niego żartobliwie tym ze swoich niezwykłych złocistych oczu, które było sprawne. Jednak natychmiast odzyskał powagę. – Protokół badań znajduje się w bezpiecznym miejscu. Wiesz, że działamy jak oddziały Al-Kaidy: moi asystenci są hermetycznymi komórkami odpowiedzialnymi tylko przede mną. Jeśli coś mi się przydarzy, w ciągu niespełna doby będziesz miał całą dokumentację na stole.
W gabinecie urosła bańka ciszy, którą postanowił przekłuć oficer FBI.
– Opowiedz mi coś o tych badaniach, Robercie. Wyobrażam sobie, że dzisiejszy rabunek nie jest odpowiedzią na wszystkie te odciski, które nadeptywałeś ludziom w ostatnich latach…
Robert Gaddi strzepnął sobie ręką pyłek z koszuli, co w niczym nie poprawiło jego nieświeżego wyglądu.
– Dobrze, Charlesie. Chyba nie muszę ci przypominać, że wszystko, co powiem, jest ściśle tajne, prawda? – Poczekał, aż rozmówca skinie głową, po czym kontynuował: – Jak wiesz, od lat prowadzimy badania nad szczepionką na raka… – Mówiąc, przesuwał opuszkami palców po wyrzeźbionych w drewnie swojej laski groteskowych maskach. – Cóż, myślę, że tym razem nam się udało. W zasadzie, ściśle mówiąc, nie jest to szczepionka, tylko pospolity wirus, tak zmodyfikowany genetycznie, że potrafi wyeliminować nawet komórki kancerogenne oporne na leczenie chemio- czy radioterapią. Działa precyzyjnie, jest tani i pozbawiony skutków ubocznych gorszych niż te, które występują przy łagodnej grypie.
Charles Cassidy zagwizdał z podziwem.
– I mówisz, że to skuteczne?
– Na myszach i przy pewnego rodzaju nowotworach bardzo skuteczne. – Kocie oczy zaiskrzyły się entuzjazmem. – Rozpoczęliśmy właśnie testy kliniczne na ludziach i wygląda na to, że jesteśmy na dobrej drodze. Dlatego podejrzewam, że w tym tkwi sedno sprawy.
– Ktoś chce ukraść formułę, żeby ją opatentować i zgarnąć kasę, tak? – stwierdził jego przyjaciel, jakby rozmawiali o scenariuszu filmu, który oglądali już mnóstwo razy.
– Myślę, że to trochę bardziej pokręcone. – Ta odpowiedź sprawiła, że rozmówca spojrzał na niego zaskoczony.
– Bardziej pokręcone? Co masz na myśli?
Robert jeszcze raz walnął laską w stołową nogę.
– Chcę powiedzieć, że moim zdaniem pewnym ludziom zależy nie tyle na szczepionce, ile na tym, żeby rak był nieuleczalny. Chcą zniszczyć szczepionkę, zanim ujrzy światło dzienne.
Teraz mina funkcjonariusza FBI wyrażała kompletne zdumienie.
– Dlaczego komuś miałoby zależeć na czymś takim? To nie ma żadnego sensu. Rak jest głównym powodem zgonów na świecie, prawda?
– Ósmym pod względem liczebności ofiar, choć owszem, cierpi na niego co trzecia osoba. – Robert przesunął dłonią przez swoje zmierzwione czarne włosy. Nie spał tej nocy, był zmęczony i bolało go całe ciało.
– A więc?
– Pomyśl, Charles. Leczenie jest drogie i długotrwałe, szpitale mają całe oddziały onkologiczne, są potrzebne rezonanse magnetyczne, tomografy… nawet peruki dla pacjentów. Cóż, to kwitnący biznes, w którym obroty wynoszą miliardy dolarów rocznie. Kto chciałby ukręcić łeb kurze znoszącej złote jaja?
Jego przyjaciel potrząsnął głową.
– Na Boga, Robert! Wiem, że jesteś zgorzkniały, ale nie miałem pojęcia, że do tego stopnia. To, co mówisz, jest okropne.
Naukowiec ściągnął usta w sardonicznym grymasie.
– Witaj w realnym życiu, drogi Charlesie: świat, w którym żyjemy, jest okropny. Możliwe, że czasami malowniczy krajobraz, poruszający utwór muzyczny czy urodziwa kobieta pozwalają nam na chwilę o tym zapomnieć, ale pod całą tą piękną powierzchnią zazwyczaj kryją się śmierć, degradacja i największa zgroza.
Oficer FBI wolał nie odpowiadać. Znał niektóre powody zgorzknienia swego przyjaciela i choć go rozumiał, ani trochę nie podzielał jego punktu widzenia. Charles Cassidy nie zamierzał zaprzeczać, że życie potrafi być nieraz okrutne. Niemniej akurat on od dwudziestu lat miał tę samą żonę, matkę ich trojga dzieci, i patrząc na nią, wciąż czuł ogień. Zawsze gdy wracał do domu po dniu ciężkiej pracy, ogarniało go poczucie błogości i dziękował Bogu za otrzymane łaski.
– Cóż, odbiegamy od tematu, który nas tu przywiódł. – Spokojny głos Doolana wyrwał ich z zamyślenia i Cassidy skierował całą uwagę na człowieka, który do tej pory prawie wcale się nie odzywał. – Pytanie brzmi: co teraz robimy? Jakie środki ostrożności powinniśmy przedsięwziąć, żeby to się nie powtórzyło? Gramy tu o wysoką stawkę; rząd w ostatnich latach zainwestował w te badania wiele milionów dolarów.
– To przecież jasne, co mamy robić. – Głos funkcjonariusza FBI zabrzmiał donośnie wśród pomalowanych na biało ścian gabinetu. – Przede wszystkim w tej chwili trzeba chronić Roberta. Oczywiste jest, że niedługo po niego przyjdą.
♥
Trzy dni później Robert Gaddi stawił się w gmachu J. Edgara Hoovera, mieszczącym główną centralę FBI. Tym razem zadał sobie trud i porządnie zaparkował swoje maserati grancabrio; kolekcja mandatów zalegających w jednej z szuflad jego biurka biła już wszelkie rekordy, a ostatnia zażarta dyskusja z funkcjonariuszem drogówki o mało nie skończyła się dla niego aresztem.
Chociaż wyraźnie kulał, wspiął się szybko po kamiennych schodach do wejścia, wspierając się na nieodłącznej lasce.
– Nie może pan wejść! Pan Cassidy ma spotkanie!
Nie zwracając najmniejszej uwagi na protesty udręczonej sekretarki, która próbowała go zatrzymać, otworzył drzwi gabinetu z typowym dla siebie impetem.
– Co takiego ważnego chciałeś mi powiedzieć?
Jak to miał w zwyczaju, walnął prosto z mostu, nie tracąc czasu na powitalne grzeczności, i jakby był u siebie w domu, od razu opadł na jeden z wygodnych czarnych skórzanych foteli rozstawionych przed obszernym drewnianym stołem w gabinecie przyjaciela. Wyciągnąwszy przed siebie nogę, spostrzegł parę małych stóp obutych w jedne z tych okropnych płaskich pantofli. Bez większego zainteresowania jego wzrok powędrował w górę po nogawkach ciemnobrązowych spodni i pasującego do nich żakietu, a kiedy dotarł do młodzieńczej twarzy, zatrzymał się zaledwie na kilka sekund. Nie poświęcając więcej uwagi osobie siedzącej obok, wrócił spojrzeniem do swego korpulentnego przyjaciela, który również rozpierał się w ogromnym ergonomicznym fotelu.
– Dalej, Charles, czas to pieniądz!
Cassidy z dezaprobatą pokręcił głową.
– Na Boga, Robercie! Chciałbym wiedzieć, gdzie są twoje maniery. Panno Zhao, proszę wybaczyć doktorowi Gaddiemu. Robercie, przedstawiam ci Lian Zhao, twoją nową agentkę ochrony.
Naukowiec wbił wzrok w przyjaciela, po czym ponownie zwrócił się ku kobiecie, której przed chwilą nie zaszczycił większym zainteresowaniem. Nie mogąc ukryć zdumienia, z mocą utkwił złociste oczy – chociaż otwierał już oboje i nie stracił wzroku, skóra po lewej stronie twarzy wciąż miała żółtawo-fioletowy odcień siniaków – w jej niemal dziecięcej twarzy.
Zniosła to badawcze spojrzenie ze spokojem. Wielkie oczy w kolorze promiennego wiosennego nieba obserwowały go z uwagą.
– Żartujesz, co? Mam ją też rano odprowadzać do szkoły?
Spostrzegł, że jego opryskliwy komentarz w najmniejszym stopniu nie wpłynął na spokój tych zadziwiających niebieskich oczu, i poczuł się urażony.
– Robercie, Robercie. Panna Zhao nie jest żadną dziewczynką. Pracuje w jednej z najlepszych firm ochroniarskich na świecie i jest specjalistką od sztuk walki. To ona ochraniała Samanthę Knowles.
Mimo że naukowiec większą część dnia spędzał w laboratorium i jedynie czasami wysłuchiwał wiadomości z internetu, wiedział, że Charles mówi o sławnej prezenterce ze świata mody, której jakiś szaleniec regularnie groził śmiercią. Gaddi czytał, że agresor był o krok od spełnienia groźby, ale ochrona udaremniła jego atak.
Charles może sobie mówić, co chce, pomyślał doktor, jemu samemu trudno było jednak uwierzyć, że ta skromnie wyglądająca, ubrana w nudne brązowe spodnium dziewczyna o twarzy bez śladu makijażu, bardzo jasnych włosach zebranych w prosty koński ogon, małych dłoniach, długich palcach i krótkich, niepomalowanych paznokciach, trzymająca ręce na kolanach, a nogi zbyt blisko siebie, byłaby w stanie sama przejść przez jezdnię po pasach, nie mówiąc już o odparciu ataku szaleńca.
– Lian Zhao – powtórzył z pogardą i dodał uszczypliwie: – Chciałbym wiedzieć, po kiego diabła posługuje się pani chińskim imieniem i nazwiskiem. Założę się, o co pani zechce, że nie ma pani w żyłach ani krzty krwi żółtej rasy. Czy po to, żeby dodać wiarygodności tej nieprawdopodobnej historii o królowej kung-fu?
Dziewczyna po raz pierwszy otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, a słysząc jej głos, poważny i słodki zarazem, Robert poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku.
– Moje imię oznacza „wysmukłą wierzbę”, a noszę nazwisko czcigodnego mistrza Szaolin.
– Wysmukła wierzba. Na Boga! – Przewrócił oczami. – Charles, to jakiś żart, prawda?
Widząc minę przyjaciela, pełną niechęci i niedowierzania, Cassidy powstrzymał się od uśmiechu i odrzekł śmiertelnie serio:
– Nie jest to rzecz, z której można by sobie żartować, Robercie. Lian zostaje twoim ochroniarzem. Od tej chwili stajecie się nierozłączni. Będzie mieszkała w twoim domu, wszędzie z tobą jeździła, a nawet towarzyszyła ci w jebanym kiblu, jeśli to będzie konieczne. Pani wybaczy, panno Zhao – przeprosił, nagle zdając sobie sprawę ze swojego słownictwa.
Agentka popatrzyła na niego, nie tracąc ani odrobiny spokoju.
– Najlepiej, żebyś natychmiast opuścił Waszyngton i schronił się w La Fortezzy – kontynuował Cassidy. – Znajdziesz tam wszystko, czego ci potrzeba do prowadzenia badań, a będziesz lepiej chroniony. Dodatkowo przydzielę ci paru ludzi; w ten sposób twój włoski zameczek stanie się praktycznie nie do zdobycia.
– Nie ma mowy! – odparł naukowiec tonem źle wychowanego dziecka, a jednocześnie dłonią o dużych, eleganckich palcach przesunął sobie po niesfornej czarnej czuprynie.
– Przykro mi, Robercie, nie masz innego wyjścia. Ian Doolan postawił sprawę jasno: albo zgodzisz się na ochronę, albo fundusze przeznaczone na twoje badania zostaną drastycznie zredukowane.
Ultimatum sprawiło, że w dwojgu niespotykanie bursztynowych oczach zapłonęły rozżarzone ogniki. Doktor, rozdrażniony, pochwycił gałkę laski i zakręcił nią. Walnął przy tym dziewczynę w nogę, ale nie przeprosił. Nawet nie mrugnęła i ten brak jej reakcji rozzłościł go jeszcze bardziej. Wściekły, zerwał się z miejsca i bez pożegnania pośpiesznie wymaszerował z gabinetu, zupełnie nie dbając o to, czy ta dziwna kobieta pójdzie za nim czy zostanie.
A jednak gdy wszedł do windy, guzik parteru został wciśnięty palcem kobiecej ręki. W środku znajdowało się jeszcze kilka osób, dlatego Robert milczał ze zmarszczonym czołem i ignorował swojego anioła stróża. Był tak wściekły, że po wyjściu na ulicę przez nieuwagę wetknął metalową końcówkę laski w kratkę wentylacyjną metra i stracił równowagę. Próbował ją odzyskać, opierając ciężar ciała na niesprawnej nodze bardziej, niż powinien, i udo przeszyła mu na wylot ostra igła bólu. Zanim jednak noga ugięła się zupełnie, drobna kobieta, cały czas idąca u jego boku, bez słowa wzięła go pod ramię i mocno podtrzymała, nie pozwalając, by upokorzony zwalił się na chodnik.
Rozwścieczony własną niezdarnością, Robert nie mógł nie zauważyć, jak pewnie kruche kości wsunięte pod jego ramię wytrzymały ten dodatkowy ciężar. Mimo że dla postronnych wyglądała zapewne na dziewczynkę podtrzymującą dorosłego, stwierdził w duchu, że wrażenie to jest mylące, ponieważ jego palce niechcący musnęły przez brzydki brązowy żakiet małą kształtną pierś.
– W porządku?
Znowu ten głos, spokojny i słodki, wywołujący wir sprzecznych emocji w jego wnętrzu. Robert zauważył, że jego własna pierś wznosi się i opada w zwiększonym tempie, podczas gdy jej oddech pozostał tak lekki, jakby kobieta miała uwieszony na ramieniu nie prawie dziewięćdziesięciokilogramowy ciężar, tylko zwiewny szal.
Nie siląc się na podziękowanie, odsunął się od niej szorstko i stanął pewniej na zdrowej nodze, żeby uwolnić laskę z metalowej kratki. Następnie wcisnął guzik na pilocie od wozu, na co ten odpowiedział mrugnięciem migaczy, po czym kulejąc wyraźniej niż zwykle, obszedł samochód i siadł za kierownicą. Zanim skończył zapinać pas bezpieczeństwa, otworzyły się drzwi od strony pasażera i Lian Zhao siadła obok niego.
Robert prowadził w milczeniu, zmierzając do luksusowego hotelu, w którym zajmował apartament, ilekroć zatrzymywał się w Waszyngtonie. Nie zniósłby, gdyby ta dziwna młódka zaczęła paplać bez ładu i składu, jak miały w zwyczaju kobiety, z którymi czasem się umawiał. A jednak nie wiedzieć czemu cichość towarzyszki jeszcze bardziej doprowadzała go do szału.
– Co z tobą? Jesteś taka głupia, że nie masz o czym rozmawiać?
Myślał, że mu nie odpowie, ale po chwili odezwała się spokojnie:
– „Jeśli nie masz nic ważnego do powiedzenia, zachowaj godne milczenie”.
Zwrócił ku niej twarz i wlepił w nią wzrok ze zdziwieniem, lecz najwyraźniej nie poczuła się dotknięta i nadal z widocznym zainteresowaniem przyglądała się ulicom Waszyngtonu, ruchliwym w ten roboczy poranek. Robert nie był przyzwyczajony do tego, by go ignorowano. Jego agresywna postawa zawsze wywoływała jakąś reakcję – na ogół negatywną. Każda inna kobieta na jej miejscu wybuchnęłaby w tym momencie łzami, ale to nijakie dziewczątko pozostawało niewzruszone, jakby był zaledwie naprzykrzającą się muchą, na którą lepiej nie zwracać uwagi.
Wkrótce przyszło mu na ratunek własne poczucie humoru i zaczął dostrzegać komizm sytuacji.
– Skoro mój nowy ochroniarz jest kimś w rodzaju Kwai Changa, a ja jestem małym konikiem polnym… – Niebieskie oczy znów na nim spoczęły, tak samo obojętne jak poprzednio. – Nie oglądałaś Kung Fu? Pewnie, że nie, jesteś na to za młoda. Bardziej pasuje ci SpongeBob. Co, nie oglądasz telewizji?
– Nie.
Nagle Roberta naszła chęć dowiedzenia się czegoś więcej o tej dziwnej istocie wyglądającej na dziewczynkę, lecz opanowaniem dorównującej staruszkom.
– Umiesz odpowiadać pełnymi zdaniami czy znasz jedynie kilka monosylab?
Nic. Jego milcząca towarzyszka patrzyła przed siebie, zaabsorbowana imponującym białym obeliskiem pomnika Waszyngtona.
Chociaż Robert przez całą drogę zadawał pytania, nie dostał żadnej odpowiedzi i kiedy w końcu zaparkował maserati w hotelowym garażu, jego wybuchowy temperament znów doprowadził go na skraj eksplozji. Rozzłoszczony, wysiadł z wozu i gwałtownie zatrzasnął drzwi, po czym pokuśtykał do windy i dziabnął przycisk końcem laski.
Ani się obejrzał, jak został znienacka unieruchomiony przy ścianie. Z zaskoczenia nie zdołał zareagować. Spuścił wzrok na drobną kobietę, która lewym przedramieniem napierała na jego pierś i przyglądała mu się chłodno. Ze zdumieniem patrzył, jak dziewczyna unosi drugą rękę i przykłada opuszki palców na wysokości jego serca. Delikatny kontakt, który jednak okazał się znacznie skuteczniejszy, niż gdyby przyszpiliła go do ściany setką żelaznych szpikulców.
– „Lepiej jest pokonać siebie, niż wygrać tysiąc bitew”. Masz serce pełne gniewu, Robercie Gaddi. Nie możesz pozwalać, by gniew przez ciebie przemawiał, ponieważ w końcu zostawi cię głuchego na wszystko inne niż jego żądania.
Była to najdłuższa wypowiedź, jaką od niej usłyszał, odkąd się poznali. Zdziwił go tajemniczy akcent pobrzmiewający w jej słowach. Choć doskonale mówiła po angielsku, nie była ani Angielką, ani Amerykanką. Uważnie przyjrzał się skierowanej ku górze twarzy i z zaskoczeniem odkrył, że w jej rysach nie ma nic pospolitego. Lian Zhao nie tylko miała wielkie oczy, mały zgrabny nos i zmysłowe usta; bardziej niż to jego uwagę przyciągnęły blada skóra, kremowa i aksamitna, pozbawiona jakichkolwiek niedoskonałości. Czując się niezręcznie, poruszył głową, by przerwać oczarowanie, w którym się pogrążył, i rzekł opryskliwie:
– Musisz gadać jak w porąbanym filmie z Jackiem Chanem, pokręcony dębie, czy jak się tam zwiesz?
Znów jedno z tych zbijających z tropu niebieskich spojrzeń i milczenie jako jedyna odpowiedź. Nagle jednak kąciki jej ust powoli się uniosły w niespodziewanym uśmiechu, który zaparł mu dech w piesi.
– Lian, mam na imię Lian.
Cofnęła się o krok i odsunęła od niego. Robert poczuł, że znów może oddychać normalnie. Nerwowo poluźnił palcem wskazującym kołnierzyk koszuli, jakby krawat go dusił, po czym już bez słowa wszedł do windy, a kiedy Lian do niego dołączyła, wcisnął guzik. W drodze do apartamentu nie odrywał od niej złocistych oczu, lecz jeśli się spodziewał, że dziewczynę to zdenerwuje, to się przeliczył.
Gdy przybyli na miejsce, otworzył drzwi i zaprosił ją do środka.
– Tam jest twoja sypialnia. – Wskazał nieduży pokoik. – Niestety, to bardzo mały apartament, będziemy zmuszeni korzystać z jednej łazienki, a ja nie jestem przyzwyczajony dzielić z kimś mieszkania. Nie chcę widzieć majtek suszących się na wieszaku od ręczników ani szminek na umywalce, zrozumiano?
Zobaczył, że dziewczyna kładzie na łóżku sfatygowany czarny plecak, który nosiła przez cały ranek. Bez zastanowienia zadał kolejne pytanie:
– To cały twój bagaż?
Potwierdziła niemal niedostrzegalnym ruchem głowy, po czym usiadła na materacu wąskiego łóżka stojącego pod oknem i rozejrzała się z ciekawością.
– Mam nadzieję, że zapakowałaś coś nie aż tak paskudnego jak ten garnitur i buty, które masz na sobie. Dla takiego wrażliwego faceta jak ja brak piękna jest straszliwą obrazą. Jeśli więc zamierzasz na służbie przy mnie ubierać się jak dziwoląg, z góry zaznaczam, że na to nie pozwolę.
– Ubranie nie jest ważne.
Sarkastycznie uniósł brew.
– Zastanawiam się, z jakiej choinki się urwałaś. Pierwszy raz słyszę, żeby kobieta mówiła coś takiego. Ale okej, może raczej powinienem się zastanawiać, czy faktycznie jesteś kobietą. Ile masz lat?
Lian wydawała się odporna na jego humory i tym razem nie wstrzymywała się z odpowiedzią.
– Dwadzieścia sześć, chyba.
– Chyba? – Nie wyglądała nawet na pełnoletnią i ta enigmatyczna odpowiedź ponownie wzbudziła w Robercie ciekawość.
– Mistrz Cheng obliczył mój wiek na podstawie mojego wzrostu i wielkości kości nadgarstka.
U człowieka o tak dociekliwym umyśle jak on tego rodzaju odpowiedź mogła wzbudzić tylko jeszcze większą chęć dotarcia do sedna sprawy.
– A twoi rodzice?
Uniosła ręce dłońmi skierowanymi w górę. No oczywiście, pomyślał Robert, znużony. Gdyby tej kobiecie płacili za każde wypowiedziane słowo, byłaby biedna jak mysz kościelna. Było jasne, że nie będzie współpracowała, wobec czego postanowił dać jej spokój. Na razie.
– Lepiej przenieś swoje precjoza do mojej szafy – rzekł sarkastycznie. – Popracuję chwilę na laptopie. Potem pójdziemy coś zjeść.
Odwrócił się i wyszedł, trzaskając drzwiami.
Lian wstała i zaczęła opróżniać plecak, swoje nieliczne rzeczy umieszczając w szafie. Jako ostatni z jednej z bocznych kieszeni wyjęła najcenniejszy przedmiot – mala, czyli buddyjski sznur modlitewny o stu ośmiu drewnianych paciorkach, podarowany jej przez mistrza, kiedy się z nią żegnał przed sześcioma laty – i położyła go z czcią na nocnym stoliku.
Potem usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i plecami wyprostowanymi jak struna. Oparła grzbiety dłoni na kolanach i próbowała medytować, lecz obraz pełnych złości niezwykłych złocistych oczu nie pozwalał jej się skupić. Wobec tego skierowała myśli na poznanego dzisiaj mężczyznę: Roberta Gaddiego, człowieka, którego miała ochraniać z poświęceniem życia, a który najwyraźniej darzył ją nienawiścią. Zastanawiała się, czy gorycz wrząca w jego wnętrzu bierze się z tego, że jest kulawy. Coś jej jednak podpowiadało, że nie to jest przyczyną.
Gdyby tu była poprzednia chroniona przez nią osoba, Samantha Knowles, na pewno z chorobliwą ciekawością zapytałaby, czy Lian uważa go za przystojnego. Pytanie to zadawała za każdym razem, kiedy pokazywała jej kolejnego przedstawiciela płci męskiej, i Lian wiedziała, że jej nieodmienna wymijająca odpowiedź: „Piękno kryje się w największej głębi człowieka”, doprowadzi Samanthę do szału.
Próbowała pomyśleć o pierwszym wrażeniu, jakie zrobił na niej Robert Gaddi, gdy go poznała przed kilkoma godzinami. Był wysoki i dobrze zbudowany. Chociaż kulawy, Lian zauważyła pod jego koszulą twarde mięśnie, więc zapewne uprawiał jakiś sport, żeby nie stracić formy. Na tle ciemnych włosów i śniadej skóry wyraźnie się odznaczały te niezwykłe tęczówki w kolorze bursztynu. Lian nigdy dotąd nie widziała takich oczu. Gdy się odwrócił, żeby na nią popatrzeć w siedzibie FBI, odniosła niesamowite wrażenie, jakiego nigdy wcześniej nie doznała, bardzo podobne do jednego z tych alarmujących sygnałów, które mistrz Cheng nauczył ją wykrywać i które z miejsca wzbudzały jej czujność. Po latach nieustannych ćwiczeń Lian całkowicie ufała swej intuicji, a ta w tej chwili ostrzegała, że człowiek, dla którego zaczęła pracować, stanowi dla niej jakiegoś rodzaju zagrożenie. Lepiej nie tracić czujności, pomyślała. Istniało słowo, które doskonale definiowało Roberta Gaddiego: niebezpieczeństwo.
♥
Kilka godzin później, siedząc z nią twarzą w twarz w uroczej francuskiej restauracji usytuowanej kilka przecznic od hotelu, Robert bezceremonialnie przyglądał się Lian z taką uwagą, jakby to było DNA jednego z wirusów, które badał pod mikroskopem. Właśnie zamówił chablis vaudésir i miał nalać trochę do jej kieliszka, gdy szybkim ruchem zakryła dłonią szkło.
– Nie piję alkoholu.
Złociste oczy zaiskrzyły się pod zmarszczonymi czarnymi brwiami z groźnym błyskiem, kiedy Robert napełniał własny kieliszek.
– Nie pijesz alkoholu, nie mówisz, koszmarnie się ubierasz. Jak jakaś cholerna mniszka! – rzucił opryskliwie, głośno stawiając butelkę na stole.
Lian z niezmąconym spokojem wbiła w niego wielkie niebieskie oczy, przekrzywiła głowę delikatnym ruchem, który przypominał mu ptaszka czekającego na okruchy, i powiedziała bardzo poważnie:
– Mniszka i cholerna… te słowa do siebie nie pasują. Czy tak się mówi?
Nagle jej rozmówca odchylił się w krześle i wybuchnął śmiechem, ukazując białe uzębienie i Lian przypomniała sobie te pełne blasku promienie słoneczne, które umiały się przebić przez najgęstsze chmury w szary dzień.
W tym momencie do ich stolika podszedł szef kuchni. Znał Roberta od kilku lat i polecając mu dania spoza karty, rozgadał się po francusku, na co naukowiec odpowiedział swobodnie w tym samym języku. Potem zwrócił się do swej młodej towarzyszki, żeby jej przetłumaczyć, ale ku jego zaskoczeniu odparła płynną francuszczyzną, że nie trzeba, ponieważ wszystko doskonale zrozumiała. Zachwycony kucharz porozmawiał z nią jeszcze przez chwilę, po czym zanotował zamówienie i oddalił się w podskokach.
– Ile znasz języków?
Lian westchnęła. Nie lubiła mówić o sobie. Niemniej było jasne, że ten człowiek nie przestanie jej wypytywać, więc zrezygnowana, postanowiła odpowiedzieć.
– Znam standardowy język chiński, to jest mandaryński, hanyu, a także język wu i kantoński. Pewien Amerykanin, który składał śluby w naszej świątyni, uczył nas swojego języka, jeśli ktoś był zainteresowany. A pewnego dnia odkryłam, że mówię też po francusku.
Zaintrygowała Roberta tak, że nie posiadał się ze zdumienia. Odczekał niecierpliwie, aż kelner położy na stole talerze z zamówionymi daniami, po czym zaraz wrócił do wypytywania.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Jak to: pewnego dnia odkryłaś, że mówisz po francusku? Nikt nie uczy się języka ot tak, z powietrza.
Lian wzruszyła ramionami i zaczęła jeść sałatkę – jedyne, co zamówiła. Rzucił jej gniewne spojrzenie.
– Mogłabyś tak łaskawie przestać otaczać się aurą tajemniczości i mówić bardziej konkretnie? – Wbił widelec w ślimaka i podsunął go jej pod nos. – Chcesz spróbować?
Odwróciła twarz.
– Nie jadam mięsa.
Robert znowu przewrócił oczami.
– O co chodzi? Religia ci zabrania?
– To jedno z dziesięciu przykazań kodeksu moralnego szkoły Szaolin: nie jeść mięsa ani nie pić wina.
– A ten twój francuski? – Robert umiał być naprawdę uparty, jeśli tego chciał.
Lian fuknęła ze zniecierpliwieniem.
– Nie wiem, skąd znam ten język, naprawdę. Kilka lat temu ochraniałam w Kanadzie śpiewaka francuskiego pochodzenia i uświadomiłam sobie, że doskonale rozumiem, co mówi, i mogę z nim rozmawiać, ale nie umiem czytać. A teraz, Robercie Gaddi, może byłbyś łaskaw darować sobie na chwilę pytania, żebym mogła zjeść w spokoju?
– Pamiętaj, że jestem twoim szefem, nie pozwalaj sobie na impertynencję, bo cię zwolnię!
Na jego groźbę odpowiedziała tylko jednym z tych niebieskich nieprzeniknionych spojrzeń i dalej spokojnie żuła kęs. Przez kilka minut naukowiec zajmował się swoim talerzem ze ślimakami, lecz zaraz znowu wrócił do ataku. Od dawna nikt go tak nie zaintrygował. Normalnie jego zainteresowanie wzbudzały tylko sprawy związane z pracą, a jednak Lian Zhao, ta mądra i zarazem odpychająca staruszka o twarzy dziewczynki, okazała się wyjątkowo zagadkowa.
– Niech będzie, że urodziłaś się w Chinach. Tylko co do tego ustąpię, ponieważ nie uważam, żeby którekolwiek z twoich rodziców było rasy żółtej. Wystarczająco znam się na genetyce, wierz mi – dodał w zadufaniu, rozpierając się na krześle i nie spuszczając z niej wzroku.
– Nie wiem, czy się tam urodziłam.
– Cholera jasna! Możesz choć raz udzielić mi odpowiedzi jak pan Bóg przykazał? – Zirytowany, walnął w stół obiema dłońmi, lecz jego rozmówczyni patrzyła na niego niewzruszona.
– Nie wiem, gdzie się urodziłam – rzekła w końcu. – Nie mam wspomnień z pierwszych lat życia. Mistrz Cheng znalazł mnie, kiedy jadłam zepsute owoce, które zbierałam z ziemi na targu w Luoyangu. Wyglądało na to, że od paru dni włóczyłam się po ulicach i spałam skulona w jakimś brudnym zaułku. Od tamtego czasu moją rodziną byli mnisi i uczniowie z klasztoru Szaolin. Przynajmniej tyle mi wiadomo. Zadowolony, Robercie Gaddi?
Nie odpowiedział. Po raz pierwszy w życiu zabrakło mu słów. Akurat w tym momencie pojawił się kelner, by zabrać naczynia z pierwszego dania, i Robert uparł się, żeby Lian zamówiła deser, podczas gdy on będzie jadł drugie danie. Choć protestowała, kazał przynieść dla niej naleśniki z czekoladą i śmietanką. Rozbawiła go jej mina, zaskoczona wyśmienitym smakiem, kiedy dziewczyna podniosła widelec do ust.
– Smaczne, co?
Za całą odpowiedź niebieskie tęczówki rozpromieniły się szczęściem i przez kilka sekund naukowiec widział zarys osoby kryjącej się za tą prawie nieprzeniknioną zasłoną samokontroli.
„No, no – powiedział sobie w duchu. – Panna Zhao to jedna wielka zagadka”.
A jeśli istniało na tym świecie coś, czemu Robert Gaddi nie potrafił się oprzeć, było to porządne wyzwanie.
Rozdział 2
Macedonia, blisko granicy z Albanią
We wnętrzu ciężarówki było bardzo ciemno, a gwałtowne podskoki spowodowane przez niezliczone wyrwy w drogach o kiepskiej nawierzchni sprawiały, że Léi coraz bardziej przewracało się w żołądku. Od kilku dni podróżowała tym pojazdem, który śmierdział gnojem i zatrzymywał się od czasu do czasu, by pasażerowie wyszli za potrzebą. Jedno z dzieci cisnących się wokół niej, tak samo bladych i wystraszonych jak ona, nie wytrzymało i narobiło w majtki, przez co w środku panował smród nie do zniesienia.
Początkowo Léa rozpaczliwie wołała tatę i Marie, ale wymierzono jej siarczysty policzek i od tamtej pory już tylko cicho łkała, żeby ci źli ludzie jej nie słyszeli. Nikt się nie odzywał, jedynie od czasu do czasu przez hałas silnika ciężarówki przebijał się jakiś krzyk, natychmiast gwałtownie tłumiony. Léa drżała, sama nie wiedząc, czy ze strachu czy z zimna, i nie umiała nad tym zapanować. Płaszczyk, niedawno elegancki, a teraz brudny i cuchnący, prawie wcale nie chronił jej przed niskimi temperaturami. Mimo że była noc, przez dziurki, które ktoś zrobił w metalowych ścianach kontenera, żeby wpuszczały choć odrobinę powietrza, widać było śnieg skąpany w nierzeczywistym, lodowatym blasku księżyca.
Dziewczynce po raz enty zaburczało w brzuchu. W ciągu ostatnich kilku dni dostali do jedzenia jedynie kilka skibek twardego chleba z plasterkami zeschniętej wędliny. Najbardziej jednak chciało jej się pić. Tylko raz na jednym z tych rzadkich postojów ci ludzie dali im bidon, który przechodził z rąk do rąk, ale kiedy dotarł do Léi, okazało się, że w środku zostało zaledwie parę kropli.
Przemarznięta, głodna i umierająca z pragnienia, zwinęła się w kłębek na podłodze i próbowała spać mimo wstrząsów. Śniło jej się, że Marie przyniosła jej do łóżka szklankę ciepłego mleka i biszkopty, gdy nagle ciężarówka zatrzymała się ostro. Ciało Léi podskoczyło i uderzyła się boleśnie o nogę innego dziecka, a ono wyrzuciło z siebie coś, co zabrzmiało jak przekleństwo w nieznanym jej języku. Silnik zgasł i zapanowała przytłaczająca cisza. Wtem o metalowe ściany kontenera głośno walnęło coś ciężkiego, wywołując nieprzyjemne wibracje. Dzieci pozasłaniały sobie uszy i rozglądały się dookoła przerażone.
Wstrząsy i hałasy ciągnęły się przez kilka minut, po czym nagle kontener przechylił się gwałtownie i zaczął się unosić w górę. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na spanikowane krzyki zamkniętych w nim maluchów.
Waszyngton, obecnie
Minęło kilka dni konfliktowego wspólnego mieszkania w małym apartamencie. Doktor Gaddi przez większą część dorosłego życia mieszkał sam, a Lian upierała się, by wszędzie mu towarzyszyć. Zgodziła się spuszczać go z oczu, jedynie gdy szedł do łazienki, a nawet wówczas, jeśli byli poza apartamentem, odprowadzała go pod drzwi. Naukowca, który nigdy nie grzeszył cierpliwością, diabli brali z tego powodu; obelgi i groźby, którymi ją obrzucał, nie miały końca. Lian jednak w najmniejszym stopniu nie przejmowała się jego wybuchami złości. Rozumiała, że ludziom nie jest łatwo wyrzec się swobody, gdy ktoś chodzi za nimi jak cień, a humory obecnego klienta czasami wydawały jej się wręcz komiczne. Ta jej niewzruszona postawa doprowadzała z kolei Roberta do szału, przez co stawał się dla niej jeszcze bardziej nieznośny niż dla pozostałych osób ze swojego otoczenia.
Wiele godzin spędzali w laboratorium. Ogarnięcie pracowni po napadzie i najściu funkcjonariuszy zajęło kilka dni, ale w końcu wyglądało na to, że wszystko znów jest pod kontrolą. Robert starał się sprawiać wrażenie całkowicie skupionego na pracy, lecz raz po raz zerkał na swojego ochroniarza. Lian nie nosiła z sobą książek ani czasopism, by zabić nudę, podczas gdy on co chwila sprawdzał dane w komputerze. Trwała w jakimś kącie pomieszczenia w całkowitym bezruchu, nie wydając najcichszych dźwięków. Robert nie uskarżał się na to. Gdyby przez cały czas nie był do bólu świadomy jej obecności, w ogóle nie zdawałby sobie sprawy, że ktoś mu towarzyszy.
Musiał przyznać, że Lian Zhao emanuje spokojem. Jej ruchy zawsze były dokładne i zadziwiająco eleganckie. Jakby delikatnie płynęła. Odkąd ją poznał, nie zauważył w jej języku ciała żadnej gwałtowności.
Obiady i kolacje jadali poza domem, choć kilka razy zamówił jedzenie na wynos i spożyli je w milczeniu przy stole przestronnej kuchni apartamentu. Lian parokrotnie proponowała, że zrobi zakupy w supermarkecie za rogiem, by przyrządzić coś do jedzenia, ale on zawsze sprzeciwiał się z burknięciem. Dlatego pewnego popołudnia, korzystając z tego, że naukowiec był pochłonięty jakimiś dokumentami, które przyniósł z pracy, Lian bez pytania wyszła, żeby kupić świeże owoce i warzywa. Najwyraźniej Robert nie zauważył jej nieobecności, bo kiedy z klaśnięciem w dłonie obwieściła, że kolacja na stole, spojrzał na nią zaskoczony.
– Co to jest? – Ze zmarszczonym czołem przyjrzał się rozstawionym na obrusie półmiskom z warzywami i ryżem. – Nie lubię zielska, nie jestem cholernym przeżuwaczem.
Nie przejmując się jego dąsami, Lian usiadła naprzeciwko niego, wzięła drewniane pałeczki, które też kupiła, napełniła sobie miseczkę i zaczęła jeść ze smakiem. Robert, widząc, że Lian nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, nałożył sobie porcję i ignorując pałeczki, które położyła koło jego miski, zabrał się do jedzenia widelcem. Nagle uświadomił sobie, jaki jest głodny i że wszystko smakuje wyśmienicie.
– Było bardzo dobre – przyznał niechętnie, kiedy kolacja do ostatniego ziarenka ryżu zniknęła z półmisków, a Lian wstała, by przynieść deser. – Nie lubię owoców – dodał, patrząc na trzy plastry ananasa, które nałożyła mu na talerzyk.
– Twoje ciało jest święte, Robercie Gaddi. Powinieneś o nie dbać i zdrowo je odżywiać. Jedz.
Z niedowierzaniem wbił wzrok w tę drobną kobietę, która pozwalała sobie dawać mu rozkazy, jakby był upartym dzieciakiem. Ona jednak odpowiedziała spokojnym spojrzeniem, a on, ku własnemu zdziwieniu, wziął widelec i zaczął jeść. Kiedy skończył, wstał bez pomocy laski, szorstkim gestem pozbierał naczynia i kulejąc, zaniósł je do zmywarki.
– Jutro idziemy do opery – oznajmił burkliwie. – Mam nadzieję, że nie zamierzasz się przebierać za dziwoląga, jak masz w zwyczaju.
Wzruszyła ramionami.
– Jestem twoją ochroną. Nieważne, jak się ubieram.
– Dla mnie to ważne – mruknął nieprzyjemnie. – Nie mam ochoty pokazywać się z kobietą ubraną w ciuchy od Armii Zbawienia. Jutro zrobimy zakupy.
Lian spuściła wzrok i zmieszana, przyjrzała się swojemu ciemnobrązowemu spodnium – temu samemu, które miała na sobie w dniu, gdy się poznali.
– Co jest nie tak z moim ubraniem? Mam je od lat i jeszcze długo może mi dobrze służyć.
Robert, rozdrażniony, wzniósł oczy do nieba.
– Można wiedzieć, skąd się wzięłaś na ziemi? Jak to możliwe, że kobieta nie skacze z radości, kiedy ma okazję dostać w prezencie nową sukienkę?
– Nie potrzebuję sukienki – upierała się. – Spodnie są bardziej praktyczne w mojej pracy. Poza tym wcale nie jest konieczne, żebyś to ty mi coś kupował. – Pobiegła do kuchni i po chwili wróciła z lśniącą kartą kredytową, którą pokazała mu, jakby to był skarb. – Mam swój rachunek w banku i mnóstwo pieniędzy. Mało wydaję, a w ciągu ostatnich sześciu lat miałam bardzo hojne wynagrodzenia.
Rozbawiła go jej wyrażająca dumę mina, a jednocześnie zauważył u siebie nieoczekiwany przypływ czułości. Niemniej dalej mówił z nachmurzonym czołem:
– Może nadeszła pora, żebyś wydała nieco z tych pieniędzy na poprawienie swojego wyglądu. Po co mają leżeć w banku?
Znów wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nie potrzebuję ich. Francis uparł się, że mam sobie otworzyć rachunek w banku, z powiązaną kartą kredytową, i pokazał, jak to zrobić.
Robert, pochylony z talerzami nad zmywarką, odwrócił się do niej gwałtownie, nagle czujny, niczym pies myśliwski, który trafił na trop królika.
– Kim jest Francis?
– Francis Kane to mój szef. – Na myśl o tym miłym, postawnym mężczyźnie, który ją tak dobrze traktuje, na jej ustach rozkwitł delikatny uśmiech.
Robertowi znowu zaparło dech w piersi.
– Twój szef? – Przyłapał się na dogłębnym rozdrażnieniu i nie miał pojęcia, skąd się wzięło. – Wnioskując po twojej minie, można by powiedzieć, że jest kimś znacznie więcej.
Lian w zamyśleniu przechyliła głowę gestem, który stawał się dla niego znajomy, i po kilku minutach zastanowienia odpowiedziała wreszcie z całkowitą powagą:
– Francis Kane jest też moim przyjacielem.
– Jesteście kochankami? – Pytanie wymknęło mu się z zaciśniętej szczęki i zaskoczeniem zauważył, że z zainteresowaniem czeka na odpowiedź.
Spojrzała na niego, jakby nie zrozumiała pytania, wobec czego niecierpliwie zadał je ponownie innymi słowami:
– Sypiasz z nim?
Choć miał już świadomość, że ta kobieta nigdy nie reaguje tak, jak by się spodziewał, zdziwił się, że jego obcesowość najwyraźniej jej nie obraziła. Lian Zhao była bardzo dziwną młodą osobą, a usłyszawszy jej odpowiedź, uznał ją za jeszcze większą dziwaczkę.
– Nie sypiam z nikim – odrzekła po prostu.
Robert zastygł osłupiały, patrząc w te szczere niebieskie oczy. Wreszcie pokręcił głową.
– Jak to: nie sypiasz? Chcesz powiedzieć, że nie lubisz spać z mężczyznami? Wolisz kobiety?
– Nie wiem.
– Jak to: nie wiesz? – Był coraz bardziej skonsternowany. Nagle przyszło mu do głowy coś prawie nie do pomyślenia. – Nie chcesz chyba, żebym uwierzył, że nigdy z nikim nie spałaś, co? Próbujesz mi wmówić, że jesteś dziewicą?
Lian wzruszyła ramionami, jakby w najmniejszym stopniu nie interesowało jej to, w co on uwierzy albo nie. Zdjęła ze stołu obrus, strząsnęła go i złożyła, by schować z powrotem do szuflady. Po czym wyszła z kuchni, w ogóle nie zwracając uwagi na mężczyznę, który niemal deptał jej po piętach, oparty na lasce.
– Uważasz mnie za idiotę? Powiedziałaś mi, że masz dwadzieścia sześć lat. Żadna kobieta nie jest dziewicą w tym wieku!
Zatrzymała się w pół kroku, tak że o mało na nią nie wpadł, i odwróciła się, patrząc mu w twarz.
– Dlaczego mówisz o tym w taki sposób, jakby to było coś strasznego?
Spojrzał z podziwem w te niebieskie oczy, które choć raz zdawały się ciskać gromy z oburzenia, i rzucił drwiąco:
– Zaraz zadzwonię do Księgi rekordów Guinnessa: to prawdziwe osiągnięcie. Powiedz: o co chodzi? Postanowiłaś wstąpić do klasztoru?
Próbował tylko zażartować sobie jej kosztem, dlatego zatkało go, kiedy odpowiedziała krótko:
– Tak.
Oszołomiony spojrzał na nią w zdumieniu. Przesunął wzrokiem po tej ładnej młodzieńczej twarzy bez śladu makijażu, co jeszcze bardziej podkreślało nieskazitelną satynową skórę, i znów z niedowierzaniem pokręcił głową.
– „Tak” co?
– Chcę wstąpić do klasztoru – odpowiedziała ze spokojem, jakby mówiła coś najnormalniejszego w świecie.
Bez większej delikatności złapał ją za ramię i pociągnął na przepastną sofę w salonie. Posadził ją niemal siłą, a sam opadł na siedzenie obok, wysunął przed siebie nogę, która znów go zaczęła boleć, i nie odrywając wzroku od twarzy Lian, zażądał:
– Opowiedz mi wszystko.
– Nie ma wiele więcej do opowiedzenia. Już ci mówiłam, że dorastałam w klasztorze Szaolin. Chciałam zostać mniszką, ale mistrz Cheng mi nie pozwolił.
Zrobiła ruch, żeby wstać, lecz Robert położył ciężko rękę na jej ramieniu i zatrzymał ją na sofie.
– Posłuchaj, wysmukła topolo, tym razem nie uciekniesz, dopóki nie odpowiesz na kilka pytań. Po pierwsze, chciałbym się dowiedzieć, co robiła kobieta w klasztorze Szaolin. O ile mi wiadomo, żyją tam tylko mężczyźni.
Lian wyprostowała się na siedzeniu jak struna, nie dotykając plecami oparcia. Złączyła ręce w spokojnym geście, jakby się szykowała do snucia opowieści, i zaczęła mówić słodkim, melodyjnym głosem:
– Mistrz Cheng zrobił dla mnie wyjątek. Początkowo prawie nie widać, czy dziecko jest chłopcem czy dziewczynką, i nie ma to znaczenia. Ale kiedy podrosłam, okazało się, że mam wielkie zdolności w zakresie wushu, co na Zachodzie nazywacie kung-fu. Znałam też dobrze zasady buddyzmu zen i mistrz pomyślał, że byłoby szkoda oddalić mnie z klasztoru. Sama chciałam zostać. Gdy skończyłam dwadzieścia lat, poprosiłam, by pozwolił mi złożyć śluby. Pomyślałam, że kiedy mistrza Chenga zabraknie i komuś przeszkadzałaby moja obecność, zawsze mogłabym się przenieść do klasztoru Yongtai, przeznaczonego dla kobiet, ale mistrz Cheng był innego zdania… – Oczy Lian pociemniały, na twarzy pojawiło się napięcie. – Powiedział, że jeszcze nie jestem gotowa, że muszę pójść w świat i znaleźć własną ścieżkę. Błagałam go, żeby pozwolił mi zostać, ale mnie nie posłuchał. Porozmawiał z Francisem Kane’em, którego znał od lat, i tak zaczęłam pracować w firmie ochroniarskiej. Mistrz mi obiecał, że dostanę jakiś znak, ale minęło już sześć lat, jak mieszkam na Zachodzie, i wciąż nie wiem, jaką ścieżką mam podążać. Pod koniec każdego roku wysyłam do mistrza list z prośbą, żeby mi pozwolił wrócić i złożyć śluby, ale zawsze dostaję taką samą odpowiedź: „Jeszcze za wcześnie”.
Naukowcowi cała ta opowieść wydawała się zupełnie niewiarygodna, ale prostota i szczerość, z jakimi Lian ją snuła, przemawiały za tym, że dziewczyna mówi prawdę.
– I przez wszystkie te lata w nikim się nie zakochałaś? Żaden mężczyzna nie sprawił, że zmieniłaś zdanie?
Lian odpowiedziała, nie wahając się ani sekundy:
– Nie.
I niczym królowa, która uznała audiencję swoich pokornych poddanych za zakończoną, wstała i wyszła z pokoju.
Robert pozostał tam, gdzie siedział, z głową odchyloną na oparcie sofy, rozmyślając o tym, co właśnie usłyszał. W głowie mu się nie mieściło, że ta kobieta, wyglądająca jeszcze prawie jak dziewczynka, tak zdecydowanie wyrzekała się miłości. Choć osobiście nie wierzył w miłość – dla niego słowo to było zaledwie pretekstem, którym wiele osób próbuje usprawiedliwiać relacje seksualne – owszem, wierzył w starą dobrą żądzę. W zasadzie jedynym, czego szukał w zbliżeniach z kobietami, było zaspokojenie żądzy, i idea wyrzeczenia się tej ekscytującej satysfakcji na zawsze wydawała mu się niepojęta. I nie tylko to: owszem, jeśli się wysilił, umiał sobie wyobrazić życie buddyjskiej mniszki; żadnych restauracji, drogich samochodów, modnych ubrań, wyjść do teatru, opery czy kina; spokój, cisza, modlitwy… Robert pokręcił głową; na samą myśl o tym dostawał dreszczy.
W końcu wstał z sofy i włączył nowoczesny sprzęt audio, kryjący się wśród licznych książek, od których uginały się półki biblioteczki. Natychmiast pokój wypełniły dźwięki Cyganerii i Robert zamknął oczy, by bez zakłóceń smakować cudowny sopran solistki. Nagle szósty zmysł podpowiedział mu, że nie jest sam. Rozejrzał się i zobaczył, że na podłodze siedzi Lian w pozycji lotosu, z zamkniętymi oczami i wyrazem uniesienia na twarzy, który go zafascynował. Kiedy wybrzmiały ostatnie akordy, powoli otworzyła oczy, jakby wybudzona z transu.
– Podoba ci się opera?
– Nigdy dokąd nie słyszałam niczego podobnego. – Ożywiona twarz jeszcze odzwierciedlała zachwyt, jaki w młodej kobiecie wzbudziła muzyka.
– To aria Quando m’en vo’ z Cyganerii Pucciniego. Na tę operę idziemy jutro do John F. Kennedy Center.
– Jest przepiękna. Szkoda, że nie rozumiem, o czym śpiewa ta kobieta.
– To bardzo zmysłowa aria. Musetta śpiewa, żeby przyciągnąć uwagę Marcella, swojego dawnego narzeczonego. Udaje, że śpiewa dla swojego starego kochanka, i sprawia, że Marcello pała zazdrością. Jednak bohaterami opery są hafciarka Mimí i poeta Rodolfo. Zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, ale przez jej nieustanne kokieteryjne zachowanie on ją porzuca. Nie wie, że Mimí jest bardzo chora, a gdy się dowiaduje, czuje się winny, ponieważ uważa, że w czasie kiedy mieszkali razem, ona jeszcze bardziej podupadła na zdrowiu. W końcu schodzą się ponownie, lecz nie na długo, bo Mimí krótko potem umiera.
Lian z uwagą słuchała jego wyjaśnień. Robertowi jej pochłonięta opowieścią mina przywiodła na myśl zafascynowane baśnią dzieci. Doszedł do wniosku, że przy tym dziwnym dzieciństwie, jakie mała, najprawdopodobniej nie poznała wielu bajek.
– Chcesz posłuchać jeszcze raz?
Skinęła głową w milczeniu, nacisnął więc guzik pilota i pokój znów wypełniła muzyka. Gdy się skończyła, Lian wstała z podłogi i zanim wyszła, powiedziała tylko:
– Dziękuję.
♥
Następnego dnia, po poranku spędzonym w pracowni, zjedli parę kanapek, siedząc w słońcu na kamiennych schodach budynku w otoczeniu dziesiątek urzędników, którzy też korzystali ze słabych promieni słonecznych. Kiedy skończyli, zamiast wracać do pracy, Robert zabrał Lian na zakupy, tak jak zapowiedział.
Sam nie miał obsesji na punkcie swojego wyglądu, ale lubił się dobrze ubierać i zawsze wybierał rzeczy dobrej jakości. Brązowe spodnium, które upodobała sobie Lian, o nieokreślnym kształcie i uszyte z taniego materiału, ostro kontrastowało z jego eleganckim, skrojonym na miarę grafitowym garniturem, nienaganną bladoniebieską koszulą i wąskim jedwabnym krawatem. Robert Gaddi, esteta przyznający, że kocha piękno w każdym jego aspekcie, był świadomy różnicy w wyglądzie ich dwojga; a już szczególnie działały mu na nerwy okropne czarne buty, które nosiła Lian, i nie był w stanie dłużej znosić takiego udręczenia.
Zaparkował samochód przed małym eleganckim butikiem w dzielnicy Georgetown, wysiadł, przytrzymał drzwi sklepu i niecierpliwym gestem dał znać Lian, że ma wejść do środka.
Rozejrzała się po wnętrzu szeroko otwartymi oczami. Francis Kane, kiedy wziął Lian pod opiekę, zabrał ją do kilku wielkich sklepów w Szanghaju. Tam kupiła sobie wszystko, co on uznał dla niej za niezbędne. Nigdy więcej nie chodziła na zakupy odzieżowe, a już tym bardziej do tak luksusowego miejsca jak to.
Podeszła do nich z szerokim sztucznym uśmiechem bardzo ładna kobieta ubrana według ostatniej mody.
– W czym mogę państwu pomóc?
– Ta młoda dama potrzebuje nowego ubrania, zwłaszcza kilku par butów.
Kobieta spojrzała na brzydkie pantofle Lian i nie zdołała ukryć przerażenia na twarzy.
– Niewątpliwie!
Przekonana, że dobrze zarobi na tych klientach, zaczęła pokazywać ubrania jedno po drugim, aż Lian zaprotestowała:
– Nie potrzeba mi aż tylu rzeczy!
Robert lekceważąco uniósł brew.
– Uwierz mi, córko, że właśnie potrzeba.
Nie zraziła się jednak i oświadczyła stanowczo:
– Nie chcę sukienek ani butów na obcasie. Jestem tu, żeby wykonywać swoją pracę, a te rzeczy nie będą do niej odpowiednie.
Sprzedawczyni, zauważywszy, jak opryskliwie ten elegancki i atrakcyjny brunet traktuje tę niepozorną młodą kobietę, wykluczyła założenie, że tych dwoje łączy jakaś miłosna relacja, i jej uśmiechy – kierowane niemal wyłącznie do Roberta – stały się jeszcze bardziej przymilne, a on odpowiadał, przesuwając lubieżnym wzrokiem po jej zmysłowym, pełnym sztucznych krągłości ciele, wywołując u niej rozkoszne łaskotanie. Niemniej kilka sekund później upór Lian zgasił w ekspedientce wszelką chęć do flirtowania.
Po zażartej dyskusji, z której Lian wyszła zwycięsko, a która jeszcze bardziej skwasiła Robertowi humor, uparta młoda klientka zgodziła się kupić jedynie kilka par spodni i parę pasujących do nich bluzek, dyskretnych i eleganckich. Niechętnie przystała na dwie pary butów, na których kupno Robert nalegał nieustępliwie, i już mieli płacić, gdy zauważył tęskne spojrzenie, jakim Lian obrzuciła wiszące na pobliskim wieszaku dżinsy. Bez słowa wziął je i również położył na ladzie, wraz z kilkoma koszulkami o wygodnym fasonie.
– Proszę. – Lian podała mu swoją kartę kredytową.
Robert spojrzał na obrażający go kawałek plastiku, jakby to był karaluch, po czym odsunął go tak szorstkim gestem, że karta poleciała na podłogę.
– Nie prowokuj mnie więcej, Lian – burknął, ciskając gromy złocistymi oczami. – Przyjmij, że jest to część twojego wynagrodzenia. Nie zniósłbym ani dnia dłużej, patrząc na ciebie w tych okropnych ciuchach i straszliwych butach. Jesteś obrazą dla dobrego smaku.
Lian w milczeniu schyliła się po kartę. Gdy się wyprostowana, stanęła przed nim, prężąc całą swoją drobną figurę i jedwabistym głosem, od którego Robertowi włos się zjeżył na karku, ostrzegła:
– Następnym razem, gdy będziesz dla mnie nieuprzejmy, obronię się.
– Umieram ze strachu! – odparł sarkastycznie.
Coś w tych spokojnych niebieskich oczach powiedziało mu jednak, że lepiej mieć się na baczności i z panną Zhao obchodzić się ostrożnie.
♥
Stojąc w salonie, elegancko ubrany w ciemny garnitur i białą koszulę, która uwydatniała opaleniznę twarzy, Robert czekał niecierpliwie na swoją ochronę osobistą. Nagle szósty zmysł kazał mu się odwrócić i oto Lian była już w pokoju. Jak zwykle weszła zupełnie bezgłośnie. Utkwił w niej wzrok. Miała na sobie obcisłe czarne spodnie od smokingu i perłową jedwabną bluzkę, którą doradziła jej kupić ekspedientka w butiku. I włożyła jedne z tych nowych butów, mających zaledwie niewielki obcasik. Robert wiedział, że większość kobiet, które spotkają tego wieczoru w John F. Kennedy Center, będzie ubrana znacznie szykowniej, w suknie i niemożliwie wysokie szpilki, mimo to pomyślał, że Lian Zhao wygląda bardzo atrakcyjnie i elegancko.
Zamiast końskiego ogona, w który zazwyczaj wiązała sobie niedługie jasne włosy, upięła je w mały koczek na karku i jak się okazało, ta skromna fryzura idealnie pasowała do jej wieku. Lian nie miała na twarzy ani śladu makijażu, ale zupełnie wystarczały lekko zarumienione policzki i piękne niebieskie oczy błyszczące z podekscytowania. Kiedy Robert tak jej się nieskrępowanie przyglądał, przyszła mu na myśl uduchowiona uroda Wenus Botticellego i nagle zapragnął wyciągnąć rękę i pogładzić Lian po policzku. Zirytowany tą głupią zachcianką, rzekł opryskliwie:
– Przynajmniej tego wieczoru nie będę się za ciebie wstydzić. – Złapał energicznie swoją drewnianą laskę i wykuśtykał z pokoju, nie czekając na Lian.
♥
Zostawili samochód pod opieką jednego z licznych parkingowych czekających przed gmachem opery i wraz z resztą wytwornej publiczności, na którą w dużej mierze składała się waszyngtońska śmietanka towarzyska, skierowali się do wnętrza.
Lian nie odstępowała go ani na pół kroku i Robert zauważył, że dziewczyna ledwie zwraca uwagę na imponujący wystrój budynku czy na zwieszające się z sufitu ogromne kryształowe żyrandole. Wyraźnie było widać, że jest profesjonalistką i jedyne, co ją zajmuje w tej chwili, to możliwość ataku. W pewnym momencie Robert spostrzegł, że ktoś zbliża się do nich szybciej, niż to było przyjęte, a Lian natychmiast wsunęła się między niego a tamtego człowieka. Był to fałszywy alarm, niemniej naukowiec doznał niezwykłego dla niego uczucia na myśl o tym, że ta krucha z wyglądu panna Zhao była bardziej niż gotowa przyjąć każdy wymierzony w niego cios.
Robert lekkim skinieniem głowy przywitał się z kilkoma znajomymi, ale nie zatrzymał się na rozmowę z żadnym z nich, prowadząc Lian prosto do dwóch miejsc na parterze, pośrodku rzędu, na które rok po roku opłacał stałą rezerwację na swoje nazwisko. Z nieokreślonym burknięciem zajął miejsce i wyciągnął przed siebie lewą nogę najdalej, jak się dało.
Uwadze Lian nie uszedł grymas bólu, który przemknął przez jego twarz przy siadaniu.
– Boli cię noga, Robercie Gaddi?
– Zaraz się okaże, że jesteś również lekarką, dociekliwy krzewie?
Ból nogi sprawił, że Robert wyładował się na niej, lecz Lian, co dla niej typowe, nie tylko nie dała się sprowokować, a nawet nie raczyła mu odpowiedzieć. Na szczęście zanim naukowiec poczynił jakąś kolejną zjadliwą uwagę, zaczął się pierwszy akt.
Muzyka należała do tych nielicznych rzeczy, które pozwalały Robertowi pogodzić się z ludzkością, dlatego nie pozwalał, aby ktoś lub coś przeszkadzało mu w słuchaniu. Jednakże tym razem, mimo że Cyganeria zaliczała się do jego ulubionych oper, sam się rozpraszał i od czasu do czasu rzucał ukradkowe spojrzenie na swą towarzyszkę, obserwując jej reakcje. Lian siedziała obok niego bardzo spokojnie, z małymi dłońmi złożonymi na podołku, jak przystało na grzeczną dziewczynkę, ale Roberta znowu zafascynowała jej urzeczona mina. Lian zdawała się słuchać całym ciałem, jakby chciała chłonąć muzykę do ostatniego dźwięku. W pewnym momencie po gładkiej skórze jej policzka niczym szklany paciorek ześliznęła się samotna łza, ona zaś nie zrobiła nic, by ją zatrzymać. Wbrew sobie Robert czuł się poruszony do głębi. Nigdy nie spotkał nikogo o tak wielkiej wrażliwości muzycznej; było jasne, że zadziwiającej Lian Zhao daleko jest do zwyczajnej młodej kobiety.
Gdy skończył się trzeci akt, poszli coś przekąsić w barze. Kelner zbierał już talerze, kiedy za ich plecami zabrzmiał kobiecy głos:
– Robercie, kochany! Myślałam, że się zaszyłeś w swojej włoskiej kryjówce.
Natychmiast wstał i ze staroświecką kurtuazją, która zaskoczyła Lian, pochylił się nad wyciągniętą ręką pięknej, eleganckiej kobiety po trzydziestce, rozbierającej go spojrzeniem do naga.
– Jak widzisz, Britanny, nie zaszyłem się.
Złociste oczy długim, taksującym spojrzeniem przesunęły się po wielkich piersiach, które sprawiały wrażenie, jakby zaraz miały wyskoczyć z głębokiego dekoltu niebieskiej satynowej sukni.
– Kim ona jest? – zapytała brunetka o bujnych kształtach, wskazując podbródkiem Lian.
– Ona? – Robert zwrócił się w stronę swojej ochrony, jakby zdążył zapomnieć o jej obecności. – Nikim. Przyjmij, że to kolejne drzewko w krajobrazie.
Britanny odrzuciła głowę w tył i wybuchnęła złośliwym śmiechem, po czym położyła dłoń o długich czerwonych paznokciach na jego białej koszuli na wysokości piersi i szepnęła zmysłowo:
– Robercie, kochany, moglibyśmy wyjść razem i w wielkim stylu nacieszyć się naszym nieoczekiwanym spotkaniem.
– Co sugerujesz? – odszepnął przekornie przyciszonym głosem.
– U ciebie czy u mnie? – odpowiedziała kolejnym pytaniem, nie przestając pieścić jego sutka przez bawełnianą tkaninę.
– Obawiam się, że koniecznie u mnie, Britanny. Zobligowano mnie, żebym nie ruszał się nigdzie bez niańki. – Lekceważonym ruchem głowy wskazał Lian.
– O ile nie zechce dołączyć do zabawy… – Brunetka posłała mu wielce znaczący uśmiech.
– Sądzę, że nie zechce. Panna Zhao nie wiedziałaby nawet, gdzie zacząć – stwierdził z okrucieństwem w głosie, wciąż ukradkowo obserwując Lian.
Jej twarz jednak nie zdradzała najmniejszych emocji.
W tej chwili zapowiedziano rozpoczęcie czwartego aktu, zatem dwoje starych znajomych pożegnało się, ustaliwszy, że po spektaklu spotkają się przed budynkiem koło fontanny. Robert i Lian w milczeniu wrócili na swoje miejsca i choć pilnie ją obserwował w półmroku, nie zdołał już na tej nieprzeniknionej twarzy dostrzec ani śladu poprzedniego zachwytu.
♥
Mimo że Lian położyła się spać już jakiś czas temu, hałasy dobiegające z przyległego pokoju nie dawały jej zasnąć. „Wyjątkowo nieprzyjemna kobieta” – pomyślała poirytowana. Jej okrzyki rozkoszy, w kontraście z milczeniem mężczyzny, który jej towarzyszył w erotycznych zabawach, przebijały się przez cienkie ściany apartamentu, podobnie jak skrzypienie sprężyn łóżka i rozlegające od czasu do czasu łupnięcie czymś o wezgłowie. Lian, mając dość przekręcania się z boku na bok, wzięła z szafki nocnej mala i nie zapalając świateł, przeszła do salonu, gdzie krzyki kobiety były przynajmniej trochę stłumione. Nieco uspokojona, usiadła na podłodze ze skrzyżowanymi nogami i zaczęła przesuwać w dłoniach paciorki sznura modlitewnego.
Tymczasem Robert w swojej sypialni dyskutował z kochanką.
– Daj spokój, Britanny, nie zaczynaj znowu. Wiesz, że nie lubię spać z kimś w łóżku. Muszę wyciągnąć nogę, żeby mnie nie bolała.
– Ależ, kochany…
Britanny próbowała ponownie zarzucić mu ramiona na szyję, lecz on natychmiast się od niej odsunął i usiadł na skraju materaca, by włożyć spodnie od piżamy.
W końcu brunetka się poddała i nie przestając wyrzekać, zaczęła zbierać swoje ubrania rozrzucone po całym pokoju. Robert zadzwonił po taksówkę i cierpliwie czekał, aż jego kochanka się ubierze, po czym odprowadził ją do drzwi.
– Do widzenia, Britanny, taksówka czeka na dole.
– Dupek! – zawołała na pożegnanie.
Naukowiec z niezmąconym spokojem zamknął za nią drzwi i wrócił do swojej sypialni. Mijając salon, pod wpływem impulsu wszedł do niego i w przytłumionym świetle wpadającym z korytarza ujrzał Lian siedzącą na podłodze z zamkniętymi oczami, pogrążoną w głębokiej medytacji. Zapalił światło i zafascynowany patrzył, jak dziewczyna niejako budzi się z głębokiego snu. Wyglądała bardziej po dziecięcemu niż kiedykolwiek, w cienkiej białej piżamie i ze zmierzwionymi rozpuszczonymi jasnymi włosami. Robert z wielkim rozdrażnieniem zauważył u siebie nagłe ukłucie żądzy w lędźwiach.
Faktem jest, że chociaż zastosował szeroki arsenał technik miłosnych, żeby zaspokoić Britanny, sam nie czuł się przy tym szczególnie podniecony – może dlatego, że wciąż myślał o kobiecie, która wszystko słyszy z drugiej strony ścianki działowej – ale brunetka niczego nie zauważyła i najwyraźniej sama została zaspokojona. Niemniej wobec swojej nagłej i niepokojącej reakcji na zupełnie nieoczywiste wdzięki tej namiastki kobiety, Robert poczuł się jak stary satyr śliniący się na widok dziewiczych uroków młodej panienki, co kompletnie zepsuło mu humor.
– Co ty tu robisz? Szpiegowałaś nas? – spytał urągliwie.
Lian odpowiedziała spokojnie:
– Nie, Robercie Gaddi, nie trzeba było was szpiegować. Tak hałasowaliście, że nie mogłam spać.
– Może twój umysł niezaspokojonej, tłumiącej żądze dziewicy zastanawiał się, jak to jest uprawiać miłość z mężczyzną… – Robert, ubrany tylko w ciemne spodnie od piżamy, oparł się o framugę drzwi i skrzyżował ramiona na imponującej nagiej piersi, jeszcze wydatniej prezentując przy tym mięśnie ramion.
Niebieskie oczy obojętnie prześliznęły się po jego męskim ciele.
– Nie sądzę, żeby to, co uprawialiście, było miłością – odrzekła Lian z pogardą. – Raczej sprawiało wrażenie spotkania dwóch zwierząt, dwóch bezpańskich psów, które, niezdolne do powstrzymania swoich impulsów, kopulują na oczach świata.
– Chyba nie próbujesz dawać mi umoralniających lekcji, prawda, sfrustrowana mała mniszko? – Robert zmrużył powieki i jego oczy błysnęły złociście.
– Niczego nie próbuję, Robercie Gaddi. Mówię tylko, że twoje ciało jest świątynią i nie powinieneś zapraszać do niego byle kogo.
Słysząc to, poczuł się dziwnie zawstydzony, co wzbudziło w nim gniew, który skierował prosto na nią.
– Zwalniam cię! Jutro z samego rana spakujesz swoje manatki i wynocha!
Na jego szyi nabrzmiała i zapulsowała gruba żyła. Zaślepiony gniewem, walnął pięścią w ścianę i nagły ból natychmiast przywrócił mu rozsądek.
Lian z typowymi dla siebie płynnymi, eleganckimi ruchami wstała i wyszła z pokoju; bose stopy przemykały po podłodze jak po wodzie. Kiedy znalazła się u siebie, położyła się do łóżka i od razu zasnęła, ale jej sny nie były miłe.
♥
Następnego dnia rano Robert Gaddi wyszedł z sypialni boso, nadal ubrany jedynie w spodnie od piżamy, i pokuśtykał do kuchni. Idąc przez salon, udał, że nie widzi smukłej kobiecej postaci siedzącej spokojnie na jednym z foteli, z czarnym plecakiem, stanowiącym cały jej bagaż, u stóp. Znów była ubrana w swoje okropne brązowe spodnium i te obrzydliwe buty. Wracając z kuchni, naukowiec wszedł do salonu, oparł się o ścianę i pociągnął łyk soku pomarańczowego prosto z butelki, którą trzymał w ręce.
– Jeszcze tu jesteś? – zapytał z udawaną obojętnością.
– Drzwi są zamknięte na klucz.
Jak zwykle jasne oczy miały w sobie spokój wód jeziora.
– Nie mów! – Rober pacnął się w czoło. – Gdzie ja mam głowę?
– Klucz pewnie jest w twoim pokoju.
– Możliwe, możliwe… – odpowiedział niewyraźnie, po czym zaraz zmienił temat. – Dlaczego znów jesteś tak ubrana?
– W nocy mnie zwolniłeś. A wcześniej mówiłeś, że ubranie jest częścią mojego wynagrodzenia. Nie zarobiłam na nie, dlatego ci je zwracam.
„To trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć” – pomyślał. Pierwszy raz spotkał się z tym, żeby kobieta zwróciła prezent. Popatrzył na tę spokojną młodzieńczą twarz i znów mu się przypomniał obraz Botticellego. W pannie Zhao był jakiś niezwykły rodzaj uduchowienia.
– Dobrze. Zatrudniam cię ponownie. Idź i się przebierz. – Machnął ręką niczym książę gestem udzielający przyzwolenia, lecz Lian wciąż siedziała nieporuszona. Rzucił więc niecierpliwie: – Na co czekasz? Ani sekundy dłużej nie zniosę widoku tych ohydnych butów!
Lian nie poruszyła się i naukowiec zaczął się wściekać.
– Co się stało? Ogłuchłaś, uparta sosno?
– Nie rozumiem cię. Najpierw każesz mi iść, a teraz mówisz, żebym została.
Robert przesunął sobie ręką po zmierzwionych ciemnych włosach, a potem potarł szorstką szczękę, na której zaczynał się już pojawiać gęsty zarost. Wpatrywał się przy tym w Lian ze zmarszczonym czołem.