Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poznajcie Aśkę – pozytywnie zakręconą studentkę ekonomii, której złośliwy los co rusz rzuca kłody pod nogi. Zakończenie kilkuletniego związku, zawalone egzaminy, uciążliwa praca… Dobrze, że pod ręką są przyjaciółki, na które zawsze można liczyć i pogadać dosłownie o wszystkim. I jeszcze kolega o dziwnie brzmiącym imieniu, który udzieli wsparcia w każdej sytuacji. Co ona by bez nich zrobiła?
Niespodziewanie w życiu Asi następuje zwrot o 180 stopni: pojawia się idealny mężczyzna, dzięki któremu jej szara rzeczywistość zaczyna przypominać bajkę. Przystojny, bogaty, dżentelmen w każdym calu… Czyżby to był wymarzony książę? A może dziewczynie pisany jest ktoś inny? I co ze znienawidzonymi studiami i aktorstwem, które od zawsze było jej pasją? Po prostu przeczytajcie!
Bursztynowy Anioł to napisana od serca historia o miłości, ponadczasowej przyjaźni, szukaniu własnej ścieżki, a także zwykłych codziennych problemach i trudnej sztuce dokonywania wyborów. Porwie każdą młodą czytelniczkę – rozbawi, wzruszy, a może i zainspiruje do zmian we własnym życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 258
Siedzę przy stoliku pod oknem w ślicznej kremowej bluzce Karoliny, brązowej falbaniastej spódnicy, okropnie niewygodnych szpilkach Agaty i co chwilę zerkam na zegarek. Siedemnaście minut spóźnienia. W normalnych okolicznościach bym się tak nie stroiła, ale i on nie zapraszałby mnie do eleganckiej restauracji, tylko po prostu wyszlibyśmy na pizzę czy coś w tym rodzaju. Może wreszcie chce porozmawiać o wspólnym mieszkaniu? A może, hmm, chciałby się oświadczyć?! No bo, jakkolwiek by na to spojrzeć, to już cztery lata jesteśmy razem. A ta restauracja jest zdecydowanie idealnym miejscem na oświadczyny — subtelna muzyka, pastelowe kolory, stoliki stojące od siebie w odległości zapewniającej nieco prywatności, piękne kompozycje kwiatowe — czysta elegancja bez tej onieśmielającej wyniosłości i powagi, kiedy człowiek kompletnie nie ma pojęcia, jak się zachować, a na widok liczby i różnorodności sztućców ma ochotę rzucić się do ucieczki. Mam tylko nadzieję, że Alex nie wparuje tu nagle odziany jedynie w czerwone slipy i tandetne tekturowe skrzydła i nie padnie przede mną na kolana jak Jason Biggs w tej zwariowanej komedii Weselna gorączka, kiedy to podczas oświadczyn jego dziewczyna zmarła na zawał serca, bo po takim obciachu musiałabym się poważnie zastanowić nad odpowiedzią.
Poznaliśmy się jeszcze w liceum, na hucznej osiemnastce kolegi. Wyglądał tak słodko i pociągająco w tych swoich przetartych sztruksach i flanelowej koszuli, z niesforną fryzurą i zawadiackim uśmiechem. Od razu mnie oczarował swoim poczuciem humoru i błyskotliwością. Dziewczyny za nim szalały, ale ja, stosując się do niezawodnych rad swojej mamy, postanowiłam grać zimną i niedostępną. Zadziałało. Dwa miesiące później byliśmy już parą. Początki okazały się ciężkie, ale ta znajomość zdecydowanie była tego warta.
O, właśnie idzie. Czas najwyższy. No proszę, i nawet ma na sobie czarną koszulkę i marynarkę. Mhm, nic nie działa na mnie bardziej podniecająco niż zabójczo przystojny brunet w czarnej koszulce, i Alex doskonale o tym wie.
— Cześć. — Cmoknął mnie w policzek. — Mam nadzieję, że nie czekałaś zbyt długo.
Czekałam, ale co tam. Przecież nie będę się obrażać przed oświadczynami. Albo chociaż propozycją zamieszkania razem. Uśmiechałam się więc promiennie i otworzyłam kartę dań. Dzięki Bogu oprócz włoskich nazw podane są również objaśnienia po polsku, nie tak jak w tej greckiej knajpie, gdzie najdroższa potrawa o najdłuższej i najbardziej egzotycznie brzmiącej nazwie okazała się ohydnym paskudztwem przypominającym surowego ślimaka. Po namyśle zdecydowałam się na melanzane alla parmigiana, czyli bakłażany zapiekane z pomidorami i parmezanem. Alex wziął jakiś makaron i zamówił dla nas butelkę wina. Jedząc, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym — o moich przyjaciółkach, nowym samochodzie jego brata, ostatnio obejrzanym filmie. Kiedy zjedliśmy wszystko, co było do zjedzenia, i wypiliśmy wszystko, co było do wypicia, rozmowa jakby przestała się kleić. Alex cały czas nerwowo stukał palcami o stół. W końcu zapytał o zdrowie mojej mamy, jakby nie widział jej zaledwie dwa dni wcześniej całej i zdrowej. Pewnie się stresuje, biedaczek, bo w końcu człowiek zwykle oświadcza się tylko raz w życiu. Jeśli mu się poszczęści, oczywiście.
— Wiesz, Aśka, jest taka sprawa… — odezwał się wreszcie. — Jesteśmy już ze sobą dość długo.
Drapał się nerwowo po tej swojej czarnej czuprynie, jakby nie mógł znaleźć odpowiednich słów. W moim idealnym scenariuszu powinien teraz patrzeć mi w oczy i trzymać mnie za rękę, którą przezornie położyłam na stole w jego zasięgu. Ale co tam, ten moment i tak jest jedyny w swoim rodzaju. Uśmiechnęłam się więc zachęcająco, aby dodać mu odwagi.
— Myślę, że powinniśmy się rozstać — oznajmił, po czym odetchnął głośno, jakby mu ulżyło, że wreszcie to z siebie wykrztusił.
A ja? No cóż, poczułam się, jakbym dostała młotkiem w głowę.
— Chcesz powiedzieć, że to koniec? — Mój głos stał się nienaturalnie wysoki i piskliwy. Cholera, dwie babki siedzące przy sąsiednim stoliku zaczynają się na nas gapić i coś tam do siebie szepczą. „Oddychaj, nie histeryzuj, myśl jasno” — powiedziałam sobie w myślach. „Nie rób sceny. Może on tylko żartuje”.
— Chcę być z tobą szczery. Lubię cię…
„Lubię?! Tylko tyle?!”
— Przeżyliśmy razem wiele miłych chwil, ale czuję, że, no wiesz, nie mogę się ograniczać.
On chyba jednak mówił poważnie.
— Myślę, że to jest ten moment, by każde z nas poszło w swoją stronę. Nie możemy się od siebie uzależniać. Rozumiesz, o co mi chodzi?
Tak, gnojku. Zrezygnowałam z aktorstwa i męczę się na studiach ekonomicznych tylko dlatego, że tak mi radziłeś, odwiozłam ukochanego kota Filemona do ciotki, ponieważ tak się składa, że masz uczulenie na kocią sierść, nie wspominam już o kursie gotowania, na który się zapisałam, żeby ci sprawić przyjemność, chociaż na sam widok książki kucharskiej robi mi się niedobrze. Niestety, zabrakło mi w tej chwili odwagi, żeby powiedzieć to wszystko na głos.
Nagle leżąca na stole komórka Alexa zaczęła wibrować. Zerknęłam szybko na wyświetlacz: Agnieszka. Czyli wszystko jasne — ma inną. To by tłumaczyło te wszystkie dodatkowe zlecenia, kiedy podobno nie miał dla mnie czasu. Starałam się przybrać obojętny wyraz twarzy, kiedy Alex rozmawiał z nią przez telefon, ale czułam, że wszystko się we mnie gotuje.
— Przepraszam, Myszko…
Myszko?! Do wczoraj to ja byłam Myszką…
— …ale to nie jest odpowiedni moment. Oddzwonię później. Ja ciebie też. Pa.
Cóż za brak taktu! Dlaczego ja tego wcześniej nie zauważałam?
Popatrzył na mnie przepraszająco.
— Poznaliśmy się miesiąc temu — wyjaśnił. — Jest modelką.
Poczułam, że tracę nad sobą kontrolę. Bo nie dość, że od miesiąca mnie zdradzał, to jeszcze najwidoczniej uznał, że jestem brzydka. Nigdy nie uważałam, by mi czegoś szczególnie brakowało, ale, jak widać, zwykła ładna dziewczyna już mu nie wystarcza. Nagle zachciało mu się malowanej lali, zapewne pustej jak teraz nasza butelka po winie, ale za to z nogami aż po szyję i kilkucentymetrową warstwą tapety. Tak właśnie wyobraziłam sobie tę Agnieszkę i byłam przekonana, że moje wyobrażenie jest jak najbardziej trafione. No dobra, czas to zakończyć i odejść w jakim takim stylu. Już się podnosiłam z zamiarem wymierzenia mu siarczystego policzka, który będzie jeszcze długo pamiętał i przykro wspominał, kiedy Alex uniósł prawą rękę, jakby nagle o czymś sobie przypomniał.
— Jeszcze jedna sprawa.
Usiadłam.
— Mam nadzieję, że się nie zdenerwujesz.
Czy coś mogło zdenerwować mnie jeszcze bardziej?
— Ta kasa, którą mieliśmy odłożoną na wycieczkę do Rzymu… no… potrzebuję jej. Jak by ci to powiedzieć, znaleźliśmy mieszkanie i muszę wpłacić zaliczkę.
To jest dopiero bezczelność. Poczułam, jak cały tupet uchodzi ze mnie jak powietrze z przekłutego balonika.
— Ja… muszę do łazienki… — wyjąkałam.
Chwyciłam swoją torebkę i ruszyłam w stronę toalet, starając się nie rozpłakać. Cholera, za późno, już czuję, jak tusz spływa mi po policzku. Dwie kobiety z sąsiedniego stolika ledwo oddychają z nadmiaru wrażeń i emocji. Niechcący dostarczyliśmy im rozrywki, będą miały znakomity temat do plotek na następny tydzień.
Zatrzymałam przechodzącą kelnerkę.
— Jest tu jakieś tylne wyjście? — spytałam cichutko i wskazałam za siebie kciukiem na tego palanta. Dziewczyna chyba załapała, bo przez jej twarz przemknął cień zrozumienia, chwyciła mnie za łokieć i pociągnęła w kierunku prowadzących w dół schodów. Musiałam wyglądać naprawdę żałośnie.
— Przez kuchnię — szepnęła konspiracyjnie. Przeprowadziła mnie przez dwa pełne uwijających się kucharek pomieszczenia i otworzyła drzwi wychodzące na wąską uliczkę.
— Nie wiem, jak ci dziękować… — Zaczęłam przetrząsać torebkę w poszukiwaniu portfela, chyba wypadałoby dać jej jakiś napiwek czy coś, ale powstrzymała mnie gestem.
— Nie trzeba, naprawdę. Będę miała doskonałą zabawę, patrząc, jak twój znajomy siedzi tam sam jak palec, aż w końcu dotrze do niego, że został zrobiony w konia. I nie przejmuj się, nie warto.
Ktoś zawołał ją z kuchni, uśmiechnęła się, odwróciła i zniknęła, zanim zdążyłam jej jeszcze raz podziękować. „Jednak są jeszcze mili ludzie na tym okropnym świecie” — pomyślałam i trochę mnie to podbudowało. Ale tylko trochę, bo zaraz przypomniałam sobie Alexa mówiącego: „Myślę, że powinniśmy się rozstać” i podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody, w przenośni i dosłownie. Bo powiedzieć, że padało, to nic nie powiedzieć. To było istne oberwanie chmury. A że do restauracji podwiozła mnie Agata, z powrotem zaś miałam nadzieję wrócić z Alexem, nie miałam przy sobie ani kurtki, ani chociażby żakietu, nie mówiąc już o parasolu. Cieniutka kremowa bluzka i szpilki miały zapewnić mi stylowy i elegancki wygląd, ale na pewno nie nadawały się na maraton w deszczu. Już miałam sięgnąć do torebki po komórkę, kiedy przypomniałam sobie, że zostawiłam ją rozładowaną na łóżku. Czyli wezwanie taksówki też odpada.
Przeklinając na czym świat stoi i potykając się na nierównym chodniku, ruszyłam w stronę rynku. Do naszego małego, studenckiego mieszkanka przy Nowym Kleparzu szybkim krokiem można było stąd dotrzeć w niecałe dwadzieścia minut. Tym razem było to najgorsze dwadzieścia minut w całym moim życiu. Chociaż uwielbiam Sukiennice i nieodmiennie kojarzący mi się ze szkolnymi czasami pomnik Mickiewicza, teraz wolałabym, żeby nie istniały. Najlepiej, żeby w ogóle nie było Krakowa, a już na pewno tej felernej restauracji. I żeby ten dupek nigdy się nie urodził. Czułam, jak mokra bluzka coraz bardziej przykleja mi się do pleców, a w butach chlupie woda. Moje niesforne ciemne loki, na których ujarzmienie przeznaczam codziennie od jednej do trzech godzin, pod wpływem wody zaczęły się jeszcze bardziej kręcić. No pięknie, jeszcze trochę i bez żadnego wysiłku uda mi się uzyskać powalające afro à la Erykah Badu.
Wreszcie zdołałam dotrzeć do naszej klatki schodowej, gdzie nad wejściem jakiś młodociany przestępca w przypływie twórczej energii zamieścił jakże podnoszący na duchu napis: „WITAMY W PIEKLE”. Resztkami sił wspięłam się na drugie piętro i weszłam do mieszkania. Karolina i Agata musiały usłyszeć szczęk klucza w zamku, bo już siedziały w przedpokoju, oczekując natychmiastowego sprawozdania z kolacji. Na mój widok miny im zrzedły. Stałam sobie, dygocząc z zimna na wycieraczce, w kałuży spływającej ze mnie wody, z rozmazanym makijażem, a kolejne krople żałośnie skapywały mi z czubka nosa wprost na podłogę.
— Rzucił mnie. Ma inną — oznajmiłam, po czym poszłam do swojego pokoju i z rozmachem zatrzasnęłam za sobą drzwi.
Obudziło mnie przybierające na sile walenie w drzwi. To musi być Karolina, cichutka i spokojna Agatka nigdy nie zdobyłaby się na próbę wyważenia drzwi, a najwyraźniej ktoś właśnie usiłował to zrobić.
— Aśka, otwieraj natychmiast! Dzwoniła do mnie twoja mama!
— Powiedz jej, że mnie nie ma! I że zepsuł mi się telefon! — odwrzasnęłam i przewróciłam się na drugi bok.
— Tak właśnie zrobiłam, ale jeśli zaraz nie wyjdziesz, osobiście do niej oddzwonię i powiem, że od trzech dni nie wychodzisz z pokoju, nic nie jesz, nie pijesz i cierpisz na depresję. Masz dwie minuty.
To niezupełnie prawda, bo przecież muszę od czasu do czasu korzystać z łazienki. Pod łóżkiem mam zapasy wody mineralnej, więc śmierć z powodu odwodnienia też raczej mi nie grozi. A żywię się czekoladowymi misiami, które Agata troskliwie podrzuca mi przez szczelinę w drzwiach. Czyli wszystko jest OK, naprawdę. Jednak wizja mamy mającej skłonności do przesady i wyolbrzymiania problemów, która wpada nagle do mojego pokoju i załamuje ręce nad swoją drugą córką, sprawiła, że dostałam gęsiej skórki. A Karola naprawdę gotowa jest zadzwonić, ona nigdy nie żartuje, nawet jeśli oznacza to konieczność wysłuchiwania całej litanii narzekań i odpowiadania na milion wprawiających w zakłopotanie pytań. No dobra, wychodzę.
Tak jak się spodziewałam, w przedpokoju wpadłam na Karolinę czającą się ze smartfonem w ręce. Na mój widok chyba jej ulżyło, że jednak nie ma potrzeby informowania moich rodziców i tłumaczenia im, dlaczego ich córka odmawia wyjścia z pokoju. Odłożyła telefon i zaczęła mi się krytycznie przyglądać. Nie no, słowo daję, wiem, że mam nieumyte włosy i w starym dresie nie prezentuję się najlepiej, ale żeby zaraz tak człowieka lustrować?
— No co?! — warknęłam.
Chyba mój wygląd wzbudził w niej odrobinę litości, bo powstrzymała się od komentarzy.
— Grzeczna dziewczynka. A teraz pójdziesz się wykąpać, ubierzesz się przyzwoicie i zjesz obiad. A później niespodzianka.
— Nie lubię niespodzianek. — Aż boję się myśleć, co ona mogła przygotować.
— Ta ci się spodoba. Mam cały sezon Teorii wielkiego podrywu. Nic bardziej odmóżdżającego nie udało mi się znaleźć.
— O! — wyraziłam swoją aprobatę.
— Dokładnie, „o!”. A teraz marsz do łazienki.
Nie znoszę tego rozkazującego tonu Karoliny, ale prawda jest taka, że tylko dzięki jej zorganizowaniu nasza trójka żyje w jakim takim porządku.
W łazience przejrzałam się w lustrze i zrozumiałam, co tak przeraziło Karolę. Zobaczyłam upiora z zaczerwienionymi i zapuchniętymi oczami, bladą cerą i wronim gniazdem na głowie. Swoją drogą niesamowite, jak to człowiek może się zmienić przez zaledwie kilka dni siedzenia w pokoju i zamartwiania się.
Pół godziny później, już odrobinę odświeżona i bardziej podobna do siebie, poszłam do pokoju Agaty, która dysponowała dziewiętnastocalowym monitorem zastępującym nam telewizor. Ostatnio panował tu względny porządek, bo nasza studentka Akademii Sztuk Pięknych od kilku tygodni przeżywała kryzys twórczy, w związku z czym sztalugi, pędzle i inne przybory czekały grzecznie za szafą na przypływ weny. Do wszechobecnego zapachu terpentyny zdążyłyśmy się przyzwyczaić. Na stoliku już czekał na mnie talerz spaghetti, a dziewczyny siedziały ściśnięte na małej wersalce. Na mój widok Agata uśmiechnęła się, zapewne zadowolona, że wreszcie mnie widzi, i zrobiła mi miejsce. Dokładnie tego mi było trzeba. Spaghetti i odmóżdżającego serialu. Winkiem też bym nie pogardziła…
Po prawie trzech godzinach śledzenia perypetii genialnych naukowców i kalek emocjonalnych zarządzono przerwę na herbatkę. Wracając z kuchni, zerknęłam na otwarty kalendarzyk Agaty leżący na półce pod lustrem. Nie żebym była wścibska czy coś, no leżał tak sobie otwarty, to mi oko uciekło. Każdemu by uciekło, no nie? Ciekawe, co to znaczy: „zadzwonić do K.”. Czyżby coś mnie ominęło przez te kilka dni? Co ona tam ma jeszcze nabazgrolone? Hmmm, jakaś wystawa, odnieść książki do biblioteki… imieniny Małgorzaty. Małgorzaty… MAŁGORZATY!!! Wszystkie kary na mnie idą!!!
Dwie godziny później ostatni raz patrzę w lustro: idealnie biała bluzka z kołnierzykiem i bufkami, szare spodnie w kancik, pozornie delikatny makijaż ukrywający zaczerwienione oczy i znośna fryzura. Nie ma się do czego przyczepić; wszystkie guziki zapięte, nic nie wystaje i nie odstaje, żadnych plam i zwisających nitek. „Jak na dziewczynę, którą niedawno rzucił chłopak, to całkiem nieźle” — pomyślałam.
— Idę! — poinformowałam współlokatorki.
Wyjrzały zatroskane na korytarz i po raz milionowy życzyły mi powodzenia. Chwała niebiosom, że zajrzałam do tego kalendarza. Mój sfatygowany mózg jakimś cudem połączył te dwie informacje: „imieniny Małgorzaty” i „bądź na siedemnastą” we wczorajszym SMS-ie od mamy, który wykasowałam zaraz po otrzymaniu, bo pomyślałam, że coś jej się pomyliło i to miało być do kogoś innego. Złapałam torebkę ze skombinowanym na szybko prezentem, kluczyki do żółtego opla Agaty i wybiegłam na klatkę schodową. Piętnaście minut później, kiedy wreszcie udało mi się odpalić starego żółtka, byłam w drodze na drugi koniec Krakowa — do cioci Gosi.
Rozumiecie, nie chodzi o to, że ja nie kocham swojej rodziny. Przecież to rodzina. Ale prawdą jest, że odkąd rozpoczęłam studia i wyprowadziłam się z domu rodzinnego w małej mieścinie pod Krakowem, spotkania z nimi ograniczam do minimum. Moja starsza siostra Olga zawsze była ich oczkiem w głowie; śliczna, utalentowana, w szkole odnosiła same sukcesy. Ja zawsze byłam „tą drugą”, sprawiającą najwięcej problemów; zawaliłam fizykę, ubierałam się zbyt krzykliwie, w podstawówce zrobiłam sobie kolczyk w pępku. Podobno babcie kochają wszystkie swoje wnuczki tak samo, ale ja słyszałam tylko: „Popatrz, jak ty wyglądasz. Znowu wyskoczył ci pryszcz na nosie. Olga nigdy nie miała pryszczy”. Kiedy Olga wyszła za mąż za bogatego i superprzystojnego ortodontę, dostała pracę w prestiżowej firmie i urodziła śliczną córeczkę Anusię, czyli osiągnęła wszystko, co młoda kobieta mogłaby sobie wymarzyć, siłą rzeczy cała uwaga rodziny skupiła się na mnie.
Jestem następną córką na wydaniu i wszyscy oczekują, że pójdę w ślady Olgi. Kiedy rodzice poznali Alexa, byli nim zachwyceni. Wprawdzie nie był to nadziany lekarz, ale zawsze, wyglądał nieźle, miał przed sobą nie najgorsze perspektywy, no i raczył się zainteresować tą mniej udaną córką. Dlatego też starali się być dla niego mili, żeby broń Boże się nie rozmyślił. A on się i tak, cholera jasna, rozmyślił. A ja teraz mam stanąć przed całą zebraną na imieninowym przyjęciu rodzinką, tłumaczyć im, dlaczego Alexa nie ma w tej chwili ze mną, i robić dobrą minę do złej gry. Pięknie. Po prostu cudownie.
O, już widać dom cioci — nowa szeregówka, do której wprowadziła się w zeszłym roku wraz z mężem Krzysztofem i szesnastoletnim synem Maćkiem. Oby tylko było miejsce na zaparkowanie samochodu, bo Agata mnie zabije, jeśli znowu porysuję lusterka. Uff, jest. I to obok nowiutkiego, zapewne kosztującego fortunę audi — czyli Olga już przyjechała. Po drugiej stronie parkingu stał samochód rodziców, którzy pewnie przywieźli również babcię. To znaczy, wszyscy są na miejscu, siedzą przy stole i będą się na mnie gapić.
Poprawiłam bluzkę, wzięłam głęboki oddech i zadzwoniłam do drzwi. Otworzono mi niemal natychmiast.
— A, to tylko ty. Wejdź. — Maciek, najbardziej działający mi na nerwy nastolatek z mnóstwem żelu we włosach, usunął się, żeby zrobić mi przejście.
— „TYLKO” ja? Co ty sobie, cwaniaku, myślisz? Czekacie jeszcze na kogoś?
— Żebyś wiedziała. Na Świętego Mikołaja. I co, łyso ci? — Wystawił język i zniknął w kuchni, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć.
Ciocia Gosia wyszła wreszcie się przywitać. No proszę, ale się odstawiła. Te stare czarne perły prababci miała na sobie ostatnio dziesięć lat temu na pogrzebie dziadka, później już ich nie nosiła, bo podobno „są tylko na specjalne okazje”.
— O, Asieńka! Wejdź, nie stój tak w korytarzu!
Złożyłam cioci najbanalniejsze życzenia zdrowia, szczęścia i pomyślności, wręczyłam równie banalną torebkę z prezentem, na który nawet nie spojrzała, i weszłam do pokoju, gdzie cała moja rodzinka siedziała już przy suto zastawionym stole. Sztywno, jakby wszyscy kije połknęli. Ciocia się postarała, bo zwykle ograniczała się do jakiejś sałatki i ciasteczek, a dzisiaj, proszę, są nawet kwiaty, serwetki i porcelana. Zauważyłam, że jeśli chodzi o dzień imienin, to ludziom z wiekiem w dupach się przewraca, jeszcze trochę, a imieniny urosną do rangi święta narodowego. Jakby nie można było posiedzieć przy grillu w ogrodzie… Ale co ja tam wiem.
Kiedy już zostałam przez wszystkich wystarczająco wymiętoszona i wycałowana, podeszła do mnie mama. Ups, jej mina chyba nie wróży nic dobrego.
— Asia! Dziecko drogie, czy ty wiesz, co ja przez ciebie przeżywałam? Przez kilka dni nie mogłam się do ciebie dodzwonić, a kiedy już twoje koleżanki łaskawie odbierały telefon, dowiadywałam się, że cię nie ma! Co się dzieje?
— Eee, mamo, właściwie to ja wtedy nie czułam się najlepiej…
— Jak to?! Trzeba było powiedzieć, przecież bym przyjechała. Jesteś na coś chora? Blada jakaś się wydajesz. Boże święty, a może ktoś cię napadł? Mówiłam ci, żebyś się nie włóczyła wieczorem, teraz tylu różnych typów kręci się po ulicy…
— Nie, mamo, wszystko w porządku. Nikt mnie nie napadł, nigdzie sama nie wychodzę i uważam na siebie. Naprawdę, nie masz się czym martwić.
— No, to całe szczęście. Ale wolałabym jednak, żebyś odbierała telefon, kiedy do ciebie dzwonię. Chodźmy usiąść, masz miejsce koło babci.
Jak ja kocham ciocię Gosię. Zarezerwowała mi miejsce między przygłuchą babcią Lucyną a swoim synalkiem Maćkiem, który najprawdopodobniej cały czas będzie mnie dźgał widelcem. Niewykluczone też, że niby przypadkiem wyleje mi na bluzkę lampkę wina, tak jak dwa lata temu.
Ciocia zaczęła przynosić z kuchni kolejne półmiski z jedzeniem. Po tradycyjnym wystąpieniu wujka („Wiśniówki? Malinówki? Cytrynówki? Pigwówki? Aroniówki? Eeee, to czystej poleję”) i pierwszych toastach atmosfera trochę się rozluźniła, rozmowa zeszła na neutralne tematy, co u kogo słychać, jakie kto ma plany. Dookoła stołu zaczęły krążyć zdjęcia Anusi, córki Olgi, która przez paskudne przeziębienie dzisiaj wyjątkowo została w domu z opiekunką. Co jak co, ale to jedno muszę Oldze przyznać, że córeczkę ma naprawdę kochaną.
Wujek Krzysiek musiał wcześniej walnąć Maćkowi kazanie, jak ma się zachowywać, bo siedział dość spokojnie i za wiele się nie odzywał. Ciocia promieniała, bo wszyscy wychwalali jej talent kulinarny. Tata żywo dyskutował z Markiem o motoryzacji, a że ja się na tym nie znam, to dość szybko się wyłączyłam.
Właśnie przyglądałam się całej rodzinie i myślałam, jak jednak jestem do nich przywiązana i że mimo wszystko te imieniny są całkiem znośne, kiedy babcia zadała pytanie, którego najbardziej się obawiałam:
— A gdzie ten, jak mu tam, kawaler naszej Asi? W zeszłym roku na imieninach byli razem.
— No właśnie, Asiu, gdzie zgubiłaś Alexa? — dołączyła ciocia.
— Miał dużo pracy w zeszłym tygodniu, wczoraj przyjął jeszcze jedno zlecenie. Kolega go prosił i po prostu nie mógł odmówić. Bardzo żałuje, że nie mógł przyjść i przeprasza. Kazał wszystkich pozdrowić — wyrecytowałam wyuczony na pamięć tekst, sklecony przez Karolinę. Obie uznałyśmy, że lepiej na razie utrzymać wszystko w tajemnicy, zanim sprawa trochę przycichnie.
— Co wyjął? Zgniecenie? Mówże, dziecko, głośniej.
No tak, zapomniałam, że do babci trzeba niemal krzyczeć.
— Co to za młodzież teraz, pstro w głowie, o ustatkowaniu się nawet nie pomyśli…
— A wiesz, córeńko, może powinniście się zastanowić, co dalej? To całkiem miły chłopak — wtrąciła się mama.
— Tak, mamo, zastanowimy się. — Przełknęłam głośno ślinę.
Zauważyłam, że Maciek uważnie mi się przygląda. Boże, żeby tylko ten cwaniak się nie domyślił. On wcale nie jest taki głupi, na jakiego wygląda.
— A może Alex ją rzucił i Aśka boi się przyznać, co?
Zabiję gówniarza, słowo daję, że kiedyś zrobię mu krzywdę. Wszyscy patrzyli na mnie w oczekiwaniu, że zaprzeczę. A ja jakoś nie mogłam tak po prostu skłamać im w żywe oczy, tym bardziej że i tak w końcu wszystko by się wydało.
— Co jest, zgadłem? Wiedziałem, że jestem dobry w rozwiązywaniu zagadek. — Wyszczerzył zęby w głupkowatym uśmiechu. — Mówcie mi Bond. James Bond.
Telefon dzwoni non stop, wszyscy chcą wiedzieć, czy to prawda, że Alex mnie rzucił. Ponieważ w pierwszej chwili zawzięłam się i uparcie odrzucałam wszystkie połączenia, mama została zmuszona do zostawienia mi dwóch wiadomości na poczcie głosowej. W pierwszej, wyraźnie zdenerwowana, zarzucała mi, że zrobiłam niezłą scenę, wylewając Maćkowi na głowę dzbanek soku, przy okazji oblewając również babcię i niszcząc obrus oraz nową wykładzinę, a następnie wychodząc bez słowa pożegnania i przeprosin. W drugiej natomiast dopadły ją wyrzuty sumienia i zaczęła się dopytywać, czy to już definitywnie skończone, jak ja sobie teraz radzę, czy niczego nie potrzebuję i czy nie miałabym ochoty spędzić kilku dni w rodzinnym domu, żeby dojść do siebie. Jasne, o niczym innym teraz nie marzę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Bursztynowy Anioł to dla mnie książka wyjątkowa. Jest moim literackim debiutem i jednocześnie spełnionym marzeniem — marzeniem o pisaniu. Od dnia, w którym powstał pierwszy szkic powieści, do momentu jej wydania minęło mnóstwo czasu. Ogromnie się cieszę, że udało mi się zmobilizować do jej ukończenia i że odważyłam się nią podzielić.
W tym miejscu chciałabym gorąco podziękować Wydawnictwu Zysk i S-ka za miłą i profesjonalną współpracę. Dziękuję również moim bliskim: Mężowi — za obecność i wsparcie na każdym etapie prac nad powieścią, oraz Rodzicom — za to, że już w dzieciństwie zaszczepili we mnie miłość do książek.
Nie bójcie się marzyć i sięgać po te marzenia. Po prostu róbcie to, co kochacie… Warto!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki