Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Błyskotliwa, urocza i przezabawna powieść o początkującej młodej aktorce, która próbuje zrobić karierę w Nowym Jorku – i nie zwariować.
Jest styczeń 1995 roku, a Franny Banks zostało już tylko pół roku z trzyletniego deadline’u, który sobie wyznaczyła, gdy przyjechała do Nowego Jorku, marząc o Broadwayu i „ważnych” rolach. Ale póki co może pochwalić się jedynie reklamą paskudnych świątecznych swetrów i kelnerowaniem w klubie komediowym. Współlokatorzy – najlepsza przyjaciółka Jane oraz Dan, aspirujący pisarz science fiction – okazują jej wsparcie, ale Franny wie, że fanklub złożony z dwóch osób to raczej niewielki sukces.
Wszyscy mówią jej, że potrzebuje planu B i chociaż ona „prawie” potrafi wyobrazić sobie powrót do domu i założenie rodziny ze swoim bardzo porządnym byłym chłopakiem, nie jest gotowa zrezygnować z marzeń zrobienia kariery na miarę swoich idolek, Diane Keaton i Meryl Streep. Jeszcze nie. Ale podczas gdy Franny chce pójść ich śladem, w międzyczasie z radością zadowala się jakąkolwiek rolą mówioną i znalezieniem zdającej egzamin kombinacji produktów do włosów…
„Lauren Graham udaje się zręcznie uchwycić, jak to jest być młodym, ambitnym i pełnym nadziei w Nowym Jorku”.
Candace Bushnell, autorka bestsellerów Seks w wielkim mieście i Pamiętniki Carrie
„Świeży, zabawny i pełen drobnych złośliwości, ujmujący styl pisania Lauren Graham wciągnął mnie od razu”.
Meg Cabot, autorka bestsellerów Pamiętniki księżniczki i Tajemnice Heather Wells
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
„Zacznij, kiedy tylko będziesz gotowa” — głos dobiega z tyłu domu.
Och, jestem gotowa.
W końcu od lat przygotowywałam się do tego dnia: Dnia Najważniejszego Przesłuchania w Moim Życiu. I teraz, gdy wreszcie nadszedł, zrobię dobre wrażenie, jestem pewna. Być może nawet dostanę tę robotę. Ta myśl sprawia, że się uśmiecham i biorę głęboki wdech. Głowa do góry, ciało czujne, ale zrelaksowane. Dobra, jestem gotowa. Jestem gotowa, by wypowiedzieć swoją pierwszą kwestię.
„Iiisssaaahiiihaaa”. Dźwięk, który się ze mnie wydobywa, jest cienki i wysoki, niczym piskliwy jęk flaczejącego powoli balonu lub tonącego kota chorego na astmę.
Otrząśnij się. Nie trać głowy. Spróbuj jeszcze raz.
Odchrząkam.
„Aaaaaawwrrrbueeee”. Teraz mój głos jest niski i ochrypły, jak ostry dźwięk syreny barki dobijającej do brzegu, z dziwnym beknięciem na końcu. „Awrbue?” To nie może być moja kwestia. Nie sądzę, żeby w ogóle istniało takie słowo. O Boże, oby nie pomyśleli, że w rzeczywistości po prostu beknęłam. To brzmiało bardziej jak bulgot, przekonuję sama siebie, ale w sumie nie wiem, co jest gorsze. Już sobie wyobrażam scenę po przesłuchaniu: Ta aktorka? Zaprosiliśmy ją na casting, a ona wybekała niemal cały dialog. Jest w ogóle w czymś dobra? Cóż, pewnie moglibyśmy ją wziąć do roli, która wymaga dużo gulgotania. Odgłosy złośliwego chichotu, gwałtownie odkładanych słuchawek, kolorowych zdjęć o wymiarze 20 x 25, składanych w samolociki i szybujących do kosza. Już po karierze, koniec.
— Franny? — Nie widzę, kto to mówi, oślepiona przez reflektor, ale słyszę, że ta osoba traci już cierpliwość. Serce mi wali, a dłonie zaczynają się pocić. Muszę odnaleźć swój głos, bo inaczej mnie wyproszą. Albo, co gorsza, zostanę ściągnięta ze sceny jedną z tych wielkich lasek pasterskich, jak na starych filmach. W epoce elżbietańskiej publiczność rzucała w aktorów zgniłymi jajami, jeśli nie spodobał się jej występ. Już tak nie robią, prawda? To Broadway, albo przynajmniej tak mi się wydaje. Nie rzuciliby…
Pomidor odbija się od mojej nogi i ląduje na surowej, drewnianej podłodze sceny.
Plask.
— Franny? Franny?
Powoli otwieram oczy. Przez okno nad łóżkiem widzę kolejny szary i mżysty styczniowy dzień. Mogę to zobaczyć, bo zaraz po Bożym Narodzeniu zdjęłam zasłony, aby zrealizować jedno ze swoich noworocznych postanowień i zostać rannym ptaszkiem. Przekonywałam samą siebie, że aktorki odnoszące sukcesy, nawet te, które tak jak ja nadal zarabiają na życie kelnerowaniem, są zdyscyplinowane i wstają o świcie, by się skupić na swoim rzemiośle. Zaczęłam zostawiać budzik na półpiętrze między pokojem Jane i moim, tak bym musiała w końcu wyjść z łóżka, żeby go wyłączyć, zamiast wielokrotnie włączać drzemkę, jak to miałam w zwyczaju. Postanowiłam też rzucić palenie, przestać gubić torebki, portfele oraz parasole i nie jeść serowych chrupek nawet przy specjalnych okazjach. Ale już wczoraj wypaliłam dwa papierosy i choć chmury na niebie przysłaniają słońce, mam pewność, że jest dawno po ósmej, o której miałam wstać. Moja trzydniowa abstynencja od serowych chrupek i parasol nadal stojący na dole przy drzwiach wejściowych są na razie jedynymi osiągnięciami tego roku.
— Franny?
Na wpół przytomna obracam się i wpatruję w porysowaną drewnianą podłogę przy łóżku. Dostrzegam leżący na boku skórzany reebok z cholewką za kostkę. To dziwne. Należy do mnie — to jeden z moich butów do kelnerowania — ale myślałam, że zostawiłam je na... Trach! — drugi reebok przelatuje obok, uderzając w falbanę, która zwisa z materaca, i znika pod łóżkiem.
— Franny? Przepraszam, nie odpowiedziałaś na moje pukanie. — Zza drzwi mojej sypialni dobiega stłumiony i lękliwy głos Dana. — Nie trafiłem cię butem, prawda?
Ach, czyli w nogę uderzył mnie mój but, a nie pomidor. Co za ulga.
— Śniło mi się, że to pomidor! — krzyczę do uchylonych drzwi.
— Mam wrócić później? — pyta nerwowo Dan.
— Wejdź! — Pewnie powinnam wstać i zakończyć cierpienia Dana, ale jest tak zimno. Pragnę jeszcze choć minutki w łóżku.
— Co? Przepraszam, Franny, niezbyt dobrze cię słyszę. Miałem przypilnować, abyś się obudziła, pamiętasz?
Może tak było, ale wciąż jestem zbyt otumaniona, by się skupić na szczegółach. Normalnie poprosiłabym Jane, naszą trzecią współlokatorkę i moją najlepszą przyjaciółkę, ale ona teraz pracuje po nocach jako asystentka przy nowym filmie Russella Blakely’ego. Odkąd Dan wprowadził się kilka miesięcy temu do sypialni na dole, nie poczyniłam zbyt wielu obserwacji na jego temat, poza tym, że jest niepotrzebnie wysoki, spędza wiele godzin, pisząc na komputerze, i zdaje się bardzo obawiać, że mógłby nas zobaczyć nieprzyzwoicie ubrane.
— Dan! Wejdź!
— Jesteś przyzwoicie ubrana?
W sumie to poszłam spać w stroju zdecydowanie bardziej niż przyzwoitym, nawet jak na pruderyjne standardy Dana: w grubym dresie i bezrękawniku, który zgarnęłam wieczorem, gdy grzejnik w moim pokoju zaczął parskać i pluć na podłogę gorącą wodą, a potem padł, wydając jedynie żałosny syk. No, ale na tyle można liczyć na Park Slope na Brooklynie za pięćset dolarów od osoby miesięcznie.
Jane i ja dzieliłyśmy dwa górne piętra walącego się budynku z piaskowca z Bridget, naszą koleżanką ze studiów, ale pewnego dnia Bridget weszła na swoje biurko w firmie zajmującej się bankowością inwestycyjną, w której pracowała, i ogłosiła, że już jej nie zależy na zarobieniu miliona przed trzydziestką.
„Wszyscy tutaj są wewnętrznie martwi!” — krzyczała. Potem straciła przytomność i wezwano karetkę, a jej matka przyleciała z Missoula, aby ją zabrać do domu.
„Nowy Jork — matka Bridget cmokała z dezaprobatą, pakując ostatnie z rzeczy swojej córki — to nie miejsce dla młodych dziewcząt”.
Brat Jane zaprzyjaźnił się z Danem na Uniwersytecie Princeton i zapewnił nas, że Dan jest nieszkodliwy. Cichy, odpowiedzialny i zaręczony z Everett, swoją dziewczyną od czasów studenckich.
„Przygotowywał się do studiów medycznych, ale teraz próbuje zostać jakimś scenarzystą” — wyjawił nam brat Jane. A potem nastąpiła najlepsza rekomendacja dla współlokatora: „Pochodzi z bogatej rodziny”.
Ani Jane, ani ja nigdy nie miałyśmy męskiego współlokatora.
„Myślę, że to będzie z naszej strony bardzo nowoczesne” — powiedziałam do Jane.
„Nowoczesne?” — odparła, przewracając oczami. „Daj spokój, mamy rok 1995. To bardziej retro. Będziemy jak powtórka Three’s company”.
„Ale z dwiema Janet” — zauważyłam.
Pod wieloma względami Jane i ja bardzo się od siebie różnimy, ale obie dużo się uczyłyśmy, jesteśmy brunetkami i wielokrotnie tylko dla przyjemności przeczytałyśmy Świat zabaw.
„To prawda” — westchnęła.
— Franny? — woła Dan, a jego głos jest nadal przytłumiony. — Chyba nie zasnęłaś znowu, co? Powiedziałaś, że będziesz próbować, jeśli ci pozwolę. Obiecałem się upewnić, że…
Biorę głęboki wdech i ryczę swoim najlepiej podpartym przeponą szekspirowskim tonem:
— Daaaaaaan. Weeeeeeeejdź.
Jakimś cudem w szczelinie drzwi widzę wreszcie lewą część twarzy Dana, ale dopiero gdy stwierdza, że jestem w pełni zakryta, i wkracza do pokoju cały, niezręcznie opierając swoją ponadwymiarową sylwetkę o bok regału, przypominam sobie o jednej rzeczy: o włosach.
Nie czuję nic do Dana, jestem za to w skomplikowanej relacji ze swoimi niesfornymi, niemożebnie kręconymi włosami. Wczoraj wieczorem, gdy były jeszcze mokre po prysznicu, splotłam je na czubku głowy zieloną, aksamitną frotką, a to, jak nauczyło mnie już doświadczenie, przekształciło je w czasie snu z normalnych włosów w przerażającą, kędzierzawą, włochatą wieżę. Udaję, że ziewam, próbując ustalić, jak jest źle, a jednocześnie wyciągam rękę nad głową, w nadziei, że wygląda to naturalnie, i poprawiam sfilcowaną kupkę nieszczęścia. Z jakiegoś powodu ta kombinacja ruchów sprawia, że zaczynam się krztusić.
— Czy jest… (eche, eche)… Czy jest już późno? — charczę.
— Cóż, byłem w sklepie, więc nie wiem, jak długo dzwonił twój budzik — odpowiada Dan. — Ale Frank jest już na nogach przynajmniej od dwóch godzin.
Cholera. Jestem spóźniona. Frank to sąsiad, do którego mieszkania możemy zaglądać z tylnych okien naszego budynku. Prowadzi tajemnicze, samotne życie, ale tak regularne, że można według niego ustawiać zegarki. Wstaje o ósmej, siedzi przed komputerem od dziewiątej do trzynastej, idzie po kanapki, wraca do komputera o czternastej i korzysta z niego do osiemnastej trzydzieści, potem wychodzi i nie ma go do dwudziestej, a następnie od dwudziestej do dwudziestej trzeciej ogląda telewizję, po czym niezwłocznie kładzie się spać. Plan dnia nie ulega zmianie. Nikt nigdy nie wpada z wizytą. Martwimy się o Franka w sposób, w jaki nowojorczycy martwią się o nieznajomych, których mieszkania mogą obserwować. Czyli — wymyśliliśmy mu imię, snujemy teorie na temat jego życia i zadzwonilibyśmy po pomoc, gdybyśmy, podglądając go, zobaczyli coś niepokojącego. Ale jeślibym spotykała Franka w metrze — odwróciłabym głowę w drugą stronę.
— Wiesz, masz tu trochę zimno — oznajmia Dan i lustruje pokój spod swojej długiej, brązowej grzywki. Jego włosy zawsze potrzebują wizyty u fryzjera.
— Dan — mówię, siadając i naciągając kołdrę po same uszy — muszę ci coś powiedzieć: Ta twoja smykałka do wygłaszania oczywistości w połączeniu z celnością w rzutach butami... Powinieneś się zgłosić do pracy w recepcji Hotelu Plaza czy coś i świadczyć osobistą usługę budzenia. Nowojorczycy cię potrzebują. Mówię poważnie.
Dan przez chwilę marszczy brwi, jakby rzeczywiście się martwił, że mogą go wezwać, by przedstawił swoje kwalifikacje do tej pracy, ale w jego oczach zaraz rozbłyska zrozumienie.
— Aha — mówi, celując we mnie palcami ułożonymi w pistolet. — Żartujesz.
— Yyy, tak — odpowiadam i wyciągam ramię ze swojego pościelowego kokonu, by odwzajemnić mu strzał. — Żartuję.
— Wiedziałaś, Franny — zaczyna bezbarwnym profesorskim tonem Dan, a ja przygotowuję się na nudny wykład, który niechybnie nadejdzie — że pomnik przed Plazą to Pomona, rzymska bogini sadów? Zdaje się, że nosi nazwę „Obfitość”. — Zadowolony ze swojej nieproszonej lekcji historii sztuki Dan mruży oczy i lekko kołysze się na piętach.
Tłumię ziewnięcie.
— No nie mów, Dan. „Obfitość”? Tak się nazywa ta roznegliżowana kobieta z brązu wyrzeźbiona na szczycie fontanny?
— Tak. „Obfitość”. Teraz jestem już pewien. Kiedy studiowaliśmy na Uniwersytecie Princeton, Everett przeprowadziła wnikliwe badania na temat historycznie istotnych nagich rzeźb figuratywnych na Manhattanie. W sumie — mówi, konspiracyjnie zniżając głos — jej artykuł został uznany za dość prowokacyjny. — Dan zaczyna poruszać brwiami znacząco w górę i w dół, w sposób, który budzi moje obawy, że zaraz powie „bara-bara”.
Dan i Everett, zaręczeni. Dan, Everett i ich wzajemne zainteresowanie historycznie istotnymi nagimi rzeźbami figuratywnymi na Manhattanie. Najwidoczniej właśnie taki rodzaj wspólnej pasji pokazuje dwojgu ludziom, że powinni spędzić ze sobą resztę życia, ale nie dostrzegałam tego, gdy widziałam ich razem. Według mnie wyglądali bardziej jak koledzy z jednego laboratorium, którzy cenią nawzajem swoje badania, niż para zakochanych.
— Rzeczywiście fascynujące, Dan. Zapiszę sobie w pamiętniku. Jeśli to nie zbyt duży problem, czy mógłbyś sprawdzić zegar na półpiętrze i powiedzieć mi, która dokładnie jest godzina?
— Oczywiście — odpowiada z oficjalnym, lekkim ukłonem, jakby był jakimś służącym z dawnych czasów. Na chwilę wysuwa się z pokoju, po czym z powrotem wtyka głowę. — Jest dokładnie dziesiąta trzydzieści trzy.
Coś w tej godzinie sprawia, że serce mi podskakuje i muszę przełknąć jakieś złe przeczucie, wrażenie, że jestem na coś spóźniona. Jednak moja zmiana w klubie komediowym, gdzie kelneruję, zaczyna się o piętnastej trzydzieści. Planowałam wstać wcześnie, ale nie ma nic, na co bym zaspała, nic, co by mnie ominęło. A przynajmniej nic, co przychodzi mi do głowy.
— Wiesz, Franny, tak tylko myślę — mówi z powagą Dan. — Na przyszłość, jeśli postawisz budzik tuż obok łóżka, będziesz go lepiej słyszeć.
— Dzięki, Dan — odpowiadam, powstrzymując chichot. — Może jutro tego spróbuję.
Dan już wychodzi, ale zawraca i znowu waha się w progu.
— Tak?
— To już za sześć miesięcy od dzisiaj, prawda? — pyta z uśmiechem. — Chciałbym jako pierwszy życzyć ci powodzenia. Na pewno osiągniesz wielki sukces. — Potem znów się lekko kłania i wychodzi, powłócząc nogami w japonkach Adidasa w rozmiarze 48.
Opadam na poduszkę i przez błogą chwilę nic nie zaprząta moich myśli.
Aż nagle przychodzi zrozumienie.
Co to za dzień.
Z jakiego powodu poprosiłam Dana, żeby zadbał, abym wstała.
Dlaczego mam koszmary dotyczące przesłuchań.
Wszystko sobie przypominam i zalewa mnie fala grozy. Gdy wczoraj wieczorem spoglądałam na całoroczny kalendarz w swoim brązowym, skórzanym organizerze marki Filofax, zorientowałam się, że licząc od dzisiaj, zostało dokładnie sześć miesięcy do końca umowy, którą zawarłam sama ze sobą po przyjeździe do Nowego Jorku: zobaczę, co uda mi się osiągnąć przez trzy lata, a jeśli po tym czasie nie będę na najlepszej drodze do prawdziwej kariery aktorskiej, zdecydowanie i na pewno przestanę dalej próbować. Nie dalej jak wczoraj obiecałam sobie, że dziś wstanę wcześnie, nauczę się jakiegoś sonetu, obejrzę popołudniowy seans awangardowego, zagranicznego filmu. Coś zrobię, cokolwiek, by się rozwinąć, by spróbować z całych sił nie ponieśćporażki. Odrzucam kołdrę i teraz z przyjemnością witam orzeźwiające zimno. Muszę się rozbudzić, muszę wstać, ubrać się, aby… Cóż, jeszcze nie wiem dokładnie po co. Mogłabym pobiegać… Pobiegać — tak! Mam czas przed pracą i już jestem w dresie, więc nawet nie muszę się przebierać. Zamieniam puchate, wciągane skarpeto-kapcie, w których spałam, na parę sportowych skarpetek znalezionych z tyłu mojej górnej szuflady i zakładam jeden reebok leżący na podłodze. Wiercąc się na brzuchu i jedną ręką nurkując po omacku pod łóżkiem w poszukiwaniu drugiego buta, postanawiam biegać od teraz codziennie. Uświadamiam sobie, że nie ma bezpośredniej zależności między bieganiem dzisiaj rano a osiągnięciem któregokolwiek z moich celów w ciągu następnych sześciu miesięcy — nigdy nie słyszałam, by Meryl Streep przypisywała swój aktorski sukces wyśmienitemu krążeniu — ale skoro nikt nie jest skłonny dać mi dzisiaj aktorskiej fuchy i jutro pewnie też nie będzie, muszę zrobić coś innego, niż tylko siedzieć i czekać.
I nie zamierzam przesuwać wyznaczonego terminu, jak robią to niektórzy. Zaczynasz od celu trzyletniego, ten potem staje się pięcioletnim i zanim się obejrzysz, nadal uważasz się za aktorkę, choć przez większość dni jesteś przypisana do szafki przy kafeterii w budynku General Electric, żebyś mogła się przebrać w uszyty z poliestru różowy fartuch pani ze stołówki i podawać letnią lasagne gromadzie biznesmenów, którzy zwracają się do ciebie bezosobowo.
Zrobiłam pewne postępy, ale nie takie, bym z całą pewnością mogła stwierdzić, że wybrałam dobrą drogę. Większą część pierwszego roku zajęło mi zdobycie upragnionej posady kelnerskiej w klubie komediowym Bardzo Śmieszne, gdzie wreszcie zaczęłam zarabiać na napiwkach tyle, że sama opłacam czynsz, bez pomocy mojego ojca. W zeszłym roku, po wielu miesiącach rozsyłania zdjęć portretowych do wszystkich w „Ross Reports”, trafiłam wreszcie do agencji Brill. Ale oni zajmują się tylko reklamami i zlecenia są nieregularne — niekiedy całymi tygodniami nie mam żadnego przesłuchania. W tym roku zostałam przyjęta na zajęcia aktorskie u Johna Stavrosa, które uchodzą za jedne z najlepszych w mieście. Ale kiedy się przeniosłam do Nowego Jorku, wyobrażałam sobie, że będę występować w teatrach eksperymentalnych, może nawet na Off-Broadway, a nie pocierać skronie, udając, że potrzebuję leku na napięciowy ból głowy, spowodowany stresującą pracą w biurze. I jedno osiągnięcie rocznie to nie było dokładnie to, co miałam na myśli.
Nadal zaklinowana w połowie pod łóżkiem, muszę użyć całej swojej siły, by odepchnąć z drogi prawie nieużywane łyżworolki. Teraz po prostu zamiatam ramieniem w przód i w tył, wykonując pod łóżkiem ten sam ruch, co przy robieniu orła na śniegu, tyle że nagromadzone klamoty przesuwają się dużo trudniej. Na chwilę przestaję, by oprzeć z westchnieniem policzek o zimną, drewnianą podłogę.
Ludzie ciągle mówią: „Masz pojęcie, jak niewielu aktorom się udaje? Potrzebujesz planu awaryjnego”.
Nie lubię o tym myśleć — zawsze chciałam być tylko aktorką — ale mam jeden, tak na wszelki wypadek: zostać nauczycielem, jak tata, i wyjść za swojego chłopaka ze studiów, Clarka. To pod żadnym względem nie jest przykry scenariusz — dzięki mojemu tacie uczenie angielskiego w liceum wydaje się nawet dość atrakcyjne, a jeśli nie dam rady zrealizować swoich marzeń tutaj, no cóż, chyba potrafię sobie wyobrazić szczęśliwe i normalne życie z Clarkiem na przedmieściach, gdzie on będzie prawnikiem, a ja będę robiła... cóż, coś tam przez cały dzień.
Grałam główne role w wielu sztukach w szkole i na studiach, jednak nie mogę chodzić po Nowym Jorku i mówić: „Wiem, że tak naprawdę nie mam żadnego dorobku, ale musielibyście mnie zobaczyć w Hello, Dolly!”. Pewnie mogłabym poprosić o jakieś rady jednego z pracujących aktorów z zajęć, na przykład Jamesa Franklina — James kręci teraz film z Arturo DeNuccim i ma zabukowaną kolejną rolę u Hugh McOlivera — ale wtedy musiałabym zebrać się na odwagę, by z nim porozmawiać. Na samą myśl o tym oblewa mnie zimny pot.
„Przepraszam, James? Jestem nowa na zajęciach (zapowietrzenie) i… uf, czy tu nie jest gorąco? Zastanawiam się… (histeryczny chichot/przełykanie)… yyy… jak ktoś tak utalentowany może być również tak olśniewająco przystojny? Hahahahaha, wybacz (śmieje się jak opętana, ucieka ze wstydem)”.
Po prostu potrzebuję przełomu, a do tego muszę mieć prawdziwego agenta. Nie takiego, co tylko wysyła mnie do reklam, ale profesjonalisty, który załatwi mi przesłuchanie do czegoś poważnego. Potrzebuję przynajmniej roli mówionej albo najlepiej stałego angażu, czegoś, co uzasadni te lata prób i co w końcu może w jakiś sposób doprowadzi mnie do Wieczoru z Frances Banks w 92nd Street Y. Większość ludzi zapewne sobie wizualizuje, jak otrzymuje nagrodę Tony lub wygłasza mowę oscarową, ale 92nd Street Y to miejsce, które mój ojciec lubi najbardziej, miejsce, dokąd mnie zawsze zabierał, gdy dorastałam, więc łatwiej mi sobie wyobrazić, że właśnie tam odnoszę sukces, nawet jeśli znam je tylko od strony widowni.
Za sześć miesięcy od dzisiaj, myślę znowu, a mój żołądek wywija koziołka.
Widzę dokładnie wszystkie kroki pomiędzy leżeniem na chłodnej podłodze w mojej sypialni na Brooklynie a finalnym występem w 92nd Street Y i jestem dość skołowana. Nie wiem, co się wydarzy między dniem dzisiejszym a nocą, podczas której będę opowiadała o swojej karierze, ale to pocieszające, że przynajmniej potrafię sobie zwizualizować te dwie rzeczy. W wyobraźni kolejne wydarzenia są niczym podpórki do książek, nawet jeśli prawdziwe książki między tymi podpórkami nie zostały jeszcze napisane.
W końcu natrafiam opuszkami palców na pękatą fałdę u góry cholewki reeboka. Zakleszczam ramię pod łóżkiem jeszcze ciaśniej, wysilając się i wyciągając, żeby chwycić but. Ten wyłania się wraz z pudełkiem starych kaset magnetofonowych z liceum i Misiem Paddingtonem bez jednego żółtego kalosza i w słomkowym kapeluszu zdobionym sztucznymi kwiatami; nie wyrzuciłam tej zabawki mimo błagań Jane zeszłego lata.
Wpycham sfatygowane symbole przeszłości z powrotem pod łóżko, zakładam but i szykuję się do biegania.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Masz dwie wiadomości.
BIIIP
Dzień dobry, to wiadomość dla Frances Banks. Dzwonię z biura Dr Leslie Miles, dietetyczki. Z przyjemnością zawiadamiamy, że pani miejsce na liście oczekujących na miejsce na liście oczekujących na wizytę u Dr Miles wreszcie uległo przesunięciu. Teraz jest pani na faktycznej liście oczekujących na wizytę. Gratulujemy. Odezwiemy się w ciągu od jednego do szesnastu miesięcy.
BIIIP
Cześć, Franny, tu Heather z agencji. Masz dzisiaj przyjść na nagranie dla Niagary, tak? Gdzie ten…? Wybacz, tyle papierów! Tu jest. Przy okazji, tak się tylko zastanawiam — czy masz jakiś problem z papierosami? Pracuję nad zgłoszeniem do kampanii papierosów, która ma być wyemitowana we Francji, jak sądzę, albo gdzieś tam w Europie. W każdym razie nie musiałabyś na serio palić papierosa, tak mi się wydaje. Jenny, czy ona ma go włożyć do ust? Nie? Okej, ty tylko musisz trzymać zapalonego papierosa, z którego leci dym. Dostaniesz rekompensatę za pracę w szkodliwych warunkach. Daj nam znać!
BIIIP
Dzisiaj mam prawdziwe przesłuchanie, co ułatwiło mi pobudkę punktualnie o... no może kilka minut po moim idealnym czasie wstawania, czyli ósmej rano. Jednak to zwycięstwo już za mną, teraz stoję przed lustrem w łazience i gapię się na swoje odbicie, próbując wyglądać groźnie. Jestem matadorem, który przystępuje do walki z rozwścieczonym bykiem, ale nie polegnę. Uzbrojona w dyfuzor do suszarki, zanurzam końcówki palców głęboko w słoik pachnącego sosną galaretowatego żelu Dep i wyciągam wielką kluchę zielonej brei. Dzisiaj pokonam was ilością — nie byłyście na to przygotowane! Jak wam się to podoba, włosy?
W końcu odrywam się od suszenia i ugniatania, by stanąć przed swoją małą i bardzo przepełnioną szafą. Z czasem zrozumiałam, że postacie z reklam najczęściej wpisują się w jeden z trzech typów, więc stworzyłam trzy stroje na przesłuchania: Codzienny, z Wyższej Półki (osoba pracująca w biurze — czarna marynarka z poduszkami, koszula z kołnierzykiem), Codzienny dla Mamy (osoba pracująca w domu — dżinsowa koszula lub gładki sweter, spodnie typu khaki) i Zdzirowaty (osoba, która ubiera się zdzirowato). Jestem tak przyzwyczajona do wybierania strojów, by zagrać kogoś innego, że w dni wolne nie potrafię ubrać się jako ja sama. Przymierzam różne ciuchy, ale wciąż nie jestem pewna, co noszę „ja”. Kilka tygodni temu myślałam, że znalazłam swój styl: jestem boho, właśnie tak. Noszę hipisowskie spódnice i ręcznie haftowane płócienne koszule. Jestem kolorowa, ale wyluzowana. Zebrałam najlepsze ze swoich zwiewnych ciuchów i z dumą zaprezentowałam się w nich Jane.
— Była jakaś wyprzedaż w cepelii? — spytała po chwili ciszy.
— To mój nowy styl — odparłam.
— Do klubu fanów Stevie Nicks?
— Jane, poważnie. Bądź pomocna.
Przechyliła lekko głowę, lustrując mnie z uwagą.
— Szczerze, Franny, jedyne, co mi przychodzi do głowy, to to, że wyglądasz, jakbyś pracowała w naprawdę dobrej piekarni w Maine.
Wieczorem po przesłuchaniu mam zajęcia, więc wybieram połączenie stroju młodej mamy z ubraniem do szkoły aktorskiej: czarny sweter, czarne rajstopy, krótka czarna spódniczka z wełny i wiązane oksfordy Dra Martensa — niekonieczne mamine, ale wygodne do chodzenia. Tyle razy nosiłam ten komplet, że mój dzisiejszy, cały czarny strój wydaje się trochę nudny, trochę „e tam”. Co zrobiłaby Jane, myślę w duchu i wyciągam z górnej półki szafy gruby, brązowy, skórzany pasek, a potem zapinam go nisko wokół bioder. Na koniec, ze względu na pogodę i zastosowane środki do pielęgnacji, zbieram z wierzchu pasmo włosów i związuję je małą, czarną, aksamitną gumką na czubku głowy.
Z półpiętra pomiędzy moim pokojem a pokojem Jane zaczyna dźwięczeć telefon.
— Cześć, tato.
— Dzień dobry?
— Tak. Powiedziałam: „Cześć, tato”.
— Franny? Tu twój ojciec.
— Tato, wiem.
— Skąd wiedziałaś, że to ja?
— Mówiłam ci. Mamy teraz identyfikację numerów.
— Czy to uleczalne?
— Tato, to takie coś, co sprawia, że twój numer się wyświetla, kiedy dzwonisz.
— Cóż za okropny wynalazek. Po co ktoś chciałby mieć coś takiego?
— Żeby wiedział, kto dzwoni, zanim odbierze.
— Dlaczego po prostu nie spytać: „Dzień dobry, kto mówi?”.
— Tato. O co chodzi? Mam przesłuchanie.
— Do sedna zatem. Twoja ciotka Mary Ellen chciała, bym ci przypomniał o rezerwacji pokoju na ślub Katie.
— Kurde, yy, kurczę. Ciągle zapominam.
— Oczywiście ślub dopiero w czerwcu, ale powiedziała, że jeśli chcesz się zatrzymać w The Sands na wybrzeżu, to musisz dokonać rezerwacji dużo wcześniej.
— Okej, dziękuję.
— Franny, martwię się o ciebie.
— Dlaczego?
— Cóż, z moich wstępnych obliczeń wynika, że ten nowy telefoniczny system identyfikacji może zaoszczędzić ci od dwudziestu do dwudziestu pięciu sekund dziennie. Niepokoi mnie, jak sobie poradzisz z tym całym nowym czasem wolnym.
— Hahaha.
— Jedna z moich uczennic mówiła, że jest taki serial Przyjaciele? Podobno bardzo popularny. Może powinnaś spróbować tam się zgłosić.
— Tato, to tak nie działa. Poza tym nie jestem wystarczająco chuda do telewizji.
— Kto chciałby być tak chudy jak te dziewczęta? One wyglądają na chore. Ty jesteś zdrowa.
— Nie chcę wyglądać zdrowo.
— A kto nie chce być zdrowy?
— Chcę być zdrowa, ale wyglądać na chorą.
— I po to studiowałaś filologię klasyczną? — pyta z westchnieniem.
Literatura, poezja, muzyka klasyczna i opera są mojemu ojcu bardzo bliskie. Posiada jedynie mały czarno-biały telewizor z folią aluminiową wokół anteny, którego używa głównie do oglądania wiadomości. Nie do końca rozumie, co robię, ale próbuje mnie wspierać. Kiedy przeprowadziłam się do Nowego Jorku, dał mi organizer marki Filofax w brązowej skórze. „Do odnotowywania twoich spotkań — powiedział. — Jestem pewien, że będzie ich wiele”.
Mój tata i ja zawsze byliśmy blisko, zwłaszcza od dnia, kiedy wyciągnął mnie ze szkoły w szóstej klasie, w środku robienia glinianych popielniczek na plastyce u pani Peterson, i siedząc w swoim zużytym volvo na parkingu, powiedział, że mama zmarła. Jak wyjaśnił, uległa wypadkowi, kiedy skręciła w złą stronę na jednokierunkowej ulicy. Pomyślałam wtedy:
On się myli.
Ale w sercu wiedziałam, że mówi prawdę.
Z tego samego powodu zamiast sobie wyobrażać twarz mamy lub próbować przypomnieć jej ostatnie słowa do mnie, wszystko, co umiałam przywołać, to wymięta burgundowa okładka Franny i Zooey J.D. Salingera, książki, na której cześć nadała mi imię. Sądzę, że byłam w szoku, bo przypadkowy skręt w złą stronę na jednokierunkowej drodze nie brzmiał jak coś, co mogłoby się przydarzyć mojej inteligentnej, spostrzegawczej matce, która zauważała nawet najdrobniejsze szczegóły.
„Spójrz na tę piękną rzecz, Franny” — potrafiła powiedzieć o wyszczerbionej porcelanowej filiżance, kupionej za grosze na pchlim targu. „Spójrz na tę drobną żółtą kropkę na różowych płatkach. Widzisz?”
Więc udawałam, że to mi się nie przydarzyło i że sytuacja dotyczy kogoś innego. Nie jestem pewna, czy miało to jakikolwiek wpływ na późniejsze pragnienie bycia aktorką, ale pamiętam, że wtedy po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, iż znacznie łatwiej jest się zastanawiać, co bym zrobiła, gdybym była kimś innym, niż co powinnam zrobić ja sama, i że dzięki udawaniu mogę poczuć się lepiej.
Prawie.
Po rozmowie z tatą wydaje mi się, że słyszę na dole Jane, która wróciła do domu z planu, co oznacza, że być może zjem coś przed wyjściem.
— Jestem na właściwej liście oczekujących! — wołam, zbiegając ze schodów.
— Na wizytę u sławnej dietetyczki?
— Tak. Poza tym, czy ja mam problem z papierosami?
— Sprawiasz wrażenie, jakbyś sobie świetnie z nimi radziła — mówi Jane, rzucając z łomotem wielką, brązową torbę na nigdy nieużywaną kuchenkę. Ubrana jest w prochowiec, który znalazłyśmy w Goodwill w Prospect Heights, i ma na sobie swoje charakterystyczne ogromne, czerwone okulary przeciwsłoneczne z dawnych lat. Jane dorastała w Greenwich Village na Manhattanie i ma styl. Gdy ja nie radzę sobie z połączeniem czarnej koszuli z czarnymi spodniami, ona zakłada dżinsy, T-shirt i dziewięć masywnych bransolet na jeden nadgarstek, jakby mówiła: „No i? Spróbuj powiedzieć, że to nie jest cool”. Kupuje ubrania w Century 21, Bolton’s i ciucholandach, ale jakoś potrafi sprawić, że wyglądają drogo.
— Poczekaj, Jane Levine, czy ty dopiero teraz wracasz do domu? — pytam, zaglądając do jednej z brązowych toreb. — Mogą ci tak robić?
— Wszystko mi mogą robić. Nie należę do związku. — Jane opiera się z dramatyzmem o framugę pomiędzy kuchnią a pokojem Dana i przykłada grzbiet dłoni do czoła, jak w czarno-białych filmach, kiedy ktoś ma zemdleć. — Ten film — wzdycha. — Oni próbują mnie wykończyć. Russell kazał mi iść po cheeseburgera o czwartej rano. Z powodu planu zdjęciowego McDonald na Times Square był zamknięty, ale znalazłam inny, w Midtown, i teraz Russell chce mieć ze mną tysiące dzieci. Po zakończeniu porannych zdjęć kilka osób, wśród nich ja, poszło do jego przyczepy. Piliśmy mimozy! — Uśmiecha się maniacko. — Jestem trochę wstawiona.
Jane próbuje zostać producentką, co idealnie do niej pasuje, bo jest bardzo mądra. Należy do gatunku ludzi, którzy dają innym poczucie bezpieczeństwa i mają odpowiedź na wszystko, nawet jeśli się nie znają na danym temacie. Na razie jest asystentką producenta w nowym filmie Russella Blakely’ego Zabić czas. Praca ta wydaje się polegać głównie na dostarczaniu jedzenia, okazjonalnym przynoszeniu dokumentów i zaspokajaniu zachcianek gwiazdy produkcji. Za każdym razem, kiedy Jane opowiada o Russellu Blakelym, przed oczami staje mi tylko fragment z jego ostatniego filmu, Żelaznej pułapki, gdzie z gołą klatą zwisa na jednej ręce z podwozia śmigłowca i woła do Cordelii Biscayne: „Kochanie, wróciłem”.
— Dzisiejsze specjały z planu Zabicia czasu: wybór bajgli, które leżały na szwedzkim stole tylko przez trzy godziny, niestety, bez towarzystwa serka śmietankowego, i ta potrawa z chińskim ryżem, którą lubi Dan i która, zdaje się, nie została aż tak intensywnie wzgardzona.
— Poproszę o bajgla. I o akceptację stroju, jeśli widzisz cokolwiek przez te szkła.
— No proszę cię. Jestem profesjonalistką. — Jane opuszcza lekko okulary na nos, ale tylko lekko, i lustruje mnie z uwagą. — Oczywiście widziałam już wcześniej ten strój. Ale teraz naprawdę do mnie przemawia, wręcz tryska charakterem. Dziś mówi: Szczęśliwa gospodyni domowa, która uwielbia być w domu, jest oddana rodzinie i ma rzadko spotykane na Zachodzie zamiłowanie do woskowania podłóg.
— Blisko. Namiętna miłość do czystych ubrań.
— Ach. Środek do prania! Wyglądasz idealnie. Tak zdrowo, że od razu mam ochotę biec do pralni. Ta twarz! Znajoma, a zarazem świeża, i twoje włosy, wydają się całkowicie ujarzmione.
— Dzięki, Janey.
— Ja jednak zdjęłabym pasek.
Odwieszam swoją chybioną próbę dodania sobie stylu na poręcz krzesła, po czym bez wyraźnego powodu postanawiam dramatycznie przejść z kuchni/aneksu do salonu, gdzie pracuje Dan, i zapozować niczym w teleturnieju „Dobra cena”, jakbym podkreślała wyjątkowe cechy NOWEGO SAMOCHODU!
— Hej, Dan — wołam. — Czy wyglądam na kogoś, kto ma bardzo czyste ubrania?
— Hmm? — mruczy, nawet na mnie nie patrząc.
Moja pierwsza poza nie została doceniona, więc postanawiam ją zmienić i być jeszcze bardziej teatralna. Celuję trochę w wygląd egipskiego sarkofagu faraona Tutenchamona.
— Dan — mówię, stojąc niczym mumia, z rękami zgiętymi w nadgarstkach w kształt litery L. — Jane wróciła. Przyniosła jedzenie.
— Myhymm — mamrocze i dalej intensywnie skrobie w notatniku.
W końcu klaszczę na niego.
— Dan, sytuacja kryzysowa! Masz rozpięty rozporek!
— Że co? — pyta, podnosząc wreszcie wzrok i zdmuchując grzywkę z twarzy. — Wybacz, Franny, mam poważny problem z tymi stworzeniami z Photar.
Dan próbuje napisać scenariusz filmu science fiction na jakiś konkurs. Jestem pewna, że wygra. Był wzorowym studentem na Uniwersytecie Princeton i nikt bardziej od niego nie uwielbia Obcych. Kiedy próbuje nakreślić mi fabułę, zaczynam co prawda nieświadomie liczyć klepki w naszej podłodze lub zastanawiać się nad wyższością serka śmietankowego z warzywami nad jego wersją ze szczypiorkiem i odwrotnie, ale na pewno jest ona lepsza, niż się wydaje.
— Co sądzisz o mojej fryzurze? Robię ankietę na próbie współlokatorów. — Z jakiegoś powodu tym razem pytaniu towarzyszy pewnego rodzaju stepowo-taneczny wywijas, który ma pomóc „sprzedać” moje uczesanie.
Gardzę sobą. Ktoś musi mnie powstrzymać.
— Yy, jest duża? — mówi z nadzieją.
— Hę?
— No o to ci chodzi, tak? Duża, z taką jakąś pokręconą fontanną na czubku?
Z kuchni/aneksu słyszę parsknięcie Jane, jakby sok pomarańczowy właśnie wyleciał jej nosem. Co gorsza, orientuję się, że w oczekiwaniu na odpowiedź Dana cały czas trwałam zastygła w bezruchu i wciąż trzymałam dłonie w pozycji jazzowej, jak w filmie Boba Hope’a lub tanecznym recitalu w liceum. Dan tylko się na mnie gapi.
Zrezygnowana, opuszczam dłonie.
— Tak, „pokręcona fontanna” to właśnie to, o co mi chodziło. Dzięki, Dan.
•
Rozpoczynając sześcioprzecznicowy spacer na stację przy Siódmej Alei, podejmuję decyzję: muszę ciężej pracować, by osiągnąć swój cel, jakim jest nieszukanie aprobaty u osób, co do których nie jestem nawet pewna, czy w ogóle ich aprobata jest dla mnie ważna. Zaliczają się do nich, między innymi, ludzie, z którymi dorastałam i których widuję, gdy jadę do domu na Święto Dziękczynienia; osoby o prawdziwych zawodach, różnego rodzaju, zwłaszcza tych, które wymagają noszenia garniturów lub szpilek; uczestnicy mojego kursu aktorstwa; pracownicy centrum handlowego Barney’s New York; pasażerowie w metrze; taksówkarze, którzy kwestionują mój wybór trasy; ludzie pracujący w knajpce na Ósmej Alei, gdzie czasem proszę o dodatkową porcję majonezu; matki innych osób; nauczyciele tańca, instruktorzy aerobiku lub ci, którzy często sami noszą ubrania ze spandeksu albo widzieli mnie w nich, oraz dziwaczni chłopacy ogromnych rozmiarów, piszący o stworzeniach z Photar.
Nie mogę szukać akceptacji u każdego ani w sumie u nikogo. Aktorki powinny być opanowane i pewne siebie, jak Meryl Streep czy Diane Keaton. Muszę stać się bardziej oryginalna i wyjątkowa, niczym one. Zacznę nosić męskie krawaty!
Kobieta za szybą w okienku, która sprzedaje żetony do metra, patrzy na mnie nieufnie. Jestem znana z płacenia 1,25 dolara drobniakami, czasami najmniejszymi. Wstrzymywanie kolejki, kiedy ona liczy monety, nie należy do najwdzięczniejszych momentów w moim życiu, ale czasami tak wychodzi. Jednak dzisiaj mam prawdziwe banknoty. Wymieniamy się grzecznościowymi skinieniami, jakby sprawy nas obu szły w dobrą stronę.
Wsuwam żeton w rowek i kiedy czekam na pociąg, postanawiam wykorzystać swój czas na peronie tylko na pozytywne myśli, w nadziei, że wywołam pomyślny efekt swojego dzisiejszego przesłuchania. Gdzieś czytałam, że pozytywne myślenie ma ogromną moc i należy trenować swój umysł, by częściej skupiał się na szczęśliwych rzeczach, zamiast pozwalać mu zbaczać na rozważania, dlaczego twoje dżinsy wydają się ciasne, czy masz dostatecznie dużo na koncie, by wyciągnąć dwadzieścia dolarów, lub czy nadejdzie dzień, gdy twoje życie nie będzie już odmierzane wypłatami w banknotach dwudziestodolarowych.
Pozytywne myśli. Pozytywne myśli.
Nie zawsze jest łatwo myśleć o czymś pozytywnym.
Hm.
Po prostu od czegoś zacznij.
Osiągnięcia.
Dobre rzeczy w twoim życiu teraz.
Hm.
Żyję.
Oczywistości. Dobre jak na początek.
Świetnie się bawiłam z Clarkiem w czasie świąt.
Niekoniecznie sukces, ale wciąż przyjemna rzecz do rozmyślań.
Clark i ja poznaliśmy się podczas dni studenta pierwszego roku i od tego momentu byliśmy nierozłączni. Wszyscy nasi znajomi byli przekonani, że weźmiemy ślub. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale jestem raczej pewna, że oboje mieliśmy podobne odczucia.
Potem Clark dostał się na prawo w Chicago — a nie w Nowym Jorku na Uniwersytecie Columbia, jak planowaliśmy. Poprosił, bym z nim pojechała, chciał ze mną zamieszkać. „W Chicago też mają świetny teatr” — mówił, ale ja nie umiałam zrezygnować z Nowego Jorku, dopóki nie dałam mu prawdziwej szansy. Postanowiliśmy więc zrobić sobie przerwę i zobaczyć, gdzie będziemy, kiedy on za trzy lata skończy studia. Stąd wziął się mój deadline — wyszłam z założenia, że skoro Clark jest w stanie przez ten czas zostać prawnikiem, to mi to też wystarczy na jakiś rzeczywisty progres. Od tego momentu poszłam na kilka randek i on pewnie też, ale to nigdy nie było nic poważnego. A kiedy się widujemy, jest tak, jakby czas stanął w miejscu. Za każdym razem Clark przekonuje mnie, że będziemy kiedyś razem.
— Jesteś pewna, że nie chcesz ze mną teraz wrócić? — spytał ostatnio, gdy czekaliśmy wspólnie przy jego bramce na lotnisku.
— Ja po prostu… jeszcze nie.
— Okej — odpowiedział. A potem dodał, puszczając oczko: — Zadzwoń, kiedy zmienisz zdanie.
Czasami, gdy napiwki są marne i bolą mnie stopy, zastanawiam się, dlaczego odkładam nieuniknione. Czemu po prostu nie podniosę słuchawki i nie przeprowadzę się do Chicago, zamiast próbować osiągnąć coś, czego prawdopodobieństwo wynosi mniej niż pięć procent.
Ale z jakiegoś powodu tego nie robię.
Niezależnie od tego, jak dobrze bawię się z Clarkiem, bywa, że widywanie go mąci mi w głowie. Tęsknię za nim, niekiedy bardzo…
Cholera.
Widzicie, dlaczego skupianie się na pozytywach jest tak trudne? Przez chwilę myślisz, że dobrze ci idzie, a potem w ułamku sekundy wszystko ulega zmianie. Będę bardziej konkretna — pomyślę o pozytywnych rzeczach związanych z pracą. Rozważania nad moim życiem osobistym mi nie pomagają. Przyjechałam do Nowego Jorku, by zostać aktorką, a nie czyjąś dziewczyną czy szczęśliwym człowiekiem.
Pozytywne myśli o pracy.
Cóż.
Dostałam tę jedną robotę.
Przed Świętem Dziękczynienia, tuż po tym, jak wprowadził się do nas Dan, zrobiłam małą reklamę, swoją pierwszą, dla lokalnego ciucholandu o nazwie Dom Ubrań Sally. To była świąteczna promocja, która trwała tylko tydzień i obejmowała puchate swetry z akrylu i ramii, czymkolwiek ona jest. Mój miał szaro-biały wzór w romby i wypchane ramiona oraz futerkowe wykończenie wokół szyi i mankietów, a ja musiałam objąć się ramionami i powiedzieć: „Mniam, mniam”. W innej scenie miałam podskoczyć i krzyknąć: „Marzę o białych świętach!”, a potem spojrzeć w górę, w zupełną pustkę, i oznajmić: „Oooo, płatki śniegu”.
Poszliśmy we trójkę opić mój sukces do tej chińskiej knajpki na górze, której nazwy nie możemy spamiętać. Reklama została wyemitowana kilka tygodni później, kiedy oglądaliśmy razem Prawo i porządek. Na początku wszyscy wrzeszczeliśmy, a potem Jane praktycznie przewracała się ze śmiechu. Nie w złośliwy sposób, ale nie mogła uwierzyć, że udało mi się sprawiać wrażenie szczęśliwej w tak ohydnym swetrze. Zobaczenie siebie w telewizji było dla mnie szokiem. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, by to nagrywać, a reklama skończyła się w mgnieniu oka. Jedyne, co z niej zapamiętałam, to to, że pomyślałam, iż moja twarz wydaje się okrągła, a ja wyglądam na dużo wyższą niż ta druga dziewczyna, z którą byłam.
— Jestem olbrzymką! — powiedziałam, zakrywając twarz i zerkając przez palce.
— Nie jesteś olbrzymką — odparła Jane, nadal się śmiejąc/krztusząc/czkając. — Jesteś zajebistą aktorką, właśnie tak. Totalnie uwierzyłam, że kochasz ten sweter, który pochodzi z miejsca, dokąd udaje się angora, aby wyzionąć ducha.
— Płatki, które dodali, wyglądały tak sztucznie — powiedziałam, nadal w szoku.
— Ale ty wypadłaś wspaniale — zripostowała Jane. — Bardzo ładnie.
W końcu odezwał się Dan:
— Więc to reklama świątecznych swetrów? — Jak zwykle zauważył tylko to, co oczywiste.
— Yy, tak, Dan — odpowiedziała Jane, przewracając oczami. — Chyba wszyscy przyznamy, że przez te trzydzieści sekund dowiedzieliśmy się, iż to reklama świątecznych swetrów.
Dan przytaknął powoli, jakby podejmował bardzo ważną decyzję, a potem posłał mi uśmiech.
— Cóż, Franny, poczułem to — powiedział. — Jest bardzo świąteczna. Wyglądałaś jak święta.
Co to w ogóle znaczy, że ktoś „wygląda jak” święta? Spojrzałyśmy po sobie z Jane, a ja od razu zaczęłam wymyślać ciętą ripostę, jak za każdym razem, kiedy ktoś mi prawi komplementy. Ale coś w szczerości Dana mnie powstrzymało i z jakiegoś powodu pierwszy raz w życiu skinęłam w jego stronę, zaczerwieniłam się lekko i nie powiedziałam ani słowa.
Na reklamie ze swetrami zarobiłam siedemset dolarów, do tej pory najwyższą sumę, jaką widziałam na pojedynczym czeku. Ale od tego czasu nie podłapałam nic innego. To pewnie był fuks. Być może już nigdy więcej nic nie znajdę.
Pozytywne myśli.
Cóż.
Dostałam tę jedną robotę.
A dzisiaj mam szansę zdobyć kolejną.
Właśnie tak. Dałam radę.
Kiedy nadjeżdża metro, znajduję sobie miejsce i biorę głęboki oddech. Pociąg D pomiędzy Brooklynem i Manhattanem to jedna z moich ulubionych linii, bo w pewnym momencie skład wyjeżdża z podziemia i jedzie górą nad rzeką, obok mostu Manhattańskiego. Czasem zakładam słuchawki i słucham muzyki albo rozwiązuję krzyżówkę z „New York Timesa”, niekiedy czytam, ale cokolwiek bym robiła, wierzę, że gdybym zapomniała spojrzeć choć przez sekundę, jak pociąg przecina East River, zanim znów wróci pod ziemię, spotka mnie pech. To tylko przesąd, lecz spoglądanie na rzekę, łodzie, znak przy wyjeździe z Brooklynu, który wielkimi, czerwonymi literami ogłasza „Watchtower”, jest rytuałem przypominającym mi, jaka jestem mała i że jestem jedną z tysięcy — nie, jedną z milionów osób, które przede mną patrzyły na rzekę, z łodzi, samochodu lub okna pociągu linii D, które przyjechały do Nowego Jorku z marzeniami i je osiągnęły lub nie, ale niezależnie od wyniku podjęły ten sam wysiłek, co ja teraz. To mi pozwala nabrać dystansu i w jakiś sposób daje nadzieję.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki