Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Droga do odnalezienia siebie bywa długa i… samotna.
Hania przyszła na świat w rodzinie, dla której potomstwo nie jest błogosławieństwem losu ani darem od Boga, ale złem koniecznym. W małej podkarpackiej wsi, gdzie każdy dzień wypełnia rozpaczliwa walka z głodem oraz nędzą, kolejna gęba do wykarmienia to tylko dodatkowe zmartwienia i jeszcze więcej pracy. Mała Hania dorasta i coraz wyraźniej zdaje sobie sprawę z tego, że nigdy nie będzie jej dane to, czego tak bardzo pragnie: poczucie bezpieczeństwa, matczyna miłość i ciepło rodzinnego domu. Dzięki ogromnemu samozaparciu dzielnie pnie się po szczeblach edukacji, ucieka do miasta, a na studiach poznaje swojego przyszłego męża. Mogłoby się wydawać, że w końcu zostawiła przeszłość za sobą. To jednak dopiero początek jej dramatycznej historii…
Ta gorzka opowieść o życiu kobiety bezlitośnie doświadczonej przez los, zamkniętej w pętli własnych destrukcyjnych zachowań, porusza i zmusza do refleksji nad granicami miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Janka Urbanka
Bumerang
Bóg rzucił im swoje przykazania
i zapomniał pogłaskać po głowie
(z wiersza pt. Dzieciństwo)
Wdeptana boleśnie w grunt własnymi myślami, w grunt, którego nie ma, który już dawno osunął jej się spod nóg, egzystuje pomimo to i dlatego. Jej nogi dyndają w powietrzu jak u pajaca zawieszonego na sznurku, więc zastanawia się, co ją jeszcze trzyma, dlaczego nie spada na swój grunt. Byłoby o co oprzeć nogi. Wiedziałaby, jak to jest oprzeć nogi o osunięty grunt, bo teraz nie wie. Wie, jak jej dyndają i jak się boi, że zawieszona w takiej próżni, samotna jak wyrzucony po drodze z samochodu pies, może spaść i nie wie gdzie. Żeby chociaż na ten osunięty grunt, znajomy. To nic, że kaleczy stopy, ale jest jej. A jeśli spadnie na nowy i nic o nim nie wie? Nie wie, w którym miejscu się zapada ani gdzie jest grząski. Nie wie nawet, czy ją udźwignie, czy to duży grunt.
Więc siedzi i myśli, jak mógłby wyglądać jej nagrobek. Gdyby położyła biały kamień przy wcześniej ustawionym, białym obelisku męża, to na przystrzyżonej, zielonej trawie, ogrodzonej srebrnym łańcuchem, dobrze by się komponował. Może posadziłaby dwa drzewka, może więcej, byle nie za duże i nie przesadzić z ilością. No i jeszcze tabliczka z napisem, który wymyśliła dla niego. Pojęcia nie ma, jak mogłaby wyglądać i gdzie ją wstawić. A jeszcze kilka miesięcy temu myślała, że już wszystko się stało i teraz może być tylko lepiej.
Dziewczyny zdały matury. Tak się cieszyła, szczególnie Kasią, tak bardzo chciała i tak bardzo było jej to potrzebne. Lidka, wiadomo, miała zdać, chociaż trochę się opuściła i mogło być różnie. To był czas trudny do opisania. Czas umierania jej męża – ojca Lidki, a ojczyma Kasi, przygotowywania się i zdawania matur, i początek objawiania się chowanej w ukryciu, tak skrzętnie maskowanej nienawiści ze strony pasierbów, których przecież skrzywdziła, „zabierając im ojca”. Napisane w cudzysłowie, bo zabrać można coś, co jest, a jego albo nigdy w ich życiu nie było, albo nigdy ich nie opuścił.
Nie stworzyli między sobą głębokiej więzi emocjonalnej, podobnie zresztą jak z córką, ale zawsze bardzo ich szanował. Więc zabrała czy nie zabrała, z cudzysłowem czy bez, nienawiść i tak zaczęła tłuc pokrywką jeszcze przed śmiercią męża, przekraczając powoli temperaturę wrzenia.
Po śmierci temperatura wzrosła maksymalnie i już nikt nawet nie starał się czegokolwiek udawać. Nagrała kasetę z rozmowy z rzekomo dobrze do niej nastawionym starszym pasierbem. Ona powtarzała co rusz:
– Nie hucz, Jacek.
A on bulgotał nad nią jak lawa w kraterze – tak rozpalony emocjami i tak niebezpieczny. Potem podwinął białe rękawy i przy fizycznym wsparciu młodszego poszedł odkręcać koła od vectry, którą jeździła po śmierci męża.
– Czuję do niej sentyment, bo razem z ojcem ją wybierałem – powiedział – więc niech stoi sobie na podwórku, a ja będę na nią patrzył.
Przyglądał się tak tydzień, może dwa, i to z odległości kilkudziesięciu kilometrów, aż tu zadzwonił i zapytał, czy może mu dać kluczyki, bo by nią teraz cztery miesiące pojeździł. Dlaczego cztery? Bo Hanka jeździła cztery, a on jako druga żona na równych prawach będzie jeździł drugie cztery, potem trzecia żona, czwarta i na końcu ta piąta, ale ta nie miała równych praw, chyba nie miała żadnych, więc pewnie by się nie załapała.
Tak wyglądała mniej więcej rodzina męża Hanki. A on leży już drugi rok na nowym cmentarzu i ma tylko tę sztuczną trawę, którą mu położyła na cementowej płycie wielkości metra kwadratowego. Mała, gdyż polecił się skremować, żeby być bardziej oryginalnym. W małym miasteczku niewielu było jeszcze tak postępowych, a on przecież zawsze musiał czymś błysnąć. Nie mówiąc o synach, którzy już w zakładzie pogrzebowym przy załatwianiu spraw ojca kremowali swoje żywe jeszcze ciała i układali we wspólnej mogile. A jaka przy tym oszczędność. Na metrze kwadratowym zmieści się kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt urn – inwestycja na pokolenia.
I tak może by, w tym zapędzeniu emocjonalnym, nawet jakieś deklaracje na piśmie składali, gdyby nie, spokojny jeszcze na tamten czas, głos synowej (później i ją sytuacja wytrąciła z równowagi, pieniądze mają moc magiczną, są silniejsze od najsilniejszego charakteru).
– Jacek, skąd ty wiesz, gdzie my ostatecznie zakotwiczymy? Kto wie, jak daleko stąd.
Tak więc całą przytomnością swojego umysłu zaczęła gasić rozpalone już krematorium, czekające na ukrycie w swych czeluściach dwóch młodych ciał, aby ich potem wypluć w postaci garstki popiołu wsypanej do blaszanej albo plastikowej puszki, których kilkanaście lub kilkadziesiąt zmieści się w dołku wielkości metra sześciennego.
W ten oto sposób w proch obróciły się piękne wizje wspólnej mogiły z ojcem, którego nigdy nie mieli albo który nigdy ich nie opuścił. Skończyło się też załatwianie spraw urzędowych i nastał czas ścisłej żałoby aż do chwili pochowania prochów, w którym młody rozwoził towar po Polsce, a starszy obmyślał strategię przejęcia firmy po ojcu.
U Hanki i jej córek wszystko przebiegało spokojnie. Lidka skrzętnie potrafiła skrywać emocje, więc częściowo z powodu braku więzi, częściowo z powodu szczelności emanowała tylko smutkiem i powagą. Płakała natomiast obficie na różańcu i cmentarzu. Kasia usunęła się w cień jeszcze podczas choroby, żeby nie denerwować ojczyma swoją osobą, który i tak przeżył piekło na ziemi z powodu jej istnienia. I chociaż pół litra miała wypić na jego grobie, a synowie mieli jej nie wpuścić na cmentarz, to nic się takiego nie stało. Z powodu swej wrażliwości cierpiała najbardziej ze wszystkich – pomimo życia, jakie jej zafundował, i bólu powodowanego brakiem miłości i nadmiarem nienawiści.
Kiedy w sanatorium zapytali ją o zdarzenia, które potrafi sobie przypomnieć z przeszłości, Hanka rozwinęła jak film z rolki czterdzieści lat swojego życia. Nie rozwijała go tak sobie, pijąc kawę i gaworząc z przyjaciółmi, ale nocą, kiedy wszyscy już zasnęli albo udawali, że śpią. Chwytała wtedy za koniuszek i kadr po kadrze, jak niepocięte jeszcze i nieoprawione slajdy, przeglądała jeden po drugim, wpatrując się w poszczególne sceny rozrastające się do wielkości kinowych ekranów, to znów malejące, slajdom i zdjęciom podobne. Na ekranach wynajdywała punkty szczególne. Niosła je z sobą przez życie jak „dary losu”, dobre i złe, ale na pewno jej, i nikt nie mógł jej ich zabrać.
Teraz, kiedy to było ważne, całe noce wpatrywała się w swoje obrazy, długie, niekończące się noce i czarne jak smoła obrazy. Wszystko wtedy było czarne w jej życiu – i nieprzespane noce, i ranki, do których trzeba było budzić się z bezsenności, a już w szczególności dnie i opowieści o czarnych obrazach ludziom, których nie znała, którzy mieli swoje czarne obrazy. Niektórzy już zaczynali odnajdywać kolory, ci najboleśniej komentowali jej czarne wywody. Wskakiwała wtedy w jezioro własnych łez i nurkowała do dna. Nie było jej, znikała. Czuła się lekka i bezpieczna. To nic, że woda była słona, ale rekiny zostawiała na powierzchni.
Swoje obrazy próbowała ułożyć chronologicznie, mniej więcej chronologicznie, bo jak się potem okazało, nie było to takie istotne. Najtrudniej było podzielić okres przed rozpoczęciem szkoły, potem zdarzenia przypisywała do klas i roczników.
Była drugim dzieckiem w rodzinie mamy i taty. Miała starszego o dwa lata brata i babcię ze strony mamy. Mieszkali w dużej wiosce, znanej do dziś z sanatorium przeciwgruźliczego, zorganizowanego w zbudowanych przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej koszarach. Ponieważ gospodarstewko było nieduże, tata zawsze gdzieś pracował, a mama z babcią zajmowały się resztą. Ta reszta to były dwie krowy, dziesięć, piętnaście kur, świnia – jedna do zabicia na święta, druga do sprzedania; czasem były gęsi, żeby zrobić pierzyny, a innym razem owca na wełnę, bo potrzebne były swetry, rękawice, skarpety. Całe to pierze i wełnę mama przerobiła własnymi rękami na użytek całej rodziny. Wystarczyła jej na to zima, bo od wiosny do jesieni siedziała w polu. Pieniądze zarobione przez tatę w większości wypłacała sąsiadowi za prace w polu, które trzeba było wykonać z pomocą konia. Później tata kupił konia. Wyjeżdżał nim w pole po powrocie z pracy i w urlopy, oszczędzając tym sposobem na materiał budowlany, z którego sam postawił budynki gospodarcze, nowe, murowane z cegły.
Potem znalazł jeszcze trochę wolnego czasu między pracą w polu i pracą na etacie i zrobił pustaki na nowy dom, duży, piętrowy.
Nie mieści się w głowie, jak oni mogli tego dokonać. Czy nigdy nie byli zmęczeni? Właściwie ich życie było jednym wielkim zmęczeniem. Gdyby nie to, może wszystko byłoby inaczej? Może mama pokochałaby tatę, a tata byłby mniej nerwowy? Wtedy ich życie byłoby lepsze, i życie ich dzieci, i dzieci ich dzieci. I czterdzieści lat później może Hanka nie musiałaby chować się pod koc albo za zasłonę okienną, żeby uciec, potem może nawet nie trzeba byłoby łykać za dużej ilości pigułek ani podcinać sobie żył?
Mama była nieustająco niezadowoloną despotką. Już od świtu tłukła garnkami, obwieszczając, jak bardzo jest zapracowana i jak się śpieszy, żeby zdążyć. Zawsze wszystko wiedziała najlepiej i uważała, że gdyby nie ona, życie ległoby w gruzach. Tata usilnie starał się ją zadowolić, aż wreszcie, mając już prawie osiemdziesiąt lat, zrozumiał, że to niemożliwe, i oślepł. Nic nie widział i nic nie musiał robić. Czasem, jak mu się chciało, widział trochę lepiej i wtedy, może z nudów lub dla rozrywki, w czymś jej pomógł.
Wobec takiego stanu rzeczy dzieci nie tyle nie były ważne, ile były złem koniecznym, bo zamiast biec z rana w pole, mama musiała je nakarmić, a jak były małe – obmyć i przewinąć. Potem zostawiała jedno w domu, w kołysce, drugie zabierała w pole i układała w bruździe, a sama zabierała się do roboty.
Pola nie było dużo, około trzech hektarów, ale bez sprzętu trzeba było liczyć tylko na ręce i własne siły. Wtedy jeszcze mamie pomagała babcia. Wstawały o czwartej rano, dokonywały obrządku: jedna – dzieci, barszcz na śniadanie z ziemniakami, bez jajka i kiełbasy (te były tylko czasem w niedzielę i święta), i na obiad zupę, żeby była gotowa, jak się zejdzie w południe z pola; druga wyrzucała gnój, słała świeżą słomę, którą najpierw trzeba było pociąć sierpem lub siekierą na drobno (żeby gnój nie był za długi i ciężki do rozmiatania), karmiła świnie i kury, doiła krowy i wypędzała je na popas lub wiązała na kołku, jak była ładniejsza trawa. A potem szybko (byle nie później niż sąsiedzi, bo pomyślą, że są leniwe) z motyką w garści i zawiniątkiem na plecach biegły na góry, pod rzekę lub w potoki – sadzić, plewić, rozbijać baryły. W żniwa żęły sierpem, a potem, gdy był już tata i brał urlop w pracy, żeby skosić zboże – odbierały pokos, wiązały w snopy i ustawiały w kopki (dziesiątki). Tata robił chochoły i zakładał na górę, by chronić ziarno na wypadek deszczu w ustawionych do góry źdźbłami snopach.
Te najpierw w bruździe zawiniątka, a potem plączące się po zagonach dzieciątka nie miały większego znaczenia przy ogromie pracy do wykonania, włożonym w nią wysiłku i czasie pożeranym przez codzienny mozół, który dawał tyle, że było co do garnka włożyć. Nie sprzedawali z pola nic oprócz jednej świni (czasem dwóch, ale wtedy nie zabijali dla siebie) w ciągu roku i paru jajek. Zawsze było jednak swoje mleko, śmietana, masło, ziemniaki i mąka.
Ponieważ był to region truskawkowy, rodzice w późniejszym czasie uprawiali też stajko lub dwa truskawek. Trzeba było potem od rana do nocy siedzieć w polu i zbierać w drewniane koszyczki, tak zwane łubianki dwukilogramowe, wypożyczone w skupie, do którego wieczorem wszyscy odwozili zebrane owoce i ustawiali się w kolejkę, by je sprzedać. To były dodatkowe pieniądze, jakie oprócz zarobków taty wpływały do domowego budżetu, za które rodzice dokupili hektar pola i materiał na nowe budynki.
Hanię najczęściej zostawiano od niemowlęcia w domu, bo w polnej bruździe płakała, a dom był daleko i nie było słychać. Czasem zaglądała do niej przez okno sąsiadka, która pasła obok krowę i słyszała płacz. Usiłowała ją rozbawić, strojąc miny i rozmawiając z nią na migi. Niekiedy nawet jej się udawało i dziecko uspokajało się na jakiś czas. Mama mówiła, że będzie panią, bo nie lubi siedzieć w polu.
Najgorsza w tym wszystkim była świadomość, że Hanka była dzieckiem niechcianym przez mamę. Jak później mama opowiadała, ojciec zrobił ją na spaniu, bo nigdy by się nie zgodziła na drugie dziecko. Jej dwie starsze siostry miały po jednym, a matka jej mówiła, że jak będzie rodzić jak kocica, to kto zrobi robotę w polu? Zresztą nie kochała ojca, nie miała żadnej przyjemności ze stosunków, wręcz odczuwała ból. Kochała tylko Boga i miała swój pracoholizm jako wymówkę na wszystko.
Brak miłości Hanka odczuła już w najwcześniejszym dzieciństwie. Mama za najmniejsze przewinienie obrażała się i nie rozmawiała z nią, wręcz nie odzywała się do niej całymi dniami. Hanka wpadała wtedy w panikę, jakby ktoś zabrał jej grunt spod nóg i powietrze, którym oddychała, zaczynała się dusić, traciła poczucie bezpieczeństwa.
Krążyła wokół mamy w odległości kilku metrów jak sęp koło dogorywającej ofiary, z tym że tu ona była ofiarą; nie wiedziała, co zrobić, bała się, że gdy podejdzie bliżej, mama ją odepchnie, powie:
– Odejdź ode mnie.
Tyle razy już to robiła; odrzuci głowę, odwróci wzrok i tak już pozostanie. Nie wiedziała, jak naprawić winę i co zrobić, żeby mama jej wybaczyła. Czuła się okropnie winna, niekochana, niepotrzebna, głupia i brzydka.
To jej brat swoją urodą i grzecznością zachwycał przechodniów, to z niego mama była dumna. Hanka, podobna do ojca, była jak on odrzucona, bez szacunku i akceptacji. Czuła, jakby od mamy emanowała w jej kierunku jakaś odpychająca energia, wypełniająca niewielką przestrzeń między tymi dwiema kobietami, będąca materiałem nie do przebicia przez malutką Hanię, by mogła podejść i przytulić się do mamy. Nie pamięta, żeby kiedykolwiek siedziała u niej na kolanach czy bawiła się z nią, chyba tylko kiedy karmiła ją piersią. Jak tata czasem brał ją na ręce, mama krzyczała:
– Zabierz się do roboty. Tylko byście się bawili i ryczeli!
Obydwoje kończyli zabawę z minami winowajców, jakby zabawa z dziećmi była wielkim złem.
Tata pewnie miał na ten temat swoje zdanie, lecz nigdy nie bronił własnych racji, więc małe dziecko oceniało, że tylko mama wie, co jest dobre, a co złe, i tak zapisywało swoją białą kartę, budując wartości, którymi posługiwać się miało całe życie. Do tego w malutkiej Hani zaczynało kiełkować bolesne poczucie winy, bo mama znowu była z niej niezadowolona. Jej pogardliwe odrzucenie głowy i ton głosu do tej pory Hanka świetnie pamięta. Pewnie sama musiała to potem wielokrotnie nieświadomie powtarzać w swoim życiu. Przyrzekła sobie tylko, już w bardzo wczesnej młodości, że nigdy nie będzie się gniewać na swoje dzieci, nawet jak zrobią coś bardzo złego.
Prawdą jest, że Hanki nikt nie nauczył zasad i nie wykształtował wartości, nawet nie wiedziała, że istnieje coś takiego, na czym można oprzeć swoje życie i uczynić je łatwiejszym i prostszym. A przecież pierwszą zasadą jest mieć zasady. Czy jej mama je miała? Kiedy człowiek wywodzi się z biednych nizin społecznych, to pierwszą wartością jest zdobycie jedzenia za wszelką cenę, drugą – posiadanie dachu nad głową.
Można wtedy, jak mama Hanki, pracować w polu od świtu do nocy, ponieważ dostała dwie morgi od rodziców, albo żebrać lub zostać parobkiem. Przyzwyczajona od dwunastego roku życia do pracy na służbie myślała, że poradzi sobie z każdą biedą, jeśli tylko od rana do nocy będzie pracować. W jej kalkulacji pole było opoką, poczuciem bezpieczeństwa, gruntem, który dawał jej stabilizację i spokój o to, co jutro włoży do garnka. Nie była przecież wybredna, wystarczyły ziemniaki, chleb i mleko. Ale jedna osoba z motyką i sierpem nawet na dwóch morgach miała nadmiar pracy, żeby było co jeść i jeszcze sprzedać na wystawienie budynków. Do tego szybko rozwijający się postęp w dwudziestym wieku wypierał sierpy, motyki i cepy, w ich miejsce wchodziły kosy, pługi i młockarnie.
Biedną, samotną kobietę znowu zbierało przerażenie; przecież to ponad jej siły, ponad możliwości, pomimo najszczerszych chęci. Kolejną kalkulacją była decyzja o zamążpójściu; weźmie męża, będzie robił, ale to ona będzie decydować co i jak.
Tak zaczęło się emocjonalne uwikłanie, które pochłonęło wszystkie zasady i wartości oprócz dwóch: Boga i pracy. Dla Boga wiele czasu nie było, wystarczyły trzy godziny w niedzielę i szarwark modlitewny rano i wieczorem, resztę pochłaniała praca, która z czasem stała się nawykiem, potem okrutnym nałogiem odciskającym piętno na całej rodzinie. Kto od świtu do nocy ciężko nie pracował, był leniem.
Patrzące na to wszystko dzieci rozwijały soczewki pogardy dla rodzin wielodzietnych, ludzi, którzy po ciężkiej pracy umieli odpoczywać, dla tych, którzy pośrednimi rozwiązaniami ułatwiali sobie pracę, a seks był bezmyślnym, zwierzęcym gżeniem się. Jedynie bogaci ludzie mieli uznanie, bo ci mieli łby. Oni zwykle dużo pracowali, ale umieli też pomnażać swoje pieniądze, na przykład kupując maszyny i urządzenia rolnicze, którymi świadczyli usługi lub zajmowali się handlem.
***
Hanka narzuciła na siebie leżącą na krześle sukienkę, błyskawicznie włożyła książki do torby, przepłukała twarz zimną wodą i biegiem puściła się w drogę do szkoły, czterokilometrową drogę do szkoły podstawowej w Wólce Niedziańskej. Wcześniej oczywiście zdążyła, jak zwykle, zdenerwować mamę, pozostając w łóżku do ostatniej możliwej (może nawet niemożliwej) chwili, żeby zdążyć do szkoły.
Mama przynosiła jej co rano półlitrowy garnuszek świeżo udojonego mleka od krowy, a ona z trudem upychała je w swoim chyba za małym żołądku, bo skoro mama przyniosła je osobiście do łóżka, to czuła się zaszczycona jak księżniczka i jednocześnie w obowiązku, żeby wypić. To była jedyna rzecz, jaką mama robiła dla niej na co dzień tak osobiście, znajdowała czas. Dokonywała tego w biegu, mając jednocześnie spokojniejsze sumienie, że chociaż córka nie jadła śniadania i nie zabierała drugiego do szkoły, to coś tam w żołądku miała. Budziła ją przy okazji i chciała mieć z głowy, gdyby od razu wstała. Ale Hanka nie wstawała, więc mama przybiegała pod okno czasem dwa, trzy razy, żeby ją dobudzić, i to właśnie nadwyrężało jej spokój i nogi. A Hanka wstawała w ostatniej chwili, by pędem zdążyć na „dzień dobry, pani” do klasy. Dlaczego? Nie wiedziała. Miała problem ze wstawaniem rano, nigdy nie padała wieczorem. Może była nocnym markiem? Na pewno nie skowronkiem.
W ósmej klasie przeniosła się wraz z koleżanką i kolegą do szkoły w innej wiosce. W dotychczasowej był za mało wymagający matematyk i z czwórki uczniów zdających po siódmej klasie do szkoły średniej nie zdał nikt. Przedmiotów ścisłych uczył kierownik tejże szkoły, pan Woliński. Z jego lekcji zapamiętała głównie to, że zadawał zadania i wychodził.
Patrzyli w okno, czy idzie do sklepu na piwo, jeśli tak, to mieli wolną godzinę. Wracał przed dzwonkiem, pytał o wyniki, które ściągnęli wcześniej ze spisu, jak na dobrą klasę przystało, lub które ustalili wspólnie, bo w spisie były wyniki tylko trudniejszych zadań. Dla upewnienia się zapytał najlepszego ucznia w klasie, czy tak, a gdy ten potwierdził, kierownik ze spokojnym sumieniem dobrze spełnionego obowiązku, za który przecież państwo mu płaciło, wypuszczał dzieci na przerwę. Jego żona, w przeciwieństwie do niego, była bardzo dobrym polonistą. Zmuszała do myślenia, uczyła gramatyki i ortografii, zawsze bardzo aktywnie prowadziła lekcję i z trudem przychodziło Hance zdobycie u niej piątki na świadectwie. W nowej szkole było jeszcze gorzej, matematyka okazała się czarną magią, myśleli nawet o powrocie. Wtedy zmieniła się nauczycielka i albo Hania, albo matematyka, a może obydwie razem, zostały odczarowane.
Odtąd wszystko było proste, jeszcze proste. Świadectwo miała bardzo dobre, więc bez egzaminów wskoczyła do liceum ogólnokształcącego. Nie bez histerii oczywiście, zanim dowiedziała się o zwolnieniu. Bała się tego egzaminu, jeden już zdawała. Dostała drugą szansę, trzeciej już by nie było. Zastanawiała się nieraz, jak wyglądałoby jej życie dzisiaj, gdyby wtedy nie dostała się do liceum.
Okres liceum wciąż jeszcze był prostym życiem, chociaż obnażył wszystkie jej wady, uświadomił braki, wpędził w kompleksy. Trzy plus, cztery minus było jej poziomem, takie też miejsce co do oceny reszty zajmowała w klasie. Podobnie było z jej koleżanką z ósmej, z którą razem siedziały w ławce, chodziły ulicami, trzymając się za ręce.
Hanka uważała, że Renka była ładniejsza, bardziej zadbana i ładniej się wyrażała. Była córką leśniczego, mieli murowany dom z poddaszem, a Renka miała swój pokój, w którym mogły bywać tylko we dwie. Jej ojciec zginął w wypadku bardzo wcześnie. Gdy Hania poznała Renkę, już nie żył. Zazdrościła jej wszystkiego i nie zawsze była w stosunku do niej w porządku. Nadużywała uszczypliwych słów, a niekiedy też zadawała jej fizyczny ból, szczypiąc lub uderzając kułakiem niby w żartach. W późniejszych latach wstyd za tamto przeszkadzał jej w spotkaniach. Nigdy jednak Hanka nie przeprosiła jej i nie powiedziała o swojej zazdrości. Może jeszcze kiedyś to zrobi?
Ich dom był drewniany, miał dwie izby, sień i ganek. Jedna izba nieużywana do niczego, w drugiej urzędowali wszyscy. Na szczęście miała tylko brata. Babcia zmarła, gdy Hanka chodziła do szóstej klasy. Pierwsza zauważyła jej umieranie. Stała przy łóżku, na którym leżała, i przyglądała się, jak spokojnie i leciutko oddycha. Nagle jej oddech zawiesił się na chwilę, potem dwa, może trzy oddechy i znowu przerwa. Odskoczyła od łóżka jak kamyk wystrzelony z procy.
– Co się stało? – zapytała mama.
– Nie wiem – odpowiedziała.
Skąd miała wiedzieć, jak wygląda umieranie. Czuła ogromny lęk. Mama i kuzynka, która akurat była z nimi, podeszły bliżej i stwierdziły, że babcia umiera, nie trzeba jej niepokoić i przeszkadzać. Hankę wysłały do ciotki z wiadomością. Biegła przez wieś i płakała całą drogę, bo wypadało płakać, jak umarła babcia.
Z domu wyniosła same dobre zasady – teoretycznie: pracowitość, uczciwość, świadomość, że posiadanie dużej liczby dzieci jest złem, niesłuchanie Matysiaków i W Jezioranach – odcinkowych powieści radiowych, bo to głupoty, niechodzenie do sąsiadów na plotki, skrytość i samowystarczalność. Teoretyczna w tym wszystkim była głównie miłość, którą zalecał Bóg, a nawet jej brak lub zamiana na nienawiść; w jej życiu sedno nienawiści, jej centrum, było zawsze obok, ocierało się o nią, kaleczyło, czasem wciągało w wir jak trąba powietrzna, lecz nigdy nie była jej sercem. Idzie za nią do dziś jak „cierń świadomości obrzękły”, lecz wtedy robiła największe spustoszenie. Postanowiła sobie wówczas, że jeśli jej małżeństwo zdominują złe uczucia, to się rozwiedzie. Myślała, że dzieci wcale nie cierpiały mniej, patrząc na nienawiść rodziców, niż z powodu braku jednego z nich. O tym, że życie jest bardziej skomplikowane, o wiele trudniejsze, i trafne ocenienie go w tamtym czasie było zupełnie niemożliwe, przyszło jej przekonać się później, znacznie później.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Bumerang
ISBN: 978-83-8313-786-5
© Janka Urbanka i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Aleksandra Płotka
KOREKTA: Konrad Witkowski
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek