Bosa - Jerzy Mojżeszewicz - ebook

Bosa ebook

Jerzy Mojżeszewicz

3,8

Opis

„Bosa” autentycznie zrodziła się przed kilku laty z radosnego wakacyjnego snu z okolic Pieskowej Skały i miała być męską odpowiedzią na babskie czytadła i bezpłciowe seriale.

Za sprawą pobrzmiewającej zewsząd w powieści muzyki rockowej stała się szybko głosem dobiegających czterdziestki powtórnych debiutantów wykrzykujących ze sceny, że „nigdy w życiu nam nie pokażą, jak się gryzie dżdżownicę!” i nie zdradzą ideału triady „miłość, pokój, muzyka”!

Ale żeby nie było tak miło, „Bosa” to także mroczna opowieść o szarych widmach z przeszłości prześladujących sympatycznych skądinąd bohaterów i radzieckich agentach ingerujących mniej lub bardziej brutalnie w życie naszej ojczyzny, reprezentowanej tu przez małe wielkopolskie miasteczko i jego Bogu ducha winnych mieszkańców.

„Bosa” to wreszcie bajka dla dorosłych z jasnym dla wszystkich przesłaniem na temat prawd ostatecznych, które odkrywa się jednak wciąż na nowo podróżując do krainy szczęśliwego dzieciństwa, Londynu opanowanego przez rosyjskich oligarchów i wyprawy w przerażające zaświaty, do których nam bliżej niż myślimy...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 532

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (16 ocen)
5
6
2
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



1. PIOTR

Obudził się.

Przebudzenie nie trwało długo. Nigdy nie marnował życia na poranny półsen i długie wylegiwanie się w łóżku. To nie ten typ. Teraz, kiedy pierwszy raz dzisiaj otworzył oczy wiedział, że to jego mieszkanie w W. i że jest szósta. Tak było od zawsze. Szósta rano i ani minuty dalej. Nagłe przebudzenie jak wyplucie z wilgotnej, ciepłej i ciemnej paszczy potwora snu. Potwora, bo przecież nie każdy sen bywa przyjazny, ale w pewnym sensie było to codzienne swoiste odrodzenie, powrót do pełni życia, zaczynanie od nowa, szansa, nadzieja. Nienawidził tego momentu, bo w gruncie rzeczy kochał spać i kochał sny jakiekolwiek by one nie były, ale przywykł przez lata do zimnej nieuniknionej szarości poranka, bo przywykał do tego przecież od dziecka. Przywykł, bo co innego miał niby zrobić?

Omiótł wzrokiem ciemny pokój. Prześliznął się po niewyraźnym kształcie opartej o małą skrzynkę wzmacniacza, czarnej gitary Fender Jazz Bass, tak jak on sam rocznik 1972, jego wielkiej miłości od lat. Jego miłość od zawsze. Był to skarb okupiony w młodości wieloma wyrzeczeniami i matactwami, przez to tak cenny i taki kochany. Poobijana i przytarta, z odpryskami czarnego lakieru widocznymi w świetle dnia, w nocy prezentowała się nienagannie – pani jego snów – tak często o niej myślał. Pomimo upływu lat i sporej liczby, nie zawsze delikatnych, nieznanych mu jej wcześniejszych kochanków o silnych rękach, była smukła i wyprostowana. Z dumą nosiła piękną czarną główkę wspartą na długiej szyi gryfu, wyrastającej z kształtnych ramion wzniesionych egzaltowanym gestem niczym do modlitwy albo lamentów. Niżej za wcięciem talii, były już tylko krągłe biodra ciepłe i miękkie. Kształtne biodra czarnej namiętnej kochanki. Piotr kochał ją, za ten boski kształt nadany jej mistrzowską kreską Leo Fendera, za jedwab strun śliskich i zimnych zanim rozgrzały je jego spragnione muzyki dłonie oraz niski murzyński, nieco nosowy głos kobiety po przejściach. Kochał ją od lat zawsze tak samo – ni mniej ni więcej, tak jak ona ni mniej ni więcej po prostu w jego życiu niezmiennie była. To nawet nie gra na niej, nie pieszczota strun, czy zachłanne ich szarpanie w poszukiwaniu dźwiękowej ekstazy, a sama jej obecność, sama czuła pieszczota dłonią tych czarnych ramion czy bioder dawała mu mnóstwo radości i dreszcz satysfakcji. Serce biło mu szybciej kiedy miał ją w pobliżu, a dłonie tak idealnie do niej pasowały. Zawsze.

Tak, jeśli ona tu jest – pomyślał – a i on patrzy na nią, na gitarę, przez mrok, jeśli w salonie na sofie dopadała go szósta rano, to znaczy, że w jego mieszkaniu, w sypialni spał jeszcze ktoś trzeci. Spała tam Maja. Często śmiał się, że to właśnie trzecia kobieta jego życia – zaraz po matce i Czarnej, jak nazywał swoją gitarę. Maja zajmowała miejsce szczególne w świecie Piotra i w jego życiu, a mianowicie miejsce siostry, której nigdy nie miał. Co prawda próbowali być kiedyś razem nie jak rodzeństwo, ale nic z tego nie wyszło. Teraz, właściwie od ostatniego lata, to już „dawne” dzieje i oboje dbali, żeby ich nie wspominać zbyt często, a tym bardziej nie dopuścić do powrotu tego szczególnego uczucia połączonego z dziwnym stanem w jaki popadli nie tylko oni sami, ale i kilka osób z ich otoczenia. Maja sypiała czasami u niego, od czasu kiedy miała nieprzyjemny wypadek w drodze z pracy do domu na drugim końcu miasta. Pracowała kilka ulic od mieszkania Piotra w japońskim barze. Z racji swej orientalnej urody i czarnych prostych włosów sięgających pasa, wszyscy brali ją za Azjatkę, chociaż nie miało to sensu, gdyż oboje rodzice byli Polakami. Znali się z Piotrem prawie od dziesięciu lat i kiedyś wraz z Kamilem, siostrą Mai Anią i jeszcze kilkoma przyjaciółmi z firmy byli nierozłączną paczką imprezowo-wyjazdową. Razem pracowali, razem się bawili. Były to czasy kiedy spróbowali, jak sami mówili, wszystkiego i prawie wcale nie trzeźwieli pijani bądź sukcesami, bądź alkoholem, bądź narkotykami we wszelkiej postaci i konfiguracji, lecz na szczęście w ilościach, które nikogo z nich nie zabiły i nie doprowadziły do trwałego uzależnienia.

Teraz, to znaczy jesienią 2009 roku, wszystko wyglądało inaczej. Kamil z Anią wyjechali i zamieszkali razem na stałe w Anglii. Piotr pisał scenariusze głupich, ale popularnych seriali i dawało mu to trochę kasy, za to niewiele satysfakcji. Siostra Mai, czyli Ania, wyszła w końcu za Kamila i pochłonęło ją całkowicie macierzyństwo. Przyjaciele stali się kolegami, a firma należąca do starego Wrony, ojca Kamila, prężyła się nadal, ale już bez nich i już nie w tym kraju. Tylko Maja wróciła do pracy w japońskim barze skąd porwali ją przed laty w czasie jednej z nocnych wypraw z firmy na miasto. Wróciła też na studia, które przez nich przerwała i tylko czasami, kiedy kończyła pracę po północy, wracała do Piotra i sypiała u niego, jednak już nigdy nie z nim. Ot tak to się wszystko pozmieniał, rozpełzło, skończyło, bo świat nie stoi w miejscu, bo wszyscy ludzie na świecie potrzebują zmian i dokonują ich zmieniając przy tym również życie innym.

Piotr również coraz częściej czuł, że życie w tym mieście to już nie to, czego chciał od lat chłopięcych, od pierwszych wakacji spędzonych u wujostwa w mieście W. Nie „zrobił kariery jako muzyk rockowy”, nie „grał z najlepszymi w tym kraju”, nie „nagrał wspaniałej, ponadczasowej płyty”, i nie „stworzył czegoś na kształt muzycznej rewolucji hipisowskiej punkowej lub grunge”. Nie „zamieszał” w muzyce rockowej. Nawet nie pooddychał za bardzo „tą atmosferą”. Nic z tych rzeczy! I nic więcej, prócz przyzwyczajenia do tego miejsca i brak miejsca gdzie indziej, go tu nie trzymało… Czas był najwyższy na zmiany!

Wstał w zimny październikowy półmrok. Lubił chłodne mieszkania. W jego mieszkaniu temperatura nawet zimą nie przekraczała nigdy dwudziestu stopni. W drodze do łazienki musnął delikatnie palcami główkę gitary i zimne, stalowe klucze strun. Wsadził głowę do sypialni, by usłyszeć lub chociaż poczuć oddech i zapach śpiącej tam dziewczyny. Czasami musiał podejść do łóżka, aby przekonać się, że oddycha naprawdę i to ją często budziło, ale wiedzieli oboje, że nie ma rady, że musi. Po prostu nauczeni przykrym doświadczeniem oboje troszczyli się o siebie. Dziś Maja oddychała głośno, więc nie musiał wchodzić. Jego też nic nie bolało, a serce biło powoli i spokojnie. Wszystko było w porządku.

Po dziesięciu minutach bezsensownego błądzenia po domu, zasiadł przy kuchennym stole z szarzejącym oknem w tle i próbował pisać. Zawsze mu nieźle szło, kiedy Maja u niego nocowała. Był wtedy spokojniejszy. Tak, spokojniejszy. – A czy mam powody, by w ogóle się niepokoić? – pytał sam siebie. – Chyba nie – próbował sobie odpowiedzieć uczciwie, ale odpowiedź zmieniała się w kolejne nieprzyjemne pytanie wywołujące jeszcze głębszy niepokój. Niemniej jednak lubił tę świadomość bliskości drugiej osoby i tak czy owak wiedział, że dobrze na niego ona działa.

Dziewczyna wpadała zawsze po północy pukając cicho. Całowała go w policzek nawet kiedy już spał albo gładziła po włosach, które ostatnio zaniedbał, znikała w łazience na szybki prysznic, rozkładała w sypialni albo salonie swoją pościel, którą uparła się kupić i trzymać w jego szafie „tak na wszelki wypadek” – jak to mówiła i po dwudziestu minutach od wejścia już spała. Rano około ósmej wstawała i w jego szlafroku robiła śniadanie, które nie kończyło się nigdy przed południem, a często przechodziło i w obiad. Stare dobre… No właśnie, co? – znów pytał samego siebie, ale bojąc się odpowiedzi odgarniał te myśli. Wtedy było jak dawniej z tym, że teraz byli sami. Zostali sami w tym mieście W. Piotr lubił te chwile bycia z kobietą bliską, a niewymagającą puszenia męskich piórek, pozornego starania się i wytwarzania na siłę erotycznej atmosfery. Nie musiał silić się na nic i niczego udowadniać. Ot po prostu siedzieli, jedli, gadali… Starzy znajomi, po prostu, a nie kobieta i facet, lub „facet i jego kobieta”. Były to jedyne chwile kiedy nie czuł się samotny, taki dziwnie tęsknie i boleśnie samotny, jak przez ostatnie dwa lata.

Nastawił wodę w ekspresie do kawy i zasiadł do odpalonego laptopa. Zanim kawa zaparzyła się pod wielkim ciśnieniem i wypełniła termiczny kubek, z którego lubił popijać przez cały dzień, odczytał jedynego maila jaki przyszedł tej nocy wśród reklam i spamu. Nie mógł uwierzyć, nie tyle w samą treść listu, co w podpis pod nim złożony – Bosa. Oparł się mocno odchylając w krześle, mierząc z daleka ten list, ten podpis, tak jak to czynią dalekowidze, odsuwając na wyciągnięcie ramion od oczu gazetę, by lepiej widzieć nowiny, i zastygł, zapadł się we wspomnienia, odleciał w daleką przeszłość.

Bosa – to było nazwisko. Tak nazwisko, ale używane przez nich wszystkich jak imię albo przezwisko. Nazwisko jego koleżanki z liceum. Sąsiadki z jednej ulicy, dziewczyny z sąsiedztwa, którą znał od urodzenia, i owszem, przyjaźnił się z nią, a co ważniejsze, a co teraz go tak zdziwiło, bo wysunęło się na czoło wszelkich wspomnień, podkochiwał się skrycie marząc nocami o bliższym spotkaniu, pocałunku, trzymaniu za ręce czy wspólnej ucieczce na letnie wakacje pod namiot tam nad jezioro...

List był lakoniczny, jak dawny telegram, tylko nieprzerywany bezsensownymi słowami „stop”: „Zapraszamy na imprezę z okazji spotkania klasy IVc LO w S. rocznik, 91. 10 listopada br., wiadomo gdzie, czyli tam gdzie zawsze, od 19.00”. I tylko tyle. I tylko jeszcze ten podpis i za nim ukryta Ewa Bosa.

Wstał po kawę, zakręcił i pomieszał kubkiem. Stanął przy oknie gapiąc się tępo w witającą nowy dzień stolicę. Myślał o liście, spotkaniu po latach, o Bosej, o sobie, i o sobie i Bosej teraz i sprzed lat. Kilka razy, zwłaszcza od czasów Facebooka, Naszej Klasy i innych takich „ożywiaczy społecznych”, jak je nazywał, dostawał takie zaproszenia. Właściwie przychodziły co roku, w kwietniu lub w marcu, ale zawsze je lekceważył, nauczony niewypałem 10. rocznicy matury, na której był i żałował do dziś, że był, bo przerodziła się ona w festiwal próżności i pokaz sukcesów życiowych kolegów z klasy. Wszystko skończyło się prawie mordobiciem i płaczem tych idiotek z Naszej Klasy – jak je teraz nazywał. Żenada i kac moralny tego co nie robił, a tylko widział. Tamte zaproszenia wysyłała jednak zawsze Sylwia, ich przewodnicząca i baba od organizacji wszystkiego. To ona zawsze je podpisywała, krótko i rzeczowo: „Przewodnicząca klasy Sylwia”. Teraz, nie wiedzieć czemu, podpisała się Bosa.

Mimo woli wrócił pamięcią do tamtych lat, kiedy jeszcze chodził do szkoły. Boże, to było prawie dwadzieścia lat temu – myślał w gruncie rzeczy z wymuszonym przerażeniem, bo przecież wcale nie czuł tych lat, nie ciążyły mu one, nie miał czego żałować, za niczym konkretnym wreszcie nie tęsknił. On przecież wciąż w swoich szkolnych wspomnieniach stoi na scenie z gitarą i mikrofonem, a nie w klasie i nie przy tablicy z kredą i pomiętym zeszytem. Wciąż stoi na scenie domu kultury w S. i gra koncert ze swoim zespołem! Wciąż jest przecież tak samo młody, wspomnienia są tak żywe, barwy tak niewyblakłe… Wciąż z najlepszym składem jaki kiedykolwiek miał! Ze swoimi najbliższymi przyjaciółmi. On gra na basie, a Kamil siedzi za bębnami – to ich sekcja rytmiczna i serce dudniące! Krzysztof Tomiak vel Mały na gitarze, Adam, brat Kamila na drugiej gitarze i vocalu! To oni! Co oni grają? Boże! to The Cure! Ich długie włosy, tak miał, mieli kiedyś długie włosy, ta podbudowana tanim winem lub kwaśnym piwem pewność siebie, bez prowincjonalnych kompleksów i strachu o przyszłość, której i tak przecież nie było… Nie oni grają Pistolsów! Ciarki biegną mu po plecach w górę i w dół, a oczy wypełniają się łzami szczęścia. Odleciał daleko, daleko. Boże! Co oni robią? Co oni grają? Słyszy pierwsze riffy „Master of Puppets” Metallicy, które z gitary Małego lecąc jak błyskawice, tną publikę na paski, na strzępy! Jaka to siła! Mają władzę nad światem! Tak nie inaczej, władzę nad całym światem. Czwórka młodych ludzi, chłopaków w skórzanych kurtkach! „Four horsemen!” – tak o sobie myśleli, byli jeźdźcami burzy, którą ujarzmili i trzymali na krótkich smyczach. Głowy im skaczą, a wiatr wieje we włosach! Mega mosh rodem z San Francisco z samej Bay Area. Wtedy każdy z nich chciał być Kalifornijczykiem z San Francisco, o długich włosach rodem jeszcze z High Ashbory, z gitarą, deskorolką po próbie i czapeczką z daszkiem do tyłu, w trampkach, a zimą w martensach. Czy może być coś lepszego, coś pełniejszego? Czy mogło być jakieś lepsze marzenie dla chłopaka z prowincji komunistycznej Europy końca lat osiemdziesiątych, kiedy to czuło się, że lody pękają, a świat się odmienia? A teraz to co? Nirvana? Niemożliwe, ona jeszcze wtedy światu nic nie dała, jeszcze nic im nie podarowała, bo po prostu nie mogła, jej jeszcze zwyczajnie nie było. To ich własny utwór, ich kompozycja i jego, Piotra, tekst. Jest szczęśliwy i taki dumny w tej małej mieścinie, na scenie domu kultury wybudowanego w międzywojniu przez towarzystwo „Sokół”! Muzyka, słowa i zespół młodych ludzi, przyjaciół – to pełnia! I jeszcze to miejsce, miasto, które już wkrótce opuszczą na zawsze. Marzenia?! Czy można mieć więcej? Jasne, że nie! Tak wtedy myślał, tak myślał i teraz.

Dlatego właśnie szkoła nigdy nie była dla niego klasą z ławkami i grzecznymi panienkami z kucykiem albo warkoczem oraz młodzieńcami w mundurkach z obowiązkową czerwoną tarczą na ramieniu, na przedramieniu, tak dla buntu, dla szpanu, bo w końcu to wciąż jeszcze lata osiemdziesiąte. To nie była nauka, no chyba że wiersze, bo po prostu je kochał prawie tak bardzo, jak muzykę, chociaż nauczyciele niezbyt łaskawie słuchali jego ich interpretacji. Szkoła to nie było też odrabianie nudnych zadań domowych – te można było odpisać w zadymionym i śmierdzącym szkolnym kiblu na prawym lub lewym kolanie. Tego w pamięci nie miał, nie nosił tego ze sobą przez życie. Nie dlatego, że wcale się nie uczył – ale dlatego, że go to nigdy naprawdę nie interesowało. Zmarnował w szkole, w liceum, przynajmniej dwa, z czterech spędzonych tam, cennych lat życia – tak zawsze myślał, tak czuł.

Szkoła to była dla niego scena, próby, dwanaście godzin ćwiczenia jednego riffu, jednego przejścia, aż do zawrotów głowy, do upadku na łóżko i natychmiastowego snu.

Szkoła dla niego to koncerty i próby, piszczące dziewczyny pod sceną, to marzenie o festiwalu w Jarocinie, tanie wino, jak wena szklana przelewana w nabrzmiałe żyły i ta siła, ta siła fatalna pchająca ich do przodu, ale i do zatracenia i wiara, wiara w to, że mimo wszystko coś tam jednak jest, tam, to znaczy w przyszłości i można to mieć, ale tylko dzięki muzyce! Muzyka? Boże, kiedy to było? Kiedy ostatnio z kimś grał? Przeszły go dreszcze wstrętu do samego siebie.

Z zamyślenia wyrwał go o 6.30 kuchenny zegarek, z budzikiem nastawionym automatycznie na radio – program trzeci. Jedyne radio jakiego słuchał i to od dawna, prawie od urodzenia. A to za sprawą mamy i jej wielkiej miłości do tejże rozgłośni. Podobno matka wkładała mu małe radyjko już do łóżeczka i głębokiego wózka, bo tylko wtedy naprawdę był spokojny i sprawiał wrażenie zadowolonego. Nikt nie pamiętał tylko czy była to już wtedy rzeczywiście radiowa Trójka, czy może inna rozgłośnia Polskiego Radia. Miłość matki do radia (a jak podejrzewał, z wiekiem coraz bardziej się utwierdzając w swoich domysłach, miłości przede wszystkim do radiowych męskich głosów, które tylko tam można było usłyszeć), nie opuściła jej do samej śmierci w szpitalnym łóżku. Wtedy też grało cicho małe tranzystorowe radyjko nastawione na Trójkę. Teraz on przejął radiową pałeczkę, schedę po matce, w postaci radiowych upodobań, bo tej tandetnej papugi telewizji nie znosili oboje. Tak, przejął schedę, bo jego mama nie żyła już od trzech lat, ale pozostawiła po sobie to przyzwyczajenie do cicho brzęczącego w kuchni radyjka, zawsze grającego Trójkę i czarnej mocnej kawy, której zapachem przesiąkły jego wspomnienia.

Oboje uwielbiali te samotne chwile i zimowe wieczory przy liście przebojów, kiedy to ojca oczywiście nie było, bo wiadomo – pracował, bo wiadomo – jak większość mężczyzn z S. pracował w delegacji na zagranicznym kontrakcie. Oni sami we dwoje, a wokoło na przykład stan wojenny i kolejna zima stulecia w niedogrzanym bloku z wielkiej płyty. A niech hulają – ojciec, śnieg i Jaruzel! Nikt i nic im nie przeszkadzało. Świat zamarzł za oknem. W ich mieszkaniu za to było ciepło ich ciepłem, cicho ich radiem i całkiem bezpiecznie. To był ich czas, te lata osiemdziesiąte, więc żaden tam stan wojenny, powódź czy zima stulecia... Potem, kiedy Piotr z woli matki na początku, a później niesiony własną potrzebą i radością czerpaną z muzyki, nauczył się grać na gitarze, śpiewali sobie i grali piosenki Stachury, i może nie było to wtedy zbyt męskie, rock’n’rollowe, i pewnie wstydziłby się o tym powiedzieć kolegom z zespołu, ale teraz po tylu latach, we wspomnieniach, było to jak zapach dzieciństwa lub smak babcinej szarlotki. Nie musiał wracać do S., by coś sobie wspominać, wystarczyło że coś wspomniał, by do S. znowu powrócić.

„Ale może lepiej pojechać?” – ta myśl mimo woli go męczyła. Wspomnienia, wspomnieniami, ale tam był przecież ojciec, z którym od śmierci matki bardzo się zbliżył i Wszystkich Świętych za pasem…

U ojca nie był od lata, kiedy to wybrali się z Mają na kilka dni do S. Ojciec dość zabawnie nie przyjmował wtedy do wiadomości, że nie są już parą, ba, że w ogóle nie byli parą, a tylko przyjaciółmi i usilnie, nawet otwarcie, manifestował swoje, jak to ujął „parcie na wnuka”, bo przecież „wszyscy koledzy już mają” a „on nie”. Skrycie i podstępnie z szelmowskim uśmiechem i przymrużonym okiem, szykował im co wieczór we wspólnej sypialni z jednym wąskim łóżkiem, wietrzoną na balkonie co dnia i pachnącą lawendą, pościel w różowe kwiaty. Jeden komplet oczywiście – jedna poduszka i jedna kołdra. To wtedy ostatni raz Piotr spał razem z Majką i było im dobrze (dlaczego więc przestali? sam nie wiedział), a ojciec to wyczuł i powtarzał dręcząc ich niemiłosiernie, że jeśli Kamilowi i Ani się poszczęściło dać Wronie wnuka, to im też może się udać i nie muszą nawet brać ślubu („Do diabła z klechami, i ich czarnym zabobonem!” – tak mawiał wciąż uważając się za postępowego komunistę). Wszystko inne jest nieważne, jemu zależy tylko na wnuku…

„Może faktycznie lepiej pojechać i na kilka dni rzucić to wszystko tutaj?” – Piotr bił się z myślami. „Można by posprzątać groby, odwiedzić ciotkę nad jeziorem w G., wziąć ze sobą rower i pojeździć po okolicznych lasach i górkach, chociaż trochę tam pobiegać, zmienić klimat…” Wreszcie nic ważnego tu do roboty nie miał. Z Filipem, swoim współpracownikiem od scenariuszy do głupawych seriali, często rozstawali się na dłużej, kombinując kolejne odcinki, ba nawet prawie całe sezony, samemu. Potem do siebie wracali jak stare dobre małżeństwo i nie było z tym nigdy problemów, kłótni o kasę czy rozpadów związku z łzawymi scenami. A teraz? Mógłby jechać, tym bardziej teraz, kiedy pracowali nieprzerwanie, świątek piątek, od września i mieli niezły zapas, taką „górkę”, jak na to mówili, na kilka miesięcy. „Chyba pojadę!” – to była ostatnia myśl, może jeszcze nie decyzja, ale już coś na jej kształt i podobieństwo… – „Ciekawe co mi doradzi moja Maja?” – zrzucił na nią ostatnią niepewność, z góry przewidując co mu odpowie.

Maja stanęła na środku kuchni opatulona w kołdrę. Na nogach miała wysoko podciągnięte jego narciarskie skarpety. „Skąd ty je wzięłaś?” – pomyślał Piotr, ale nie spytał. Ziewając przeciągle i poprawiając kołdrę, odsłoniła swój nocny strój, który składał się z białych majtek i białej koszulki z długim rękawem. Przez chwilę pokazała mu swoje dość szczupłe, dziewczęce niemal uda i kruczoczarne, poplątane teraz, sięgające pasa, indiańskie włosy. Uwielbiał ją w takich bezradnych pozach, kiedy to mniej czy bardziej świadomie kusiła go i wzruszała zarazem niemal do łez, jak mała dziewczynka z obrazów Wyspiańskiego. Jej duże czarne oczy, wspaniale zazwyczaj roześmiane, a jednak jeśli się lepiej przyjrzeć, głębokie i nieprzeniknione, jak oczy czarnej pantery, prawie teraz niewidoczne, bo jeszcze niezupełnie otwarte i zaspane, powodowały w takich chwilach u niego bezradności – jak córkę wziąłby ją w ramiona i przytulił do siebie klepiąc przez kołdrę po pupie i wybaczając nawet najcięższe grzechy i przewinienia. Usiadła blisko niego, poprawiając znów kołdrę i oparła mu głowę na barku. Pachniała dzieckiem i snem.

– Włącz ogrzewanie, bo nie wytrzymam w tej psiarni – poprosiła z wyrzutem niskim chrapliwym głosem, zabierając się jednocześnie do jego kubka z kawą, którego sprytnej zakrętki nigdy nie nauczyła się otwierać. Spojrzała jednocześnie na ekran otwartego laptopa, szybko przeczytała wiadomość, nawet nie udając, że tego nie robi i pięknie artykułując wybuchową głoskę „b”, wypowiedziała wcale nie sennie już słowo – zaklęcie: „Bosa”…

– To moja koleżanka z klasy… – wyjaśnił Piotr wskazując palcem na ekran laptopa i uprzedzając jej ewentualne pytanie. – Koleżanka z dzieciństwa, jeszcze… Jeszcze starsza… Z jednej ulicy… Z jednego podwórka i z piaskownicy… – dodał i chrząknął zarazem, jakby zmieszany i zmuszony do niewygodnych wyjaśnień czy zwierzeń. Wstał żeby odkręcić kuchenny grzejnik i wstawić wodę na herbatę. Czas był najwyższy zacząć śniadanie.

– No? – Leniwie westchnęła Maja i śledziła jego ruchy czekając na ciąg dalszy wyjaśnień, bo wiedziała, że powie jej wszystko, być może nawet coś zmyśli, pogubi się we wspomnieniach, jak zawsze wracając w nich do S., albo uroczo przyłapie sam siebie na kłamstwie zmyślenia i będzie się z tego tłumaczył długo i tak wyjątkowo zabawnie i nieporadnie, wiedząc, że ona przecież niczego mu nie ma za złe i o nic go nie oskarża, o nic go nawet nie pyta. Cieszyła się tylko, że są razem i że jeszcze ze sobą gadają. Opowieść właśnie się zaczynała. Mieli cały poranek, dawno się nie widzieli, byli stęsknieni i wystarczyło tylko umiejętnie prowadzić tę grę, żeby miło spędzić kilka godzin zanim wyjdzie się w inny, nie zawsze przyjazny świat miasta W.

Maja szykując śniadanie – obowiązkowo „śniadanie mistrzów”, jak je nazywali, czyli jajecznicę i owsiankę – po raz kolejny wysłuchała opowieści o wspólnych latach szkolnych Piotra i braci Wronów. Większość z historyjek znała na pamięć, bo przez czas ich znajomości i pracy w firmie, nasłuchała się rożności, w różny sposób podawanych, różnie przyprawianych i w różny sposób komentowanych. Wszystko zależało bowiem od opowiadacza, czyli jego zaangażowania emocjonalnego w wydarzenie, jego perspektywy i jego aktualnej kondycji, a z tym bywało doprawdy różnie – od pełnej euforii do załamania nerwowego i ciężkiej depresji. I tak opowiadania o tym samym wydarzeniu słyszane z ust Kamila, jego brata Adama i czasami ojca Piotra i samego Piotra wreszcie – zawsze były trochę inne i inaczej skomentowane, inaczej wysmażone, przyprawione i podane. Niby to samo, a zawsze smakowało inaczej. Ale z ust Piotra wszystkie historyjki zawsze były najlepsze, smakowały najlepiej. „Ma chłopak gadane” – tak zawsze z dumą chwaliła się nim w towarzystwie. Nie rozumiała tego zupełnie, jak to możliwe, ale zawsze jego wersje były świeże i soczyste, nawet jeśli już je znała i zdążyła się nimi znudzić. Piotr dzisiaj, mówił dużo, ale jakoś nieskładnie, nieprecyzyjnie i wyraźnie nie był w najlepszej formie, bo robił przerwy, gubił i mieszał wątki, zawieszał się, gdzieś odpływając myślami i nie wracał zbyt długo. Jednym słowem robił dzisiaj w opowieści bałagan, a ona nie tego chciała. Dlatego zadała mu jedno pytanie, które jak celne trafienie, zmieniło go bardzo, usadowiło na miejscu i pozwoliło mu wreszcie spokojnie mówić, jej dając szansę na satysfakcję ze słuchania.

– A Bosa? – spytała.

I to wystarczyło! Piotr, jak zaczarowany, powrócił do najważniejszego roku swojego życia, tak o nim często mówił i myślał, to jest do roku 1991. Opowiedział Mai o Bosej, powrócił do, jak sądził, najważniejszej chwili także w jej – Bosej – całym życiu, do wakacji po maturze i do głośnego wypadku, który wstrząsnął małą mieściną S. na bardzo długo. Który wśród wielu mieszkańców tej pipidówki, wraz z jej okolicznymi przydatkami, a zwłaszcza dla rodzin i znajomych państwa Bosych oraz państwa Poznańskich, często pojawiał się w rozmowach do dziś, pomimo upływu prawie 20 lat.

Było lato roku ’91. Zdaje się, że początek wakacji, zaraz po maturach i egzaminach wstępnych na studia, kiedy to wszyscy absolwenci miejscowego liceum wybrali już swoją przyszłość i w większości postanowili uciekać z S. gdzie pieprz rośnie, zasilając tym samym własną osobą, tak zwany „wielki świat”. Bosa i jej ówczesny chłopak, a w zasadzie już oficjalny narzeczony, Olaf Poznański też wybierali się w świat, na studia do P. Wielki świat zaczął się właśnie przed nimi otwierać, a wielkie plany co do dalszej kariery i wspaniałego życia tej pary napisane już wcześniej, właśnie zaczynały się realizować. Jak się potem okazało plany, na długo przedtem, wyreżyserowane przez rodziców, zwłaszcza przez matkę Olafa – miejscową lekarkę i jego ojca – dyrektora miejscowego szpitala. Dość powiedzieć, że Ewa i Olaf szczęśliwie zdali maturę i trudne egzaminy na medycynę i już wkrótce mieli wyjechać do miasta P., by tam, wspierani przez rodzinę Poznańskich, uczyć się tego szlachetnego fachu. Licho jednak nie śpi, bo nie sypia nigdy, cierpiąc na bezsenność i pracoholizm nadmierny i nie spało także tego feralnego lipcowego popołudnia, kiedy to oboje narzeczeni wracali autem rodziców Olafa znad pobliskiego jeziora i popularnego kąpieliska w K. Wspaniały dzień spędzony w gronie przyjaciół, (Piotra i Kamila z nimi nie było, bo w zasadzie nigdy nie byli przyjaciółmi Olafa – chłopaka z trochę innego niż oni świata, a poza tym przecież oni grali już muzykę gdzieś w jeszcze większym mieście W.) skończył się tragicznie. W miejscowości G. na niebezpiecznym zakręcie, czarne bmw starych Poznańskich, wpadło w poślizg i z wielką siłą uderzyło w drzewo. Samotne, jedyne tutaj, jak postrach, drzewo. Na drzewie owym, które bezsenne i pracoholiczne licho sobie upatrzyło i umiłowało szczególnie, zatrzymało się już, z różnym skutkiem (często tragicznym), wiele aut i motocykli, dlatego też wszyscy miejscowi wiedzieli, jak niebezpieczne jest to miejsce i że należy tu radykalnie zwolnić nawet latem, nawet przy dobrej pogodzie. Przydrożne krzyże i znicze zawsze tutaj płonące oraz motocyklowy kask przybity do drzewa, cicho, ale wymownie naznaczały ten lokalny zakręt śmierci. Olaf też o tym wiedział, znał to miejsce, bo jeździł na kąpielisko do K., jak oni wszyscy, od dziecka. Ufny jednak w swoje rajdowe umiejętności i doskonałość niemieckiej maszyny, nie chciał pamiętać o fatum miejsca, zwalnianiu, niebezpiecznym zakręcie, i samotnym drzewie. Uderzył z potworną siłą lewym bokiem bmw w samotne, jedyne tutaj, jak na postrach stojące w tym miejscu, drzewo. Zginął na miejscu, jednak nie od miażdżącej siły uderzenia, a nieszczęśliwie przebity na wysokości klatki piersiowej, jedyną nisko wyrastającą z owego drzewa gałęzią. Gałąź przeszła nie przez drzwi, ale przez otwarte okno i nieprzycięta przez nikogo zawczasu, przeniknęła bez przeszkód do wnętrza auta i do serca chłopaka. Nawet gdyby otarli się tylko o drzewo w tym miejscu, a nie uderzyli tak mocno, Olaf i tak by nie przeżył. Traf chciał i licho zabezpieczyło się podwójnie.

Śmierć dziewiętnastolatka, kimkolwiek by nie był, zawsze jest wielką tragedią i początkiem rozpaczy dla tych co kochali, a pozostali wśród żywych, by dalej się z życiem zmagać. Nie inaczej było z jego rodzicami. Matka Olafa nie pozbierała się po tej tragedii już nigdy. Zaniedbała praktykę lekarską i pogrążała się stopniowo w otchłani swojego smutku, by zatonąć na koniec w alkoholu. Ojciec jakoś sobie poradził, skupiając się na młodszej córce i pracy w szpitalu. Dość powiedzieć, że żył w S. do dziś.

Ewa Bosa przeżyła wypadek. Nie było krwi, złamań, nawet siniaków czy otarć. Cud – tak wszyscy mówili, bo podobno z takich wypadków się nie wychodzi cało, jeśli już w ogóle zdoła się ujść z życiem. Świadkowie i ci, którzy pierwsi udzielali jej pomocy twierdzą, że jak gdyby nigdy nic, siedziała skromnie i cicho, jak we śnie błogim pogrążona, na swoim siedzeniu, przypięta wzorcowo pasami i nawet nie wyglądała jak ktoś, kto stracił przytomność. Podobno tylko spała. Niestety, było to mylące, były to tylko pozory. Coś się jednak stało i musiało dojść do jakiegoś urazu, bo Ewa na pół roku zapadła w śpiączkę bezpośrednio w wypadku nie odnosząc żadnych fizycznych obrażeń. Od tej chwili, na całe pół roku, a niektórzy twierdzili, że i do dziś, czas dla Ewy Bosej zatrzymał się w miejscu, cokolwiek miało to znaczyć.

Piotr nie znalazł przez dłuższą chwilę odpowiednich słów czy może sił, żeby opowiedzieć Mai co stało się z Bosą po przebudzeniu. Może sam nie wszystko wiedział lub nie pamiętał? Mówił zawsze, że nie byli wszak z Bosą zbyt blisko. Jedna szkoła, jedna klasa, wspólne dzieciństwo, to za mało według niego, żeby z kimś być blisko. Poza tym kiedy doszło do wypadku nie mieszkał już w S.

Maja znała go dobrze – nigdy nie lgnął do ludzi, nie słuchał plotek, a to co ważne dla niego teraz, szybko stawało się nieistotne już jutro, więc o wielu rzeczach po prostu nie pamiętał. „Zapominanie to dar” – tak mówił na swoje usprawiedliwienie. Tym razem, teraz i tak opowiedziana historia Bosej, wyraźnie go wzięła i Maja wiedziała, że musi tylko poczekać, a z dalszą opowieścią wszystko będzie dobrze. Ciąg dalszy nastąpi gdy tylko się ułoży.

Wreszcie kiedy posprzątali już kosmiczny bałagan jaki robiła zawsze w jego kuchni Maja, przygotowując śniadanie, albo nawet zwykłą kawę (często znajdowała i wyjmowała i używała, co gorsze, takie ustrojstwa kuchenne o istnieniu których i ich egzystencji cichej w swoim mieszkaniu, Piotr nic nie wiedział), usiedli w salonie i Piotr nastawił płytę „Desintegration” brytyjskiej grupy The Cure. Stara płyta jeszcze z czasów licealnych z bardzo anachroniczną perkusją i udziwnionym na siłę elektronicznym brzmieniem, podobnym do brzmienia grup spod znaku legendarnej wytwórni 4AD, ale i o niezwykłym klimacie charakterystycznym raczej dla could wave. Winylowa płyta trzeszcząc co nieco grała, a opowieść snuła się dalej.

Po pół roku Ewa Bosa nagle, tak jak zasnęła, tak się i obudziła. Była słaba i wyczerpana długim snem i leżeniem w szpitalu, ale szybko odzyskiwała siły i nabierała apetytu na nowe życie. Na zupełnie nowe życie – podkreślił Piotr. Już po miesiącu rehabilitacji wróciła do domu i mogła wyjść z niego na spacer, oczywiście pod czujnym okiem swojego ojca, dla którego Ewa, córka jedynaczka, była zawsze oczkiem w głowie.

Był tylko jeden problem – Ewa twierdziła, że nic nie pamięta. To znaczy pamiętała i poznała swoich rodziców i swój dom, ale na przykład rodziców Olafa już nie. Rodziców, którzy nawiasem mówiąc bardzo zadbali o niedoszłą synową, używając wszelkich możliwych koneksji, by zapewnić jej najlepszą opiekę lekarską i pielęgniarską, często samemu długie godziny spędzając przy łóżku chorej. Dziwne było też to, że Ewa rozpoznawała tylko niektórych przyjaciół, koleżanki i kolegów, serdecznie się z nimi witając, a innych czasami o wiele bliższych jej kiedyś nie poznawała i dziwiła się, jakby spotykał po raz pierwszy obcych sobie ludzi, a nawet wrogie istoty, których należy się bać i za wszelką cenę unikać. Potem nastąpiła rzecz najdziwniejsza – Bosa zaczęła zdradzać umiejętności, jakby to powiedzieć, Piotr szukał przez moment odpowiedniego słowa, paranormalne, a raczej ponadnaturalne. Zaczęła nagle diagnozować, a co najważniejsze bardzo fachowo i umiejętnie leczyć, ludzkie choroby i przypadłości. Efekty były zdumiewające! Zachowywała się przy tym niezwykle profesjonalnie, jak lekarz, a nie jak było nie było, tylko niedoszła studentka medycyny. Jakby i tego było mało zaczęła zdradzać wielkie zainteresowanie ziołolecznictwem, wiele o tym czytała, sama zbierała na łąkach, w ogrodach, parkach i lasach, wszystko co do leczenia, według niej, mogło się przydać i wkrótce zaczęła leczyć ludzi przyjmując ich zupełnie otwarcie w domu rodziców. Zyskała tym sobie sławę w bliższej i dalszej okolicy, a co najważniejsze ludzki szacunek i wdzięczność.

Na studia medyczne nigdy nie poszła, nigdzie nie uczyła się dalej. Matura zdana na pięć była całym jej formalnym wykształceniem. Z tego co Piotr wiedział, przede wszystkim od swego ojca, po śmierci matki, Ewa rozbudowała gabinet przyjmując pacjentów często po dziesięć i dwanaście godzin dziennie, bo jej renoma i dobra sława, a i bezinteresowność leczenia za przysłowiowe „co łaska” lub zupełnie za darmo, przysparzały jej wielu pacjentów z odległych często zakątków regionu, a nawet kraju. Za zarobione na leczeniu pieniądze, odnowiła stary dom, jeszcze po jej dziadkach i żyła samotnie, ale szczęśliwie tylko z kochającym ją ojcem i psem.

Ich rodzice, to znaczy Ewy Bosej i Piotra, to starzy znajomi z jednej ulicy, właściwie sąsiedzi, a ich ojcowie to koledzy z pracy. Tacy „co to niejedną budowę razem przepili…” – tak lubili o sobie myśleć i mówić. No właśnie, jedno im pozostało z czasów świetności – do tej pory przepijać do siebie lubili i często się odwiedzali przysparzając Ewie nie lada kłopotów, bo wspominkowe spotkania staruszków, pomimo wieku i nie najlepszego już zdrowia, stawały się suto zakrapianymi kolacyjkami, po których nawet ziółka i witaminki Ewy z trudem przywracały ich normalnemu życiu. Nawet kiedyś będąc w S. Piotr musiał rano odebrać strasznie skacowanego ojca, który u Bosych spędził wieczór i noc. Ewa nawet go wtedy zapraszała do siebie na kawę, ale Piotr wymówił się od kawy i dłuższej rozmowy ze swoją koleżanką, która bardzo miło i szczerze – a to zapamiętał dobrze – się do niego uśmiechała. Uśmiechała się jakby w ogóle nie minęły te wszystkie lata i w dalszym ciągu bawili się razem we wspólnej piaskownicy. Mimo to Piotr o Ewie nie wiedział za wiele, a i widział się z nią przez te wszystkie lata tylko kilka razy, niewiele z nią rozmawiając. Były to nic dla nich nie znaczące spotkania z okazji kolejnych zjazdów klasowych. W gruncie rzeczy byli sobie zupełnie obcy. Dwadzieścia lat to przecież szmat czasu – próbował się dziwnie usprawiedliwiać, bezradnie wzruszając ramionami.

Płyta The Cure, jak wszystko w życiu, a zwłaszcza to, co najlepsze i mogłoby trwać wiecznie, dobiegła końca. Było koło południa, kiedy Majka zadała mu to pytanie, na które czekał i na które tak długo szukał po swojej głowie nieuchwytnej odpowiedzi.

– I co, pojedziesz?

– Tak, to już postanowione! – odpowiedział trochę za głośno, trochę zbyt sztucznie, trochę zbyt pewnie. – Ale muszę sobie kupić garnitur, a ty mi jak zwykle pomożesz… – próbował ukryć swój dziwny stan i dziwnie brzmiącą odpowiedź sprzed chwili.

– O nie! Litości – jęknęła Maja. – Znowu czarny i znowu do ślubu? – roześmiała się.

Roześmiali się oboje na wspomnienie ostatniego garnituru, jaki razem dla Piotra kupowali. Wtedy sprzedawca wziął ich za parę narzeczonych szukających czegoś na własny ślub. Wypytywał o kolor sukni ślubnej panny młodej i polecał tylko czarne garnitury o klasycznym kroju do klasycznej białej sukni z welonem, jaką wymyśliła sobie na poczekaniu Maja.

– Nie, tym razem kupuję szary! – dumnie, zadzierając do góry brodę powiedział Piotr. – Trochę siebie rozjaśnię – dodał z dumą małego chłopca.

– Niech zgadnę, tylko taki ciemnoszary, że prawie czarny? – spytała Maja, zrzucając z siebie zupełnie kołdrę, rozgrzana śmiechem i dobrymi wspomnieniami.

– Skąd wiesz, ty małpo? Ty czarownico? – Piotr wziął ją w ramiona i przytulił do siebie, mocno zaciągając się jej zaspanym jeszcze zapachem.

– Oj, coś mi się wydaje, że to się wszystko źle skończy, głuptasie, a czarownicą to wcale nie ja tutaj jestem, o nie. – Pogroziła mu palcem i pocałowała w nieogolony policzek wyskakując jednocześnie z jego ramion i prezentując wszystko co z tyłu miała tak piękne. W drzwiach do saloniku zatrzymała się i odwróciła do niego, powstrzymując przedramieniem rozfalowane pod białą koszulką duże piersi i uśmiechnęła się jeszcze raz w zawadiacki sposób ze słowami – Szykuj się rycerzyku, jedziemy po szary garniturek i wcale nie czarny i nie taki ciemnoszary, bo coś mi się zdaje, ba, jestem pewna, że jakaś żałoba się właśnie dla ciebie skończyła! – I wytknęła język.

Chwilę po osiemnastej, obładowany zakupami i z nowym garniturem, Piotr wrócił do domu. Kupił też przy okazji nowe buty i kilka drobiazgów jak zapas kawy Jamaica Blue Mountain, która ostatnio mu najbardziej smakowała, trochę aromatycznej Kenii dla ojca, bo ta z kolei starszemu Roszczyckiemu przypominała kawę, jaką pijał w krajach arabskich w czasie kontraktów, nowe struny do gitary ojca i nowe perfumy, które wybrała mu Maja, zmuszając wręcz do tego zakupu. No tak i kupił oczywiście nową książkę swojego ulubieńca z RPA J.M. Coetzee. Samą Maję Piotr odwiózł do pobliskiej japońskiej restauracji, w której była albo kelnerką, albo barmanką, albo kimś kto przygotowywał na oczach klientów wymyślne sushi i nalewał tę ich wódkę. Nie mógł nigdy zapamiętać tej dziwnej nazwy. Nie nazwę sake, a nazwę tej osoby od wszystkiego… Maja obiecała wpaść jutro i się z nim pożegnać, ona też z początkiem listopada leciała na kilka dni do Londynu nacieszyć się swoją chrześniaczką, córką Kamila i Ani.

W domu, uśpiony komputer włączony rano w kuchni, wciąż działał i to było normalne, wyłączał go tylko na noc. Piotr bez głębszego namysłu sprawdził pocztę usuwając wszystkie śmieci i odpisał na porannego, a w zasadzie nocnego jeszcze maila od Bosej: „Dziękuję. Będę na pewno. Piotr Roszczycki”. Kropka. I tyle.

Wyłączył komputer i przeniósł się do salonu. Rozpakował garnitur i dwie białe koszule, bez kołnierzyka, ze stójką jakie nosił ostatnio mistrz Waglewski. Odwiesił je na wspólnym wieszaku i wraz z garniturem zapakował do specjalnego podróżnego pokrowca. Ojciec mu na pewno wszystko pięknie odprasuje – pomyślał. W końcu podszedł do płyt i wybrał trochę rozmyślnie, a trochę na chybił trafił, czarny album Metallicy. W gruncie rzeczy nie cierpiał tej płyty od chorzowskiego koncertu w ‘91, kiedy to po raz pierwszy usłyszał kilka nowych wtedy kawałków i zobaczył nową twarz tego zespołu i od kiedy Mały puścił mu całą tę płytę w sierpniu tamtego roku, na swoim nowym supersprzęcie. Piotr płytę tę uznawał za zdradę jakichś, sam nie wiedział jakich, wartości i zaprzedanie się brudnej komercji. Była to dla niego wieśniacka kowbojszczyzna, (nie obrażając porządnego country czy amerykańskiego southern rocka), obliczona na zysk i łatwy poklask oraz co najgorsze, bez młodzieńczego i co najważniejsza tego europejskiego, może trochę garażowego ducha! Ducha buntu, niezgody, ducha podziemia… Każdy inny zespół mógł tak grać i Piotr zaakceptowałby to bez mrugnięcia okiem, słuchałby i cieszył, ale nie jego Metallica! Nie Metallica z Kalifornii z San Francisco z Bay Area! James Hetefield w kowbojskich butach i w kapeluszu, bez deskorolki i czapeczki włożonej daszkiem do tyłu był nie do przyjęcia. To już nie był muzyczny underground, a mainstream, jak powiedzielibyśmy dzisiaj. Ale, jak na pocieszenie, był tam, na tej płycie, jeden utwór „My friend of misery” z przepięknym tematem basu w wykonaniu Jasona Newsteda. Niby nic szczególnego, ot temacik, ot solo, a jednak… Zawsze go to brało. Najczystszej próby diamencik smutku zaklęty w kilka dźwięków surowych i oszczędnych, ale po co więcej. Ten i tylko ten moment na tej czarnej płycie lubił. Właśnie tego chciał posłuchać w tej chwili. Nie wiedział tylko czy włączyć samą solówkę, czy cały utwór. Zdecydował się na całość, a do owego basowego solo, rozgrzał lampowy piecyk Fendera i podłączył do niego Czarną. Zaszemrało, zabuczało, zawarczało, aż wreszcie zagrało. W tej chwili byli razem na scenie, Jessy Newsted i on na swoich basowych gitarach. Grali piękne i smutne, niemożliwie smutne, solo zimnych dźwięków, czekając aż przejmie je Kirk Hammet i rozwinie wszystko w swoją gitarową feerię barw i przeróżnych dźwięków, które tylko on potrafił wyczarować ze swoich sześciu strun i utrzymać na wodzy. Pięknie? Było pięknie. Przepięknie!

Grał później do ósmej różne kawałki nie przejmując się sąsiadami z naprzeciwka, którzy zawarli z nim pakt o nieagresji: on mógł grać dowolnie głośno do dwudziestej, a w zamian oni podsyłali mu raz w tygodniu syna, żeby go uczył gry na gitarze. Odpowiadało mu to, chociaż nie lubił chłopaka, a i grywał ostatnio nieczęsto. Nie żeby wcale nie lubił dzieci, nie. To raczej małe dzieci uwielbiały jego i zawsze same gramoliły mu się na kolana, traktując go bardziej jak rówieśnika, może starszego brata, a nie jak dorosłego mężczyznę. Ten jeden dzieciak sąsiadów szczególnie mu nie pasował, bo był jakby przejrzały na swój wiek. Bo był przemądrzały, arogancki, obnosił się z bogactwem rodziców, źle ich zarazem traktując, a co najgorsze nie miał talentu muzycznego i przy tym za grosz pokory. Piotr w duszy nazywał go małym sadystą, ale wiedział, że to nie jego wina, a raczej zasługa rodziców – zaniedbujących chłopaka emocjonalnie – dorobkiewiczów i bufonów. Mały nie szanował też instrumentu, pięknego Ibaneza, gwiazdkowego prezentu od mamy, dotykając go brudnymi rękami, rzucając na podłogę, kiedy mu coś nie szło albo szarpiąc struny, tak jakby chciał je pozrywać, poszczypać i zadać im fizyczny ból. Piotr tego nie znosił. Widział wtedy oczyma wyobraźni, jak dzieciak szczypie do krwi własną matkę po rękach i nogach, po delikatnej skórze na szyi. On sam wtedy czuł ten ból szczypanego ciała młodej kobiety – ból rwania strun. W pewnych sprawach sam był pedantem i miał obsesję na punkcie pięknych instrumentów, więc postępowanie dziecka drażniło go i stawiało wyraźny mur między nimi.

Oprócz słabości do gitar Piotr miał jeszcze jednego małego bzika – kochał także mechaniczne zegarki... Czyżby miał problem z uciekającym czasem? – często się nad tym zastanawiał. Coś jest nie tak? – pytał sam siebie? Czy boję się, że go zmarnuję, źle wykorzystam dane mi dni? Czy może już coś zepsułem i straciłem? Czy chcę cofnąć czas, żeby to koniecznie naprawić? – Tak, to chyba już prędzej – odpowiadał sobie nieco się tylko uspokajając myślą, że przecież to wszystko jest i tak niemożliwe, a cofanie czasu to mrzonka.

Spojrzał z czułością i satysfakcją na Hamiltona jazz mastera w kolorze czarnym, którego nosił od kilku lat na lewym nadgarstku. Zawsze z wielką przyjemnością na niego spoglądał, tak było i teraz. Odetchnął z ulgą, bo cieszył go sam widok zegarka, a nie wskazywana przez niego godzina. Była ósma za dwie, więc czas był już kończyć tę grę.

2. DROGA