Wakacje od miłości - Isabel Keats - ebook

Wakacje od miłości ebook

Isabel Keats

4,3

Opis

Natasha działa jak magnes na dziwnych facetów, zwłaszcza na udręczonych intelektualistów od siedmiu boleści. Wszyscy jej to mówią, więc po kolejnej sercowej porażce postanawia zrobić sobie Wakacje od miłości. Przez jakiś czas nie zamierza się znów zakochiwać. Do momentu, aż pojawia się Jorge…

Jorge, jej nowy szef, to spokojny mężczyzna, ale o silnej osobowości, self-made man, który wierzy w prawdziwą miłość. I choć nie jest w typie Natashy, zaczyna ją pociągać bardziej, niż jej to pasuje. Dziewczyna jednak nie czuje się gotowa, by dać szansę miłości…

Wakacje od miłości” to zabawna, błyskotliwie napisana komedia romantyczna autorstwa bestsellerowej Isabel Keats.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (78 ocen)
45
21
5
3
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Domkad

Dobrze spędzony czas

Trochę zbyt krótko, ale za to zabawnie! Jeśli szukacie nieangazującej historii, to ta będzie idealna ! Zabieram się za drugą książkę autorki dostepną na Legimi ❤️
10
Mkubik8

Z braku laku…

Lektura lekka,zabawna i przewidywalna,niestety z irytująco infantylnym zakończeniem pozbawionym iskry humoru .
10
Jrat46

Nie oderwiesz się od lektury

Super
11
anett45

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka i przyjemna książka.
00
Weronika8608

Całkiem niezła

główna bohaterka od początku mnie irytowała
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Va­ca­cio­nes al amor

Prze­kład z ję­zyka hisz­pań­skiego: Pa­try­cja Za­raw­ska

Co­py­ri­ght © Isa­bel Ke­ats, 2022

This edi­tion: © Ri­sky Ro­mance/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Leo Froes

Re­dak­cja: Anna Po­inc-Chra­bąszcz

Ko­rekta: Jo­anna Kłos

ISBN 978-91-8034-295-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Rozdział 1

Choćbyś biegł ile sił, twoja przeszłość i tak zawsze cię dopadnie (jak zapewne rzekł jakiś wschodni filozof).

– Pro­szę wejść, pan An­glada przyj­mie pa­nią na­tych­miast – oznaj­miła z wyż­szo­ścią se­kre­tarka, otwie­ra­jąc drzwi prze­stron­nego ga­bi­netu o prze­szklo­nych ścia­nach.

Rzu­cał się w oczy kon­trast mię­dzy sta­rym, wiel­ko­pań­skim bu­dyn­kiem a tymi ogrom­nymi oknami i awan­gar­do­wym wy­stro­jem wnę­trza. Za gi­gan­tycz­nym biur­kiem sie­dział od­wró­cony ty­łem do drzwi męż­czy­zna o ja­sno­brą­zo­wych wło­sach i roz­ma­wiał przez ko­mórkę. Gdy skoń­czył, ob­ró­cił skó­rzany fo­tel w moją stronę i zo­ba­czy­łam jego twarz. Od razu go roz­po­zna­łam. Za­cho­wał nie­prze­nik­nioną minę; zdra­dziły go jed­nak tur­ku­sowe oczy – na mój wi­dok roz­bły­sły we­so­ło­ścią. Było oczy­wi­ste, że on też mnie pa­mięta, a to kpiar­skie spoj­rze­nie spra­wiło, że wró­ci­łam my­ślami do ze­szłego ty­go­dnia…

Jak na­ka­zy­wała tra­dy­cja ab­sol­wen­tek pro­wa­dzo­nej przez ur­szu­lanki ry­go­ry­stycz­nej szkoły Pełne Na­dziei w Wie­rze, spo­ty­ka­ły­śmy się za­wsze w oko­li­cach Bo­żego Na­ro­dze­nia na pry­wat­nym bab­skim zjeź­dzie, świę­tu­jąc ukoń­cze­nie na­uki w roku… (za­po­mnia­łam daty). Pod­czas ko­la­cji wino pły­nęło ni­czym ropa z od­wier­tów w Za­toce Mek­sy­kań­skiej, a pety, mimo nie­stru­dzo­nego wy­siłku kel­ne­rów, któ­rzy nie na­dą­żali z wy­rzu­ca­niem po­piołu i nie­do­pał­ków, pię­trzyły się je­den na dru­gim, jakby chciały się wy­do­stać z po­piel­niczki. Tym­cza­sem my, nie­roz­łączne od cza­sów szkol­nych, nie zo­sta­wia­ły­śmy su­chej nitki na mę­żach lub by­łych, któ­rych liczba po­więk­szała się z roku na rok.

Ja wciąż by­łam sama i po ze­rwa­niu z ostat­nim na­rze­czo­nym – spa­mię­ta­nie li­sty imion za­czy­nało mi spra­wiać trud­no­ści – wolna jak ta­czanka na ste­pie. Przy­ja­ciółki oskar­żały mnie o nie­doj­rza­łość i syn­drom Pio­tru­sia Pana z wy­ni­kiem je­de­na­ście w skali od jed­nego do dzie­się­ciu. Może i ra­cja, ale – jak im mó­wię cza­sami – ich przy­kład nie za­chęca do tego, by rzu­cać się na łeb na szyję w mał­żeń­stwo, a do­kład­niej: w sza­leń­stwo ob­ra­sta­nia dziećmi.

Prawda jest taka, że z tego wciąż wał­ko­wa­nego te­matu nie wy­cią­gamy uży­tecz­nych wnio­sków. Mę­żatki z za­pa­łem wy­li­czają za­lety po­sia­da­nia ro­dziny i dzieci, mimo że wciąż na nie wy­rze­kają, roz­wódki zaś wy­chwa­lają wol­ność, która po­zwala im po­now­nie od­by­wać ta­niec go­dowy po za­koń­cze­niu na­tu­ral­nego cy­klu roz­mna­ża­nia się i od­cho­wa­niu po­tom­stwa, choć uskar­żają się gorzko, że w obec­nej sy­tu­acji do wy­boru nie po­zo­staje im już ani je­den fa­cet, któ­rego można by na­zwać nor­mal­nym. Szcze­rze mó­wiąc, mocno wąt­pię w to, czy któ­raś z nich sama kwa­li­fi­ko­wa­łaby się do ISO „nor­mal­no­ści”.

Pa­trząc z boku, jak się nie­ustan­nie uga­niają za chło­pami, czło­wiek by się nie do­my­ślił, że każda z nich po­nad pięć lat trwała w bło­gim sta­nie mał­żeń­skim, a tym bar­dziej nie po­jąłby, że tyle czasu spę­dziły za nie­prze­nik­nio­nymi mu­rami klasz­toru, w któ­rym je­dyne bzy­ka­nie, o ja­kim sły­szano, wy­da­wały nie­liczne za­błą­kane mu­chy.

Ja wio­dłam ży­cie, nie wi­kła­jąc się w ża­den z tych dwóch sta­nów. Z jed­nej strony nie mu­sia­łam zno­sić typa chra­pią­cego noc w noc u mo­jego boku, po­wstrzy­mu­jąc się przed zwa­le­niem go so­lid­nym kop­nia­kiem na pod­łogę. Omi­jało mnie też uże­ra­nie się z plą­czą­cymi się po domu ma­łymi szkod­ni­kami, w kółko za­wra­ca­ją­cymi głowę bied­nej ma­mie, która nie może ich wy­słać na au­to­stradę, żeby się tam po­ba­wiły. Z dru­giej strony jed­nak uża­la­łam się na przy­plą­tu­ją­cych się do mnie don­żu­anów i – cza­sami – na sa­mot­ność.

W tam­tym punk­cie wie­czoru by­łam dość… jak by to po­wie­dzieć… może naj­od­po­wied­niej­szym sło­wem by­łoby „pod­chmie­lona”. Od dłuż­szej chwili chciało mi się si­kać, co nie po­zwa­lało uczest­ni­czyć w roz­mo­wie, wsta­łam więc – o mało nie prze­wra­ca­jąc kie­liszka z wi­nem i ta­le­rzyka z chle­bem – i nieco chwiej­nym kro­kiem po­dą­ży­łam do ubi­ka­cji. Ulży­łam so­bie ni­czym hi­po­po­tam w zoo, po czym na­ło­ży­łam błysz­czyk na usta, po­pra­wi­łam fry­zurę i wy­szłam. Do­kład­nie w tym mo­men­cie otwo­rzyły się drzwi mę­skiej to­a­lety i wy­szedł z niej wy­soki fa­cet około czter­dziestki o brą­zo­wych wło­sach i nie­sa­mo­wi­tych tur­ku­so­wych oczach.

– Hej! – za­wo­łał i zła­pał mnie za ra­mię.

Obu­rzona wy­rwa­łam mu się i wy­krzyk­nę­łam:

– Nie waż się mnie do­ty­kać, ob­le­chu!

– Chcia­łem tylko po­wie­dzieć… – na­le­gał mimo mo­jego oporu.

Nie da­łam mu skoń­czyć.

Czu­jąc, że wzbie­ra­jąca we mnie agre­sja try­ska wszyst­kimi po­rami – moż­liwe, że była to kon­se­kwen­cja roz­mowy z przy­ja­ciół­kami, a może sku­tek uboczny dwóch dżi­nów z to­ni­kiem, które już wy­pi­łam – wy­pa­li­łam ostro:

– Czy uczciwa ko­bieta nie może so­bie wyjść na ko­la­cję, żeby jej za­raz nie pró­bo­wał po­de­rwać ja­kiś stary zbo­cze­niec? A prawa ko­biet? Opra­wi­li­śmy je w ramki i mo­żemy o nich za­po­mnieć? Czyż­by­śmy wra­cali do śre­dnio­wie­cza, tej cu­dow­nej epoki, w któ­rej każdy łysy brzu­chacz miał prawo pierw­szej nocy?

Kiedy tak nie­po­wstrzy­ma­nie wy­rzu­ca­łam z sie­bie py­ta­nie po py­ta­niu, po­czu­łam, że lada chwila za­cznę to­czyć pianę z ust. Fa­cet wy­glą­dał, jakby się ku­lił pod tą ka­no­nadą trud­nych py­tań, i prze­stra­szony od­su­nął się na bok. A ja, za­do­wo­lona ze zwy­cię­stwa, za­dar­łam głowę i trium­fal­nie po­ma­sze­ro­wa­łam do swo­jego stołu, me­an­dru­jąc mię­dzy in­nymi klien­tami lo­kalu. Na pewno wszystko sły­szeli, bo kiedy ich mi­ja­łam, sły­sza­łam za sobą tłu­mione śmie­chy, które wzię­łam za wspar­cie i przy­ję­łam z ogromną sa­tys­fak­cją.

Gdy do­tar­łam do ko­le­ża­nek, Ana po­wie­działa:

– Cze­kaj, ob­róć się, kró­lowo wy­zwo­le­nia ko­biet!

Ob­ró­ci­łam się więc te­atral­nie wo­kół wła­snej osi, czu­jąc się jak mo­delka na wy­biegu albo na­wet jak Piękna tań­cząca bez Be­stii. Na­gle jed­nak za­uwa­ży­łam, że we­so­łość przy­ja­ció­łek prze­cho­dzi w hi­ste­ryczny re­chot. Wszyst­kie po­kła­dały się ze śmie­chu na krze­słach, aż się po­pła­kały.

– Co jest? O co cho­dzi? – mam­ro­ta­łam, czu­jąc, że mina mi rzed­nie.

W końcu oświe­ciła mnie Án­gela, po­czciwa du­sza w tej paczce:

– Có­ruś, kiedy wy­szłaś z ubi­ka­cji, spód­nica za­cze­piła ci się o gumkę maj­tek i pa­ra­do­wa­łaś tak przez całą re­stau­ra­cję. Ale nie martw się, wszy­scy i tak są już na­wa­leni…

– I nie­winni jak aniołki… – do­dała ta wredna małpa Isa­bel, która za­wsze się cie­szy z cu­dzych nie­szczęść.

Bły­ska­wicz­nie, choć po­nie­wcza­sie po­pra­wi­łam so­bie spód­nicę i usia­dłam, zwie­sza­jąc głowę, żeby dłu­gie włosy za­sło­niły mi twarz. Te­raz sły­sza­łam, jak do­okoła lu­dzie śmieją się już na ca­łego. Mia­łam wra­że­nie, że na­wet ku­charz zo­sta­wił swoje gary i wy­szedł, żeby się ze mnie po­na­bi­jać. Przez szparę mię­dzy ko­smy­kami wło­sów zer­k­nę­łam w bok i zo­ba­czy­łam, że przy są­sied­nim sto­liku sie­dzi tam­ten fa­cet spod drzwi to­a­lety; po­pa­truje na mnie i trzę­sie się ze śmie­chu.

Nie mo­gąc dłu­żej znieść po­twor­nego upo­ko­rze­nia, wsta­łam, rzu­ci­łam na stół parę bank­no­tów i po­bie­głam do domu, go­towa nie wy­cho­dzić z niego do końca swo­ich dni.

Czy ktoś mógłby so­bie wy­obra­zić moje za­sko­cze­nie i kon­ster­na­cję, kiedy kilka dni póź­niej sta­wi­łam się na roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej – do któ­rej przy­go­to­wy­wa­łam się su­mien­nie od ty­go­dni – i oka­zało się, że bę­dzie mnie od­py­ty­wał znie­na­wi­dzony fa­cet z re­stau­ra­cji?

– Do­brze! – za­wo­łał tenże fa­cet, ostro prze­ry­wa­jąc nie­przy­jemną ci­szę, jaka za­pa­no­wała w ga­bi­ne­cie. – Może by­łoby le­piej, gdyby przy­szła dziś pani w spodniach…

Nie­moż­li­wie za­wsty­dzona, po­czu­łam, że się czer­wie­nię aż po białka oczu. Rap­tow­nie od­su­nę­łam do tyłu krze­sło, na któ­rym sie­dzia­łam, bez­li­to­śnie za­ry­so­wu­jąc przy tym nie­ska­zi­tel­nie gładki par­kiet, rzu­ci­łam fa­ce­towi naj­bar­dziej po­gar­dliwe spoj­rze­nie, na ja­kie było mnie stać, sta­now­czym ge­stem chwy­ci­łam to­rebkę i wy­szłam, trza­ska­jąc drzwiami. Po­nie­waż jed­nak były szklane, efekt oka­zał się nie tak dra­ma­tyczny, jak bym so­bie tego ży­czyła. Co mnie naj­bar­dziej ze­zło­ściło w tej spra­wie, to że przez za­bój­czo obłą­kań­czą se­kundę uzna­łam tego od­ra­ża­ją­cego dra­nia za atrak­cyj­nego.

Gło­śno stu­ka­jąc ob­ca­sami, prze­szłam przez ko­ry­tarz i po­śpiesz­nie – to zna­czy z pręd­ko­ścią dro­bią­cej kroki me­cha­nicz­nej lalki, bo tylko na tyle po­zwa­lała mi ob­ci­sła ołów­kowa spód­nica – skie­ro­wa­łam się do windy. Cięż­kie sta­lowe drzwi ka­biny za­my­kały się już za mną, kiedy zni­kąd po­ja­wiła się czy­jaś dłoń o dłu­gich, sil­nych pal­cach i krót­kich, ide­al­nie za­dba­nych pa­znok­ciach. Bez wy­siłku pchnęła drzwi, tak że się otwo­rzyły z po­wro­tem.

– Panno Po­lia­kova, gdyby była pani tak uprzejma, pro­szę wró­cić do mo­jego ga­bi­netu. Jesz­cze nie skoń­czy­li­śmy roz­mowy – ode­zwał się bar­dzo spo­kojny głos.

– Dla mnie jest skoń­czona, pa­nie An­glada. Nie po­zwolę, żeby się ze mnie na­śmie­wano.

Pra­wie czu­łam, jak moje odzie­dzi­czone po ojcu wiel­kie brą­zowe oczy – mig­da­łowe, jakby wy­szły spod pędzla re­ne­san­so­wego mi­strza, we­dług jed­nego z mo­ich by­łych ad­o­ra­to­rów – ci­skają roz­pa­lone, wście­kłe iskry. Mój roz­mówca jed­nak za­cho­wał nie­zmą­cony spo­kój wo­bec tego wy­bu­chu zło­ści. Wy­glą­dał wręcz, jakby był cał­kiem roz­luź­niony, gdy z rę­kami skrzy­żo­wa­nymi na piersi opie­rał się o brzeg drzwi, żeby się nie za­mknęły.

– Pro­szę po­słu­chać, panno Po­lia­kova. Ro­zu­miem, że nie za­czę­li­śmy zna­jo­mo­ści zbyt do­brze, ale za­nim się do­wie­dzia­łem, że pani to pani – nie spodo­bał mi się spo­sób, w jaki pod­kre­ślił to słowo – na pod­sta­wie ży­cio­rysu uzna­łem, że jest pani wła­ściwą osobą na to sta­no­wi­sko. Nie mogę po­zwo­lić, żeby nie­po­ro­zu­mie­nie po­pchnęło nas oboje do nie­zbyt pro­fe­sjo­nal­nego za­cho­wa­nia.

Mó­wił to tak spo­koj­nym i roz­sąd­nym to­nem, że po­czu­łam się przy nim jak biedna hi­ste­ryczka, którą trzeba miar­ko­wać, by nie ro­biła wi­do­wi­ska. Stwier­dzi­łam więc, że po­win­nam na­tych­miast od­zy­skać god­ność, i cho­ciaż w tej chwili mia­łam ochotę po­ka­zać mu ję­zyk i wy­le­cieć stam­tąd jak strzała, po­sta­ra­łam się od­po­wie­dzieć ra­cjo­nal­nie i doj­rzale, jak przy­stało na osobę, która trzy­dziestkę ma już za sobą.

– Ma pan ra­cję, pa­nie An­glada. Pro­szę… o wy­ba­cze­nie. – Le­d­wie wy­du­si­łam z sie­bie te słowa, wal­cząc z gulą dumy, która utknęła mi w gar­dle.

Choć mój roz­mówca za­cho­wał bar­dzo po­ważną minę, od­nio­słam wra­że­nie, że w du­chu się ze mnie śmieje. Przez kilka se­kund mu­sia­łam ze sobą wal­czyć, bo mia­łam ochotę rzu­cić to wszystko w dia­bły, ode­pchnąć go od drzwi i od­da­lić się z całą pręd­ko­ścią, jaką roz­wija ta no­wo­cze­sna winda. On jed­nak, jakby prze­wi­dział moje za­miary, od­su­nął się na bok i ge­stem za­pro­sił, że­bym po­szła za nim, a coś w jego po­sta­wie spra­wiło, że po­słu­cha­łam bez pro­te­stów.

Po­now­nie we­szłam do ga­bi­netu, od­pro­wa­dzana zdu­mio­nym wzro­kiem se­kre­tarki i po­zo­sta­łego per­so­nelu, który – rzecz ja­sna – pil­nie śle­dził to moje cho­dze­nie tam i z po­wro­tem. Biuro zaj­mo­wało całą kon­dy­gna­cję wiel­kiego gma­chu. Nie było żad­nych prze­pie­rzeń, nic nie dzie­liło ogrom­nej prze­strzeni; nie­liczne ga­bi­nety miały ścianki ze szkła, więc wszy­scy wi­dzieli wszystko, choć mo­gli uda­wać, że nie pa­trzą. Pan An­glada bar­dzo uprzej­mym ge­stem za­chę­cił mnie, że­bym usia­dła na jed­nym z wy­god­nych krze­seł sto­ją­cych wo­kół no­wo­cze­snego sto­lika ka­wo­wego.

– Je­żeli nie ma pani nic prze­ciwko, panno Po­lia­kova, za­cznijmy od po­czątku – za­pro­po­no­wał tym swoim głę­bo­kim gło­sem z lekką chrypką, która dziw­nie dzia­łała na moje za­koń­cze­nia ner­wowe.

Ski­nę­łam głową i po­sta­ra­łam się sku­pić na roz­mo­wie kwa­li­fi­ka­cyj­nej, jak­bym do­piero we­szła do ga­bi­netu, a po­przed­nia scena wcale nie miała miej­sca. Osta­tecz­nie by­łam pro­fe­sjo­na­listką; wiele lat prze­pra­co­wa­łam w du­żej mię­dzy­na­ro­do­wej fir­mie jako za­stęp­czyni dy­rek­tora fi­nan­so­wego, a te­raz by­łam zde­cy­do­wana sko­czyć na głę­boką wodę i sama zo­stać sze­fową działu. An­glada & Part­ners było ra­czej ma­łym przed­się­bior­stwem, lecz roz­wi­jało się dy­na­micz­nie, wpro­wa­dza­jąc in­no­wa­tor­skie roz­wią­za­nia in­ży­nie­ryjne w naj­bar­dziej eg­zo­tycz­nych za­kąt­kach pla­nety. Krótko mó­wiąc, kiedy się do­wie­dzia­łam, że szu­kają dy­rek­tora fi­nan­so­wego, po­sta­no­wi­łam, że do­stanę to sta­no­wi­sko.

Mimo wszystko te ja­sne oczy, tak mocno kon­tra­stu­jące z opa­le­ni­zną twa­rzy, prze­szka­dzały mi w sku­pie­niu. Zu­peł­nie wbrew so­bie nie mo­głam nie za­uwa­żyć, że Jorge An­glada to bar­dzo po­cią­ga­jący męż­czy­zna, cho­ciaż nie w moim ty­pie. Zbyt kla­syczne ubra­nie – skro­jony na miarę ele­gancki gar­ni­tur w gra­fi­to­wym ko­lo­rze i je­dwabny kra­wat od Her­mèsa; nad­mierna uprzej­mość – wy­da­wało się nie­wia­ry­godne, że po tym wszyst­kim wciąż chciał prze­pro­wa­dzić ze mną roz­mowę; i za bar­dzo… no, nie wiem, ale za­uwa­ży­łam, że jest w nim coś, co włą­cza w mo­jej gło­wie alarm, o któ­rego ist­nie­niu do tej pory nie mia­łam po­ję­cia. Dioda alarmu mru­gała go­rącz­kowo czer­wo­nym świa­tłem za­po­wia­da­ją­cym nie­bez­pie­czeń­stwo.

Za­pewne to z po­wodu mo­jej ro­syj­skiej krwi za­wsze po­cią­gali mnie męż­czyźni roz­ta­cza­jący aurę bo­hemy i wy­glą­da­jący na udrę­czo­nych. Im bar­dziej udrę­czeni, tym le­piej, nic więc dziw­nego, że moje ży­cie mi­ło­sne było au­ten­tyczną po­rażką. Ostat­nio uma­wia­łam się z mu­zy­kiem jaz­zo­wym gra­ją­cym w naj­ob­skur­niej­szych noc­nych klu­bach Ma­drytu. Przez ten zwią­zek moje zdro­wie psy­chiczne zo­stało po­waż­nie nad­we­rę­żone, nie tylko dla­tego, że gość nie kładł się spać przed świ­tem, pod­czas gdy ja mu­sia­łam wsta­wać o wpół do siód­mej rano, żeby zdą­żyć do pracy, ale też z nad­miaru emo­cji, które drę­czyły jego wraż­liwą du­szę. Kiedy za­pro­po­no­wał, że­by­śmy się ra­zem rzu­cili z wia­duktu i prze­szli do hi­sto­rii jako Ro­meo i Ju­lia ma­dryc­kiej mu­zyki jaz­zo­wej, od­zy­ska­łam zdrowy roz­są­dek i ucie­kłam z tej tok­sycz­nej zna­jo­mo­ści jak od za­razy mo­ro­wej.

Po­nie­waż nie prze­stał mnie na­cho­dzić, nie po­zo­stało mi nic in­nego, jak schro­nić się u przy­ja­ciółki, Án­geli, za­wsze go­to­wej po­dać po­mocną dłoń bliź­niemu w po­trze­bie. Po dwu­dzie­stu dniach sy­pia­nia na so­fie w sa­lo­nie i co­dzien­nych po­bu­dek w wy­ko­na­niu jej trzech dzi­kich be­stii rzu­ca­ją­cych się na mnie szczu­pa­kiem, no i to­wa­rzy­stwa jej męża, na­dę­tego po­zera, który już od pierw­szej chwili pa­trzył na mnie krzywo – nie wiem czemu, ale ja­koś ni­gdy nie przy­pa­damy do gu­stu na­rze­czo­nym i mę­żom na­szych przy­ja­ció­łek… oni nam zresztą też, prawdę mó­wiąc – Pan­cho, mój były, dał w końcu za wy­graną i za­miast zre­ali­zo­wać swój sa­mo­bój­czy plan, po­sta­no­wił wy­ru­szyć z ze­spo­łem na to­ur­née po mia­stecz­kach Hisz­pa­nii.

I tak z wes­tchnie­niem ulgi wró­ci­łam do swo­jego wy­tę­sk­nio­nego miesz­kanka przy ulicy Ar­rieta, w sa­mym cen­trum Ma­drytu, z cu­dow­nymi wi­do­kami na Te­atro Real, i do daw­nego ży­cia, tyle że go­towa na czas nie­okre­ślony wy­rzec się związ­ków uczu­cio­wych. Uda­wało mi się to od po­nad trzech mie­sięcy, co w moim przy­padku kwa­li­fi­ko­wało się do Księgi re­kor­dów Gu­in­nessa. A przy oka­zji wła­śnie mi się przy­po­mniało, że kilka ty­go­dni temu pe­wien nasz wspólny zna­jomy spo­tkał Pan­cha gra­ją­cego na sak­sie w Al­de­aqu­ema­dzie, w pro­win­cji Jaén, i po­wie­dział mi, że mój były wy­glą­dał na szczę­śli­wego.

Sie­dzący przede mną męż­czy­zna od­chrząk­nął kilka razy, przy­wra­ca­jąc mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Za­pewne za­dał mi py­ta­nie, które do mnie nie do­tarło, dla­tego po­pro­si­łam:

– Prze­pra­szam, czy mógłby pan po­wtó­rzyć?

Bie­dak wes­tchnął z re­zy­gna­cją. Chyba w ży­ciu nie spo­tka­łam tak cier­pli­wego czło­wieka i ucie­szyło mnie to, bo aż za do­brze wiem, że mie­wam wyże i dołki, a mój cha­rak­te­rek po­trafi wy­sta­wić na próbę naj­więk­szego sto­ika.

– Po­wie­dzia­łem, że w ży­cio­ry­sie wy­mie­niła pani bie­głą zna­jo­mość an­giel­skiego, fran­cu­skiego i ro­syj­skiego. Czy mo­gli­by­śmy przez chwilę po­roz­ma­wiać po an­giel­sku?

– Oczy­wi­ście, pro­szę bar­dzo.

Od tego mo­mentu roz­mowa to­czyła się w ję­zyku an­giel­skim, ale nie mia­łam z tym żad­nego pro­blemu. Jego an­giel­ski był ide­alny, z ak­cen­tem, któ­rego nie po­wsty­dziłby się Fran­cis Mat­thews, pro­wa­dzący Fol­low me, ale mój też – cho­ciaż ame­ry­kań­ski, bo przez rok pra­co­wa­łam jako kel­nerka w ba­rze w Geo­r­ge­town, żeby za­ro­bić so­bie na MBA na tam­tej­szym uni­wer­sy­te­cie – nie po­zo­sta­wał w tyle.

– Je­śli pan chce, mo­żemy te­raz przejść na ro­syj­ski – za­pro­po­no­wa­łam; przy­znaję, cza­sami mnie po­nosi.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby. Nie mó­wię po ro­syj­sku. Pani oj­ciec jest Ro­sja­ni­nem? Miesz­kała pani przez ja­kiś czas w Ro­sji?

– Tak, mój oj­ciec był Ro­sja­ni­nem. Zmarł, kiedy mia­łam dzie­sięć lat, ale za­wsze na­le­gał, że­bym po­praw­nie mó­wiła i pi­sała w jego ję­zyku. Ni­gdy nie miesz­ka­li­śmy w Ro­sji. Wi­dzi pan, oj­ciec uciekł zza że­la­znej kur­tyny, ucze­piony pod pod­wo­ziem woj­sko­wej cię­ża­rówki.

– Nie­sa­mo­wite! – Wy­glą­dał na fak­tycz­nie za­in­te­re­so­wa­nego, wy­chy­lił się na­wet tro­chę w moją stronę, jakby chciał le­piej sły­szeć.

– Na­prawdę tak pan uważa? – Kiw­nę­łam głową, po­sy­ła­jąc mu je­den ze swo­ich naj­lep­szych uśmie­chów. – Lu­bił nam opo­wia­dać, mnie i matce, jak spę­dził trzy dni z no­gami wci­śnię­tymi pod jedną z osi kół, z tru­dem utrzy­mu­jąc rów­no­wagę, a rę­kami de­spe­racko ści­skał rurę wy­de­chową. Moja ulu­biona część hi­sto­rii: gdy od­mro­ził so­bie mały pa­lec u le­wej ręki i zo­sta­wił go przy­kle­jony do me­talu. Za­wsze twier­dził, że wcale go to nie bo­lało…

Na­gle za­uwa­ży­łam, że roz­mówca pa­trzy na mnie z dziwną miną, i uzna­łam, że le­piej po­wścią­gnąć en­tu­zjazm i na tym za­koń­czyć moją opo­wieść. Przy­ja­ciółki za­wsze mnie oskar­żały o wy­bu­jałą wy­obraź­nię. Ich zda­niem ła­two po­pa­dam w uro­je­nia, choć wszystko w mo­ich hi­sto­riach jest prawdą. Tyle że może roz­mowa kwa­li­fi­ka­cyjna to nie naj­lep­szy mo­ment na wy­nu­rze­nia.

– I… cóż, my­ślę, że to już wszystko. – Zda­łam so­bie sprawę, że ner­wowo wy­krę­cam dło­nie, wsu­nę­łam je więc pod uda. Od­nio­słam wra­że­nie, że jego błysz­czą­cym oczom nie umknął ża­den szcze­gół.

– Bar­dzo in­te­re­su­jące, panno Po­lia­kova. Na­ta­sha, prawda?

Po­tak­nę­łam ski­nie­niem głowy.

– Je­śli nie ma pani nic prze­ciwko temu, będę się zwra­cał do pani po imie­niu – cią­gnął. – Są­dzę, że jest pani osobą, któ­rej szu­kamy. Mimo ra­czej mło­dego wieku ma pani bo­gate do­świad­cze­nie, włada pani an­giel­skim i ro­syj­skim, a ten drugi ję­zyk może być nam przy­datny w przy­szło­ści. Te­raz przy­bliżę pani wa­runki pracy i je­śli będą pani od­po­wia­dały, może pani za­cząć jak naj­szyb­ciej.

Wy­na­gro­dze­nie – kiedy wy­mie­nił kwotę, zro­bi­łam wiel­kie oczy – i ogólne wa­runki oka­zały się znacz­nie lep­sze, niż się spo­dzie­wa­łam, uzgod­ni­li­śmy więc, że w do­tych­cza­so­wym miej­scu za­trud­nie­nia złożę wy­ma­gane pięt­na­sto­dniowe wy­po­wie­dze­nie, po czym za­cznę pracę w fir­mie An­glada & Part­ners.

Po upły­wie pięt­na­stu dni po­now­nie po­ja­wi­łam się w ele­ganc­kim bu­dynku w dziel­nicy Sa­la­manca, ubrana w swój zwy­kły strój do pracy: spód­nica albo spodnie i sto­no­wana bluzka, co­dzien­nie w in­nym od­cie­niu, kla­syczne buty na nie­wy­so­kim ob­ca­sie, a do tego lekki ma­ki­jaż. Na szczę­ście moje bujne włosy w ko­lo­rze po­le­ro­wa­nego kasz­ta­no­wego drewna – to aku­rat odzie­dzi­czone po matce – da­wały się ła­two ukła­dać. Wy­star­czało, że je umy­łam i zo­sta­wi­łam do wy­schnię­cia, by wy­glą­dały bez za­rzutu.

Tego dnia pan An­glada był w po­dróży służ­bo­wej, przy­jął mnie więc pan Gon­zález, dy­rek­tor ad­mi­ni­stra­cyjny; męż­czy­zna w śred­nim wieku, dość tęgi, przy­wi­tał mnie z wy­raźną ser­decz­no­ścią i za­raz po­tem zo­sta­wił pod opieką oso­bi­stej se­kre­tarki pana An­glady. Ta po­ka­zała mi mój ga­bi­net i wpro­wa­dziła mnie w co­dzienną dzia­łal­ność firmy.

Chcąc nie chcąc zre­wi­do­wa­łam pierw­sze wra­że­nie, ja­kie zro­biła na mnie Ma­ría Ibáñez. Po­przed­nim ra­zem wy­dała mi się osobą chłodną i aro­gancką, pod­czas gdy tak na­prawdę była po pro­stu dość nie­śmiała. Panna Ibáñez za­pewne bli­żej miała do sześć­dzie­siątki niż do pięć­dzie­siątki i naj­do­słow­niej była panną. Do nie­zbyt przy­ja­znego wy­glądu przy­czy­niała się jej wy­mi­ze­ro­wana, po­marsz­czona twarz przy­po­mi­na­jąca su­szony na słońcu po­mi­dor.

W rze­czy­wi­sto­ści, kiedy się ją tro­chę po­znało, czło­wiek za­raz zda­wał so­bie sprawę, że to cu­downa osoba, za­wsze chętna do po­mocy. Praca była jej ży­ciem. Uwiel­biała swo­jego szefa – swo­jego „don Jorge”, jak go na­zy­wała – tak jak matka uwiel­bia syna. I niech ni­kogo nie zwiodą po­zory: choć miała złote serce, naj­mniej­sza kry­tyka jej ubó­stwia­nego bo­ha­tera spra­wiała, że ko­bieta za­mie­niała się w agre­sywną pan­terę, co prawda chudą jak pa­tyk, ale groźną.

– Spodoba ci się w na­szej fir­mie, Na­ta­sho. Jest nas mało, ale sta­no­wimy zgrany ze­spół. Don Jorge to bar­dzo in­te­li­gentny czło­wiek, za­czy­nał od zera w domu swo­jego ojca chrzest­nego (nie wiem, czy wiesz, że jego ro­dzice zmarli, kiedy był ma­łym dziec­kiem) i zo­bacz, ile osią­gnął w ciągu nie­spełna pięt­na­stu lat. – Sze­ro­kim ge­stem wska­zała oto­cze­nie.

– Nie­wia­ry­godne – po­twier­dzi­łam, nie zwra­ca­jąc szcze­gól­nej uwagi na jej słowa, zbyt za­jęta pod­glą­da­niem kilku osób z per­so­nelu.

Ze swo­jego ga­bi­netu o prze­szklo­nych ścia­nach wi­dzia­łam całą prze­strzeń biu­rową firmy i wła­śnie w tej chwili od­kry­łam parę, która wy­ko­ny­wała ja­kiś po­ta­jemny ma­newr. Męż­czy­zna, wy­soki i szczu­pły, z oku­la­rami w gru­bej ro­go­wej oprawce i ze ster­czą­cym jabł­kiem Adama, ukrad­kiem po­ło­żył sta­ran­nie zło­żoną kartkę na biurku blon­dynki o buj­nych kształ­tach – żeby nie po­wie­dzieć: gru­bej – któ­rej włosy z pa­sem­kami po­pie­laty blond do­po­mi­nały się po­rząd­nej ma­ski na­wil­ża­ją­cej.

„Oho – po­my­śla­łam z sa­tys­fak­cją. – Wła­śnie na­mie­rzy­łam pierw­szy ro­mans w biu­rze”.

– Ma­río, kim jest ten oku­lar­nik? – za­py­ta­łam nie­win­nie.

Od­wró­ciła się, spoj­rzała na nich, nie ba­wiąc się w sub­tel­no­ści, i od­po­wie­działa:

– To Fe­lipe Me­nén­dez, in­for­ma­tyk, praw­dziwy ge­niusz od kom­pu­te­rów. Jak na mój gust troszkę… jak to mówi dzi­siej­sza mło­dzież? – Przez chwilę my­ślała, za­nim od­po­wie­działa na wła­sne py­ta­nie: – Geek! Do­kład­nie, tro­chę ge­eko­waty.

Fak­tycz­nie, wy­pisz wy­ma­luj wy­glą­dał na ge­eka.

– A tamta tle­niona w pa­ski blon­dyna? – „Tle­niona w pa­ski” było moim ulu­bio­nym okre­śle­niem, od­kąd usły­sza­łam je kie­dyś w we­ne­zu­el­skiej te­le­no­weli.

– To Va­nessa Ló­pez, oso­bi­sta se­kre­tarka. Uwa­żaj na nią. Naj­gor­sza plot­kara, jaką znam. Ni­gdy jej nie po­wie­rzaj se­kre­tów. Raz się jej zwie­rzy­łam i nie mi­nęło dzie­sięć mi­nut, a na­wet pra­cow­nicy ka­wiarni na rogu byli po­in­for­mo­wani. – Z urazą wy­ma­lo­waną na twa­rzy przez chwilę pa­trzyła, jak zdraj­czyni Va­nessa prze­biera pal­cami po kla­wia­tu­rze kom­pu­tera.

Wi­dząc tę zbo­lałą minę, za­sta­no­wi­łam się, ja­kiego ro­dzaju se­krety mo­głaby mieć nie­szczę­sna panna Ibáñez. Może za­mia­tała pa­pro­chy pod wy­cie­raczkę, a może ze­rwała kwia­tek z ra­baty w miej­skim parku? Nie wy­glą­dała na osobę, która mia­łaby burz­liwą prze­szłość. Choć oczy­wi­ście ni­gdy nie można być pew­nym czy­jejś uczci­wo­ści…

Dzień prze­biegł bez in­cy­den­tów. Moja praca była bar­dzo po­dobna do po­przed­niej, nie czu­łam się więc szcze­gól­nie za­gu­biona. Wy­szli­śmy coś zjeść w znaj­du­ją­cym się tuż koło biura ba­rze ofe­ru­ją­cym ze­stawy obia­dowe i Ma­ría przed­sta­wiła mnie po­zo­sta­łemu per­so­ne­lowi, spoza wy­so­kich sfer; w su­mie ja­kieś osiem osób. Pod­czas po­siłku pa­no­wała oży­wiona at­mos­fera i więk­szość przy­jęła mnie z za­chwy­tem (na szczę­ście je­stem eks­tra­wer­tyczką i za­zwy­czaj bły­ska­wicz­nie na­wią­zuję zna­jo­mo­ści). Nie udało mi się zna­leźć wspól­nego ję­zyka je­dy­nie z Me­nén­de­zem i tle­nioną w pa­ski – my­ślę, że to była nie­chęć od pierw­szego wej­rze­nia.

Naj­bar­dziej przy­padł mi do gu­stu Ja­vier Ca­stro, fa­cet mniej wię­cej w moim wieku. Na­le­żał do ekipy in­ży­nie­rów, ale zu­peł­nie nie pa­so­wał do mo­jego wy­obra­że­nia o tej gru­pie za­wo­do­wej. Kiedy ktoś mó­wił mi o in­ży­nie­rach, wy­obra­ża­łam so­bie chu­dego go­ścia o zie­mi­stej twa­rzy, w oku­la­rach, z wiązką dłu­go­pi­sów wy­sta­ją­cych z kie­szeni na piersi ko­szuli z krót­kimi rę­ka­wami. Ale Ja­vier nie przy­sta­wał do ta­kiego wi­ze­runku. Miał czarne, dość dłu­gie włosy i za­zwy­czaj był ubrany w ciemne dżinsy i sprane ko­szulki z ze­spo­łami roc­ko­wymi, o któ­rych ist­nie­niu nie mia­łam po­ję­cia. Fakt, no­sił oku­lary i jego duże orze­chowe oczy śmiesz­nie wy­glą­dały zza szkieł. Na­tych­miast zda­li­śmy so­bie sprawę, że mamy wiele wspól­nego: lu­bimy te same książki i fran­cu­skie filmy; kawa zwala nas z nóg, ale mo­żemy się bez niej obejść, a po czer­wo­nym wi­nie i jego, i mnie boli głowa.

Z po­siłku wiele nie sko­rzy­sta­li­śmy, ale wie­dzia­łam, że Ja­vier i ja zo­sta­niemy do­brymi przy­ja­ciółmi. Krótko mó­wiąc, mia­łam wra­że­nie, że w fir­mie pa­nuje miła at­mos­fera, i by­łam za­do­wo­lona z tego ży­cio­wego kroku.

Rozdział 2

Nowa praca, nowe życie…

Mi­jały dni i stop­niowo przy­zwy­cza­ja­łam się do ru­tyny w no­wej pracy. Wpro­wa­dzi­łam drobne zmiany, które moim zda­niem mo­gły po­pra­wić pro­ce­dury fi­nan­sowe przed­się­bior­stwa, ale było jesz­cze za wcze­śnie, żeby oce­nić re­zul­taty.

Rzadko wi­dy­wa­łam Jor­gego An­gladę. Dy­rek­tor ge­ne­ralny dużo po­dró­żo­wał i czę­sto spę­dzał poza biu­rem po­nad dwa ty­go­dnie. Mimo oko­licz­no­ści, w ja­kich się po­zna­li­śmy, ile­kroć wpa­dli­śmy na sie­bie, za­wsze zna­lazł czas, żeby za­mie­nić ze mną kilka ser­decz­nych słów. Było w tym męż­czyź­nie coś, co dzia­łało na mnie ko­jąco, ale nie umia­łam po­wie­dzieć co, zwłasz­cza że za­wsze czu­łam się ata­ko­wana przez in­nych. Pew­nie był do­brym czło­wie­kiem. W końcu tam, w re­stau­ra­cji, pró­bo­wał mi zwró­cić uwagę na de­fekt w ubio­rze.

Pra­co­wa­łam w An­glada & Part­ners już od po­nad dwóch mie­sięcy, kiedy pew­nego dnia zda­rzyło się, że ra­zem we­szli­śmy do windy i szef z wielką uprzej­mo­ścią za­py­tał, czy po­doba mi się w fir­mie.

– Je­stem za­chwy­cona, na­prawdę, mam cie­kawe obo­wiązki, a at­mos­fera w pracy nie mo­głaby być lep­sza. – Mój en­tu­zjazm był oczy­wi­sty i za­uwa­ży­łam, że jego oczy o nie­moż­li­wym ko­lo­rze ema­nują mięk­kim świa­tłem.

– Cie­szę się, Na­ta­sho, my też je­ste­śmy bar­dzo za­do­wo­leni z pani pracy. Jak wspo­mnia­łem pod­czas roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej, bę­dzie pani mu­siała cza­sem od­by­wać po­dróże służ­bowe. Wła­śnie za­po­wiada się wy­jazd do Du­baju i chciał­bym, żeby po­le­ciała tam pani ze mną.

Du­baj! Wy­obra­zi­łam so­bie wiel­błądy i kwefy, na­mioty i spa­cery po pu­styni pod gwiaz­dami, ha­remy i suł­ta­nów…

– Du­baj! Kiedy wy­jeż­dżamy? Ni­gdy nie by­łam w tak eg­zo­tycz­nym miej­scu! – za­wo­ła­łam.

Moja gwał­towna re­ak­cja naj­wy­raź­niej go roz­ba­wiła, bo uśmiech­nął się i w ką­ci­kach jego oczu po­ja­wiły się drobne zmarszczki. Na ich wi­dok mój żo­łą­dek wy­ko­nał ja­kiś dziwny ma­newr, a ja po­my­śla­łam, że znowu mi za­szko­dziła wy­pita do śnia­da­nia prze­klęta kawa.

– Po­zo­stało jesz­cze sporo rze­czy do zro­bie­nia – wy­ja­śnił. – Za­mie­rzamy przed­sta­wić pro­jekt dra­pa­cza chmur tylko kilka me­trów niż­szego od Burdż Cha­lify, naj­wyż­szej kon­struk­cji wznie­sio­nej przez czło­wieka, sto­ją­cej wła­śnie w tym mie­ście. Na­sze przed­się­bior­stwo po­łą­czyło siły ze znacz­nie więk­szą ame­ry­kań­ską firmą. An­glada & Part­ners zaj­mie się całą tech­no­lo­gią i pro­jek­tem. Li­czę, że przed­stawi pani do­brą stra­te­gię fi­nan­sową.

– Oczy­wi­ście, pa­nie An­glada, może mi pan za­ufać.

Uśmiech­nął się do mnie jesz­cze raz, po czym wszedł do swo­jego ga­bi­netu, a ja, prze­mie­rza­jąc tych kilka me­trów, które mnie dzie­liły od miej­sca pracy, przy­rze­kłam so­bie, że dam z sie­bie wszystko w tym pro­jek­cie.

Mi­ja­jąc biurko Va­nessy Ló­pez, która jak zwy­kle kon­spi­ro­wała z Me­nén­de­zem, nie­chcący usły­sza­łam frag­ment ich roz­mowy.

– Więc wpa­dłeś na swoją byłą i jej obec­nego fa­ceta… – mó­wiła ostrym, prze­ni­kli­wym to­nem tle­niona w pa­ski.

– I wiesz, co mi po­wie­działa ta zdzira? – Me­nén­dez ki­piał ze zło­ści, aż wy­datne jabłko Adama pod­ska­ki­wało mu kom­pul­syw­nie.

Ló­pez po­krę­ciła głową, co spra­wiło, że jej du­szące per­fumy za­ata­ko­wały mój wraż­liwy nos.

– Po­wie­działa mi: „Wresz­cie wiem, czym jest seks”.

Nie zdo­ła­łam po­wstrzy­mać stłu­mio­nego dźwięku, a kiedy uciekł mi z gar­dła, tamci dwoje spoj­rzeli na mnie rów­no­cze­śnie. Twarz in­for­ma­tyka przy­brała brą­zo­wawy od­cień, a oczy Va­nessy ci­skały iskry wście­kło­ści. Od razu wie­dzia­łam, że oto zy­ska­łam w fir­mie parę wro­gów, ale szłam da­lej jakby ni­gdy nic i za­mknę­łam się w swoim ga­bi­ne­cie.

Wie­czo­rem po pracy wy­bra­łam się z trzema naj­lep­szymi przy­ja­ciół­kami do knajpki Vips przy ulicy Or­tegi y Gas­seta, nie­da­leko mo­jego biura.

– Uro­śnie ci od tego brzu­szy­sko – skwi­to­wała Isa­bel, rzu­ciw­szy kar­cące spoj­rze­nie na mój ta­lerz z gru­bymi na­le­śnicz­kami z bitą śmie­taną, hoj­nie po­la­nymi kar­me­lo­wym sy­ro­pem.

Nie prze­ję­łam się tym. Mo­głam zro­zu­mieć jej go­rycz. Wiecz­nie była na die­cie i przy ta­kich oka­zjach ogra­ni­czała się do są­cze­nia ma­łymi łycz­kami na­paru z mięty.

– Do­brze wiesz, że Na­ta­sha, na­wet gdy się ob­żera jak pi­ra­nia, za­wsze wy­gląda ide­al­nie – od­parła Án­gela, jak zwy­kle tu­szu­jąc im­per­ty­nen­cję przy­ja­ciółki.

– Opo­wiedz o swo­jej pracy – wtrą­ciła Ana. – Nie mogę uwie­rzyć, że twój szef to ten typ z re­stau­ra­cji. Chyba go so­bie przy­po­mi­nam, przy­stoj­niak z niego.

– No, nie­źle się pre­zen­tuje – zgo­dzi­łam się ze wzru­sze­niem ra­mion.

– I trafi na twoją nie­koń­czącą się li­stę by­łych?

– Nic z tego, Isa­bel, nie jest w moim ty­pie.

– Ach, czyżby? A więc nie czyta Toł­stoja i re­gu­lar­nie bie­rze prysz­nic?

Nie wy­trzy­ma­łam i par­sk­nę­łam śmie­chem. Jak za­wsze ko­men­ta­rze Isa­bel były zło­śliwe, ale dow­cipne.

– Cho­lera, Isa­bel, aleś ty za­ja­dła. Co w cie­bie wstą­piło? Ty­grys?

Isa­bel tro­chę się roz­luź­niła.

– Prze­pra­szam, Na­ta­cza. – Za­wsze mnie tak na­zy­wała, żeby się ze mną po­dro­czyć. – To dla­tego, że dziś po raz enty kłó­ci­łam się z mę­żem.

Nie było w tym nic dziw­nego. Żadna z nas nie ro­zu­miała, dla­czego Isa­bel wy­szła za Agu­stína, strasz­nego nu­dzia­rza – przy­naj­mniej ja go tak oce­nia­łam – któ­remu prze­szka­dzało wszystko, co robi jego żona, dzie­sięć razy bar­dziej bły­sko­tliwa od niego. Już w cza­sach na­rze­czeń­stwa nic tylko się kłó­cili.

– O co po­szło tym ra­zem? – za­py­tała Ana, naj­wy­raź­niej bar­dziej za­in­te­re­so­wana swoim ol­brzy­mim kok­taj­lem tru­skaw­ko­wym niż samą roz­mową.

Isa­bel po­cią­gnęła łyk na­paru, po czym od­po­wie­działa:

– Jak zwy­kle o bzdury. Po­ka­za­łam mu los, który ku­pi­łam po­przed­niego dnia na lo­te­rii w To­ledo, miał sy­me­tryczny nu­mer, a mał­żo­nek za­py­tał, co za­mie­rzam zro­bić z pie­niędzmi, je­śli wy­gram.

– Co mu od­po­wie­dzia­łaś?

– Po­wie­dzia­łam: „Naj­pierw się oczy­wi­ście roz­wiodę”. Chyba nie przy­jął tego za do­brze…

Do­sta­ły­śmy ataku śmie­chu. Isa­bel była nie­sa­mo­wita.

– Po­słu­chaj­cie tego! Jadę z sze­fem w po­dróż służ­bową do Du­baju – wy­pa­li­łam, nie umie­jąc się już dłu­żej po­wstrzy­mać.

– Du­baj! To do­piero po­dróż, nie to, co moje – wes­tchnęła Ana z nutką życz­li­wej za­zdro­ści.

Bie­daczka je­dyną za­gra­niczną po­dróż od­była do Pa­ryża pod­czas mie­siąca mio­do­wego. Jed­nak jej mał­żeń­stwo nie pły­nęło mle­kiem i mio­dem za długo. Ro­ze­szli się po pół­tora roku, a po trzech la­tach ofi­cjal­nie wzięli roz­wód. Jej były, kiedy tylko mógł, mi­gał się od pła­ce­nia ali­men­tów, przez co ze swoją na­uczy­ciel­ską pen­syjką, z wy­dat­kami na syna i kre­dy­tem hi­po­tecz­nym, który wzięła, by ku­pić ma­leń­kie miesz­kanko, z wiel­kim tru­dem wią­zała ko­niec z koń­cem.

– No, jesz­cze tro­chę po­trwa, za­nim po­je­dziemy, pro­jekt do­piero jest w fa­zie roz­woju – oznaj­mi­łam. – Nie­stety jest coś, z czego się nie wy­plą­czę: week­en­dowy co­aching. Prę­dzej wo­la­ła­bym so­bie żyły pod­ciąć, niż na to je­chać.

– Co… co ta­kiego? – Án­gela ni­gdy nie na­dą­żała za ostat­nimi tren­dami. Po­chła­niało ją uże­ra­nie się z ma­łymi be­stiami i za­dzie­ra­ją­cym nosa mę­żul­kiem.

– Co­aching służy do­sko­na­le­niu umie­jęt­no­ści przy­wód­czych, ko­mu­ni­ka­cyj­nych, za­rzą­dza­nia cza­sem i tych cech oso­bo­wo­ści, które bez­po­śred­nio wpły­wają na wy­niki eko­no­miczne przed­się­bior­stwa… – wy­re­cy­to­wa­łam.

– A mó­wiąc po ludzku: wy­jazd za mia­sto, który wy­my­ślono, by ka­dra przy­wód­cza firmy ze­brała się do kupy i przy­jem­nie spę­dziła czas, ba­wiąc się jak dzieci na let­nim obo­zie – wy­ja­śniła pro­sto Isa­bel.

– Cały week­end od­cięci od świata, stło­czeni w ja­kiejś gór­skiej za­gro­dzie… – jęk­nę­łam z roz­pa­czą.

– Ale za­po­wiada się faj­nie.

Dla Any co­kol­wiek, co by ją wy­rwało ze smut­nej ro­dzin­nej ru­tyny, miało po­smak przy­gody. Prze­su­nę­łam so­bie nie­cier­pli­wie ręką po kasz­ta­no­wa­tych wło­sach, po czym ka­wał­kiem prze­pysz­nego na­le­śniczka zmio­tłam z ta­le­rza ostat­nie kro­ple sy­ropu.

– Tak, faj­niutko – burk­nę­łam z peł­nymi ustami. – Wy­obraź so­bie, że na­wet w wolne dni bę­dziesz za­mknięta w oto­cze­niu swo­ich dzi­kich uczniów.

– Ale mó­wi­łaś nam, że twoi ko­le­dzy nie są źli, że czę­sto się z nimi śmie­jesz. Zwłasz­cza z tym jed­nym, Ja­vie­rem – za­uwa­żyła przy­ja­ciółka, nie da­jąc się wy­trą­cić z roz­ma­rze­nia.

– Niby tak, ale nie jest to plan, który bym wy­brała na week­end, wierz mi. Po­wiem ci to w kilku sło­wach, Anita: w wol­nym cza­sie lu­bię się od tego odłą­czyć.

– Twój szef je­dzie? – za­py­tała Án­gela.

– Chyba tak. Je­dzie cała firma, na­wet part­ner An­glady, któ­rego jesz­cze nie po­zna­łam.

– W ta­kim ra­zie wąt­pię, że­byś miała się nu­dzić – pod­su­mo­wała Isa­bel z prze­bie­głą miną. – Po tym, co nam o nim opo­wia­da­łaś, je­stem prze­ko­nana, że Jorge An­glada wpadł ci w oko…

– Jesz­cze czego. – Zmarsz­czy­łam brwi i rzu­ci­łam jej znu­żone spoj­rze­nie. – Dla­czego uwa­żasz, że za­wsze musi mi się ktoś po­do­bać? Kiedy ze­rwa­łam z Pan­chem, przy­rze­kłam so­bie i wam, że mi­nie sporo czasu, za­nim się znów za­ko­cham. Od pra­wie sied­miu mie­sięcy do ni­kogo nie wy­star­to­wa­łam…

– Od czte­rech i pół – wtrą­ciła Án­gela, za­wsze skru­pu­latna w ob­li­cze­niach.

– Do­brze, od czte­rech i pół, wszystko jedno, i pro­szę: mie­wam się le­piej niż kie­dy­kol­wiek. – Za­dar­łam brodę, dumna z sie­bie; niech spró­bują za­prze­czyć.

– Prawdę mó­wiąc, nie wie­rzy­ły­śmy, że tak długo wy­trwasz. Od­kąd skoń­czy­łaś trzy­dziestkę, nie mo­głaś wy­trzy­mać na­wet dwóch ty­go­dni, żeby się nie za­du­rzyć w ja­kimś czubku – wy­tknęła mi oskar­ży­ciel­sko Isa­bel, wbi­ja­jąc we mnie błysz­czące zie­lone oczy.

– Tym bar­dziej. Jorge An­glada nie jest żad­nym czub­kiem. To męż­czy­zna, ja­kiego każda matka chcia­łaby dla swo­jej córki: przy­stojny, uprzejmy, do­brze wy­cho­wany, in­te­li­gentny, po­rząd­nie ubrany, ma wła­sną firmę… no, praw­dziwy skarb.

– Zde­cy­do­wa­nie nie w twoim ty­pie – orze­kły jed­no­gło­śnie Ana i Án­gela.

Po­sła­łam im spoj­rze­nie z ga­tunku „prze­cież mó­wi­łam” i za­czę­ły­śmy ga­dać o kło­po­tach mał­żeń­skich Isa­bel i o tym, ja­kim su­kin­sy­nem oka­zał się były Any.

Gdy kilka dni póź­niej przy­szłam do biura, od razu zda­łam so­bie sprawę, że coś jest na rze­czy. Ze swo­jego miej­sca przy biurku mia­łam wspa­niały wi­dok na ga­bi­net szefa. Pan An­glada zdjął ma­ry­narkę i roz­luź­nił kra­wat pod szyją. Biała, lekko wcięta w ta­lii ko­szula pod­kre­ślała jego sze­ro­kie ra­miona i tors, na któ­rym nie dało się do­strzec ani grama tłusz­czu. Gdy­bym nie uwa­żała, że nie jest w moim ty­pie, uzna­ła­bym, że to nie­sa­mo­wi­cie atrak­cyjny męż­czy­zna.

Roz­ma­wiał przez ko­mórkę i po raz pierw­szy wi­dzia­łam, jak przy tym ge­sty­ku­luje, ni­czym wło­ski han­dlarz na targu. Mó­wił ze zmarsz­czo­nym czo­łem, wy­raź­nie wście­kły. Wła­ści­wie krzy­czał do mi­kro­fonu, ale szklane ściany dzia­łowe – choć ni­czego nie po­zwa­lały ukryć przed wzro­kiem – do­sko­nale tłu­miły dźwięki, nie usły­sza­łam więc ani słowa z tego, co wy­krzy­ki­wał.

W pew­nym mo­men­cie od­wró­cił się i przy­ła­pał mnie na pod­glą­da­niu. Po­czu­łam, że się czer­wie­nię, i za­czę­łam po­śpiesz­nie stu­kać w kla­wia­turę kom­pu­tera. Dzięki Bogu on ze swo­jego miej­sca nie mógł do­strzec, że na­wet jesz­cze nie włą­czy­łam sprzętu. Ob­ser­wo­wa­łam ukrad­kiem, jak do drzwi jego ga­bi­netu szyb­kim kro­kiem pod­cho­dzi Ma­ría i puka ner­wowo. Szef ją wpu­ścił, lecz za chwilę wy­szła. Krótko po­tem wró­ciła z ja­kimś wy­so­kim, ele­ganc­kim fa­ce­tem, który wy­glą­dał na part­nera biz­ne­so­wego, ale wi­dzia­łam go w biu­rze za­le­d­wie kilka razy i ni­gdy nie za­mie­ni­li­śmy ani słowa. Ra­zem ze swoim ze­spo­łem zaj­mo­wał inną kon­dy­gna­cję bu­dynku, gdzie mieli ga­bi­nety praw­nicy.

Taki ruch o tak wcze­snej po­rze nie był nor­malny, a po­nie­waż je­stem wścib­ska do szpiku ko­ści, zże­rała mnie cie­ka­wość. Przez pra­wie go­dzinę gło­wi­łam się nad tym, co się dzieje w ga­bi­ne­cie szefa, aż stwier­dzi­łam, że nad­szedł czas, by tro­chę po­pra­co­wać. Do­kład­nie w tym mo­men­cie za­pu­kała do mnie Ma­ría i po­wie­działa, że pan An­glada chciałby ze mną roz­ma­wiać.

Prze­stra­szona, za­czę­łam w my­ślach prze­trzą­sać wszystko, co w tych ostat­nich mie­sią­cach mo­głam spar­ta­czyć, ale nie zna­la­złam nic, co mo­głoby wy­wo­łać taką złość w czło­wieku, któ­rego do tej pory uwa­ża­łam za wcie­le­nie opa­no­wa­nia i spo­koju. Dla­tego skie­ro­wa­łam się do jego ga­bi­netu na drżą­cych no­gach.

Nie usły­sza­łam za­pro­sze­nia, ale zo­ba­czy­łam, że szef przy­wo­łuje mnie ge­stem.

– Dzień do­bry, pa­nie An­glada – przy­wi­ta­łam się.

Znów nie­cier­pli­wym ge­stem wska­zał mi jedno z krze­seł sto­ją­cych przed jego biur­kiem. Za­nie­po­ko­jona, za­czę­łam mó­wić bez ładu i składu:

– Po­my­śla­łam, że nie za­szko­dzi, je­śli spo­tkam się z ar­chi­tek­tami i in­ży­nie­rami, któ­rzy się zaj­mują du­baj­skim pro­jek­tem, by za­częli prze­no­sić swoje ob­li­cze­nia in­we­sty­cyjne i prze­dys­ku­to­wali… – Sta­ra­łam się za­pa­no­wać nad drże­niem głosu.

Szef pa­trzył na mnie, jakby nie ro­zu­miał, co, u li­cha, mó­wię, i na­gle jego zmarsz­czone czoło roz­ch­mu­rzyło się, po czym co prawda nie uśmiech­nął się pro­mien­nie, ale zo­ba­czy­łam, że w ką­ci­kach jego oczu po­wstają te atrak­cyjne zmarszczki.

Jego spoj­rze­nie spo­częło na mo­ich pal­cach, które wy­krę­ca­łam so­bie na ko­la­nach ni­czym wę­go­rze. Ale nie ode­zwał się, więc mój nie­po­kój jesz­cze wzrósł i jak za­wsze, kiedy się de­ner­wuję, otwarła się we mnie śluza i po­pły­nął nie­prze­rwany po­tok słów:

– Wła­ści­wie nie roz­ma­wia­łam z nimi dużo, spo­tka­łam się tylko kilka razy. Po­my­śla­łam, że nie za­szko­dzi, je­śli się tro­chę za­po­znam z licz­bami. Podrę te kartki! Do­bra, ra­czej będę mu­siała usu­nąć do­ku­ment, bo go jesz­cze nie wy­dru­ko­wa­łam, ale… – Za­wsty­dzona swoją pa­pla­niną, na­resz­cie za­mil­kłam, przy­gry­za­jąc so­bie dolną wargę.

Boże, nie wiem, czemu za­cho­wuję się jak głu­pia dzie­wu­cha! Je­stem dy­rek­torką fi­nan­sową du­żego przed­się­bior­stwa i do­brze wy­ko­nuję swoją pracę, nie po­peł­ni­łam żad­nego błędu. Prze­ni­kliwe tur­ku­sowe oczy zda­wały się wwier­cać w mój mózg i znowu po­czu­łam, że jest w nich coś, co trudno uznać za nor­malne.

– Nie we­zwa­łem pani, Na­ta­sho, żeby udzie­lać re­pry­mendy. – Ton jego głosu, lekko ochry­płego, z piesz­czo­tliwą nutką, przy­pra­wił mnie o gę­sią skórkę, a to przy­wo­łało wspo­mnie­nie Al­freda…

Al­fredo, mój dawny chło­pak, ma­nia­kal­nie uczył się na pa­mięć ha­seł en­cy­klo­pe­dycz­nych. Pew­nego dnia zro­biło mi się zimno i wspo­mnia­łam, że mam gę­sią skórkę. Do dziś sły­szę, jak re­cy­tuje: „Gę­sia skórka: tak po­tocz­nie na­zywa się re­ak­cję pi­lo­mo­to­ryczną, czyli skurcz mię­śni przy­wło­so­wych po­wo­du­jący wy­pro­sto­wa­nie wło­sów na ca­łym ciele. Każdy z tych ma­leń­kich mię­śni jed­nym koń­cem jest przy­cze­piony do pod­stawy mieszka wło­so­wego, a dru­gim do dol­nej tkanki na­skórka”. Kiedy to po­wtó­rzy­łam przy­ja­ciół­kom, Isa­bel stwier­dziła, że „mię­śnie przy­ło­nowe”, przy­cze­pione do „wo­reczka” jej ów­cze­snego chło­paka, dzia­łają nie tylko na zim­nie, i przez mie­siąc tur­la­ły­śmy się ze śmie­chu. A biedny Al­fredo, mimo że prze­śliczny, był moim chło­pa­kiem za­le­d­wie przez kilka ty­go­dni. Na­wet moja mama – wcie­le­nie cier­pli­wo­ści – ode­tchnęła z ulgą, gdy z nim wresz­cie ze­rwa­łam…

– Pro­szę po­słu­chać, na­wet nie chcia­łem roz­ma­wiać o pracy – cią­gnął szef, nie ma­jąc po­ję­cia o moim nie­for­tun­nym prze­bły­sku wspo­mnień.

– Ach, nie? – rzu­ci­łam zbita z tropu, na­gle wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści.

– Nie­zu­peł­nie.

– W ta­kim ra­zie… – Naj­chęt­niej od razu wy­cią­gnę­ła­bym z niego od­po­wiedź, ale było ja­sne, że mu­szę chwilę po­cze­kać.

– Ależ pani w go­rą­cej wo­dzie ką­pana!

Mimo ma­lu­ją­cej się na jego twa­rzy po­wagi od­nio­słam wra­że­nie, że znów w du­chu się ze mnie śmieje.

– Skoro nie cho­dzi o pracę… To pew­nie ma coś wspól­nego z tam­tym zda­rze­niem w re­stau­ra­cji? – za­py­ta­łam, czu­jąc, że się czer­wie­nię jak bu­rak.

– Zimno, zimno. – Zde­cy­do­wa­nie pan An­glada miał ochotę za­ba­wić się moim kosz­tem.

– Pro­szę mi po­wie­dzieć! – za­wo­ła­łam bła­gal­nie, zu­peł­nie się za­po­mi­na­jąc.

– Panno Po­lia­kova, jest pani im­pul­sywną osobą.

„Na­wet pan nie wie, jak bar­dzo” – do­da­łam w my­ślach.

Na­gle wró­cił do rze­czo­wego tonu:

– Cho­dzi o wy­jąt­kowo po­ważną sprawę. Od ja­kie­goś czasu mój part­ner i ja po­dej­rze­wamy, że ktoś z na­szego ze­społu szpie­guje dla kon­ku­ren­cji.

– Kret? – za­py­ta­łam z za­pa­łem. Za­wsze mnie pa­sjo­no­wały filmy i książki o szpie­gach i taj­nych agen­tach.

– W rze­czy sa­mej. W kon­kur­sach, do któ­rych ostat­nio przy­stę­po­wa­li­śmy, ry­wa­li­zu­jące z nami przed­się­bior­stwo za­wsze nas wy­prze­dza, przed­sta­wia­jąc pro­jekty bę­dące nie­mal ko­piami na­szych. – Pan An­glada nie­spo­koj­nym ru­chem prze­cze­sał so­bie piękną dło­nią ja­sno­brą­zowe włosy.

– Do li­cha! – Za­uwa­ży­łam, że wpa­truję się w niego z roz­chy­lo­nymi ustami, i czym prę­dzej je za­ci­snę­łam. Na­gle przy­szło mi do głowy coś strasz­nego. – Nie my­śli pan chyba, że to ja…?!

– Na pewno nie, panno Po­lia­kova, niech pani nie bę­dzie dzie­cinna.

Fa­tal­nie się po­czu­łam po tym przy­miot­niku. Nie ob­ra­zi­ła­bym się, gdyby mi za­rzu­cił kon­fa­bu­lo­wa­nie, nad­mier­nie wy­bu­jałą fan­ta­zję, ale „dzie­cinna”?!

– Po­dej­rze­nia mie­li­śmy już znacz­nie wcze­śniej, za­nim do­łą­czyła pani do ze­społu An­glada & Part­ners – wy­ja­śnił. – I dla­tego pani o tym mó­wię.

Kiw­nę­łam głową, jakby mi to coś wy­ja­śniło, choć w rze­czy­wi­sto­ści nic nie ro­zu­mia­łam. Wciąż by­łam bar­dziej za­gu­biona niż Te­ze­usz, któ­remu prze­cięto nić w la­bi­ryn­cie.

– Chciał­bym, żeby za­cho­wała pani czuj­ność. Nie do­ma­gam się, żeby we­szła pani w rolę de­tek­tywa. Ale gdyby za­uwa­żyła pani u któ­re­goś ze swo­ich ko­le­gów coś dziw­nego, coś nie na miej­scu…

Czyli chciał, że­bym zo­stała do­no­si­cielką. Obu­rzyła mnie ta pro­po­zy­cja i wy­pa­li­łam:

– Nie je­stem żadną ka­blarą!

– Ka­blara! Co za słowo… Oczy­wi­ście, naj­wy­raź­niej nie­da­leko ode­szła pani od szkol­nego po­dwórka.

– Pa­nie An­glada, nie po­do­bają mi się pań­skie in­sy­nu­acje… – Jak ten czło­wiek mógł mi się kie­dyś wy­dać miły? Wciąż mia­łam w uszach jego nie­kon­tro­lo­wany chi­chot w re­stau­ra­cji.

– Nie wiem, o ja­kie in­sy­nu­acje pani cho­dzi. – Zro­bił nie­winną minę, ale nie da­łam się na­brać.

– Dwa razy za­su­ge­ro­wał pan, że za­cho­wuję się jak dziecko – od­po­wie­dzia­łam, sta­ra­jąc się oka­zać god­ność. – A ja nie je­stem dziew­czynką. Je­stem pro­fe­sjo­na­listką, która bar­dzo po­waż­nie trak­tuje swoje obo­wiązki i…

– Pro­szę się nie za­pę­dzać, panno Po­lia­kova, i uni­kać ta­kich ata­ków zło­ści. Przez chwilę się ba­łem, że pęk­nie pani żyłka. Kon­kret­nie ta.

Do­tknął pal­cem punktu na mo­jej szyi, czym unie­ru­cho­mił mnie sku­tecz­nie jak pa­ra­li­za­to­rem. Mimo że pra­wie na­tych­miast za­brał pa­lec, czu­łam się jak prze­stępca ra­żony prą­dem. Szef sko­rzy­stał, że nie­ty­powo jak na mnie za­mil­kłam, i do­koń­czył swoje po­le­ce­nia.

– Nie ma po­trzeby, żeby szpie­go­wała pani ko­le­gów ani żeby pani na ko­goś do­no­siła. – W tym ostat­nim sło­wie po­brzmie­wała iro­nia. – Pro­szę tylko, aby pani ra­por­to­wała, je­śli coś wyda się pani dziwne. Nic wię­cej. To nie wy­kra­cza chyba poza pani święte za­sady ho­noru i lo­jal­no­ści?

Nie mo­gąc już ani se­kundy dłu­żej wy­trzy­mać jego kpią­cego spoj­rze­nia, spu­ści­łam wzrok, za­wsty­dzona.

– Oczy­wi­ście, że nie, pa­nie An­glada. Obie­cuję, że je­żeli za­uważę coś dziw­nego, zwrócę się do pana. – Po­czu­łam się głu­pio, i to nie­stety nie po raz pierw­szy. Były miły pan An­glada czę­sto się do tego przy­czy­niał.

– Bar­dzo dzię­kuję, Na­ta­sho, i pro­szę, by po­wścią­gnęła pani draż­li­wość. Cza­sami wy­daje się pani nie­prze­wi­dy­walna jak wóz wy­ła­do­wany płynną ni­tro­gli­ce­ryną to­czący się wy­bo­istą drogą. Dzię­kuję, że po­świę­ciła mi pani czas, i pro­szę o dys­kre­cję. A te­raz, za po­zwo­le­niem, może pani wró­cić do pracy.

Za­pa­no­wała ci­sza, a ja wsta­łam i bez słowa skie­ro­wa­łam się do drzwi. Już mia­łam wyjść, kiedy za­trzy­mał mnie jego głos.

– A, panno Po­lia­kova, oczy­wi­ście, może pani roz­po­cząć roz­mowy z ar­chi­tek­tami i in­ży­nie­rami. Za nie­całe trzy mie­siące le­cimy do Du­baju.

Trzy mie­siące! Oczy­wi­ście mu­szę za­cząć ła­do­wać ba­te­rie. Na myśl o po­dróży znów się bez­wied­nie roz­ch­mu­rzy­łam; po­sła­łam sze­fowi uśmiech, który mam za­re­zer­wo­wany na szcze­gólne oka­zje, i od­nio­słam wra­że­nie, że na kilka se­kund dech mu za­parło.

Rozdział 3

Zmarnowany talent wojowniczki

Od tam­tej pory uwi­ja­łam się w pracy jak w ukro­pie. Przy­szedł czas, żeby się skon­tak­to­wać z lo­kal­nymi do­staw­cami i ne­go­cjo­wać z nimi ceny, ter­miny płat­no­ści, gwa­ran­cje wy­ko­na­nia, kary na wy­pa­dek nie­do­trzy­ma­nia wa­run­ków umowy i na ko­or­dy­no­wa­nie tego wszyst­kiego z ekipą ar­chi­tek­tów, in­ży­nie­rów i kie­row­ni­ków bu­dowy. Kiedy nie ster­cza­łam w ad­mi­ni­stra­cji, ślę­cza­łam nad ki­lo­me­tro­wej dłu­go­ści ar­ku­szami kal­ku­la­cyj­nymi peł­nymi liczb, ta­bel i wy­kre­sów.

A po­tem na­stą­pił naj­trud­niej­szy punkt: zna­leźć fi­nan­so­wa­nie pro­jektu. Tu czu­łam się jak ryba w wo­dzie – tę część lu­bi­łam naj­bar­dziej. W pierw­szej chwili, kiedy spo­ty­kam się z dy­rek­to­rami ban­ków, za­wsze mnie biorą za se­kre­tarkę praw­nika, który mi zwy­kle to­wa­rzy­szy. Kiedy ich wy­pro­wa­dzę z błędu i uświa­da­miają so­bie, że ko­bieta, którą mają przed sobą, nie dość, że nie­zła la­ska – wy­bacz­cie brak skrom­no­ści, ale w tym miej­scu nie będę już ukry­wać: mam tak od dziecka; kiedy mama spa­ce­ro­wała ze mną w parku, wszy­scy ją za­trzy­my­wali, żeby po­wie­dzieć, jaka je­stem śliczna, a po la­tach nie­raz przy­stoj­niacy szep­tali mi do ucha, że ich po­cią­gam – a więc nie dość, że ładna, to jesz­cze by­stra, wów­czas stają na gło­wie, aby mi nad­ska­ki­wać, i dzięki temu za­wsze do­staję wa­runki naj­lep­sze z moż­li­wych.

Przez wiele dni wy­cho­dzi­łam z biura ostat­nia. By­łam tak za­ab­sor­bo­wana pracą, że rzadko wi­dy­wa­łam się z przy­ja­ciół­kami. Moja mama, z którą roz­ma­wiam co­dzien­nie, skar­żyła się, że od wie­ków do niej nie za­glą­da­łam, ale pro­jekt, któ­rym się zaj­mo­wa­łam i za który po raz pierw­szy w ży­ciu w pełni sa­mo­dziel­nie od­po­wia­da­łam, wcią­gnął mnie i po­chło­nął bez reszty.

Pew­nego wie­czoru zo­sta­łam w pracy dłu­żej niż zwy­kle, by ze­sta­wić kwoty. Wi­dok pu­stych biu­rek ko­le­gów, wol­nych od pa­pie­rzysk, które je za­ście­lały za dnia, był tro­chę przy­gnę­bia­jący. Ktoś zga­sił su­fi­towe ja­rze­niówki i je­dy­nym źró­dłem świa­tła stały się mo­ni­tor mo­jego kom­pu­tera oraz znaki wska­zu­jące wyj­ście bez­pie­czeń­stwa.

Na­gle wy­dało mi się, że wi­dzę cień po­ru­sza­jący się w głębi po­miesz­cze­nia. Prze­stra­szona, zga­si­łam mo­ni­tor, mo­dląc się, żeby ten ktoś – je­śli fak­tycz­nie tam jest – nie zdą­żył mnie za­uwa­żyć. Od ty­go­dni nie my­śla­łam o tym, co Jorge An­glada po­wie­dział mi o kre­cie w biu­rze, ale te­raz, kiedy so­bie o tym przy­po­mnia­łam, strach za­czął pły­nąć w mo­ich ży­łach szyb­ciej niż krew i kiedy do­tarł do mó­zgu, po­śpiesz­nie scho­wa­łam się pod biur­kiem.

Do­bra, przy­znaję, tchórz ze mnie, bla, bla, bla; trzeba mieć ja­kieś wady, nie?

Po­dwójna por­cja ga­la­rety nie trzę­słaby się bar­dziej niż ja. Ob­ję­łam nogi i ukry­łam głowę mię­dzy ko­la­nami, sta­ra­jąc się od­dy­chać moż­li­wie bez­gło­śnie. Moi przod­ko­wie, wy­wo­dzący się od Pio­tra Wiel­kiego – a przy­naj­mniej tak lu­bił twier­dzić mój oj­ciec – za­pewne prze­wra­cali się w gro­bach, wi­dząc swoją bo­jaź­liwą pra­pra­pra­pra­praw­nuczkę.

W mo­jej gło­wie za­brzmiał głos – su­rowy, ale znany, do­kład­niej rzecz bio­rąc, od­zy­wa­jący się w mo­men­tach, gdy nie by­łam dumna ze swo­jego za­cho­wa­nia – i po­ci­snął mi nie­złe ka­za­nie: że nie mogę się kryć, pod­czas gdy zły szpieg prze­ka­zuje se­krety przed­się­bior­stwa wro­gowi, że po­win­nam po­my­śleć o bied­nym panu An­gla­dzie i jego stra­co­nej pracy, że wła­sny oj­ciec by się za mnie wsty­dził…

Cóż, na­wijka jak za­wsze.

Z ogromną nie­chę­cią wy­su­nę­łam więc rękę w górę i przez dłuż­szą chwilę prze­su­wa­łam nią w ciem­no­ści po biurku, aż wy­ma­ca­łam no­życzki, które tam za­wsze le­żały. Uzbro­jona w ten spo­sób, drżąc od stóp do głów, na czwo­ra­kach opu­ści­łam kry­jówkę i chył­kiem ru­szy­łam w stronę ga­bi­netu szefa.

Z obo­la­łymi ko­la­nami do­tar­łam do miej­sca pracy Va­nessy Ló­pez i scho­wa­łam się za jej krze­słem, trzy me­try od celu. Te­raz nic nie wi­dzia­łam, a dźwięki, które sły­sza­łam wcze­śniej, uci­chły. Pod­nio­słam się z wielką ostroż­no­ścią, stop­niowo, nie po­zby­wa­jąc się osłony, jaką da­wało mi opar­cie krze­sła. By­łam taka sku­piona na ga­bi­ne­cie szefa, że nie spo­strze­głam, jak ktoś za­szedł mnie od tyłu.

Na­gle na wy­so­ko­ści piersi oto­czyło mnie że­la­zne ra­mię, ni­czym macka Kra­kena, a na mo­ich ustach wy­lą­do­wała czy­jaś wielka dłoń. Do mo­ich ple­ców przy­ci­snęło się silne ciało, zwarte jak be­ton, ale po­mimo stra­chu, który mnie ogar­nął i spra­wił, że krew ogłu­sza­jąco dud­niła mi w uszach, je­dyne, co mi przy­szło do głowy, to że dłoń kreta bar­dzo ład­nie pach­nie.

Se­kundę póź­niej zdo­by­łam się na re­ak­cję i po­dą­ża­jąc za ata­wi­stycz­nym in­stynk­tem prze­trwa­nia, wście­kle wbi­łam prze­ciw­ni­kowi w stopę ob­cas buta, a jed­no­cze­śnie z ca­łych sił ugry­złam go w rękę. Uwol­ni­łam się na­tych­miast i ob­ró­ci­łam się zwin­nie jak ninja, żeby za­ata­ko­wać go zu­peł­nie tę­pymi no­życz­kami.

– Cho­lera ja­sna!

Ten głos, znany, choć znie­kształ­cony bó­lem, spa­ra­li­żo­wał mnie. Za­sty­głam z unie­sio­nymi no­życz­kami i sze­roko otwar­tymi ustami.

– Pan An­glada! – Roz­luź­ni­łam pięść i no­życzki upa­dły na pod­łogę z głu­chym brzę­kiem.

– Do dia­bła, panno Po­lia­kova! Można wie­dzieć, co pani wy­pra­wia? – Jego oczy ci­skały nie­bie­skie bły­ska­wice, bar­dziej za­bój­cze niż świetlny miecz Luke’a Sky­wal­kera.

Wtem na­gro­ma­dzone na­pię­cie i strach, któ­rego do­zna­łam, ustą­piły miej­sca bez­gra­nicz­nemu obu­rze­niu. Było mi wszystko jedno, że sto­jący przede mną czło­wiek to mój szef i może mnie zwol­nić jed­nym pstryk­nię­ciem pal­ców. W tym mo­men­cie nie­spra­wie­dli­wość sy­tu­acji wzbu­dziła we mnie sprze­ciw.

– To nie ja coś tu­taj wy­pra­wiam, pa­nie An­glada. I ja też chcia­ła­bym, żeby mi pan wy­ja­śnił co nieco. Przede wszyst­kim chcia­ła­bym wie­dzieć, dla­czego przy­cho­dzi pan do biura o ta­kiej po­rze, ukrad­kiem jak ja­kiś zło­dziej po nocy, nie za­pa­la­jąc ani jed­nego świa­tła, żeby mnie wy­stra­szyć na śmierć. A po dru­gie, chcia­ła­bym wie­dzieć, dla­czego jest pan ubrany tak, jakby za­mie­rzał pan rzu­cać ka­mie­niami bru­ko­wymi w ko­mendę ba­skij­skiej po­li­cji.

Na­tych­miast prze­stał ssać obo­lałą rękę i zdez­o­rien­to­wany, spu­ścił wzrok na swoje szorty uka­zu­jące ład­nie umię­śnione nogi po­kryte mięk­kim ja­snym mesz­kiem. Głowę skry­wał mu kap­tur ciem­nej bluzy.

– Je­stem tak ubrany, bo wła­śnie skoń­czy­łem bie­gać, a jest zimno jak nie wiem.

Hmm… mu­sia­łam przy­znać, że to wy­ja­śnie­nie brzmi za­do­wa­la­jąco.

– Mi­ja­łem wła­śnie biuro – mó­wił da­lej – i przy­szło mi do głowy, żeby wpaść po parę do­ku­men­tów i przej­rzeć je w domu. Ostat­nie, czego bym się spo­dzie­wał, to za­stać tu ko­goś o tej po­rze. A! Nie za­pa­li­łem świa­tła, bo znam drogę na pa­mięć. I pra­gnę za­uwa­żyć, że wy­ra­że­nie „jak zło­dziej po nocy” nie przy­staje do rze­czy­wi­sto­ści. Mam na­dzieję, że uzna pani moje wy­ja­śnie­nia za prze­ko­nu­jące…

Sar­kazm bi­jący z jego słów był nie do po­my­le­nia z czym in­nym i znów, po raz ko­lejny, za­wsty­dzona spu­ści­łam wzrok.

– Prze­pra­szam, pa­nie An­glada. – Mia­łam wra­że­nie, że przy tym czło­wieku do końca ży­cia będę pro­siła o wy­ba­cze­nie. – Nie ma pan po­ję­cia, jak bar­dzo mnie pan wy­stra­szył. My­śla­łam, że to ten kret, i…

Jego spoj­rze­nie zła­god­niało na wi­dok mo­jej skru­chy. Tur­ku­sowe oczy na mo­ment za­trzy­mały się na mo­jej piersi, która wciąż fa­lo­wała pod wpły­wem wzbu­rze­nia, ale za­raz po­tem dys­kret­nie prze­śli­znęły się na bok.

– Ja też pa­nią prze­pra­szam, Na­ta­sho. Na­pijmy się, żeby uspo­koić nerwy. – Nie cze­ka­jąc na moją od­po­wiedź, wró­cił do swo­jego ga­bi­netu i otwo­rzył no­wo­cze­sną szafkę w kształ­cie sze­ścianu, ukry­wa­jącą małą lo­dówkę.

Wy­pi­jam cza­sem kie­li­szek z przy­ja­ciół­kami, ale mam świa­do­mość, że po­win­nam za­cho­wać ostroż­ność, bo al­ko­hol dość szybko ude­rza mi do głowy. Nie­mniej w tej sy­tu­acji go po­trze­bo­wa­łam. Wciąż czu­łam lek­kie drże­nie ko­lan i dziwne ła­sko­ta­nie w miej­scu, w któ­rym przed chwilą ści­skało mnie jego ra­mię.

Szef wy­jął dwa małe szklane kie­liszki i po brzegi na­peł­nił je wódką. Mu­siała być zmro­żona, bo szkło na­tych­miast po­kryło się z ze­wnątrz mgiełką. Czu­jąc, że tego się ode mnie ocze­kuje, chwy­ci­łam kie­li­szek i opróż­ni­łam go jed­nym hau­stem, ale za­nim zdą­ży­łam roz­trza­skać kie­li­szek o pod­łogę, jak to ro­bią Ko­zacy w fil­mach, za­wio­dły mnie wła­sne siły. Pie­cze­nie w gar­dle i w płu­cach wy­ci­snęło mi łzy, a ca­łym cia­łem wstrzą­snął po­tężny, gruź­li­czy ka­szel. Wi­dząc moje kło­poty, pan An­glada wziął mnie za rękę i de­li­kat­nie od­giął moje ze­sztyw­niałe palce je­den po dru­gim, po czym wy­jął mi z dłoni kie­li­szek i od­sta­wił go na blat.

– Do li­cha, panno Po­lia­kova, zdaje się, że pani ro­syj­ska krew stra­ciła na gę­sto­ści…

Wciąż nie umia­łam za­pa­no­wać nad kasz­lem, to­też sły­sząc ten iro­niczny ko­men­tarz, mo­głam je­dy­nie rzu­cić fa­ce­towi nie­na­wistne za­łza­wione spoj­rze­nie.