Deadline na szczęście - Anna Tabak - ebook + książka

Deadline na szczęście ebook

Anna Tabak

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wydaje ci się, że wiesz, czego pragniesz? Możesz się zdziwić, gdy złośliwy los powie: „sprawdzam!”

Ewa, ambitna menedżerka, nie waha się ani sekundy, gdy na horyzoncie pojawia się szansa awansu czy choćby nagrody. W biurze spędza długie godziny, bez żalu rezygnując z życia towarzyskiego i powoli tracąc kontakt z własnym mężem. Zupełnie nie spodziewa się nadchodzącego huraganu, który zburzy jej uporządkowaną codzienność. Jeden nieszczęśliwy wypadek, jeden telefon, jedna szybka decyzja. Co ma z tym wspólnego zwariowana siedmiolatka, niesforny labrador Browar i wszystko gryzący chomik Hubert? I czy cokolwiek może się okazać ważniejsze od dotrzymania deadline’u w pracy?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 329

Oceny
4,4 (19 ocen)
10
7
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anna Tabak Deadline na szczęście ISBN Copyright © by Anna Tabak, 2018All rights reserved Redaktor Witold Kowalczyk Projekt okładki Wioletta Markiewicz Skład i łamanie Witold Kowalczyk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Pierwsze promienie wiosennego słońca zajrzały do stylowo urządzonej sypialni, nieśmiało przebijając się przez wolną przestrzeń pod rzymskimi roletami. Nic nie zapowiadało tego, że szykuje się najbardziej pechowy dzień, jaki tylko można sobie wyobrazić. Ewa, nieświadoma jeszcze czekających ją kopniaków od złośliwego losu, przeciągnęła się powoli i spojrzała na wyświetlacz smartfona — 5.20. Dla niektórych to pewnie nieludzka pora, ale dla niej wczesne wstawanie nie było żadnym problemem, bo dzięki temu miała więcej czasu dla siebie. Więcej czasu, żeby się przygotować, zadbać o swój wygląd, sprawdzić, czy na pewno wszystko ma ze sobą. Nie znosiła wychodzić z mieszkania w pośpiechu.

Wysunęła się delikatnie spod kołdry, aby nie obudzić Jacka. Jej mąż funkcjonował w zupełnie innych godzinach, zwykle się mijali, ale nie narzekała z tego powodu. Prawdę mówiąc, nawet jej to odpowiadało. Jej życie, jego życie i jakiś tam wspólny kawałeczek życia pośrodku. Wystarczy.

Zimny prysznic skutecznie ją orzeźwił i dodał energii. Obiecywała sobie, że nie będzie myślała o pracy poza biurem, ale nie mogła się powstrzymać. Poniedziałek zapowiadał dziesiątki nowych wyzwań w ciągu kolejnych pięciu dni. „Nie problemów i nadgodzin” — jak zakładała większość jej podwładnych — pomyślała, uśmiechając się ironicznie. „Wyzwań”. Malując idealnie równe kreski i nakładając cienie na powieki, zrobiła w głowie szybki przegląd zadań na dziś. Meeting w sprawie nowego projektu. Skontaktować się z działem HR i w razie potrzeby naciskać, żeby nareszcie znaleźli nowego pracownika do jej zespołu. Przygotować prezentację statystyk miesięcznych na jutro. Zatwierdzić timesheety i urlopy. Sprawdzić i podpisać kilkadziesiąt sprawozdań czekających na jej aprobatę. Poprosić kogoś z działu IT o wzór wniosku na dodatkowe monitory. I cały milion innych, rutynowych zadań dla zasady zapisanych w kalendarzu, do którego jednak prawie nie zaglądała. Pamięć jeszcze nigdy jej nie zawiodła.

Ewa związała ciemne, proste włosy w ciasny kucyk i jeszcze w ręczniku podeszła do szafy w korytarzu. Ciemnoszara koszula z fantazyjną kokardą pod szyją i klasyczna ołówkowa spódnica będą w porządku. Jeszcze tylko czarne szpilki i marynarka — klasyka i elegancja to styl, w którym zdecydowanie czuła się najlepiej i w swojej opinii prezentowała się najbardziej dojrzale i profesjonalnie. Wrzuciła do torebki butelkę wody mineralnej, batonika musli i jogurt, zlokalizowała kluczyki do swojego samochodu i chwilę później zjeżdżała windą na podziemny parking. Po piętnastu minutach spokojnej jazdy (wyjątkowo bez korków!) zaparkowała na tyłach wieżowca z mocno rzucającym się w oczy srebrnym logo J&S International.

Choć powinna zaczynać pracę o 8.00, lubiła pojawiać się w biurze nawet całą godzinę wcześniej. Atmosfera o tej porze była specyficzna, wręcz nierealna. Wszędzie panował półmrok, a przejmująca cisza niejedną osobę przyzwyczajoną do gwaru rozmów, szumu drukarek i dzwoniących telefonów przyprawiłaby o ciarki na plecach. Dla Ewy była to jednak godzina dla siebie. Mogła przejść nieśpiesznie przez korytarz, unikając ciekawskich i oceniających spojrzeń, i spokojnie przygotować się do pracy. Jedyną osobą, jaką mogła teraz spotkać, była pani Zosia — przemiła starsza kobieta dbająca o porządek na siódmym i ósmym piętrze. W oczach Ewy jej dodatkową zaletą było to, że się nie narzucała, nie wciągała jej w żadne pogawędki. Jako jedna z niewielu kobiet w tym miejscu rozumiała, że Ewa nie jest typem gaduły. Przemykała po cichutku korytarzami, wykonując sumiennie swoje obowiązki i czasami jedynie kiwając głową w ramach powitania.

Biurko Ewy, choć na pozór takie samo jak setki innych w firmie, odcinało się od reszty swoim wręcz ascetycznym wyglądem. Poza komputerem, kilkoma teczkami zawierającymi dokumenty i akcesoriami biurowymi nie było na nim ani jednego przedmiotu, który mówiłby cokolwiek o właścicielce. Zupełnie inaczej prezentowały się biurka jej koleżanek: kosmetyki, słodycze, lusterka, zdjęcia, całe mnóstwo samoprzylepnych karteczek… To, co one nazywały „artystycznym nieładem”, Ewie wydawało się jednym wielkim chaosem. Lubiła porządek, dawał jej poczucie, że ma wszystko pod kontrolą. Zdecydowanie „kontrola” to jedno z jej ulubionych słów. Nie uznawała zaśmiecania miejsca pracy osobistymi przedmiotami z jeszcze jednego ważnego powodu: nie przywiązywała się. Nie miała potrzeby wicia gniazdka, tworzenia swojego prywatnego kącika, to miejsce miało być jedynie jej środkiem do osiągnięcia celu. Choć w J&S International przepracowała już sześć lat, w żadnym dziale nie zagrzała miejsca. Łapała okazje, wyjeżdżała na delegacje za granicę, korzystała z ofert szkoleniowych i nie wahała się ani sekundy, gdy na horyzoncie pojawiała się szansa awansu czy choćby nagrody. Niestraszne były jej nadgodziny, nie żałowała swojego życia prywatnego — w końcu pracę tutaj zaczynała z mocnym postanowieniem wspinania się po kolejnych szczeblach kariery najszybciej, jak to było możliwe. Dzięki temu, mając zaledwie dwadzieścia dziewięć lat, zarządzała całym trzydziestoosobowym zespołem. I wciąż miała ochotę na więcej.

Nie przywiązywała się również do ludzi. Postronnemu obserwatorowi mogłoby się to wydawać przygnębiające — przepracować kilka lat w jednej firmie i wciąż nie mieć ani jednej bliższej koleżanki? Cóż, Ewie taki brak poufałości zupełnie nie przeszkadzał, zwykła uprzejmość i brak konfliktów zarówno ze współpracownikami, jak i podwładnymi całkowicie jej wystarczały. Doskonale zdawała sobie sprawę, że za jej plecami padały epitety w stylu „zimna”, „wyniosła”, „zarozumiała”. Rzeczywiście czasami jej zdawkowe odpowiedzi i poważną minę można było odebrać w ten sposób. Sama sobie tłumaczyła, że z jej introwertyczną naturą i niechęcią do pogaduszek nawiązywanie kontaktów nie przychodziło jej łatwo. Ale nie tych biznesowych! Może i nie było to dla niej proste, ale miała w tym już pewną wprawę i determinację. O nie, menedżerów wyższego szczebla i przedstawicieli klientów nigdy nie zbywała.

Ewa włączyła komputer i tak jak każdego dnia zaczęła od sprawdzenia poczty. Czterdzieści siedem nieprzeczytanych wiadomości! A przecież w piątek wieczorem wyczyściła skrzynkę. Westchnęła i rozpoczęła scrollowanie. Aktualizacja oprogramowania, przypomnienie o zatwierdzeniu timesheetów, propozycje prezentów urodzinowych dla koleżanki z sąsiedniego zespołu, skarga klienta na raport zapisany w niewłaściwym formacie… W końcu udało jej się wyłowić dwa e-maile rzeczywiście zasługujące na uwagę. Pierwszy z nich był od Agaty, przemiłej dziewczyny z działu HR.

Agata: Hejka! Chyba nareszcie mam idealną kandydatkę do Twojego zespołu. Paulina Lisiak, lat dwadzieścia pięć, absolwentka ekonomii. Wstępne testy przeszła śpiewająco ;) masz rozmowę dziś o 13.00 w salce na parterze. Chyba z niczym Ci nie koliduje. W załączniku CV i wyniki testów.

Pozdro!

Agata

Ewa otworzyła załączniki. Faktycznie, jak na tak młody wiek dziewczyna miała imponujące osiągnięcia. Staż w renomowanym biurze rachunkowym, warsztaty, kursy, świetne referencje od poprzedniego pracodawcy. Na studiach też nie próżnowała, angażowała się chyba we wszystkie możliwe projekty kół naukowych. Może nareszcie w zespole coś ruszy! Ewa teoretycznie nie miała nic do zarzucenia swoim podwładnym — wywiązywali się ze swoich obowiązków, pilnowali deadline’ów, potulnie zostawali po godzinach, gdy wymagała tego sytuacja, nie było wśród nich żadnych konfliktów. Ale brakowało im zaangażowania, tego czegoś, dzięki czemu jej zespół mógłby się wyróżniać na tle innych. Sami nie wychodzili z inicjatywą, a Ewa niestety nie umiała ich porwać i zachęcić do udziału w konkursach, szkoleniach czy choćby wolontariacie. Umiała tylko wymagać. Może ta Paulina nareszcie wniesie trochę życia? Zobaczymy.

Kolejny e-mail był wysłany z automatu do wszystkich pracowników jej działu. Impreza charytatywna, jakiś koncert i poczęstunek w restauracji na Kazimierzu. Dochód miał być przeznaczony na leczenie chorego na białaczkę synka jednego z kolegów. Shit, nie wypada nie pójść. Kiedy to? Dwudziestego siódmego maja, za dwa tygodnie. Ewa ustawiła przypomnienie w Outlooku, zlokalizowała swój ulubiony kubek i ruszyła do kuchni.

Jak zwykle nastawiła wodę w czajniku, a następnie wsypała do kubka dwie łyżeczki kawy. Piła ją zawsze bez cukru, z odrobiną mleka. Jak zwykle czekając, aż woda się zagotuje, pomyślała, że firma powinna zainwestować w porządny ekspres do kawy. Przecież codziennie płyną jej tutaj hektolitry! Pracownicy z pewnością doceniliby aromatyczne espresso zamiast zwykłej zalewajki. Ewa omiotła wzrokiem przestrzeń wokół siebie: pięć białych stolików z prostymi krzesłami, lodówka, długi blat, na którym piętrzyły się stosy pudełek z herbatami i słoiczki z kawą. Jak tu czysto. Jak spokojnie. I tak będzie jeszcze przez około godzinę… Czajnik wreszcie pyknął w charakterystyczny sposób. Nalała wody do kubka i energicznie zamieszała łyżeczką. Gotowe.

Wracała do swojego biurka niespiesznie, porządkując w głowie najbliższe deadline’y. Czym powinna się zająć w pierwszej kolejności? Chyba timesheety, załatwi te nudy i będzie miała z głowy… Nagle poczuła mocne uderzenie w ramię.

— Shit! — zaklęła i obejrzała się za siebie. Kto to był? Sądząc po porze dnia, chyba jakiś nadgorliwy świeżak. Faktycznie, za zakrętem mignęła jej sylwetka drobnego chłopaczka, wyraźnie walczącego z ciężarem sterty segregatorów.

— Sorry! — Usłyszała tylko i chłopak zniknął, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Miała ochotę ruszyć za nim, dowiedzieć się, co to za jeden, i nauczyć go kultury. Z Zalewską się nie zadziera! Już ona mu pokaże, co to znaczy szacunek dla starszych stażem i stanowiskiem. I wiekiem… Wtem poczuła ciepło w okolicach biustu. Spojrzała w dół.

— Shit! — wysyczała po raz kolejny. — Pieprzony stażysta! — Odłożyła kubek na pierwsze lepsze biurko i pobiegła do swojego miejsca pracy. Nerwowo przetrząsając całą zawartość torebki, wreszcie dogrzebała się do paczki chusteczek higienicznych. Zupełnie straciła głowę. Tarła i tarła ciemnobrązową plamę, nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że niewiele to pomaga, a plama, zamiast się zmniejszać, stawała się coraz większa.

— Ups! — Usłyszała za swoimi plecami i podskoczyła nerwowo. — Czyżby mała awaria?

— Sebastian! — wykrzyknęła i w jednej chwili zapomniała o bluzce. Dlaczego zawsze musi go spotykać w tak kompromitujących sytuacjach? I dlaczego on zawsze musi wyglądać tak idealnie? Chabrowe oczy, dwudniowy zarost, gęsta czarna czupryna i biała koszula. I jeszcze ten drapieżny, lekko skrzywiony uśmiech… Spokojnie mógłby robić karierę jako model. A może i robił, jakoś po godzinach? Na pewno zajmowała się nim jakaś stylistka i kosmetyczka, bo który facet ma zawsze perfekcyjnie zadbane paznokcie i fryzurę? A ta wysportowana sylwetka bez grama tłuszczu? Poczuła przechodzącą przez jej ciało falę ciepła. „Ogarnij się!” — przywołała się do porządku.

— Jakiś kurdupel na mnie wpadł i rozlałam kawę — wyjaśniła.

— Domyśliłem się. Pokaż, zobaczę — powiedział kolega, wyciągając ręce w stronę poplamionej kawą kokardy.

— Łapy przy sobie! — Ewa odskoczyła dwa kroki do tyłu i właściwie dopiero teraz zabrała się do dokładnych oględzin rozmiarów zniszczenia. To, co zobaczyła, nie poprawiło jej humoru: właściwie cały przód był przemoczony.

— I co ja teraz zrobię? — jęknęła.

— Możesz zdjąć i uprać — podsunął Sebastian.

— Jasne, mam teraz czas na pranie. I czekanie pół dnia w samej bieliźnie, aż wyschnie.

— Ja ci pomogę, znaj moje dobre serce. Nawet poczekam z tobą w samej bieliźnie, dla towarzystwa.

— Nawet o tym nie myśl! Idę to przynajmniej trochę podsuszyć — powiedziała Ewa, ruszając w stronę toalet. —See you!

— Człowiek chciał być uprzejmy… — Dotarły do niej słowa oddalającego się kolegi. Mogłaby przysiąc, że śmiał się pod nosem.

Zamknęła za sobą drzwi łazienki, na szczęście pustej. Lustro, zajmujące prawie całą ścianę, bez litości ujawniło, jak się w tej chwili prezentowała. Żałośnie — tylko to słowo przychodziło jej na myśl. Wymięta, mokra, brudna. I wściekła! Dla kogoś, kto uwielbia porządek i perfekcjonizm, konieczność paradowania przez cały dzień w takim stanie była jak najgorsza kara. Zrezygnowana podeszła do wiecznie zacinającej się suszarki do rąk i uderzyła w nią z całej siły. Po chwili poczuła podmuch ciepłego powietrza. Rozpięła bluzkę i obracając w dłoniach mokry materiał, rozmyślała o niedawnym spotkaniu.

Sebastian Ćwikła. Seba. Singiel, lat trzydzieści jeden. Firmowy donżuan. Legenda głosiła, że jeszcze żadna kobieta mu się nie oparła. Przystojny, szarmancki, inteligentny, emanował niezwykłą pewnością siebie. Czasami wręcz arogancki i nachalny flirciarz. Spokojnie mógłby zostać posądzony o próby molestowania, jednak na koleżanki działało to jak magnes. Wszystkie robiły do niego maślane oczy, chichotały i szeptały po kątach, gdy tylko przeszedł korytarzem. Ba, śledziły jego grafik, a następnie z ochotą angażowały się w firmowe przedsięwzięcia i brały nadgodziny, byle tylko zwiększyć szanse na spotkanie z nim sam na sam w windzie. Ewa skłamałaby, twierdząc, że nie robił na niej żadnego wrażenia. Robił, jak diabli. Był totalnym przeciwieństwem jej Jacka, misiowatego, uroczo niezdarnego olbrzyma. Co więcej, zajmował równorzędne stanowisko, oboje byli liderami zespołów zajmujących się szeroko pojętą analizą ryzyka inwestycyjnego, dzięki czemu mieli wiele wspólnego na gruncie zawodowym i mnóstwo okazji do spotkań, wymiany doświadczeń, a nawet współpracy. Ale Ewa miała zasady i dumę, zdecydowanie była poza zasięgiem Sebastiana. A Sebastian… cóż, wyglądało na to, że bardzo chciał mieć to, czego mieć nie mógł. Podczas gdy wokół aż się roiło od słodkich studentek i zdesperowanych singielek, on od jakiegoś czasu zwracał uwagę tylko na jedną zamężną kobietę, w dodatku nieprzystępną, zimną i przez wielu określaną mianem sztywniary. Gdzie w tym logika? Ewa nie wiedziała. Czuła jednak, że w jakiś dziwny sposób jej to pochlebia. Bawiła ją ta gra w kotka i myszkę, dodawała smaku korporacyjnej monotonii i sprawiała, że czuła się atrakcyjna. Warto było się bawić, choćby dla zazdrosnych spojrzeń koleżanek. Pytanie tylko, kiedy to się skończy. Kto pierwszy odpuści? Czy Seba przestanie gonić… czy może ona uciekać? „Nie ma mowy, masz męża!” — Ewa upomniała się w myślach. — „Z którym, poza kredytem hipotecznym, niewiele cię już łączy” — zaraz dodał jakiś upierdliwy głosik. Cóż, prawda.

Zapinając już zupełnie suchą bluzkę, Ewa pogratulowała sobie porannego wyboru. Na ciemnoszarym materiale brązowa plama nie rzucała się w oczy tak bardzo, jak mogłaby, dajmy na to, na białym. Co więcej — fantazyjna kokarda odpowiednio zawiązana mogła zakryć plamę, przynajmniej częściowo. Niestety — tylko plamę. Nic nie mogło ukryć parszywego nastroju Ewy. Nie była przesądna, jednak doświadczenie nauczyło ją, że paskudnie rozpoczęty poranek zapowiada równie paskudny dzień. Być może miało to wiele wspólnego z wewnętrznym nastawieniem, ale po takiej przygodzie niemal oczekiwała następnego nieszczęścia.

Wróciła do biurka i odblokowała komputer. Natychmiast spostrzegła migającą ikonkę firmowego komunikatora. Kliknęła i szybko przebiegła wzrokiem tekst:

Aleksandra Borewicz:Cześć, meeting w sprawie projektu OMAR006 odwołany, nie ma wolnej sali. Dam znać, jak ustalę nowy termin, pozdro.

Uff, jak dobrze, była uratowana. Rano jeszcze cieszyła się na to spotkanie, siedziała nad swoją częścią projektu prawie cały weekend i miała kilka ciekawych koncepcji do przedstawienia. Teraz zdecydowanie odeszła jej ochota na dyskusję w gronie kilkunastu osób, które gapiłyby się na jej zaplamioną bluzkę. Co to ona miała…? A tak, timesheety. Odnalazła w Ulubionych ikonkę Centrum Dowodzenia, jak potocznie nazywano wewnętrzny program do przetwarzania danych i informowania pracowników. Mechanicznie wklepała swoje ID i hasło, nacisnęła Enter. Nie zaskoczyło? Jeszcze raz, Enter. Znów komunikat: Wrong password, try once again. Tylko że to była ostatnia szansa, po trzech nieudanych próbach program blokował dostęp. Ewa sprawdziła, czy nie ma włączonego Caps Locka, i wpisała hasło ponownie, tym razem powoli i ostrożnie. Enter.

— Shit! — zaklęła po raz kolejny tego dnia, z niedowierzaniem wpatrując się w napis: ACCESS DENIED. Jak to możliwe? Coś takiego jeszcze nigdy jej się nie przydarzyło. Nagle ją oświeciło: w piątek wieczorem, tuż przed wyjściem z biura, program poprosił ją o rutynową comiesięczną zmianę hasła. Zupełnie wyleciało jej to z głowy, była wtedy taka zmęczona… Trzeba było sobie zanotować i zacząć zaglądać do kalendarza, miała nauczkę na przyszłość. Teraz czekała ją długa przeprawa z helpdeskiem. Westchnęła zrezygnowana i przysunęła sobie bliżej biurkowy telefon. For employee press 1, Enter your location, For password reset press 3, Enter your ID, Enter your helpdesk code… A później odpowiedz na milion idiotycznych pytań weryfikacyjnych typu „Jakiego koloru był twój pierwszy rower?”, żeby w końcu automat łaskawie połączył cię z kimś kompetentnym.

Podczas gdy Ewa wisiała na słuchawce i po raz kolejny usiłowała przejść całą procedurę, pracownicy jej zespołu pomału zaczynali się schodzić i zajmować swoje miejsca. Panował zwykły poranny rozgardiasz — zewsząd słychać było klikanie uruchamianych komputerów, pierwsze telefony, śmiech i gwar rozmów. Na piętrze nie dało się dostrzec nikogo powyżej trzydziestego piątego roku życia. Jedyne starsze osoby pracowały w J&S International od wielu lat bądź zajmowały najwyższe stanowiska, zwykle w zarządzie. Choć oficjalnie firma działała zgodnie z etyką, starszych ludzi po prostu tutaj nie przyjmowano. Z góry zakładano, że nie nadążą, nie poradzą sobie z nową technologią, a stres i nadmiar obowiązków ich przytłoczą. Łatwiej też było zatrudnić dwudziestolatków, którzy jeszcze nie mieli sprecyzowanych oczekiwań i nie potrafili stawiać żądań. Młodzi, pełni energii i zapału… teraz witali się, opowiadali o wydarzeniach minionego weekendu, razem maszerowali do kuchni po kawę. Ewie tylko kiwali uprzejmie głowami, czasami ktoś rzucił w locie krótkie „cześć!”. Doskonale wiedzieli, że nie była skora do pogawędek, a już na pewno nie dziś, gdy próbowała zabić wzrokiem każdego, kto podszedł zbyt blisko. Do szefowej tylko z konkretami.

W końcu udało jej się połączyć z helpdeskiem i zanotować nowe hasło składające się z przedziwnej kombinacji liter, cyfr i znaków interpunkcyjnych. Na szczęście działało. Jakie atrakcje jeszcze dzisiaj ją czekają? Lepiej nie myśleć. Zajęła się swoimi zadaniami, nadrabiając szybko stracony czas i nawet nie myśląc o zrobieniu sobie przerwy. Oderwała się od pracy dopiero wtedy, gdy na monitorze wyskoczyło jej przypomnienie o rozmowie kwalifikacyjnej. To już za dziesięć minut! Wydrukowała CV Pauliny Lisiak, pochłonęła batonika, napiła się wody i skierowała w stronę wind. Spotkanie miało się odbyć w Pokoju Zwierzeń, czyli małej salce wykorzystywanej zwykle do rozmów w cztery oczy. Ewa doskonale znała procedury, wiedziała, że Paulina musiała już zaliczyć rozmowę z kimś z HR, skoro dotarła do tego etapu rekrutacji. Teraz czekała ją ostatnia prosta — krótki wywiad, właściwie formalność, z potencjalną szefową i jeszcze jednym menedżerem. Kim? Okaże się na miejscu.

Gdy Ewa wysiadła z windy, dostrzegła zmierzającego w jej stronę z przeciwległego końca korytarza Wojciecha Miernickiego, swojego bezpośredniego przełożonego i wiceprezesa krakowskiego oddziału J&S International. „Dobrze” — pomyślała. Skoro to on będzie z nią na rozmowie, na pewno przebiegnie ona gładko. Wojciech był rozwiedzionym czterdziestopięcioletnim mężczyzną, który swojego dwudziestoletniego syna już jakiś czas temu wypuścił w szeroki świat i poza pracą nic nie zaprzątało jego uwagi. Elegancki, z nienagannymi manierami, był facetem, który budzi respekt. Ewa bardzo go szanowała, między innymi dzięki niemu udało jej się tyle w tej firmie osiągnąć. Wierzył w nią od samego początku, zachęcał do udziału w przeróżnych inicjatywach, podsuwał co ciekawsze projekty, dzięki czemu miała możliwość się wykazać. Mówiąc krótko, facet był w porządku.

Przywitali się, następnie Wojtek otworzył za pomocą badge’a drzwi do pokoju i zajęli z Ewą fotele po jednej stronie biurka. Ledwo zdążyli rozłożyć przed sobą dokumenty i notatki, gdy rozległo się pukanie. Kasia, pogodna recepcjonistka, przyprowadziła Paulinę. Ewa zmierzyła kandydatkę wzrokiem i poczuła, że ciśnienie nieco jej podskoczyło.

Paulina okazała się niewysoką blondynką o pełnych ustach w kolorze fuksji. Ubrana była w białą sukienkę przed kolano i kremowy sweterek, a na nogach miała buty na niebotycznie wysokich obcasach. Sukienka mocno opinała jej ciało, wyraźnie podkreślając mały, ale kształtny biust oraz drobny, krągły tyłeczek. Na tych dwóch elementach koncentrował teraz swoją uwagę Miernicki, który od czasu głośnej rozprawy rozwodowej przed pięcioma laty właśnie tych kobiecych atutów unikał jak ognia. Paulina weszła wyprostowana i uśmiechnięta, uścisk dłoni miała delikatny, ale zdecydowany. Zlustrowała swoją potencjalną szefową, zatrzymując się na moment na wciąż widocznej plamie z kawy. Ewa mogłaby przysiąc, że dziewczyna w tej chwili uśmiechnęła się drwiąco — nieznacznie, ale jednak kąciki jej ust uniosły się w wyniosłym grymasie. Już wiedziała, z kim ma do czynienia. Doskonale znała ten typ ludzi: ładnych i świadomych swojej urody, pewnych siebie, którym wszystko w życiu szło jak po maśle. Choć wiedziała, że nie powinno się oceniać ludzi na podstawie pierwszego wrażenia, to od razu była pewna, że nie chce pracować z Pauliną. Czuła przez skórę, że się nie polubią. Może i ma wiedzę, może i jest inteligentna, ale to nie miało dla niej większego znaczenia. Inteligentnych studentów ma na pęczki. „Zmiażdżę ją, zmiotę jak pyłek” — postanowiła, już szykując w głowie zestaw odpowiednio nieprzyjemnych pytań.

— Usiądź, proszę. Na początek opowiedz nam, dlaczego chciałabyś pracować w J&S International? Co wyróżnia naszą firmę spośród wielu innych o podobnym profilu? — zaczęła standardowo.

— Wybór był dla mnie oczywisty. Od dziecka rodzice powtarzali mi: „Zawsze mierz wysoko”. Cóż, wyżej się już nie da — odpowiedziała Paulina. — J&S International od kilku lat utrzymuje się na szczycie wszystkich znaczących rankingów, jak choćby Best ETF Service Provider czy Fund Administrator of the Year. Dwa miesiące temu otrzymało nagrodę Insurance Risk Award.

Paulina widocznie się rozkręcała, nieproszona wymieniła wszystkie obszary działalności firmy i omówiła dokładnie te, które miały swoje oddziały w Polsce. Wiceprezes słuchał jak urzeczony. Ewa była zaskoczona, spodziewała się oklepanej formułki, którą kandydaci zwykle wygłaszali: „Interesuję się finansami, chciałbym/chciałabym się rozwijać w tej dziedzinie”, a tu proszę! Przygotowała się, może być ciężko ją zagiąć. W końcu przerwała dziewczynie:

— Dziękuję, wystarczy. Skupmy się na twoich doświadczeniach z praktyk i poprzedniej pracy. Jak sobie radzisz ze stresem? Czy potrafisz efektywnie wykonywać swoje obowiązki pod presją czasu? Pewnie zdajesz sobie sprawę, że praca tutaj wiąże się z przestrzeganiem deadline’ów, nierzadko nakładających się na siebie.

— Oczywiście, to dla mnie żaden problem. W poprzedniej pracy również musiałam dotrzymywać terminów, proszę spojrzeć w załączone rekomendacje. — Paulina podsunęła list referencyjny. — Myślę, że kluczowa jest odpowiednia priorytetyzacja zadań, skupienie się na tych o największej wadze. Zawsze sprawdzało się u mnie również rozpisanie sobie odpowiedniego planu, dzięki czemu nigdy nie pominęłam żadnej istotnej sprawy. Stres działa na mnie mobilizująco.

Ewa zadała jeszcze kilka typowych pytań o umiejętność pracy w grupie, motywację, mocne i słabe strony. Nowa kandydatka ze wszystkimi poradziła sobie śpiewająco. No tak, pewnie już słyszała podobne na rozmowie z kimś z działu HR. Nawet nagłe przejście na język angielski nie zbiło jej z tropu — czasami brakowało jej właściwych słów, ale odpowiadała dość płynnie i z sensem. W takim razie czas uderzyć czymś mocniejszym: teorią. Nawet studenci, którzy byli na bieżąco z zagadnieniami z zakresu finansów, w końcu wykładali się przy którejś definicji. Byle tylko znaleźć słaby punkt, a na pewno w końcu zacznie się łamać.

— Wymień proszę instrumenty pochodne i krótko je opisz.

— Oczywiście. Instrumenty pochodne, inaczej derywaty, to instrumenty finansowe, których wartość jest zależna od instrumentów bazowych. Mamy tutaj kontrakty terminowe, forward i futures, opcje, swapy… — Paulina mówiła i mówiła, wykazując się niezłą znajomością tematu. Ewa jednak się nie poddawała. Zapytała o rodzaje akcji, strategie inwestowania, krótką sprzedaż i ryzyko rynkowe. W końcu postanowiła przejść do praktyki.

— Dobrze, na koniec chciałabym poprosić cię o rozwiązanie krótkiego zadania. Skoro tak dobrze znasz teorię, to na pewno i ono nie będzie stanowiło dla ciebie problemu. Zapoznaj się, proszę, z treścią. — Podała Paulinie kartkę z zadaniem i długopis. Paulina przeczytała na głos:

Jaka będzie cena obligacji o wartości nominalnej 100 zł i okresie życia wynoszącym 1 rok, kupionej at par o kuponie w skali rocznej 10%, przy płatnościach kuponowych płatnych co pół roku, jeżeli inwestor chce osiągnąć rentowność inwestycji do momentu wykupu w wysokości 8%. Uzasadnij odchylenie ceny od wartości nominalnej obligacji.

Paulina nadal starała się trzymać fason, ale w jej oczach dało się zauważyć błysk paniki. Czyli to matematyka była jej piętą achillesową! Wypisała dane, jednak jasne było, że nie pamięta wzoru. Kombinowała po swojemu, mnożąc i dzieląc, ale nijak nie przybliżało jej to do rozwiązania. W końcu odłożyła długopis i stwierdziła:

— Z całym szacunkiem, nie sądzę, aby na stanowisku, o które się ubiegam, konieczna była umiejętność ręcznego rozwiązywania tego typu zadań.

— To prawda, ale znajomość ogólnych zasad i wprawa w szybkiej kalkulacji pewnych wskaźników na pewno będą pomocne — Ewa odbiła piłeczkę.

— Ewo, muszę się nie zgodzić — zgasił ją Wojciech, który do tej pory w milczeniu robił notatki, zerkając od czasu do czasu na kuszące krągłości Pauliny. — To nie egzamin, na litość boską! — No nie! Ewa nie mogła w to uwierzyć. Zawsze rzeczowy i dokładny pan wiceprezes najwyraźniej dał się omamić urokowi tej dziewczyny. — Pani Paulina Lisiak spełnia wszystkie kryteria i wykazała się dziś imponującą wiedzą — ciągnął. — Myślę, że chociaż nieoficjalnie, to możemy panią powitać w naszej firmie. Ktoś z działu HR skontaktuje się z panią i prześle wszystkie niezbędne informacje. Prawdopodobnie zacznie pani pracę już w przyszłym tygodniu. Gratuluję.

Paulina zaprezentowała jeden ze swoich olśniewających uśmiechów i spojrzała z triumfem na Ewę. Podziękowała, ale bez przesadnej uniżoności, jakby dostała coś, o czym była przekonana, że jej się należy. Miernicki wstał i ucałował podaną dłoń z nienagannymi hybrydami pod kolor pomadki, a następnie wygłaszając kolejne uprzejmości, odprowadził Paulinę do wyjścia.

W Ewie aż się zagotowało. Pierwszy raz jej przełożony zachował się w ten sposób, niezgodnie z regulaminem. Po rozmowie powinien omówić swoje spostrzeżenia z nią i działem HR i dopiero potem poinformować kandydatkę o ewentualnym przyjęciu, przy czym ostateczna decyzja i tak powinna należeć do Ewy, liderki zespołu. Tymczasem nie dostała nawet szansy, aby wyrazić swoje zdanie. Była pewna, że piękna i cwana Paulinka owinie sobie wokół palca nie tylko Wojtka, ale i pozostałą część męskiego grona. „Będą z nią problemy”.

Był dopiero poniedziałek, a Ewa już czuła, że ma dość — to nie był dobry początek tygodnia. Musiała odreagować wydarzenia dzisiejszego dnia. Jak najszybciej uwinęła się ze swoimi obowiązkami i zrobiła coś, co właściwie nigdy jej się nie zdarzało: mniej naglące zadania rozdysponowała pomiędzy swoich podwładnych lub odłożyła na kolejny dzień. Miała zamiar wyjść wcześniej, wstąpić do domu, przebrać się w sportowe ciuchy i pójść pobiegać w pobliskim parku. Bieganie zawsze działało na nią odprężająco, jakby zmęczenie fizyczne wypierało to z jej głowy. Kolejnym pozytywnym efektem było to, że pomagało jej zachować smukłą figurę i nie najgorszą kondycję, mimo tylu godzin spędzanych za biurkiem. Jednak gdy tylko wyszła na parking, przekonała się, że z jej planów nici — na horyzoncie dostrzegła ciemną, burzową chmurę i usłyszała pierwszy grzmot. „W takim razie siłownia” — pomyślała. Nie przepadała za ćwiczeniami w gronie innych ludzi, miała wrażenie, że każdy jej się przygląda i ją ocenia. To był jej plan B na wypadek gorszej pogody. Wsiadła do auta, przekręciła kluczyk w stacyjce i… nic. Jeszcze raz. Nadal nic.

— Cholera! Tylko nie to. — Ewa była bliska płaczu. Wiedziała, co było przyczyną, i wcale nie nastrajało jej to optymistycznie. Dwa tygodnie temu w jej toyocie zepsuł się sygnał dźwiękowy informujący o wyłączeniu świateł, przez co już raz zdarzyło jej się zostawić je włączone. Kilka godzin wystarczy, żeby zupełnie rozładować akumulator. Sama sobie z tym nie poradzi, jej wiedza na temat samochodów i mechaniki w ogóle była znikoma. W pierwszym odruchu chciała zadzwonić do Jacka, który zwykle ratował ją w podobnych sytuacjach, lecz przypomniała sobie, że miał dziś prowadzić szkolenie na jakiejś konferencji biznesowej z reklamy kontekstowej AdWords. Nie odbierze telefonu, a tym bardziej po nią nie przyjedzie. Zrezygnowana zamknęła samochód i ruszyła w stronę przystanku autobusowego.

W tym momencie nastąpiło istne oberwanie chmury. Deszcz zacinał wściekle z każdej strony, a rozlegające się od czasu do czasu grzmoty i błyskawice przecinające niebo przysłonięte ołowianymi chmurami dodawały tylko dramatyzmu całej scenie. Równie nagle się ochłodziło i zerwał się silny, porywisty wiatr. To była gwałtowna, wiosenna burza, której moc przyjemnie ogląda się z okna, ale nikt nie chciałby uczestniczyć w niej bezpośrednio. Ewa też nie chciała, niestety już nie miała wyboru. „Gdybym tylko pomyślała wcześniej, żeby zamówić sobie taksówkę…” Teraz to już nie miało sensu. Jej mała, czarna parasolka nijak nie chroniła przed deszczem i wiatrem; zanim nadjechał jej autobus, była już zupełnie przemoczona i zmarznięta. Gdy w końcu dotarła do mieszkania, drogie, markowe szpilki nadawały się tylko do wyrzucenia. Mniejsza jednak o buty — Ewa jeszcze nigdy nie czuła się i nie wyglądała tak żałośnie jak tego wieczoru.

*

— Ewa… mam do ciebie prośbę. Czy mógłbym wyjść dziś godzinę wcześniej? Mam siedem nadgodzin z tego tygodnia. — Marek, jeden z pracowników Teamu 5, stał przed swoją szefową i przestępował nerwowo z nogi na nogę.

— A skończyłeś wszystkie swoje taski? — zapytała Ewa, wciąż stukając w klawiaturę i nie podnosząc głowy znad monitora.

— Tak, oprócz KPI. Ale z tym się nie spieszy, spokojnie mogę je dokończyć w poniedziałek rano.

Ewa stuknęła końcem długopisu w korkową tablicę, do której przyczepiona była karteczka z napisem: „Co masz zrobić jutro, zrób dzisiaj. Jutro też będziesz mieć co robić”.

— Ewa, proszę. Muszę jechać z synem na rehabilitację.

— Niech twoja żona pojedzie — odpowiedziała Ewa, nie odrywając się od pracy.

— W tym rzecz, że nie może. Teściowa miała dzisiaj operację, żona jest z nią w szpitalu. Synek został sam z opiekunką, a ona…

— Wystarczy — przerwała mu. — Naprawdę nie interesują mnie twoje rodzinne problemy. Wyjdziesz, jak skończysz KPI. Coś jeszcze?

— Nie. To wszystko. — Na twarzy Marka odmalowała się cała gama różnych emocji: złość, żal, rezygnacja, zaskoczenie, że ktoś może być tak nieczuły. Odwrócił się na pięcie i odszedł, kręcąc głową z niedowierzaniem. Ewa jednak tego nie dostrzegła, albo raczej nie chciała dostrzec. Większość pracowników J&S International stanowili single, a już na pewno ludzie bezdzietni. Uważała, że jeśli ktoś świadomie decyduje się na łączenie rodzicielstwa z tak wymagającą pracą, to robi to na własną odpowiedzialność — ona nie zamierzała nikomu tego ułatwiać. A już na pewno nie miała zamiaru mieć z tego powodu wyrzutów sumienia.

W tym tygodniu i tak dość się nacierpiała. Po pamiętnej burzy, tak jak przewidywała, nabawiła się paskudnego przeziębienia. Nie pomogło nawet natychmiastowe zażycie aspiryny i rozgrzewająca kąpiel. Przez cały tydzień męczył ją koszmarny ból gardła i katar, które bezskutecznie leczyła paracetamolem i jakimiś ziołowymi pastylkami poleconymi przez panią z apteki. Oczywiście zwolnienia lekarskiego nawet nie brała pod uwagę. Skoro była jeszcze w stanie zwlec się z łóżka, to była też w stanie pracować. Teraz jednak bardzo, ale to bardzo potrzebowała weekendu. Wolnego weekendu, a przynajmniej jednego dnia bez korzystania z możliwości pracy zdalnej i logowania się na firmowego laptopa. O 19.00 jako ostatnia w końcu wyłączyła komputer, uporządkowała swoje biurko i opuściła budynek. W samochodzie zerknęła w lusterko.  Zobaczyła — dosłownie — upiora. Była nienaturalnie blada, miała podkrążone oczy i nos zaczerwieniony od ciągłego pocierania chusteczką. Przesilenie wiosenne, przeziębienie, nadmiar pracy… Musiała koniecznie podreperować swoje zdrowie, inaczej w przyszłym tygodniu nie będzie z niej żadnego pożytku.

Gdy dotarła do mieszkania, z ulgą zdjęła szpilki i wsunęła stopy w miękkie kapcie. Usłyszała głośny stuk dobiegający z kuchni, po chwili kolejny. Jacek, jej prawie dwumetrowy olbrzym, najwyraźniej coś pichcił, jak zwykle poruszając się przy tym jak słoń w składzie porcelany. Sądząc po zapachu, na kolację szykował spaghetti bolognese. Ewa zajrzała do kuchni. Rzeczywiście, w jednym garnku już gotował się makaron, a w drugim Jacek zamaszyście mieszał sos drewnianą łyżką. To było jego ulubione danie, w zasadzie jedno z niewielu, jakie potrafił samodzielnie przygotować. Na blacie dostrzegła otwartą butelkę wina: Chateau Desmirail 2011, wytrawne, ciemnorubinowe. Dobry wybór.

— O, jesteś. — Spojrzał na swoją żonę. — Marnie wyglądasz — stwierdził i podał jej kieliszek.

— Dziękuję — odparła, upijając łyk i czując rozchodzące się przyjemne ciepło. Przysiadła na wysokim barowym krześle i przyglądała się Jackowi nakładającemu makaron na talerze.

— Jak w pracy? — zagadnął.

— W porządku. A u ciebie?

— Również.

Tak zwykle wyglądały ich rozmowy na tematy zawodowe: uprzejme pytania, zdawkowe odpowiedzi. Kilka lat temu, gdy Ewa dopiero zaczynała swoją karierę w świecie finansów, z entuzjazmem relacjonowała swojemu, wtedy jeszcze narzeczonemu każdy dzień. Szybko się jednak zorientowała, że choć Jacek stara się okazywać jej zainteresowanie, to te wszystkie zawiłości giełdy i zasady działania funduszy inwestycyjnych niewiele go interesują. Podobnie było w drugą stronę: choć Ewa gorąco wspierała pomysł Jacka na własną firmę, to również ciężko było jej się odnaleźć w świecie marketingu internetowego. Wystarczył jej fakt, że ZKG Consulting prosperowało całkiem nieźle, oferując swoim klientom kompleksową obsługę stron internetowych: bieżącą administrację, zarządzanie treścią, rozwój szaty graficznej, działania SEO/SEM, prowadzenie kampanii w mediach społecznościowych i wiele, wiele więcej. Każde z nich robiło karierę na własną rękę, bez tłumaczenia się ze swoich działań małżonkowi. Pomijając fakt, że niewiele mieli tematów do rozmów, ten układ całkiem nieźle funkcjonował.

— Jakie masz plany na jutro? — zapytał Jacek, nawijając długie nitki na widelec.

— Och, nie wiem jeszcze. Raczej nic specjalnego, chciałabym po prostu odpocząć. A co? — Ewa nie była przyzwyczajona do tego typu pytań. Zwykle również weekendy spędzali osobno. Ona — przygotowując materiały do pracy, ucząc się, ewentualnie biegając lub odwiedzając ulubiony salon kosmetyczny, on — spotykając się ze znajomymi, urządzając wycieczki rowerowe lub pływając.

— Zaprosiłem na jutrzejszy wieczór Monikę, Witka, Izę i Michała. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko — wyjaśnił.

— Miło, że wcześniej zapytałeś — prychnęła Ewa i się skrzywiła.

— Gdybym zapytał wcześniej, na sto procent odpowiedziałabyś mi, że nie masz ochoty na przyjmowanie gości, że może w kolejny weekend… i tak bez końca.

— Przesadzasz. Zresztą to nie chodzi o moją ochotę. Sam widzisz, że nie czuję się najlepiej. Trzeba będzie posprzątać, zrobić zakupy, coś ugotować… — wyliczała.

— Oj tam! — Jacek nie widział problemu. — Tu jest tak czysto, jakby nikt nie mieszkał. Zakupy zrobię, zresztą w zupełności wystarczy jakaś przekąska i deser, to nie żadna uroczystość, tylko zwykłe spotkanie ze znajomymi.

— Nie tylko znajomymi, przecież Klimczak i Gajewski to twoi wspólnicy.

— Owszem, i dobrzy przyjaciele. Wolę myśleć o nich w ten sposób. Ewka, przecież ich nie odwołam. Iza i Michał zaprosili nas do siebie dwa tygodnie temu, wypada się zrewanżować. Posiedzimy z nimi jutro i obiecuję, mogę przysiąc, że dam ci spokój z jakimikolwiek spotkaniami przez… powiedzmy… miesiąc. Stoi?

— Stoi — poddała się Ewa.

Jacek znał swoją żonę na tyle, żeby wiedzieć, jak bardzo męczyły ją tego typu spotkania. Wiedział, choć nie do końca rozumiał. Sam był duszą towarzystwa, zawsze miał w zanadrzu jakiś dowcip, potrafił zręcznie prowadzić rozmowę. Ewa za to, typowa introwertyczka, cierpiała katusze, próbując nawiązać choćby grzecznościowy small talk na temat pogody. Dodatkowo, po całym tygodniu spędzonym w gwarze open space’u, potrzebowała ciszy i samotności, aby naładować baterie, nie tęskniła za towarzystwem. Nie można jej jednak zarzucić, że nie próbowała — starała się być miła dla żon kolegów Jacka, wiedziała, jakie to dla niego ważne, aby od czasu do czasu spotkać się w większym gronie. Dystans między nimi był niestety nie do przeskoczenia. One prowadziły zupełnie inne życie i Ewa za nic nie mogła wejść w rolę perfekcyjnej pani domu. Domowe obiady, ogródek, dzieci… to nie jej bajka. Fakt, że tworzyła wokół siebie obronny mur i do każdego podchodziła z wrodzoną rezerwą, zupełnie nie pomagał. Cóż, odbębni swój obowiązek jutro i na jakiś czas będzie miała to z głowy.

*

Ewa od samego rana odkurzała, myła podłogi oraz pucowała i tak lśniące blaty. Musiała mieć pewność, że zanim przyjdą goście, mieszkanie będzie wyglądało perfekcyjnie. Urządzone było według jej gustu, po pierwszych kłótniach Jacek skapitulował i dał jej wolną rękę. Dzięki temu królowały tutaj biel, szarości, beże, chrom i szkło. Ściany zdobiły lustra bez ram i abstrakcyjne, czarno-białe plakaty. Wybierała proste, eleganckie formy, podobały jej się nowoczesność i funkcjonalność. Gdy ktoś odwiedzał ich po raz pierwszy, czuł się tak, jakby wszedł do wnętrza luksusowego apartamentu drogiego hotelu — wnętrze robiło wrażenie, jednak brakowało mu przytulności. Nie było żadnych zdjęć, pamiątek, książek, porozrzucanych bibelotów… tych wszystkich drobiazgów, które mówiłyby cokolwiek o właścicielach. Ewa tłumaczyła to swoim zamiłowaniem do porządku i minimalizmu. Jacek, nie chcąc narażać się na ostre reprymendy, dostosował się do wprowadzonych przez nią zasad sprzątania po sobie i niegromadzenia zbędnych przedmiotów. W końcu musiał przyznać, że miało to swoje plusy: nigdy nie tracił czasu na szukanie tego, czego akurat potrzebował.

Gdy Ewa uporała się ze sprzątaniem, była już całkowicie wypompowana. Nie miała siły, aby przygotowywać jakieś wymyślne dania, postanowiła więc zrobić zapiekankę warzywną. Choć potrafiła gotować, to za tym nie przepadała. Szkoda jej było czasu na stanie przy garnkach, dlatego zawsze wybierała przepisy łatwe i szybkie. Nie stosowała żadnej specjalnej diety, po prostu unikała słodyczy, fast foodów i ciężkostrawnych potraw. Na studiach wkręciła się w wegetarianizm i produkty eko, ale dość szybko przeszła jej ta fascynacja. Pomysł na zapiekankę podsunęła jej kiedyś mama i już nie raz się nim ratowała. W wysokiej patelni podsmażyła mrożone warzywa, dodała przyprawy i zioła. Podczas gdy gotował się makaron, zrobiła sos beszamelowy: w rondelku rozpuściła cztery łyżki masła, dodała mąkę, mleko, sól, pieprz i gałkę muszkatołową. Następnie wyjęła naczynie żaroodporne, nasmarowała masłem i ułożyła składniki warstwami — makaron, warzywa, sos, żółty ser. Gdy przyjdą goście, wystarczy włożyć naczynie na dwadzieścia minut do rozgrzanego piekarnika. Na deser poda owoce z biszkoptami, bitą śmietaną i serkiem mascarpone. To był jej sposób na coś słodkiego, który nie wymagał pieczenia — ułożone w eleganckich szklanych pucharkach świetnie się prezentowały, a przygotowanie ich zajmowało nie więcej niż dziesięć minut. No i nie były tak tuczące jak — dajmy na to — czekoladowe muffiny.

Gdy tylko skończyła, wzięła szybki prysznic, włożyła wygodne chinosy i białą koszulową bluzkę. Ledwo zdążyła zrobić makijaż choć trochę maskujący cienie pod oczami i wciąż zaczerwieniony nos, gdy usłyszała dzwonek do drzwi. Już są! Jacek, który popołudnie spędził przed telewizorem w obawie, aby nie dostało mu się za przeszkadzanie i plątanie się pod nogami, poszedł otworzyć.

— Witajcie! — Słyszała głos męża dobiegający z korytarza. — Wejdźcie, proszę, dalej!

Ewa również wyszła i wzięła od gości pakunki. Przynieśli alkohol i domowej roboty rogaliki z marmoladą. Taki mieli zwyczaj, że nigdy nie wybierali się w odwiedziny z pustymi rękoma. Ewa przyjrzała się Izie ubranej w luźną sukienkę. Przypomniała sobie, że Iza była w ciąży. Jeśli dobrze pamiętała, to już siódmy miesiąc. A może ósmy? Widziały się zaledwie dwa tygodnie temu, a Ewa mogłaby przysiąc, że jej brzuch był dziś co najmniej dwa razy większy. Mimo to nie wyglądała źle. Ewa musiała przyznać, że ta zaokrąglona sylwetka pasowała koleżance. Do tego lekko zaróżowione policzki, błysk w oczach… od Izy biło jakieś przedziwne ciepło. Czy to ma związek z nadchodzącym macierzyństwem? Pewnie tak. Patrząc na nią, nie mogła się oprzeć wrażeniu, że Iza będzie świetną mamą. „Nie to, co ja…”

— Ewka, zaprowadź gości do stołu, proszę — Jacek wyrwał ją z zamyślenia.

— Oczywiście. Dziewczyny, siadajcie tutaj. Czego się napijecie? Herbata, kawa, sok — zaproponowała.

— Wystarczy woda, nie rób sobie kłopotu.

Ewa krzątała się po kuchni, szykując szklanki i talerze. Przysłuchiwała się rozmowie Jacka i jego kolegów, którzy bardzo szybko znaleźli wspólny temat.

— Stary, słyszałem od Michała, że kupiłeś nowe auto. Co to za wersja, jaki silnik?

— Zgadza się, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to będzie do odbioru w przyszłym tygodniu. Najbogatsza wersja laurin & klement z dwulitrowym dieslem o mocy stu dziewięćdziesięciu koni, skrzynią DSG i napędem na cztery koła. — Witek starał się mówić lekkim tonem, ale nie potrafił ukryć dumy pobrzmiewającej w jego głosie.

— No nieźle! Co cię skłoniło do kury na masce? — dopytywał Jacek.

— Zaproponowano mi auto o dwadzieścia tysięcy tańsze od passata, którego chciałem zamówić, a podzespoły przecież te same. Nie było się nad czym zastanawiać.

Rozmowa toczyła się dalej, ale Ewa dość szybko się wyłączyła. Do motoryzacji miała typowo kobiecy stosunek: wystarczało jej, że samochód był ładny, wygodny i sprawny. I najlepiej nieduży, żeby w miarę łatwo mogła go parkować. Spróbowała zagadać do Izy:

— Znacie już płeć?

— Tak, to chłopiec! Nareszcie udało się wypatrzeć naszej pani doktor na ostatnim USG. — Iza wyraźnie się cieszyła.

— W takim razie gratulacje!

Niestety, to było wszystko, co przychodziło Ewie do głowy. Ciąża, rodzicielstwo… to jak na razie była dla niej zupełna abstrakcja. Do dzieci miała neutralny stosunek, daleka była od zachwytów nad małymi, słodkimi bobasami. Nie przeszkadzały jej, dopóki były grzeczne, spokojne i nie musiała się nimi zajmować. Sama nie miała instynktu macierzyńskiego. Wiedziała, że Jacek marzy o dziecku i była pewna, że sprawdziłby się w roli ojca. Rozmawiali o tym raz, dawno temu. Powiedziała mu, że to nie jest odpowiedni moment, że najpierw chce się skupić na swojej pracy. Jacek rozumiał, nie naciskał, ale musiałaby być zupełnie ślepa, żeby nie zauważyć, z jaką czułością przyglądał się dzieciom swojej siostry czy znajomych. Cóż, jeszcze nie była gotowa… o ile kiedykolwiek będzie. Tego ostatniego już mu nie powiedziała i zdawała sobie sprawę, że to okrutne i bardzo nie fair w stosunku do niego. Bała się, że ta informacja mogłaby zupełnie zniszczyć ich i tak już słabą więź. Była ciekawa, kiedy Jacek znów poruszy ten temat, bo że w końcu on znów wypłynie, nie ulegało wątpliwości.

Teraz Ewa, jak zwykle podczas takich wieczorów, prawie nie zabierała głosu i tylko się przysłuchiwała. Brakowało jej neutralnych tematów, które mogłaby poruszyć. Nikt z towarzystwa nie miał pojęcia o korporacyjnej rzeczywistości, która dla Ewy była prawie całym światem. Panowie nadal wymieniali się uwagami na temat samochodów, starannie omijając kwestie związane z ZKG Consulting — dziś nie mieli zamiaru rozmawiać o pracy. Iza w najlepsze dyskutowała z Moniką. Monika, mama trzyletnich bliźniaków, zdecydowanie miała więcej do powiedzenia o krakowskich szpitalach, położnych, badaniach prenatalnych i sposobach na łagodzenie ciążowych dolegliwości. Dobrze, że Ewa była gospodynią, dzięki temu nie czuła się tak zbędna w towarzystwie. Zajęła się poczęstunkiem, podała przygotowaną wcześniej zapiekankę i deser. Potrawy, choć proste, okazały się strzałem w dziesiątkę, goście zajadali się nimi ze smakiem. Jacek pokazał jej uniesiony kciuk i ukradkiem puścił oko. W końcu podszedł do stojącego w rogu pokoju barku i otworzył szeroko drzwi, prezentując całą jego zawartość.

— Kto się skusi? — zapytał, wyciągając jeszcze nienapoczętą butelkę whisky Chivas Regal 25 YO, drogi prezent od jednego z bardziej znaczących klientów. Panowie, jak należało się spodziewać, chętnie raczyli się wyrazistym trunkiem. Ewa zaproponowała Monice wino i dość szybko opróżniły pierwszą butelkę. Wieczór upływał spokojnie, w miłej atmosferze, jednak gdy koło dwudziestej drugiej goście zaczęli się żegnać, Ewa czuła, że jest ogromnie zmęczona uśmiechaniem się i okazywaniem udawanego zainteresowania. Z ulgą zamknęła drzwi za ostatnia parą.

Gdy zaniosła wszystkie brudne naczynia do kuchni i otworzyła zmywarkę z zamiarem uprzątnięcia bałaganu jeszcze przed położeniem się do łóżka, usłyszała, że Jacek podszedł do niej z tyłu. Objął ją mocno i wsunął swoje duże, silne dłonie pod jej koszulę.

— Chodź tu do mnie — wymruczał w jej szyję. Jego oddech był ciepły, pachniał wypitym alkoholem. Przyciskał ją do siebie coraz mocniej, jego prawa dłoń błądziła wyżej i wyżej, sunęła w kierunku piersi. Kiedyś, gdy się poznali, tyle wystarczyło, by sprowokować namiętne pocałunki z finałem na lśniącym blacie. Teraz Ewa, zamiast podniecenia, poczuła tylko irytację. Chciała jak najszybciej posprzątać i po prostu odpocząć. Szybkim ruchem uwolniła się z objęć męża, zapięła koszulę i odsunęła się na bezpieczną odległość.

— Proszę, daj mi spokój — powiedziała, wracając do przerwanej czynności. — Nie dziś.

Jacek natychmiast się odsunął, nie nalegał. Ewa mimo wszystko nie mogła się pozbyć uczucia jakiejś dziwnej pustki i rozczarowania. Kiedyś nie odpuszczał tak łatwo.

*

Ewa kliknęła przycisk Print i złapała kartkę wyskakującą z drukarki. Przebiegła ją wzrokiem, aby się upewnić, że na checkliście new hire nie brakuje żadnego punktu — konfiguracja poczty, telefonu, uzyskanie hasła dostępu do systemu, odbiór badge’a, wydanie artykułów biurowych, zapisy na obowiązkowe szkolenia, zapoznanie się z procedurami… chyba wszystko jest. Wzięła jeszcze kilka przydatnych materiałów i udała się na parter, gdzie przy recepcji miała na nią czekać Paulina Lisiak.

Nie zamierzała poświęcać zbyt wiele czasu swojej nowej podwładnej. Gdy Ewa zaczynała pracę jako lider zespołu, lubiła wprowadzać nowe osoby w ich obowiązki. Podobało jej się, jak nieco onieśmieleni wpatrywali się w nią z niemal nabożnym szacunkiem i chłonęli w skupieniu każde jej słowo, nie chcąc pominąć żadnej ważnej informacji. Po jakimś czasie jednak straciło to swój urok, tłumaczenie po raz kolejny tych samych zasad zaczęło ją nużyć. Ograniczała się więc do przedstawienia niezbędnego minimum, resztę zostawiając innym doświadczonym członkom Teamu 5.

Dostrzegła Paulinę, gdy tylko wyszła z windy. Dziewczyna była dziś ubrana w obcisłą spódniczkę do połowy uda i luźną bluzkę z lekko prześwitującego materiału, tym samym niebezpiecznie zbliżając się do granicy wyznaczonej przez wewnętrzny regulamin. Nie marnowała czasu — plotkowała w najlepsze z Kasią, recepcjonistką, jakby znały się od lat. Ewa ze złością zarejestrowała, że dziewczyna w niczym nie przypomina innych new hires, cichych, przestraszonych, a przynajmniej niepewnych tego, jakie atrakcje czekają ich w nowej pracy. Westchnęła głośno i podeszła się przywitać.

— Witaj. Widzę, że poznałaś już Kasię. Proszę za mną — powiedziała i ruszyła przodem, nie oglądając się za siebie. Zaprowadziła Paulinę do Pokoju Zwierzeń i przystąpiła do tłumaczenia najważniejszych zasad panujących w firmie. — Zapoznaj się, proszę, z checklistą. — Wręczyła dziewczynie plik kartek. — Dalej jest lista szkoleń, które powinnaś odbyć w ciągu pierwszych trzech miesięcy pracy, część z nich jest dostępna on-line. Tutaj masz opisaną zespołową politykę dotyczącą urlopów i pracy w święta. Kolejna rzecz to dress code… — Ewa spojrzała krytycznie na odsłonięte nogi Pauliny, ta jednak zdawała się tego nie zauważać. Słuchała, przechylając aktorsko głowę na bok i składając fuksjowe usta w dzióbek. Co jakiś czas przytakiwała, kilka rzeczy skrupulatnie zanotowała sobie w kwiecistym notesie. Nie wyglądała na ani trochę zniechęconą, gdy szefowa snuła przed nią wizje nadgodzin czy nakładających się na siebie zadań. W końcu Ewa zerknęła na zegarek i widząc, że niedługo musi się stawić się na meetingu z wiceprezesem Miernickim, zakończyła:

— To by było na tyle. Czy masz jakieś pytania?

— Wszystko jasne, dziękuję — odparła Paulina i uśmiechnęła się szeroko.

— Znakomicie. W takim razie teraz pokażę ci twoje miejsce pracy i poznasz Tomka, który będzie ci towarzyszył w najbliższych dniach.

Ewa wierzyła, że Tomek będzie najlepszym wyborem. Cichy, spokojny okularnik, był niesamowicie dokładny i sumiennie wykonywał swoją pracę. Nieco otyły, niewykazujący większego zainteresowania koleżankami z zespołu, nie powinien odciągać uwagi Pauliny i vice versa. Był doskonałym reprezentantem grupy „świeżaków” — jak Ewa lubiła ich nazywać — studentów i świeżo upieczonych absolwentów, często z mniejszych miejscowości, trochę zahukanych, niepewnych siebie. Podekscytowani pracą w międzynarodowej firmie i stosunkowo wysokimi zarobkami, zaczynali pełni zapału i wyobrażeń na temat tego, jak znaczące jest to, czym się zajmują. Ewa wiedziała, że spora część z nich niedługo się wykruszy, gdy tylko ich pierwszy entuzjazm opadnie. Doświadczą monotonii i zaczną rozumieć, że ich obowiązki są tylko kroplą w oceanie usług oferowanych przez firmę, a dojście do czegokolwiek wymaga niewyobrażalnego wysiłku, siły przebicia i może zająć im całe lata, chyba że wykażą się ponadprzeciętnym sprytem i zaprzyjaźnią z kim trzeba. Większość zacznie szukać alternatyw, próbować szczęścia u konkurencji, zakładać własne start-upy. Odejdą, w tym ci piekielnie zdolni. Szkoda.

Tomek wydawał się nieco zaskoczony, gdy Ewa poprosiła go o pomoc.

— Oprowadź, proszę, koleżankę po naszym piętrze. Pomożesz Paulinie przejść przez kolejne punkty z checklisty. W tym tygodniu będzie przyglądała się twojej pracy, od przyszłego tygodnia spróbuje poradzić sobie sama z obsługą któregoś z mniej wymagających klientów.

Zostawiła ich samych, zalogowała się na swój komputer, przejrzała szybko pocztę i znów skierowała się w stronę wind. Dziś rano otrzymała od Wojciecha przedziwnie brzmiącą wiadomość: „Zapraszam do mnie o 11.00”. Żadnego wyjaśnienia, o co chodzi. Nie przypominała sobie, aby w najbliższym czasie szykowała się jakaś pilna sprawa, nie miała pojęcia, czy powinna się czegoś obawiać, czy wręcz przeciwnie. Cóż, za chwilę się dowie.

Przy windach nieoczekiwanie natknęła się na Sebastiana. Skinął jej głową i puścił przodem.

— Na które piętro pani sobie życzy? — zapytał.

— Poproszę na drugie. Ty też? — Ewa zauważyła, że nacisnął tylko jeden guzik.

— Z tobą choćby do piekła. — Mrugnął do niej i uśmiechnął się zawadiacko, jak zwykle.

Przez całe pięć pięter Ewa czuła na sobie wzrok kolegi. Z jednej strony było jej niezręcznie, jak zawsze, gdy ktoś się jej przyglądał, a z drugiej strony cieszyła się, że wybrała dziś rano czarno-białą sukienkę, w której wyglądała niezwykle zgrabnie. Sama nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale w jakiś pokręcony sposób zależało jej, żeby zrobić na Sebastianie wrażenie i swoim wyglądem, i inteligencją. Chciała odpowiedzieć coś, co zabrzmiałoby zabawnie i uszczypliwie zarazem, zanim jednak znalazła odpowiednią ripostę, winda zatrzymała się na właściwym piętrze.

— Miłego dnia — usłyszała jeszcze i zobaczyła, że Sebastian kieruje się w przeciwną stronę.

— Wzajemnie — zrewanżowała się.

Zapukała cicho do drzwi Miernickiego i gdy dobiegło zza nich donośne: „Zapraszam!”, weszła do środka. Zauważyła, że przy owalnym stole siedział ktoś jeszcze — szczupły, wysoki mężczyzna z kwadratową szczęką, olśniewającym uśmiechem i włosami przyprószonymi siwizną. Chwilę przyglądała się gościowi, a gdy dotarło do niej, kto to jest, poczuła, że trema niemal ją paraliżuje.

— Witaj, Ewo! — Wojciech podał jej rękę. — Ja i Charles chcielibyśmy z tobą porozmawiać. Myślę, że mieliście już okazję się poznać.

— Tak. — Ewa przełknęła głośno ślinę. — Bardzo mi miło.

Charles Morrow, głowa wszystkich oddziałów J&S International w Europie, nie był częstym gościem w Krakowie. Pojawiał się tutaj maksymalnie dwa razy do roku z okazji większych firmowych uroczystości lub podsumowań. Ewa miała okazję zamienić z nim kilka słów podczas ogłoszenia nazwisk pracowników nominowanych do nagrody za ponadprzeciętny wkład pracy w rozwój firmy. Poza tym widziała go raz czy dwa, gdy przechodził korytarzem, zmierzając na spotkania z menedżerami najwyższego szczebla. Ludzie jego pokroju jej imponowali — ambitni, działający według planu, za wszelką cenę trzymający się zasad. Konsekwentnie realizowali swoje cele, zawsze stawiali pracę na pierwszym miejscu. Można było na nich polegać, potrafili zarządzać, pilnować porządku, budzili respekt, choć niekoniecznie byli lubiani. Nie szkoda im było poświęcić własnego życia osobistego dla dobra firmy. Mierzyli swoją wartość liczbą awansów, nagród i pochwał. Byli potrzebni, aby w J&S International wszystko działało jak w zegarku, nawet na tych najniższych stopniach, wymieniali uściski dłoni, podpisywali dokumenty najwyższej wagi, przemawiali na zebraniach… Ewa próbowała ukryć, jak wielkie wrażenie zrobiło na niej to dzisiejsze spotkanie. Co takiego ważnego chciał jej przekazać Wojciech, że wymagało to obecności Charlesa?

— Pozwól, że od razu przejdziemy do rzeczy. — Wiceprezes na szczęście nie kazał jej długo czekać na wyjaśnienie. — Czy nazwa Albatross coś ci mówi?

— Oczywiście — odparła zaskoczona Ewa. — To jeden z najbardziej znaczących inwestorów na rynku.

— Owszem. To, co usłyszysz w tej chwili, jest nieoficjalne, więc prosimy, żebyś zachowała te informacje dla siebie. Czy to jasne?

— Tak.

— Wspaniale. Jak zapewne się orientujesz, Albatross był klientem naszego największego konkurenta w zakresie outsourcingu usług finansowych. Mówię w czasie przeszłym, ponieważ w ciągu najbliższych miesięcy przechodzi do nas.

Ewa nie kryła zaskoczenia.

— Jaki jest powód rozwiązania współpracy? W mediach nic o tym nie było… Taka informacja przecież nie mogła przejść bez echa!

— CDD Financials bardzo zależało, żeby szczegóły nie wyciekły do prasy, zapłacili za to niemałą sumę plus odszkodowanie. Całowicie zniszczyłoby to ich reputację. My wiemy tylko tyle, że chodzi o problem z polityką prywatności: ktoś nawalił bądź zrobił to celowo, nieważne, w każdym razie dane Albatrossa dostały się w ręce konkurencji. Mimo natychmiastowej reakcji na nieszczęście klienta informacje te zostały rozsiane po wszystkich znaczących jednostkach finansowych: mniejszych i większych funduszach inwestycyjnych, bankach… i mnóstwo z nich z tego skorzystało. Albatrossowi groziłaby katastrofa, gdyby nie natychmiastowa zmiana strategii. Wyszli z tego obronną ręką, ale chyba nie muszę tłumaczyć, dlaczego chcą rozwiązać współpracę z CDD Financials.

Tak, to miało sens. Ewa przypomniała sobie krótkie wzmianki o nagłych spadkach kursów akcji Albatrossa i zmianie taktyki. Pojawiały się spekulacje: inwestor postawił wszystko na jedną kartę i albo się podniesie, albo niedługo będzie można obserwować spektakularny upadek giełdowego giganta. Wygląda na to, że jednak mu się udało.

— Rozumiem. To znaczy nie, nie rozumiem. Jaki to ma związek ze mną? — zapytała wprost.

Ku jej zaskoczeniu odpowiedział jej Charles:

— Chcemy, żebyś zajęła się przejęciem klienta. Pojedziesz do Dublina, do jego siedziby, a następnie zapoznasz się ze specyfiką pracy, przestudiujesz skład portfela inwestycyjnego, salda kont. Wprowadzisz do systemów informatycznych niezbędne dane. Napiszesz procedury, rozdysponujesz zakres obowiązków pomiędzy zespołami i będziesz nadzorować cały proces wdrażania pracowników, tak aby transfer nowego procesu przebiegał bez zakłóceń.

Ewa zaniemówiła, zupełnie nie wiedziała, co odpowiedzieć. Tak, przejmowała już nowych klientów, wyjeżdżała w tym celu za granicę, ale w porównaniu z Albatrossem to były płotki…

— Żebyśmy się zrozumieli — podjął Wojciech — nie chodzi nam tylko o zarządzanie ryzykiem, czyli to, czym zajmuje się twój zespół. Chodzi nam o całe spektrum usług dla klienta: wycenę, księgowość, sprawozdawczość, dział zabezpieczeń… zresztą, co ja ci będę tłumaczył, sama wiesz, na czym polega konwersja.

Ewa starała się zachować spokój, ale drżące ręce i przyspieszony oddech musiały zdradzać, jak ogromne wrażenie zrobiła na niej przekazana informacja. Wiceprezes pospieszył z zapewnieniem:

— Oczywiście, nie zrobisz tego zupełnie sama, to zdecydowanie za wiele na jedną osobę. Razem z tobą pojadą Aleksandra Borewicz, Mariusz Raczyński i Arkadiusz Lipiec. Każde z was wybierze jeszcze ze swoich zespołów po jednej osobie, wedle własnego uznania. Osobiście sugerowałbym, żeby to były osoby z co najmniej dwuletnim stażem pracy w J&S International. Przed wyjazdem życzylibyśmy sobie dostać szczegółowy projekt konwersji. Ewo, chciałbym, żebyś została liderem projektu.

Zaszokowana, zdołała tylko zapytać:

— Kiedy?

— Wyjazd prawdopodobnie przypadnie na połowę lipca, zostaniecie w Dublinie około miesiąca. Możesz być pewna, że o dokładnym terminie powiadomimy cię jako pierwszą, jednak zdając sobie sprawę z wagi i rozmiarów tego projektu, wstępną informację chcieliśmy przekazać ci już dziś.

Zupełnie nieprzygotowana na taką rewelację, wciąż nie wiedziała, co odpowiedzieć. Zdawała sobie sprawę, jak mało profesjonalnie wypada, zapominając języka w gębie. Na szczęście panowie uznali jej reakcję za naturalną. Następne słowa Charlesa mile połechtały jej ego:

— Od jakiegoś czasu przyglądam się rozwojowi twojej kariery i muszę przyznać, że wydajesz się najwłaściwszą osobą do tak odpowiedzialnego zadania. Jako jedyna pracowałaś w kilku różnych działach, więc znasz nie tylko jeden określony rodzaj usług dla klienta, ale potrafisz spojrzeć na proces z szerszej perspektywy.

— Chyba zdajesz sobie sprawę, Ewo, jaka to dla ciebie szansa — dodał Miernicki. — W zasadzie to propozycja nie do odrzucenia. Jeśli proces przebiegnie pomyślnie, będzie to milowy krok w twojej karierze. Oczywiście, możesz się spodziewać sporej premii.

— Bardzo dziękuję za zaufanie. Doceniam to, że panowie zwrócili się w tej sprawie właśnie do mnie, jak najbardziej rozumiem rangę projektu. — Ewa nareszcie odzyskała głos.

Spotkanie trwało o wiele dłużej, niż zakładała. Otrzymała niezbędne dane klienta, które musiała przeanalizować w pierwszej kolejności, aby móc podjąć dalsze kroki. Wspólnie wyznaczyli termin kolejnego meetingu, na którym tym razem miały być obecne pozostałe osoby zaangażowane w konwersję. Gdy w końcu panowie uznali temat za wyczerpany, Ewa pożegnała się, wyszła z gabinetu i spojrzała na zegarek: była 14.00.

Wstąpiła do kuchni na drugim piętrze, w której mimo pory obiadowej było mniej tłoczno niż w tej na siódmym. Nalała sobie szklankę zimnej wody i oparła się o blat, upijając kilka orzeźwiających łyków. Próbowała zmusić swoje szare komórki do myślenia: przejęcie Albatrossa to była ogromna szansa, ale też ogromne obciążenie. Nowy projekt nie zwalniał jej jednak z rutynowych obowiązków lidera, a akurat maj i czerwiec zawsze były miesiącami najbardziej intensywnymi. Dodatkowo szykowała się półroczna ocena pracowników i wspólne wyznaczanie celów, co było zajęciem bardzo czasochłonnym. Czy da radę? Musi. Tak jak powiedział Miernicki, to będzie krok milowy w jej karierze. Pokaże im, że nie ma rzeczy, z którą Zalewska by sobie nie poradziła.

Wracając na swoje piętro, do własnego biurka, pomyślała, że zajrzy jeszcze i sprawdzi, jak sobie radzą Tomek i Paulina. Spodziewała się, że zobaczy standardowy obrazek, jak w przypadku każdego new hire: Tomek będzie pracował przy swoim komputerze, a Paulina będzie siedziała obok, zadawała pytania i notowała. Ewentualnie razem będą siedzieli przy jej biurku i Tomek będzie pomagał Paulinie ustawić wszystkie niezbędne parametry. Zupełnie nie była przygotowana na scenę, która właśnie ukazała się jej oczom.

Paulina siedziała na biurku Tomka i coś mu opowiadała, śmiejąc się perliście i zawzięcie gestykulując. A Tomek, jeden z jej najlepszych i najbardziej gorliwych pracowników, rozparł się wygodnie na swoim krześle i wpatrywał się w Paulinę jak sroka w gnat, zupełnie się nie przejmując żadnymi deadline’ami.

*

Tydzień przeleciał jak z bicza strzelił. Ewa wracała codziennie z biura nie wcześniej niż o 20.00, starając się domknąć wszystkie rozpoczęte projekty. Ponadto zdecydowała, że część swoich obowiązków przekaże Agnieszce Okońskiej, pracującej w Teamie 5 niemal od samego początku. Agnieszka miała dopilnować sprawnego funkcjonowania zespołu podczas pobytu Ewy w Dublinie, dlatego teraz Ewa musiała poświęcić jej dodatkowy czas i przekazać wszystkie wytyczne. Bardzo zależało jej na tym, żeby w kolejnym miesiącu móc się skupić tylko i wyłącznie na Albatrossie. W weekend również miała zamiar popracować — chciała przygotować sobie, przynajmniej wstępnie, arkusze do śródrocznej oceny. To było jedno z najmniej przyjemnych zadań. Jako team lider nie znosiła tego z całego serca. Wystarczająco trudno było pisać o sobie samej… Podsumowanie pracy trzydziestu osób jawiło się jako najgorszy koszmar każdego menedżera.

W sobotnie popołudnie Ewa zaparzyła sobie filiżankę kawy, usiadła przy stole w salonie, włączyła laptopa i rozłożyła przed sobą wydrukowane plansze, na których znajdowały się tabelki z podziałem na kategorie, takie jak: ACHIEVEMENTS, SKILLS, TRAININGS, DEVELOPMENT GOALS. Oczywiście dane i tak będzie musiała później wprowadzić do Centrum Dowodzenia, ale wygodniej było jej najpierw wypisać je ręcznie. Wiedziała, że mnóstwo jej kolegów robi to pobieżnie, byle mieć to już z głowy, i po prostu kopiuje podobne opisy z zeszłych lat, nie zastanawiając się zbytnio, czy rzeczywiście pasują one do ocenianych osób. Ona nie potrafiła zrobić tego po łebkach. Pamiętała, jak kilka lat temu z niecierpliwością czekała na spotkanie ze swoim szefem, ciekawa, co podoba mu się w jej pracy, a nad czym ewentualnie powinna jeszcze popracować. Chciała się rozwijać i potrzebowała pomocy w wyznaczeniu sobie ambitnych, ale osiągalnych celów. Choć pisanie ocen było zadaniem tak czasochłonnym i nużącym, czuła, że teraz winna jest swoim podwładnym takie samo rzetelne opracowanie i wsparcie.

Pracowała w spokoju od dwóch godzin, gdy nagle ciszę przerwał szczęk klucza w zamku — Jacek wrócił. Nie pytała, dokąd się wybiera, w zasadzie nigdy nie tłumaczyli się sobie ze swoich planów. Patrząc na sporą sportową torbę, Ewa odgadła, że jej mąż musiał być na basenie. Słyszała, jak odkręca wodę w łazience, zawsze po pływaniu fundował sobie długi prysznic, jakby chciał dokładnie zmyć z siebie zapach mocno chlorowanej wody. Po kąpieli odgrzał sobie wczorajszy obiad i z talerzem w jednej ręce i napojem w drugiej, rozsiadł się wygodnie na kanapie. Ewa nie przepadała za spożywaniem posiłków w ten sposób, nie tolerowała rozsianych wkoło okruszków lub, co gorsza, plam na drogich meblach. Czasami jednak przymykała na to oko. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Jacek włączył telewizor.

Leciał jakiś mecz. Ewa nie interesowała się sportem, nie miała nawet pojęcia, kto z kim gra i o co. Próbowała się skupić na pracy, ale dobiegający z telewizora głos komentatora i głośne okrzyki kibiców raz po raz wybijały ją z rytmu. W końcu zirytowana syknęła:

— Nie dam rady pisać w takim hałasie.

— To przenieś się do sypialni albo do pokoju gościnnego — odparł Jacek, nie odrywając wzroku od ekranu i spokojnie przeżuwając.

— Tu mi najwygodniej, przy stole.

— A mnie najwygodniej na kanapie.

— Nie rozumiesz, że muszę to dokończyć? Potrzebuję ciszy i spokoju!

— A ja odpoczynku, do kurwy nędzy! Ewa, jest weekend, mam prawo raz na ruski rok obejrzeć mecz! To tak samo moje mieszkanie, a ty nie jesteś moją szefową.

— Ale jestem twoją żoną.

— No i co w związku z tym? To nie daje ci prawa do traktowania mnie jak swojej własności i przestawiania z miejsca na miejsce.

— Przesadzasz. Mógłbyś być bardziej wyrozumiały. I docenić to, jak ciężko haruję, żeby było nas stać na wszystko.

— Taaa, bo ja tylko leżę na kanapie i żłopię piwo. — Jacek w końcu stracił cierpliwość, podniósł się z kanapy i odłożył talerz z głośnym stukiem. Ewa zaskoczona śledziła go wzrokiem. Poszedł do przedpokoju, narzucił na ramiona sportową kurtkę i wyszedł, z całej siły trzasnąwszy drzwiami.

To było coś nowego. Nie przywykła do takich reakcji, jej mąż zazwyczaj unikał konfliktów i dla świętego spokoju ustępował swojej apodyktycznej żonie. Chyba rzeczywiście wytrąciła go z równowagi. Gdzieś głęboko w środku czuła, że może faktycznie tym razem przesadziła. Ale przecież mówiła mu o Albatrossie, o tym, jak dużo pracy czeka ją w najbliższych tygodniach i jaka to dla niej wielka szansa. Duma ją rozpierała, chciała się pochwalić uznaniem zdobytym u szefostwa, dlatego podzieliła się z nim tą nowiną jak za dawnych czasów. Liczyła na gratulacje, wsparcie, a przynajmniej odrobinę zrozumienia, gdy wracała późno i próbowała jak największą część pracy wykonać również w domu. A tu proszę… Jacek ani trochę nie wyglądał na zadowolonego z jej zawodowych perspektyw.

W końcu znużona wyłączyła laptopa i zebrała porozkładane na stole arkusze. Spojrzała na zegarek — już 21.00! Zrobiła sobie kolację, wzięła długą kąpiel, chwilę poczytała rozpoczętą dawno temu książkę na temat skutecznych technik negocjacji. Położyła się do łóżka, ale z jakiegoś powodu nie mogła zasnąć, niespokojnie przewracała się z boku na bok. Za nic nie chciała przyznać, że to z powodu nieobecności Jacka, przecież rzadko kładli się o tej samej porze. Jednak myśl, gdzie on mógł być teraz i dlaczego tak dziś zareagował, stawała się coraz bardziej natrętna i nie dawała jej spokoju.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki