Była sobie matka - Alicja Wejner - ebook + książka

Była sobie matka ebook

Wejner Alicja

4,3

Opis

Matki i ich dzieci, które są już dorosłymi ludźmi - te relacje bywają niełatwe, czasem wręcz bardzo trudne. O takich właśnie doświadczeniach opowiadają bohaterki książki Była sobie matka.

Każda z bohaterek opowiedzianych tu historii mieszka ze swoją rodziną w jednym z setek polskich miast i miasteczek. Jedne są młodsze, drugie starsze, biedniejsze i bardziej zamożne, doświadczone i wykształcone mniej lub bardziej. Niby bardzo różne, a przecież w jednej sprawie bardzo do siebie podobne. Empatyczne do granic, wrażliwe do bólu, wytrwałe, troskliwe i często wręcz nadopiekuńcze. Wszystkie one są Matkami.

Nie każda kobieta jest Matką, każda natomiast ma lub miała Matkę. Również każdy mężczyzna Matkę miał lub nadal ma. W tym sensie Matka jest kimś, kto łączy wszystkich ludzi. Bo Matka, to zjawisko – wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju.

Warto pamiętać o Matce i czasem o niej pomyśleć. Warto też dać Matce trochę czasu i odrobinę więcej uwagi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SuslowiczGrazyna

Nie oderwiesz się od lektury

super się czyta z dużą refleksją, polecam
00

Popularność




Ali­cja Wej­ner

Była so­bie mat­ka

© Co­py­ri­ght by Ali­cja Wej­ner

ISBN 978-83-963884-0-7

E-book, War­sza­wa 2022 r.

Z wy­da­nia pa­pie­ro­we­go 1. Z 2019 r.

Wy­daw­ca: Wy­da­wic­two Ja­go­da

Ja­go­da­wy­daw­nic­two.pl

Re­dak­cja, ko­rek­ty, skład: Agen­cja Dzien­ni­kar­ska

tek­sty­pra­so­we.pl

Okład­ka: JO­lan­ta Czar­nec­ka, jo­lu­ga­art

Ka­żda z bo­ha­te­rek hi­sto­rii, opi­sa­nych w ni­niej­szym to­mie jest mat­ką i miesz­ka ze swo­ją ro­dzi­ną w jed­nym z se­tek pol­skich miast i mia­ste­czek.

Po wy­słu­cha­niu opo­wie­ści o ko­lej­nych zda­rze­niach z ich ży­cia wie­dzia­łam, że pierw­szym i naj­wa­żniej­szym im­pul­sem wszyst­kich ich dzia­łań była mi­ło­ść we wszel­kich jej od­mia­nach. Mi­ło­ść do sta­rych ro­dzi­ców, do mężczyzn oraz do ma­łych, a pó­źniej ca­łkiem już do­ro­słych dzie­ci. Naj­mniej zaś mi­ło­ść do sa­mej sie­bie.

Mat­ki.

Em­pa­tycz­ne do gra­nic, wra­żli­we do bólu, wy­trwa­łe, tro­skli­we, a często wręcz na­do­pie­ku­ńcze. Ka­żda jest ko­bie­tą wy­jąt­ko­wą, ale też bar­dzo ty­po­wą w spo­so­bie my­śle­nia o ro­dzi­nie. Dla­te­go uzna­łam, że war­to o nich opo­wie­dzieć. Dla nich sa­mych oraz dla wszyst­kich in­nych ma­tek – rów­nie upo­rczy­wie wy­ro­zu­mia­łych i ko­cha­jących nad­mier­nie.

Nie ka­żda ko­bie­ta jest mat­ką, ka­żda na­to­miast ma lub mia­ła mat­kę. Rów­nież ka­żdy mężczy­zna ją miał lub na­dal ma. Mat­ka jest więc kimś, kto łączy wszyst­kich lu­dzi. Mat­ka, to zja­wi­sko – wy­jąt­ko­we i je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju.

War­to pa­mi­ętać o mat­ce i cza­sem o niej po­my­śleć. War­to też dać mat­ce tro­chę cza­su i odro­bi­nę wi­ęcej uwa­gi.

– au­tor­ka

Spis tre­ści

Chcesz czy nie chcesz?

Zni­kąd po­mo­cy

Kan­dy­dat­ka na sy­no­wą

Żeby ko­niecz­nie cór­ka

Mieć do­brą kry­jów­kę

Świa­dec­two w pre­zen­cie ślub­nym

Ta trze­cia

Pie­ni­ądze, ach pie­ni­ądze

Chcesz czy nie chcesz?

Chcesz uro­dzić? — Ire­na wci­ąż nie mo­gła uwie­rzyć w to, co usły­sza­ła kil­ka mi­nut temu. Na dłu­ższy mo­ment kom­plet­nie ją przy­tka­ło z wra­że­nia. Trwa­ły więc w tej ci­szy, sie­dząc na­prze­ciw sie­bie przy ku­chen­nym sto­le. Mat­ka i cór­ka. Przy­szła bab­ka i przy­szła mat­ka.

„Moja cór­ka mat­ką? — my­śla­ła Ire­na, pa­trząc z nie­do­wie­rza­niem na dziew­czy­nę. — Toż to dziec­ko jesz­cze. I te­raz mia­ła­by uro­dzić? Wła­śnie te­raz?”

— Chcesz uro­dzić? — Zszo­ko­wa­na Ire­na po­wo­li za­czy­na­ła od­zy­ski­wać mowę.

— Jak to, czy chcę? Je­stem w ci­ąży, to mu­szę uro­dzić — od­po­wie­dzia­ła ci­cho Ada.

— Ja cie­bie nie py­tam, skąd się bio­rą po­ro­dy. Ja py­tam, czy chcesz być mat­ką. Czy na pew­no już te­raz.

— Nie te­raz, tyl­ko za osiem mie­si­ęcy.

— Te­raz, zna­czy w wie­ku dwu­dzie­stu lat — z na­ci­skiem po­wie­dzia­ła Ada.

— Je­stem w ci­ąży.

— To już wiem. I te­raz chcę, że­byś od­po­wie­dzia­ła na moje py­ta­nie. Jed­no kon­kret­ne py­ta­nie i ja­sna two­ja od­po­wie­dź. Tak czy nie. Chcesz czy nie chcesz.

— Mamo… — Ada bez­rad­nie po­pa­trzy­ła na Ire­nę.

Mat­ka za­wsze była dla dziew­czy­ny opar­ciem. Mo­ty­wo­wa­ła i do­da­wa­ła otu­chy. Ra­czej ostro­żna i w grun­cie rze­czy tro­chę nie­śmia­ła, była jed­nak Ire­na zde­kla­ro­wa­ną fe­mi­nist­ką. Jed­no­cze­śnie była bar­dzo tra­dy­cyj­ną żoną i pro­wa­dzi­ła tra­dy­cyj­ny dom. Go­to­wa­ła obia­dy, po­da­wa­ła do sto­łu, pra­ła i sprząta­ła.

Z du­żym od­da­niem trosz­czy­ła się Ire­na o swo­ją cór­kę i dba­ła o męża, w któ­rym po po­nad dwu­dzie­stu la­tach ma­łże­ństwa wci­ąż była tak samo bar­dzo za­ko­cha­na jak w dniu ślu­bu. A że była to mi­ło­ść z wza­jem­no­ścią, czu­ła się w swo­im domu bar­dzo szczęśli­wa.

Lu­bi­ła też swo­ją pra­cę. Była ksi­ęgo­wą i bar­dzo do­brze czu­ła się w to­wa­rzy­stwie cyfr i liczb. Tu­taj wszyst­ko było prze­wi­dy­wal­ne i upo­rząd­ko­wa­ne co naj­mniej tak, jak ona sama. Bez­piecz­ny dom, bez­piecz­nie w pra­cy — to były dla Ire­ny po­wo­dy do za­do­wo­le­nia.

Mia­ła w so­bie wie­le em­pa­tii, choć nie­któ­rzy lu­dzie bar­dzo ją iry­to­wa­li. Zwłasz­cza ci mniej wra­żli­wi, któ­rzy szli przez świat nie li­cząc się z po­trze­ba­mi i uczu­cia­mi in­nych.

Ire­na chcia­ła, żeby jej cór­ka mia­ła od­wa­gę re­ali­zo­wać swo­je Ma­rze­nia. Prze­ko­ny­wa­ła więc dziew­czy­nę, że ko­bie­ta po­win­na być sa­mo­dziel­na i nie­za­le­żna. Że po­win­na iść w ży­ciu taką dro­gą, jaką sama so­bie wy­zna­czy. Mąż? Ow­szem, tak. Bo przez ży­cie le­piej iść we dwo­je niż sa­mot­nie. Ale pod jed­nym wszak wa­run­kiem — że to będzie ten mężczy­zna, któ­re­go ko­bie­ta so­bie wy­bie­rze. Dzie­ci? Jak naj­bar­dziej tak. Z for­mal­nym mężem lub w wol­nym zwi­ąz­ku, to spra­wa dru­go­rzęd­na. Wa­żne, żeby było ich tyle, ile ko­bie­ta będzie chcia­ła i wte­dy, kie­dy ona o tym zde­cy­du­je. Je­dy­ne zaś, co ko­bie­ta w ży­ciu musi — zwłasz­cza kie­dy jest jesz­cze dziew­czy­ną — to uczyć się. Wy­kszta­łce­nie bo­wiem jest naj­wi­ęk­szym i naj­wa­żniej­szym ka­pi­ta­łem wspó­łcze­snej ko­bie­ty oraz wa­run­kiem jej nie­za­le­żno­ści i wol­no­ści.

Tak wi­dzia­ła świat Ire­na, kie­dy my­śla­ła o swo­jej cór­ce. Ta­kie też praw­dy w niej za­szcze­pia­ła w ka­żdym mo­men­cie i z całą mocą, jaką w so­bie mia­ła. Wie­rzy­ła, że cór­ka będzie jak ona, tyle że jesz­cze bar­dziej. Bar­dziej śmia­ła i znacz­nie od­wa­żniej­sza.

Mat­ka i cór­ka. Obie były bar­dzo emo­cjo­nal­ne i zda­rza­ło się, że wpa­da­ły w zwar­cie. Je­śli w ja­ki­chś kwe­stiach mia­ły ró­żne zda­nie, naj­pierw roz­ma­wia­ły. Cza­sem za­żar­cie dys­ku­to­wa­ły albo na­wet się kłó­ci­ły. Ale po­tem ci­chły i uspo­ka­ja­ły się.

Na­wet je­śli nie prze­ko­na­ły jed­na dru­giej, to uzna­wa­ły wza­jem­nie swo­je punk­ty wi­dze­nia. A kie­dy wia­do­mo było, że de­cy­zja spra­wie już za­pa­dła, ko­ńczy­ły się sprzecz­ki i prze­ko­ny­wa­nia. I wte­dy po­ma­ga­ły so­bie na­wza­jem.

Oczy­wi­ście, z ra­cji wie­ku i po­zy­cji w ro­dzi­nie, Ire­na bar­dziej i częściej po­ma­ga­ła Adzie niż Ada Ire­nie. To da­wa­ło dziew­czy­nie duże po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa i pew­no­ść, że z żad­ną spra­wą nie zo­sta­nie sama. Te­raz też do­sko­na­le wie­dzia­ła, że mat­ka za­ak­cep­tu­je ka­żdą jej de­cy­zję. Je­śli zde­cy­du­je się na po­ród, mat­ka będzie ją wspie­rać. Je­śli zaś po­wie, że nie chce — mat­ka po­mo­że zna­le­źć od­po­wied­nie­go le­ka­rza.

„Sęk w tym, że ja nie mam już wy­bo­ru — po­my­śla­ła Ada — Je­dy­ną w ży­ciu mo­żli­wo­ść cof­ni­ęcia cza­su już wy­ko­rzy­sta­łam”.

Było to pół roku temu, kie­dy jej ów­cze­sna mi­ło­ść z Wojt­kiem rów­nież oka­za­ła się brze­mien­na w skut­ki. Uży­ła wte­dy Ada cza­ro­dziej­skiej ró­żdżki w po­sta­ci dok­tor He­le­ny i uda­ło jej się wy­mi­gać od od­po­wie­dzial­no­ści. Wie­dzia­ła jed­nak, że po raz dru­gi tego nie zro­bi.

Woj­tek był kum­plem chło­pa­ka jej ko­le­żan­ki z aka­de­mi­ka. Za­nim zo­stał jej pierw­szym mężczy­zną, wi­dzie­li się dwa razy i nie były to rand­ki, lecz skład­ko­we ko­la­cje w spo­rym gro­nie w po­ko­ju w aka­de­mi­ku.

Nie byli parą i nic nie wska­zy­wa­ło na to, że mo­gli­by nią być. Wsko­czy­li jed­nak ra­zem do łó­żka bo oto na­gle spoj­rze­li na sie­bie i ka­żde zo­ba­czy­ło w tym dru­gim to „coś”. I tak się tym wza­jem­nie za­chwy­ci­li, że nie mo­gli prze­stać pa­trzeć.

— Ko­cham cię — wo­łał on.

— Ko­chaj — jęcza­ła ona.

— Ko­cham cię — szep­ta­ła ona.

— Chcę cię, chcę jesz­cze — sa­pał on.

— Do­brze było, cu­dow­nie było — mó­wi­li ra­zem w prze­rwach mi­ędzy ko­lej­ny­mi unie­sie­nia­mi. I to było je­dy­ne, co mie­li so­bie do po­wie­dze­nia. Je­dy­ne też, co o so­bie wie­dzie­li. Na­wet swo­ich na­zwisk na­wza­jem nie zna­li i nie wie­dzie­li skąd wła­ści­wie to dru­gie wzi­ęło się na tej im­pre­zie w aka­de­mi­ku.

Na­stęp­ne­go dnia, w po­nie­dzia­łek, byli w so­bie za­ko­cha­ni tak samo bar­dzo, jak dzień wcze­śniej. Eu­fo­ria trwa­ła, mi­ło­sne unie­sie­nia ta­kże. I było tak do cza­su, aż Ada po­czu­ła, że coś jest nie tak, jak po­win­no być. Kie­dy dru­gi raz z rzędu nie do­sta­ła mie­si­ącz­ki, zro­bi­ła test ci­ążo­wy. Prze­ra­żo­na wy­ni­kiem po­zy­tyw­nym, po­bie­gła do za­przy­ja­źnio­nej le­kar­ki.

Dok­tor He­le­na była za­sko­czo­na wi­zy­tą dziew­czy­ny. Do­py­ty­wa­ła, czy Ada aby na pew­no wie, o ja­kie ba­da­nie ją pro­si i dla­cze­go przy­pusz­cza, że może być w ci­ąży.

— Le­d­wo sko­ńczy­łaś osiem­na­ście lat, nie masz chło­pa­ka — mó­wi­ła.

— Czy ko­niecz­nie trze­ba być w sta­łym zwi­ąz­ku i w za­awan­so­wa­nym wie­ku, żeby przy­jść do gi­ne­ko­lo­ga i się zba­dać? — za­czep­nie spy­ta­ła dziew­czy­na.

— Ja­sne, że nie — przy­zna­ła le­kar­ka. — Ale ja mu­szę wie­dzieć dla­cze­go ba­dam, żeby wie­dzieć jak mam ba­dać.

Po kil­ku mi­nu­tach wia­do­mo było, że test ci­ążo­wy nie był uszko­dzo­ny, a dwie kre­ski to nie była żad­na po­my­łka lecz in­for­ma­cja. W tym mo­men­cie Ada prze­stra­szy­ła się, a jej mi­ło­ść do Wojt­ka w jed­nej se­kun­dzie z niej wy­pa­ro­wa­ła, ule­cia­ła w nie­byt.

Dziew­czy­na nie po­bie­gła do nie­go z no­wi­ną, ale też nie cho­wa­ła się przed nim. Kie­dy na­stęp­ne­go dnia spo­tka­li się przy­pad­kiem na ko­ry­ta­rzu w aka­de­mi­ku, po­wie­dzia­ła mu o ci­ąży. On nie od­po­wie­dział nic. Po­wie­dzia­ła, że nic od nie­go nie chce poza czy­mś, co mo­gła­by dać po­tem le­kar­ce w pre­zen­cie. On na­dal się nie od­zy­wał. Po­wie­dzia­ła, że usu­nie. On, że niech tak będzie. Po­wie­dzia­ła: no to cze­ść. On: trzy­maj się, po­wo­dze­nia.

Ada z tru­dem na­mó­wi­ła dok­tor He­le­nę, żeby prze­rwa­ła jej tę ci­ążę. Bo to głu­pia wpad­ka, bo przy­pa­dek, bo nie zna tego fa­ce­ta, bo nie chce tego dziec­ka, bo nie te­raz, bo do­pie­ro za­czy­na ży­cie, bo za­wa­li stu­dia, bo nie po­my­śla­ła, bo za mło­da, bo mat­ka się za­ła­mie… Po któ­ry­mś ko­lej­nym „bo” le­kar­ka wresz­cie się zgo­dzi­ła.

— Tyl­ko nie mów nic Ire­nie, bo wte­dy do­pie­ro się za­ła­mie. Jak się do­wie, co na­wy­wi­ja­łaś. A mnie po pro­stu za­bi­je, że to zro­bi­łam. Ale jak nie zro­bię, też się wściek­nie. Więc zro­bię ci to, ale nic nie mów mat­ce — po­wie­dzia­ła i ka­za­ła przy­jść na od­dział do szpi­ta­la po­ju­trze, kie­dy będzie mia­ła dy­żur.

— Przyj­dź w czwar­tek oko­ło je­de­na­stej. Będę po ob­cho­dzie.

Wte­dy jest tro­chę lu­źniej — do­da­ła.

Ada zja­wi­ła się pod ga­bi­ne­tem już o dzie­wi­ątej. Cze­ka­ła do po­łud­nia, kie­dy to pie­lęgniar­ka ka­za­ła jej się prze­brać w szpi­tal­ną ko­szu­lę. Po­tem było wy­so­kie łó­żko, na któ­re mu­sia­ła się wdra­pać i ane­ste­zjo­log z za­strzy­kiem.

Za­nim otwo­rzy­ła oczy, usły­sza­ła roz­mo­wę pie­lęgnia­rek. Przez chwi­lę przy­po­mi­na­ła so­bie, gdzie jest i dla­cze­go. Po­tem po­czu­ła, że ma mo­kro mi­ędzy no­ga­mi. To lep­kie mo­kro było dla niej po­wro­tem do stu­denc­kie­go ży­cia i nową szan­są. Po­czu­ła ulgę.

— Je­stem wol­na — po­my­śla­ła i w tym mo­men­cie po­czu­ła, że ktoś szar­pie ją za ra­mię.

— Bu­dzić się, bu­dzić — usły­sza­ła. Po­wie­dzieć, że ta pie­lęgniar­ka nie wy­gląda­ła przy­ja­źnie, to nic na ten te­mat nie po­wie­dzieć. Ada zo­ba­czy­ła jej za­ci­ęte usta, a w oczach nie­na­wi­ść.

Dla­cze­go ona mnie nie­na­wi­dzi? — po­my­śla­ła zdu­mio­na.

— Bu­dzić się, wsta­wać. No już, szyb­ko. Łó­żko po­trzeb­ne. Wsta­wać — pie­lęgniar­ka mia­ła siwe wło­sy i sil­ne, ko­ści­ste ręce. Ada z tru­dem pod­nio­sła się i ze­szła z wy­so­kie­go łó­żka. Za­chwia­ła się i mia­ła wra­że­nie, że za­raz upad­nie. W tym mo­men­cie po­ja­wi­ła się zna­jo­ma le­kar­ka.

— Co pani robi?! — krzyk­nęła do pie­lęgniar­ki i chwy­ci­ła Adę pod rękę. — Dla­cze­go ty wsta­łaś? Pani Ka­ziu, dla­cze­go ona stoi? Dla­cze­go pani ka­za­ła jej wstać? Wy­ra­źnie mó­wi­łam, że ma tu le­żeć. Do­pó­ki nie po­wiem, że może wstać, musi le­żeć.

W tam­tym mo­men­cie pani Ka­zia ta­kże He­le­nie po­sła­ła nie­na­wist­ne spoj­rze­nie. Mimo to po­słu­cha­ła i dała Adzie spo­kój.

A może ta nie­na­wi­ść w niej stąd, że na przy­kład cór­ka tej ko­bie­ty chcia­ła­by mieć dziec­ko, ale nie może za­jść w ci­ążę, a ja za­szłam i nie chcia­łam — my­śla­ła Ada zer­ka­jąc spod przy­mkni­ętych po­wiek na ko­bie­tę, któ­ra te­raz wy­da­ła jej się zmęczo­na i czy­mś wy­ra­źnie za­smu­co­na. — Albo wła­śnie na od­wrót: to pani Ka­zia chcia­ła żeby cór­ka była w ci­ąży, ale tam­ta nie chcia­ła i usu­nęła jak ja. Albo może pani Ka­zia nie ma żad­nej cór­ki, bo nie mo­gła za­jść w ci­ążę, choć bar­dzo chcia­ła.

Po kil­ku go­dzi­nach dok­tor He­le­na uzna­ła, że wszyst­ko jest z Adą w po­rząd­ku i zgo­dzi­ła się, żeby dziew­czy­na opu­ści­ła od­dział.

— Ani sło­wa mat­ce, pa­mi­ętaj. I nie rób wi­ęcej ta­kich głu­pot. Po­szłaś na stu­dia żeby się uczyć, a nie pusz­czać się bez sen­su z kim po­pad­nie. Mło­da je­steś, ży­cie przed tobą. Nie mar­nuj tego.

— Wiem. Dzi­ęku­ję, pani dok­tor — Ada czu­ła co­raz wi­ęk­szą ra­do­ść. — Będę się uczyć. I żad­nych fa­ce­tów. Obie­cu­ję.

Nie mó­wię, żeby tak w ogó­le żad­nych. Ale rze­czy­wi­ście, przez ja­kiś czas le­piej nie. Od­cze­kaj tro­chę. Wszyst­ko ma swój czas. I z ro­zu­mem, dziew­czy­no. Wszyst­ko mo­żna, ale z ro­zu­mem.

— Tak zro­bię. Dzi­ęki.

Go­dzi­nę pó­źniej Ada wró­ci­ła do domu. Odświ­ęt­nie za­sta­wio­ny stół, a wo­kół nie­go ele­ganc­ko ubra­ni ro­dzi­ce i przy­ja­cie­le domu.

O rany, ca­łkiem za­po­mnia­łam — po­my­śla­ła.

— Co tak pó­źno? Gdzieś ty się po­dzie­wa­ła. Coś ty taka bla­da?

Do­brze się czu­jesz?

— Tak, mamo, wszyst­ko w po­rząd­ku. Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go z oka­zji uro­dzin. Sto lat — po­wie­dzia­ła Ada.

Ire­na wi­dzia­ła, że cór­ka jest ja­kaś inna. Niby wy­gląda­ła i za­cho­wy­wa­ła się jak zwy­kle, a jed­nak coś ją w dziew­czy­nie za­nie­po­ko­iło. Ja­kaś nie­zna­na do­tąd nuta w jej gło­sie. I to ucie­ka­nie wzro­kiem na boki.

— Co się dzie­je? — spy­ta­ła, przy­gląda­jąc się cór­ce uwa­żnie.

— Zmęczo­na je­stem. Tort zjem ju­tro, a te­raz naj­chęt­niej po­szła­bym spać. Nie ob­ra­zisz się, ma­mu­siu, co?

— Ja­sne, że nie.

„Oj, gdy­byś ty wie­dzia­ła, co ja przed chwi­lą prze­ży­łam — po­my­śla­ła dziew­czy­na, ca­łu­jąc Ire­nę. — Wpa­dłam bez sen­su z fa­ce­tem bez sen­su i zro­bi­łam skro­ban­kę. Aku­rat dzi­siaj. Kie­dy ty ro­bi­łaś ten tort, mnie wstrzy­ki­wa­li nar­ko­zę. Gdy­byś ty wie­dzia­ła… Ale prze­cież nic ci nie po­wiem. Wszyst­ko ci o so­bie mó­wię, ale o tej jed­nej spra­wie nie po­wiem ci ni­g­dy.”

— Ada, mó­wię do cie­bie. Ty mnie w ogó­le słu­chasz? — Ire­na po­chy­li­ła się nad cór­ką.

— Cze­go krzy­czysz? Co mó­wi­łaś? — Ada z głębo­kie­go za­my­śle­nia wró­ci­ła do rze­czy­wi­sto­ści.

— Py­ta­łam, cze­go na­praw­dę chcesz.

— Już po­wie­dzia­łam.

— To te­raz ja ci mó­wię… Zje­my ko­la­cję, a po­tem pój­dziesz spać. Prze­my­ślisz so­bie wszyst­ko spo­koj­nie i wte­dy po­roz­ma­wia­my. Ju­tro, może po­ju­trze.

— Po­wiesz ojcu?

— Pew­nie, że tak. Ale po­tem. Bo naj­pierw to my obie mu­si­my wie­dzieć, co będzie da­lej — Ire­na wsta­ła, żeby za­pa­rzyć her­ba­tę.

— A po­wiedz mi jesz­cze, dziec­ko, kim jest ten fa­cet? — spy­ta­ła Ire­na roz­sta­wia­jąc fi­li­żan­ki.

— Jaki fa­cet?

— Au­tor, że tak po­wiem, two­jej ci­ąży.

— Fa­cet jak fa­cet. Bo ja wiem?

— Kto to jest? Jak dłu­go się zna­cie?

— Taki je­den — dziew­czy­na naj­wy­ra­źniej nie chcia­ła na ten te­mat roz­ma­wiać.

— Taki je­den, mó­wisz. Za­ko­cha­łaś się i nic mi nie po­wie­dzia­łaś?

— Za­ko­cha­łaś, za­ko­cha­łaś — Ada prze­drze­źnia­ła mat­kę. — to on się za­ko­chał.

— Ada, nie osła­biaj mnie. Po­szłaś z nim do łó­żka. To chy­ba coś zna­czy, nie?

— Faj­ny jest. Przy­stoj­ny. Za­baw­ny.

— I to są naj­wa­żniej­sze ce­chy kan­dy­da­ta na two­je­go męża? — zdu­mia­ła się Ire­na.

— Ja­kie­go męża?! — za­sko­czo­na Ada aż się za­krztu­si­ła her­ba­tą.

— Pra­cu­je?

— Chy­ba tak.

— Gdzie miesz­ka?

— W aka­de­mi­ku.

— Stu­dent?

— Sko­ro w aka­de­mi­ku, to ja­sne, że stu­dent.

— Ada, dzie­cia­ku.

— Ma­mu­siu, Greg jest faj­ny. Daj już spo­kój.

— Greg? Ob­co­kra­jo­wiec?

— Dla­cze­go?

— Bo to jego imię to ra­czej ta­kie … świa­to­we.

— Po­lak. Na­praw­dę to on jest Zyg­munt, ale nie zno­si tego imie­nia. No więc wy­my­ślił, że będzie Greg i te­raz wszy­scy tak do nie­go mó­wią. To na­praw­dę faj­ny chło­pak.

— Faj­ny chło­pak?

— Spo­ty­ka­my się, ale ma­łże­ństwa z tego nie będzie. Nie pla­nu­je­my.

— Ro­zu­miem, że ci­ąży też nie pla­no­wa­li­ście. Oj, dziew­czy­no, dziew­czy­no.

— Wiesz co? Idę spać — Ada wsta­ła od sto­łu. — mu­szę tro­chę od­pa­ro­wać. Po­ga­da­my ju­tro, do­bra?

— Do­bra.

Kie­dy Ada po­czu­ła mi­ęk­ko­ść swo­je­go do­mo­we­go łó­żka i za­pach wła­snych po­du­szek, po­czu­ła się znacz­nie le­piej. Fi­zycz­nie czu­ła się do­sko­na­le, ale psy­chicz­nie – szko­da ga­dać.

Tak na­praw­dę, to wca­le nie chcia­ło jej się spać i chęt­nie po­sie­dzia­ła­by jesz­cze z mat­ką. Ale dzi­siaj mia­ła już dość tej roz­mo­wy. Po­le­ży więc so­bie w ci­szy i po ciem­ku.

Ten dzień był dla Ady bar­dzo trud­ny emo­cjo­nal­nie, a po­przed­nie też nie były lep­sze. Naj­pierw mie­si­ącz­ka. Po­win­na być ty­dzień temu, lecz nie po­ja­wi­ła się. Za­miast niej po­czu­ła – dziw­ne i obce a prze­cież już tro­chę zna­jo­me – na­pi­ęcie w sut­kach. Wraz z nim przy­fru­nęła do niej ta myśl. Prze­ra­ża­jąca i pa­ra­li­żu­jąca myśl: czy­żby zno­wu? Zna­jo­me dwie kre­ski na te­ście ci­ążo­wym po­twier­dzi­ły oba­wy.

Gre­ga Ada zna­ła trosz­kę dłu­żej, niż tam­te­go Wojt­ka, ale rów­nie sła­bo. Ró­żni­ca była jesz­cze taka, że ten za nią bie­gał i, żeby się przy­po­do­bać, przy­no­sił kwiat­ki oraz mó­wił miłe sło­wa. W ko­ńcu ocza­ro­wał ją na tyle, że zgo­dzi­ła się na rand­kę. Tak na­praw­dę, to chęt­nie się na nią zgo­dzi­ła. Mo­żna by na­wet po­wie­dzieć, że zro­bi­ła to bar­dzo chęt­nie.

Chło­pak spodo­bał jej się od pierw­szej chwi­li, kie­dy go zo­ba­czy­ła. Jed­nak, pa­mi­ęta­jąc hi­sto­rię z Wojt­kiem, trzy­ma­ła go na lek­ki dy­stans. Poza tym, tak samo jak on sam, po­do­ba­ły jej się jego umi­zgi. Cze­ka­ła na nie ka­żde­go dnia i za­chwy­ca­ła się nimi. W ko­ńcu uzna­ła, że sko­ro do­tknęło ich ta­kie faj­ne za­ko­cha­nie, to ona nie może i nie chce się już dłu­żej przed nim wzbra­niać.

Naj­pierw było kino, po­tem wino, a pó­źniej… tam­to czer­wo­ne pia­ni­no. Po kon­cer­cie zna­jo­mych mu­zy­ków po­szli do nich za ku­li­sy, żeby się przy­wi­tać. At­mos­fe­ra była już bar­dzo za­ba­wo­wa. Spo­ro lu­dzi, więc i oni dwo­je chęt­nie przy­łączy­li się do wzno­szo­nych to­a­stów.

Lu­dzi przy­by­wa­ło i tłok ro­bił się co­raz wi­ęk­szy. Żeby ustąpić in­nym ni miej­sca, Ada i Greg prze­su­wa­li się co­raz bar­dziej na bok, aż w ko­ńcu zna­le­źli się w sa­mym rogu po­miesz­cze­nia. Tam, za pia­ni­nem on za­czął ją ca­ło­wać. Naj­pierw zwy­czaj­nie, jak do­tąd a po­tem już ca­łkiem nad­zwy­czaj­nie – jak ni­g­dy do­tąd.

Dziew­czy­na po raz pierw­szy go w tych no­wych po­ca­łun­kach po­czu­ła. I za­pra­gnęła czuć jesz­cze wi­ęcej. A z ka­żdą chwi­lą chcia­ła tego co­raz bar­dziej. Lo­tem bły­ska­wi­cy zna­le­źli się w aka­de­mi­ku, w jego po­ko­ju. Jesz­cze szyb­ciej zna­le­źli się w jego łó­żku. I to był taki seks, o ja­kim za­wsze ma­rzy­ła. Zmy­sło­wy, in­ten­syw­ny i sza­lo­ny.

Przez dwa­dzie­ścia go­dzin nie wy­cho­dzi­li z łó­żka. Ko­cha­li się i ko­cha­li, zda­wa­ło się, bez ko­ńca. Zmęcze­ni, przy­sy­pia­li na chwi­lę, bu­dzi­li się i zno­wu ko­cha­li. Wy­czer­pa­ni, przy­sy­pia­li i ko­cha­li się przez sen. Złak­nie­ni sie­bie na­wza­jem, mie­li wra­że­nie, że zna­ją się od za­wsze. Że są ze sobą i dla sie­bie jed­no dla dru­gie­go ka­żdą cząst­ką cia­ła i du­szy.

Na­stęp­ne­go dnia było tak samo, a na­wet bar­dziej. Ko­lej­ne dni dzie­li­ły im się na dwa: czas, kie­dy są ra­zem w łó­żku i czas kie­dy szu­ka­ją w aka­de­mi­ku łó­żka, w któ­rym mo­gli­by ra­zem być. Greg, jak się oka­za­ło, był mi­strzem w tych po­szu­ki­wa­niach. Jego ko­le­dzy zaś bez wi­ęk­sze­go opo­ru udo­stęp­nia­li mu swo­je po­ko­je na dłu­ższe lub krót­sze go­dzi­ny.

Po dwóch mie­si­ącach tego mi­ło­sne­go ma­ra­to­nu Ada oprzy­tom­nia­ła na tyle, żeby za­uwa­żyć brak mie­si­ącz­ki.

Pró­by ci­ążo­we zro­bi­ła przed­wczo­raj. Po pierw­szym wy­ni­ku po­zy­tyw­nym, po­wtó­rzy­ła. W sze­ściu ró­żnych ap­te­kach ku­pi­ła te­sty ró­żnych firm – na wy­pa­dek, gdy­by któ­raś par­tia me­dy­ka­men­tu była fe­ler­na, uszko­dzo­na i wska­zy­wa­ła fa­łszy­wie. No i wy­szło. Sie­dem razy „tak”.

Gre­go­wi nic jesz­cze nie po­wie­dzia­ła. Naj­pierw chcia­ła po­roz­ma­wiać z mat­ką. Mu­sia­ła też po­zbie­rać wła­sne my­śli i ja­koś upo­rząd­ko­wać cha­os, jaki mia­ła w gło­wie. Naj­gor­szy był ten lęk i po­czu­cie, że zna­la­zła się w tym sa­mym punk­cie co kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej. Aż nie mo­gła uwie­rzyć, że sta­ło się tak z po­wo­du jej wła­snej głu­po­ty. Wte­dy po­mo­gła dok­tor He­le­na, któ­ra też prze­strze­ga­ła, żeby włączyć ro­zum. Wów­czas ona, Ada, obie­ca­ła to i le­kar­ce, i sa­mej so­bie. So­len­nie obie­ca­ła. I co? I pstro!

Te­raz, le­żąc w swo­im do­mo­wym łó­żku, po roz­mo­wie z mat­ką, przy­po­mi­na­ła so­bie te ostat­nie ty­go­dnie. Za­sta­na­wia­ła się, czy to co było mi­ędzy nią i Gre­giem jest wy­star­cza­jące, żeby bu­do­wać na tym ży­cie. Przy­po­mi­na­jąc so­bie jego czu­łe słów­ka po­my­śla­ła, że nie było w nich nic o wspól­nej przy­szło­ści. Nie było żad­ne­go „my”, ani żad­ne­go „ra­zem”. Pie­rścion­ka też jej nie przy­nió­sł, ani na­wet nie su­ge­ro­wał, że cho­dzi mu to po gło­wie.

I co ona o nim wła­ści­wie wie­dzia­ła? Że jest od niej o trzy lata star­szy, sym­pa­tycz­ny w roz­mo­wie, miły w do­ty­ku i świet­ny w łó­żku. Tyle.

Nie zna­ła na­to­miast jego ro­dzi­ny, pla­nów ży­cio­wych ani przy­ja­ciół. Nie wie­dzia­ła co lubi jeść, ja­kie ogląda fil­my i ja­kie czy­ta ksi­ążki. I czy w ogó­le czy­ta?! Nie wie­dzia­ła, jaki jest w kłót­niach i jak się po­tem go­dzi. Czy umie prze­pra­szać, czy ra­czej będzie cze­kał żeby to ona prze­pra­sza­ła jego.

A że wie­dza taka o chło­pa­ku jest pod­sta­wą, mat­ka po­wta­rza­ła jej set­ki razy. Ada pa­mi­ęta­ła o tym, ale na krót­ką chwi­lę za­po­mnia­ła. Na kró­ciut­kie dwa mie­si­ące. I sta­ło się.

Nad ra­nem wie­dzia­ła, że nie pój­dzie z pro­ble­mem do dok­tor He­le­ny. Zresz­tą, aku­rat o tym to wie­dzia­ła już w mo­men­cie, kie­dy zo­ba­czy­ła wy­nik pierw­sze­go z sied­miu przed­wczo­raj­szych te­stów.

„mat­ka na pew­no będzie chcia­ła mnie do niej za­ci­ągnąć, ale ja tam nie pój­dę, nie od­wa­żę się spoj­rzeć tej ko­bie­cie w oczy – my­śla­ła Ada. – No bo i co mia­no­wi­cie mia­ła­bym jej po­wie­dzieć? O jaką po­moc pro­sić? O ko­lej­ną skro­ban­kę? Czy może o to, żeby pro­wa­dzi­ła mi tę ci­ążę? Ani jed­no, ani dru­gie nie wcho­dzi w ra­chu­bę. Za­bieg by­łby igra­niem z lo­sem, a za­pi­sa­nie się do gro­na pa­cjen­tek He­le­ny przy­zna­niem, że je­stem sko­ńczo­ną idiot­ką. Wy­star­czy, że sama od dwóch dni nie­ustan­nie tak wła­śnie o so­bie my­ślę. Nie­po­trzeb­na mi tu jesz­cze He­le­na”.

— Trze­ba po­roz­ma­wiać z He­le­ną — po­wie­dzia­ła Ire­na przy śnia­da­niu.

— Nie pój­dę do niej, mowy nie ma.

— Dla­cze­go? Zna­cie się, lu­bi­cie. To bar­dzo do­bra le­kar­ka.

— Wiem, ale nie pój­dę.

— Ada…

— Ma­mu­siu, ja mu­szę uro­dzić to dziec­ko.

— Mu­sisz czy chcesz?

— Chcę bo mu­szę. A sko­ro i tak mu­szę to zro­bić, to chy­ba le­piej jak so­bie po­wiem, że chcę to zro­bić, praw­da?

— I ty tak wła­śnie so­bie po­wie­dzia­łaś? Zwa­rio­wa­łaś chy­ba?

— Tak so­bie po­wie­dzia­łam.

— I będziesz to so­bie po­wta­rzać, aż uwie­rzysz?

Ada nic nie od­po­wie­dzia­ła. Wzru­szy­ła tyl­ko ra­mio­na­mi i, trzy­ma­jąc w ręku ku­bek z her­ba­tą, po­szła do swo­je­go po­ko­ju.

Ada nie była za­nad­to prze­sąd­na. Tro­chę, oczy­wi­ście, była, ale prze­cież nie za bar­dzo.

Czar­nych ko­tów, któ­re cza­sem, prze­bie­ga­ły dro­gę się nie bała. Nie plu­ła też przez lewe ra­mię i nie omi­ja­ła roz­kra­czo­nych słu­pów ener­ge­tycz­nych. Po­dob­nie też nie prze­strze­ga­ła mnó­stwa in­nych za­le­ceń lu­dzi prze­sąd­nych. O kil­ku wszak pa­mi­ęta­ła i bar­dzo pil­no­wa­ła, żeby nie za­po­mnieć.

Sia­da­ła, kie­dy mu­sia­ła wró­cić przed wy­jściem z domu, od­pu­ki­wa­ła na szczęście i wie­rzy­ła, że roz­sy­pa­na sól za­po­wia­da awan­tu­rę. Wie­rzy­ła też świ­ęcie, że cza­sem mo­żna po­wie­dzieć coś nie w porę.

— Obyś tyl­ko nie po­wie­dzia­ła cze­go w czar­ną go­dzi­nę — mó­wi­ła do niej na taką oko­licz­no­ść bab­cia Tu­sia.

— Uwa­żaj co mó­wisz, bo cza­sem czło­wiek po­wie ja­kąś głu­po­tę, a po­tem mu ci się to spe­łni — ostrze­ga­ła.

„Ta ci­ąża to jest wła­śnie to” – po­my­śla­ła Ada, przy­po­mi­na­jąc so­bie na­gle tam­ten dzień, kie­dy po­wie­dzia­ła ta­kie wła­śnie sło­wa przed któ­ry­mi prze­strze­ga­ła bab­cia.

Mniej wi­ęcej rok, a może pó­łto­ra roku temu wy­bra­ła się ze zna­jo­mą na spa­cer. Bo­gu­sia była kil­ka lat star­sza od Ady. Mia­ła już męża i kil­ku­mie­si­ęcz­ne­go syn­ka. Miesz­ka­ły po sąsiedz­ku i lu­bi­ły cza­sem ze sobą po­roz­ma­wiać. Bo­gu­sia lu­bi­ła Adę, bo mia­ła w niej wdzi­ęcz­ną słu­chacz­kę. Ada na­to­miast lu­bi­ła Bo­gu­się z po­wo­du jej po­czu­cia hu­mo­ru.

Kie­dyś na przy­kład na­mó­wi­ła Bo­gu­sia swo­je­go męża, żeby ku­pić sza­fę. Sza­fa, ow­szem, po­trzeb­na ale ta aku­rat była tro­chę dro­ga a oni chwi­lo­wo nie mie­li pie­ni­ędzy.

Mąż Bo­gu­si prze­ko­ny­wał, żeby prze­męczy­li się jesz­cze ja­kiś czas bez sza­fy, aż zbio­rą wy­star­cza­jącą kwo­tę. Bo­gu­sia jed­nak nie chcia­ła słu­chać żad­nych roz­sąd­nych ar­gu­men­tów. Ko­niecz­nie chcia­ła mieć sza­fę. Trzy­drzwio­wą, z wiel­kim lu­strem.

Pro­śbą, gro­źbą, kil­ko­ma ‚ci­chy­mi’ dnia­mi i kil­ko­ma no­ca­mi bez sek­su prze­ko­na­ła w ko­ńcu Bo­gu­sia swo­je­go męża do za­ku­pu. W kącie po­ko­ju sta­nął wresz­cie upra­gnio­ny pi­ęk­ny nowy me­bel.

Spłu­ka­li się na ten cel kom­plet­nie i jesz­cze za­po­ży­czy­li u ro­dzi­ny. Ra­do­ść Bo­gu­si była mimo to wiel­ka. Wci­ąż ogląda­ła nowy na­by­tek, co chwi­la otwie­ra­ła i za­my­ka­ła drzwi, prze­gląda­ła się w lu­strze.

— To nic, ja to wy­trzy­mam — opo­wia­da­ła Adzie. —A jak już je­stem taka okrop­nie głod­na, to idę do swo­jej sza­fy. Po­pa­trzę na nią, po­pa­trzę na sie­bie w tym wiel­kim lu­strze i od razu mi le­piej. I sza­fę mam, i schud­nę przy oka­zji. Dwie ko­rzy­ści za jed­nym za­ma­chem.

— Dla­cze­go je­steś głod­na? — do­py­ty­wa­ła Ada.

— Bo mam pu­stą lo­dów­kę i nie mam pie­ni­ędzy.

— Dla­cze­go nie po­pro­sisz męża o pie­ni­ądze na za­ku­py?

— Bo kie­dy zgo­dził się że­by­śmy ku­pi­li te sza­fę, za­po­wie­dział, że nie da mi żad­nych pie­ni­ędzy, do­pó­ki jej nie spła­ci­my. Scho­wał przede mną całą kasę i sam robi za­ku­py. Nie dość, że ku­pu­je mało, to jesz­cze zło­śli­wie wy­bie­ra rze­czy, któ­rych ja nie lu­bię. Ale ja to wy­trzy­mam. Za­pa­rłam się i wy­trzy­mam — mó­wi­ła Bo­gu­sia. I rze­czy­wi­ście, wy­trzy­ma­ła. Schu­dła, sze­ść kilo.

Kie­dy ktoś Bo­gu­się za­cze­piał, ona za­wsze zna­la­zła gest lub sło­wo, któ­rym sku­tecz­nie mo­gła się obro­nić. Była oso­bą dość kor­pu­lent­ną i zde­cy­do­wa­nie ni­ską. Inna mia­ła­by być może z tego po­wo­du ja­kieś kom­plek­sy, ale prze­cież nie Bo­gu­sia. Ona kom­plek­sów nie mia­ła żad­nych, a ze swo­je­go wzro­stu żar­to­wa­ła nie­ustan­nie. Rów­nież w pa­mi­ęt­nej roz­mo­wie z sąsia­dem na te­mat nie sko­szo­ne­go traw­ni­ka. Za­py­ta­na przez nie­go, dla­cze­go nie za­go­ni męża żeby wresz­cie sko­sił ten okrop­nie za­ro­śni­ęty traw­nik, od­po­wie­dzia­ła że mąż chciał sko­sić, ale ona mu za­bro­ni­ła.

— Po­do­ba ci się ta­kie wiel­kie ziel­sko? — ro­ze­śmiał się sąsiad.

— Skąd — od­pa­ro­wa­ła Bo­gu­sia. — Bar­dziej po­do­ba­ją mi się ta­kie pi­ęk­nie sko­szo­ne traw­ni­ki. Ale ta tra­wa jest aku­rat do mo­je­go wzro­stu i to jest bar­dzo faj­ne uczu­cie. Bo jak jest tak cie­pło na dwo­rze i wyj­dę so­bie rano na przy­kład wy­wie­sić pra­nie w sa­mej tyl­ko noc­nej ko­szu­li i nie mam na so­bie maj­tek, bo prze­cież do­pie­ro co wsta­łam z łó­żka, to ta tra­wa tak faj­nie mnie mu­ska mi­ędzy no­ga­mi. I to jest su­per uczu­cie. Jak­bym była wi­ęk­sza albo tra­wa była sko­szo­na, to by mnie nie mu­ska­ła.

Po ta­kim wy­zna­niu skon­ster­no­wa­ny sąsiad się ulot­nił i już ni­g­dy wi­ęcej na­wet nie wspo­mi­nał o ko­niecz­no­ści ko­sze­nia traw­ni­ka. Bo­gu­sia na­to­miast z ra­do­ścią opo­wia­da­ła in­nym sąsia­dom, jak tam­ten się spe­szył.

Była ab­so­lut­nie nie­prze­wi­dy­wal­na, za­rów­no w sło­wach, jak i w czy­nach. Cza­sem ro­dzi­ły się z tego roz­ma­ite dra­ki, lecz Adę tym bar­dziej wszyst­kie jej wy­sko­ki bar­dzo ba­wi­ły.

Tam­te­go dnia spo­tka­ły się na uli­cy po­szły ra­zem na spa­cer. Bo­gu­sia, jak zwy­kle plo­tła trzy po trzy, aż w ko­ńcu nie­spo­dzie­wa­nie spy­ta­ła Adę, cze­go by naj­bar­dziej te­raz chcia­ła. My­śla­ła o tym, w któ­rą stro­nę pó­jść i czy po wy­jściu z par­ku wstąpić do cu­kier­ni czy ra­czej do skle­pu z ciu­cha­mi. Ada jed­nak, kom­plet­nie za­sko­czo­na tak sfor­mu­ło­wa­nym py­ta­niem, pa­trząc od dłu­ższej chwi­li na le­żące­go w wóz­ku i ba­wi­ące­go się ra­do­śnie wi­szący­mi grze­chot­ka­mi syn­ka Bo­gu­si od­pa­ro­wa­ła bez za­sta­no­wie­nia:

— Chcia­ła­bym mieć dziec­ko.

— Zwa­rio­wa­łaś? Ty nie masz po­jęcia, co to zna­czy małe dziec­ko! Smar­ka­ta jesz­cze je­steś na ta­kie rze­czy. Ty masz szko­łę i tego się trzy­maj. Po co ci te­raz dziec­ko? — za­krzyk­nęła Bo­gu­sia. Za­wsze ro­ze­śmia­na i dow­cip­ku­jąca, te­raz była zdu­mie­wa­jąco po­wa­żna. I spra­wia­ła wra­że­nie moc­no zi­ry­to­wa­nej.

— A ty masz.

— Ja to co in­ne­go. Mam bo mam. Wca­le tego nie pla­no­wa­łam. Ale wpa­dli­śmy, to i jest.

— A gdy­bym ja wpa­dła?

— Wy­pluń te sło­wa! Do­brze ci ra­dzę, trzy­maj ty się od chło­pów z da­le­ka. Przy­naj­mniej do cza­su, aż sko­ńczysz stu­dia. Jak­bym ja mo­gła cof­nąć czas, na pew­no jesz­cze bym z tym za­cze­ka­ła. I tak to so­bie prze­cież pla­no­wa­li­śmy. Że jesz­cze przez parę lat tyl­ko we dwo­je, a dzie­ci pó­źniej. Ale sta­ło się. No pew­nie, dziec­ko jest faj­ne. Ale ży­cie z nim to już ca­łkiem inne ży­cie niż było, kie­dy go jesz­cze nie było. Mó­wię ci, Ada. Po­żyj naj­pierw, dziew­czy­no za­nim wła­du­jesz się w dziec­ko. Na to masz jesz­cze kupę cza­su.

„‘Chcia­ła­bym mieć dziec­ko’. To były wła­śnie te sło­wa, o któ­rych mó­wi­ła bab­cia tu­sia, że nie na­le­ży wy­po­wia­dać ich bez za­sta­no­wie­nia – po­my­śla­ła te­raz Ada, sie­dząc otu­lo­na ko­łdrą w swo­im po­ko­ju. – Wy­po­wie­dzia­ne na głos ży­cze­nie spe­łni­ło się. Nor­mal­nie pew­nie bym się cie­szy­ła, że tak mi się spe­łnia. Ale te­raz jed­nak nie jest ‚nor­mal­nie’”.

„Nie mogę się cie­szyć, bo to były sło­wa nie­prze­my­śla­ne. Bab­cia ostrze­ga­ła, że tak może być. Do­sta­łam, o co wte­dy za­wo­ła­łam. I jak wi­dać nie mo­żna, nie je­stem w sta­nie tego od­wo­łać. Pró­bo­wa­łam skro­ban­ką pół roku temu, ale za­szłam zno­wu. Mu­szę uro­dzić. Chcę uro­dzić” – my­śla­ła.

— To nie­do­rzecz­ne! — wy­krzyk­nęła Ire­na, kie­dy usły­sza­ła opo­wie­ść Ady o jej spa­ce­rze z Bo­gu­sią sprzed kil­ku mie­si­ęcy i że sło­wa, któ­re wte­dy pa­dły z ust cór­ki mia­ły być pro­ro­cze.

— Bab­cia Tu­sia! Bab­cia Tu­sia mó­wi­ła ró­żne rze­czy, ale nie wszyst­kie je trze­ba trak­to­wać po­wa­żnie. Do­brze o tym wiesz. Ty mądra dziew­czy­na je­steś i ta­kie bzdu­ry opo­wia­dasz? Sia­daj tu i czy­taj. Na głos czy­taj. O, tu­taj — ko­bie­ta wska­za­ła cór­ce krze­sło i po­da­ła ksi­ążkę, po­ka­zu­jąc pal­cem kon­kret­ny aka­pit.

— „Fa­ta­lizm — prze­czy­ta­ła Ada. — Wia­ra w prze­zna­cze­nie, nie­uchron­no­ść pro­ce­sów i zda­rzeń, zwłasz­cza nie­po­my­śl­nych, zły i nie­unik­nio­ny los. Fa­ta­li­stycz­ny, fa­ta­li­stycz­nie, fa­ta­li­sta, fa­ta­list­ka”. No i?

— Prze­cież ty nie je­steś taka. Nie mo­żesz się pod­da­wać ta­kie­mu my­śle­niu. Ada, cór­ko moja! Mło­da je­steś, ale prze­cież nie aż tak głu­pia!

— Uro­dzę — po dłu­ższej chwi­li po­wie­dzia­ła Ada ci­cho. — Chcę uro­dzić i chcę mieć to dziec­ko. Dłu­go nad tym my­śla­łam i już wiem to na pew­no.

Ire­na bez­rad­nie opa­dła na krze­sło, za­kry­ła twarz dło­ńmi i nic nie po­wie­dzia­ła.

— Ada, gdzie ty znik­nęłaś? Dla­cze­go nie od­bie­rasz te­le­fo­nów? — Greg był wy­ra­źnie wzbu­rzo­ny. — Szu­ka­łem cię wszędzie i dzwo­ni­łem pew­no ze sto razy.

— A jak już mnie zna­la­złeś bo w ko­ńcu się do­dzwo­ni­łeś, to co? Bar­dziej je­steś wku­rzo­ny czy za­nie­po­ko­jo­ny? — do­py­ty­wa­ła Ada.

— Mało się zna­my i nie bar­dzo roz­ró­żniam.

— My się mało zna­my? Ada, złot­ko, my się bar­dzo do­brze zna­my — za­czął chi­cho­tać.

— Po­wiedz mi, jaki te­raz je­steś.

— Już ty do­brze wiesz, jaki je­stem. Przy­je­dź do mnie i za­raz zno­wu się prze­ko­nasz — mó­wił tym gło­sem, któ­ry tak do­brze już po­zna­ła. Na sam dźwi­ęk, prze­szył ją dreszcz.

— Prze­stań się wy­głu­piać. Py­tam po­wa­żnie.

— Ej, o co ci cho­dzi? Stęsk­ni­łem się za tobą.

— Mu­si­my się spo­tkać, po­ga­dać.

— Ja­sne, że mu­si­my się spo­tkać, już się nie mogę do­cze­kać — ro­ze­śmiał się. — O czwar­tej w po­ko­ju u Dłu­gie­go, pa­su­je?

— O czwar­tej w bia­łej ka­wia­ren­ce przy Pla­cu. Mu­si­my po­ga­dać.

— Nie wy­głu­piaj się. Po co w ka­wia­ren­ce? Sta­ło się coś?

Kie­dy dwie go­dzi­ny pó­źniej we­szła do ka­wiar­ni, jego jesz­cze nie było. Do czwar­tej jesz­cze pół go­dzi­ny, więc mia­ła tro­chę cza­su, żeby się przy­go­to­wać.

Za­mó­wi­ła wodę i usia­dła przy sto­li­ku w rogu nie­wiel­kiej sal­ki. W prze­ciw­le­głym rogu kil­ka dziew­czyn za­śmie­wa­ło się do roz­pu­ku. Jej jed­nak wca­le nie było do śmie­chu. Oba­wia­ła się spo­tka­nia z Gre­giem. Zu­pe­łnie bo­wiem nie po­tra­fi­ła so­bie wy­obra­zić, jego re­ak­cji. Jak mu to po­wie­dzieć? Za­miast buzi na po­wi­ta­nie czy za­miast ca­łu­sa na po­że­gna­nie. A może ja­koś tak po­pro­wa­dzić roz­mo­wę, żeby nie mó­wić wprost ale żeby on się do­my­ślił? Tyl­ko jak się prze­pro­wa­dza ta­kie roz­mo­wy, żeby samo się po­wie­dzia­ło, tego też nie wie­dzia­ła. Pe­łno lu­dzi wko­ło, a zni­kąd po­mo­cy.

Za oknem lu­dzie pędzi­li, ka­żdy w swo­ją stro­nę, wszy­scy za­afe­ro­wa­ni swo­imi wa­żny­mi spra­wa­mi, a ona tu­taj – z jed­ną tyl­ko spra­wą. Dla nich wszyst­kich i ka­żde­go z osob­na jej spra­wa była ni­czym. Dla niej była wszyst­kim. Do­ro­sło­ścią, z któ­rą na­gle mu­sia­ła się zmie­rzyć. Pla­na­mi, któ­re mu­sia­ła zmie­nić. Ma­rze­nia­mi, re­ali­za­cję któ­rych mu­sia­ła odło­żyć na nie wia­do­mo jak dłu­go. Wiel­ką nie­wia­do­mą, któ­ra bu­dzi­ła lęk.

— Dłu­go cze­kasz? Sor­ki za te parę mi­nut spó­źnie­nia, za­ga­da­li mnie — głos Gre­ga wy­rwał dziew­czy­nę z za­my­śle­nia.

— Chcesz coś? — spy­tał, sto­jąc przy szy­bie z ciast­ka­mi.

— Szar­lot­kę. Dużą. Z po­dwój­ny­mi lo­da­mi.

— Już się nie od­chu­dzasz? — Greg po­sta­wił przed Adą ta­lerz z ciast­kiem.

— A two­im zda­niem po­win­nam?

— Dla mnie spo­ko. Ale to ty mó­wi­łaś o od­chu­dza­niu. No do­bra, mów gdzie by­łaś kie­dy cię nie było.

— W domu.

— Scho­wa­łaś się przede mną na całe trzy dni? — ro­ze­śmiał się, kła­dąc rękę na jej ko­la­nie i prze­su­wa­jąc po udzie.

— Zro­bi­łam te­sty ci­ążo­we.

— Komu?

— So­bie.

— A po co? — dru­ga ręka Gre­ga wsu­wa­ła się pod Ady bluz­kę.

— Żeby ci te­raz o tym po­wie­dzieć.

— Przez trzy dni ro­bi­łaś – te­sty? I na­wet do mnie nie za­dzwo­ni­łaś? — Greg co­raz bar­dziej przy­su­wał się do dziew­czy­ny.

— Ci­ążo­we. Przez je­den dzień ro­bi­łam. A po­tem mu­sia­łam po­my­śleć — Ada zo­ba­czy­ła, że do Gre­ga jak­by do­pie­ro w tym mo­men­cie do­ta­rło, co ona do nie­go mówi. Na mo­ment znie­ru­cho­miał. Od­su­nął się nie­co, obie ręce wło­żył do kie­sze­ni swo­ich spodni.

— I co?

— Je­stem w ci­ąży.

— Co te­raz?

— Uro­dzę to dziec­ko. I będę je ko­cha­ła.

— I co da­lej?

— Co da­lej, co da­lej… mnie py­tasz? Może ty mi po­wiesz, co da­lej?

— Ja? Dla­cze­go ja?

— Bo to też two­je dziec­ko — wy­rzu­ci­ła z sie­bie Ada i na­tych­miast jej ulży­ło, uspo­ko­iła się. Na­dal wpraw­dzie nie wie­dzia­ła, jak inne ko­bie­ty ob­wiesz­cza­ją ta­kie no­wi­ny ani jak po­win­no się to ro­bić, żeby było jak trze­ba. Wie­dzia­ła już jed­nak, jak ona to robi. A przy­naj­mniej jak to zro­bi­ła te­raz, ten pierw­szy raz w ży­ciu. I mia­ła to już za sobą.

— Dziec­ko, mó­wisz? — po­wie­dział w ko­ńcu. — No, to się po­ro­bi­ło.

Ci­sza, jaka po tych sło­wach za­pa­dła była jak gęsta mgła. Greg w mil­cze­niu do­pił swój sok i do­ko­ńczył ekler­kę.

— No do­bra, zro­bisz jak zro­bisz. Ty de­cy­du­jesz. Ada, ty tu so­bie do­ko­ńcz swo­je ciast­ko, a ja lecę. Przed chwi­lą dzwo­nił Dłu­gi i mó­wił, że mamy ro­bo­tę. A o tym wszyst­kim jesz­cze po­ga­da­my, za­dzwo­nię do cie­bie. Trzy­maj się, złot­ko — Greg wstał i wy­sze­dł.

„Tak po pro­stu? ‚No to się po­ro­bi­ło’?” – po­my­śla­ła Ada. Ró­żne jego re­ak­cje prze­wi­dy­wa­ła, ale tego, że so­bie pój­dzie i ją tu zo­sta­wi samą na pew­no nie. Po­chy­li­ła gło­wę, a łzy ka­pa­ły jej pro­sto w szar­lot­kę.

Po kil­ku go­dzi­nach wa­łęsa­nia się po mie­ście, Ada wró­ci­ła do domu. Pach­nia­ło je­dze­niem i to zna­czy­ło, że mat­ka była już w domu. Pach­nia­ło pi­ęk­nie, ale i gro­źnie za­ra­zem.

Do­mow­ni­cy do­sko­na­le wie­dzie­li, że Ire­na uwiel­bia go­to­wać. Po efek­tach jej po­czy­nań ku­li­nar­nych na­uczy­li się też roz­po­zna­wać, w ja­kim jest na­stro­ju. Do­sko­na­le mo­żna było to okre­ślić wła­ści­wie już od pro­gu – po tych za­pa­chach wła­śnie.

Kie­dy Ire­na chcia­ła się o ko­goś za­trosz­czyć – pod­su­wa­ła mu je­dze­nie i do­kła­da­ła na ta­lerz. Kie­dy zaś coś ją zde­ner­wo­wa­ło, zi­ry­to­wa­ło albo cze­goś się bała, go­to­wa­ła wi­ęcej niż zwy­kle i zde­cy­do­wa­nie bar­dziej aro­ma­tycz­nie.

Szcze­gól­na ta przy­pa­dło­ść ko­bie­ty by­wa­ła trud­na dla jej naj­bli­ższych. Za­wsze bo­wiem mie­li pro­blem: cie­szyć się z faj­ne­go je­dze­nia, czy mar­twić kiep­skim na­stro­jem Ire­ny. Taki sam zgryz mie­li, kie­dy w domu było głod­no i bez­za­pa­cho­wo: cie­szyć się, że Ire­na jest w zna­ko­mi­tym hu­mo­rze czy mar­twić, że nie ma obia­du. Na szczęście oby­dwa te skraj­ne wa­rian­ty nie zda­rza­ły się zbyt często.

Tego dnia jed­nak było eks­tre­mal­nie. Pach­nia­ło obłęd­nie, a pe­łnych pó­łmi­sków na sto­le było już kil­ka. Za­sta­wio­ne pal­ni­ki na ku­chen­ce wska­zy­wa­ły, że za­pew­ne jesz­cze kil­ka ich przy­będzie.

— Gdzie ma­mu­sia? — spy­ta­ła Ada, sia­da­jąc przy sto­le na­prze­ciw ojca.

— Po­szła po coś do ga­ra­żu. Za­raz wró­ci.

— Co dzi­siaj jemy? To wy­gląda jak pie­czo­ne ka­wa­łki kur­cza­ka. A tu­taj co?

— Sa­łat­ka z go­to­wa­nych wa­rzyw z go­to­wa­nym… czy­mś. Za­po­mnia­łem, ale jest do­bre. Spró­buj. Mu­sisz się prze­cież do­brze odży­wiać — mężczy­zna uśmiech­nął się do cór­ki.

— Już wiesz?

— Ano wiem. Gra­tu­la­cje.

— Nie je­steś na mnie zły?

— Zły? To jest two­je ży­cie i ro­bisz z nim co chcesz. Osiem­na­ście lat sko­ńczy­łaś ja­kiś czas temu i od tego mo­men­tu ty po­no­sisz kon­se­kwen­cje swo­ich de­cy­zji. Do­ro­sła je­steś.

— Jed­nak je­steś zły…

— Jak so­bie po­ście­lisz, tak się wy­śpisz. Mó­wi­łem ci to wie­le razy i wi­ęcej po­wta­rzać nie będę. Obyś tyl­ko nie ża­ło­wa­ła.

— Jak ci to po­wie­dzia­ła?

— Jesz­cze nie po­wie­dzia­ła. Też je­stem cie­kaw jak to zro­bi. Ale śle­py prze­cież nie je­stem. Głu­chy też nie. No i jesz­cze to go­to­wa­nie…

— Prze­cież za­wsze tak go­tu­je kie­dy się de­ner­wu­je.

— Ale żeby aż tak, to jesz­cze ni­g­dy.

— Albo prze­ma­lo­wu­je miesz­ka­nie — przy­po­mnia­ła Ada.

— Ma­lo­wa­nie la­tem. Te­raz tro­chę na to za zim­no.

— Poza tym ma­lo­wa­nie było ca­łkiem nie­daw­no. Jak zda­wa­łam ma­tu­rę. Pa­mi­ętasz? Za­częło się w mar­cu, a trwa­ło do ko­ńca maja.

— Trud­no za­po­mnieć. Na­sza sy­pial­nia prze­ma­lo­wy­wa­na była trzy razy. Na dzi­siaj wie­czór za­pro­si­łem Włod­ków, Jol­ki i Szy­mo­nów. Bo niby kto mia­łby to wszyst­ko zje­ść? My we dwo­je nie damy rady.

— O, do­brze, że na­resz­cie je­steś — Ire­na we­szła do kuch­ni z na­ręczem wa­rzyw i bar­dzo się ucie­szy­ła na wi­dok cór­ki. — Po­mo­żesz mi przy­go­to­wać stół i tro­chę po­sprzątać w po­ko­ju. Twój oj­ciec za­pro­sił na dzi­siaj go­ści i do­pie­ro przed chwi­lą ra­czył mi o tym po­wie­dzieć, wy­obra­żasz so­bie?

Włod­ki, Jol­ki i Szy­mo­no­wie to wie­lo­let­ni przy­ja­cie­le ro­dzi­ców Ady. Wło­dek z żoną Izą, Jol­ka z mężem Ste­fa­nem i Szy­mon, któ­ry przy­cho­dził ze swo­ją ko­lej­ną, ak­tu­al­ną na­rze­czo­ną. Nie­za­wod­ne wspar­cie dla Ady i jej ojca w po­ko­ny­wa­niu stre­so­wych pó­łmi­sków Ire­ny.

Swo­ją dro­gą, za­wsze in­try­go­wa­ło Adę, dla­cze­go tych lu­dzi na­zy­wa­no wła­śnie tak, a nie na przy­kład Izo­wie, Ste­fa­no­wie i… Szy­mon. Albo po pro­stu po na­zwi­skach. Ni­g­dy jed­nak żad­nej sen­sow­nej od­po­wie­dzi na to py­ta­nie nie usły­sza­ła. „Bo tak się przy­jęło” – ma­wiał oj­ciec. Ale dla­cze­go, to już nie wy­ja­śniał.

— W po­ko­ju ogar­nęłam, Zo­stał jesz­cze tyl­ko stół — Ada przy­nio­sła do kuch­ni kil­ka brud­nych kub­ków i ta­le­rzy­ków.

— Po­mo­gę ci. Tu mam ob­rus — Ire­na ru­szy­ła za cór­ką do sa­lo­nu.

— Dla­cze­go nie po­wie­dzia­łaś ojcu?

— Po­wiem mu, po­wiem. Ale naj­pierw mu­szę go ja­koś do tego przy­go­to­wać. Żeby się nie zde­ner­wo­wał. Ale ty mu nie mów, ja sama. Tak będzie le­piej. A ten twój chło­pak? Jak za­re­ago­wał na wia­do­mo­ść?

— Nie wiem. Dziw­nie ja­koś.

— To zna­czy?

— Po­wie­dział, że się po­ro­bi­ło i po­sze­dł so­bie.

— Zo­sta­wił cię? — Ire­na aż przy­sta­nęła.

— Nie wiem. W ka­wiar­ni zo­sta­wił, ale czy tak w ogó­le, to nie wiem.

— Sko­ro so­bie po­sze­dł, to zo­sta­wił.

— Może po­trze­bu­je tro­chę wi­ęcej cza­su niż dwie mi­nu­ty. Ja po­trze­bo­wa­łam kil­ku dni, żeby po­zbie­rać my­śli.

— No tak, masz ra­cję. Może po pro­stu po­sze­dł bo mu­siał, ale nie zo­sta­wił — za­sta­no­wi­ła się. — A może za­dzwoń do nie­go?

— Ma­mu­siu, wi­dzie­li­śmy się dzi­siaj w po­łud­nie. I już mam dzwo­nić? Ja do nie­go? A może to on po­wi­nien za­dzwo­nić do mnie?

— No tak, tak, masz ra­cję. To on po­wi­nien do cie­bie. Nie, oczy­wi­ście, ty nie dzwoń do nie­go, nie dzwoń. Za­cze­kaj.

— Oj, nie de­ner­wuj się, będzie do­brze — Ada nie­pew­nie ob­jęła mat­kę.

— Nie, có­recz­ko, ja się nie de­ner­wu­ję. Pew­nie, że będzie. Na pew­no. — Ire­na ma­chi­nal­nie prze­su­wa­ła usta­wio­ne już ta­le­rze, a po­tem chwy­ci­ła Adę za szy­ję i nie­spo­dzie­wa­nie, gwa­łtow­nie, na krót­ką chwi­lę, gło­śno za­szlo­cha­ła. — Na pew­no będzie do­brze. Oj, mój ty dzie­cia­ku.

Na­resz­cie u sie­bie. Ada pa­dła na wznak na łó­żko. Pra­wie trzy go­dzi­ny trwa­ło, za­nim mo­gła urwać się z ko­la­cji z ro­dzi­ca­mi i ich zna­jo­my­mi. Nor­mal­nie wy­trzy­my­wa­ła pół go­dzi­ny wza­jem­nych uprzej­mo­ści, a po­tem mó­wi­ła, że musi się uczyć, rzu­ca­ła ogól­ne do­bra­noc i zni­ka­ła. Dzi­siaj jed­nak wszyst­ko nic nie było nor­mal­nie.

Tuż przed przy­jściem go­ści mat­ka po­wie­dzia­ła ojcu o ci­ąży Ady. Kie­dy tam­ci przy­szli, dys­ku­sja w ro­dzi­nie trwa­ła w naj­lep­sze. A że byli to sta­rzy przy­ja­cie­le ro­dzi­ny, nie było po­trze­by ukry­wać, o czym mowa. Zo­sta­li więc po­in­for­mo­wa­ni o spra­wie i ocho­czo przy­łączy­li się do roz­mo­wy.

Wy­py­ty­wa­nie o szcze­gó­ły roz­ma­ite, do­bre rady dla Ady i jej ro­dzi­ców, dla przy­szłe­go dziec­ka i przy­szłe­go być może męża, a ta­kże prze­stro­gi po­pie­ra­ne przy­kła­da­mi zda­rzeń z ży­cia ich wła­sne­go oraz osób zna­jo­mych i zna­jo­mych ty­chże zna­jo­mych – tak w naj­wi­ęk­szym skró­cie mo­żna by opi­sać, co się tam dzia­ło.

Ada była wy­ko­ńczo­na. Ale już. Ko­niec na dzi­siaj. Na­resz­cie ci­sza. Si­ęgnęła po te­le­fon, o któ­rym w ca­łym tym do­mo­wym roz­gar­dia­szu ca­łkiem za­po­mnia­ła. Sie­dem­na­ście nie­ode­bra­nych po­łączeń. O rany, skąd aż tyle? Kil­ka mało wa­żnych, dwa nie­zna­ne, a po­zo­sta­łe od Do­ro­ty.

Ada nie mia­ła w tej chwi­li ocho­ty na ja­kąkol­wiek roz­mo­wę. Jed­nak sko­ro przy­ja­ció­łka aż tyle razy się do niej do­bi­ja­ła, to pew­nie z czy­mś wa­żnym.

— Dzwo­ni­łaś do mnie je­de­na­ście razy. Sta­ło się coś? — spy­ta­ła.

— A ty je­de­na­ście razy nie ode­bra­łaś. Sta­ło się coś? — za­śmia­ła się Do­ro­ta. Dziew­czy­ny zna­ły się od lat. Cho­dzi­ły ra­zem do przed­szko­la, a po­tem przez całe lata sie­dzia­ły w jed­nej ław­ce. Obie je­dy­nacz­ki, były dla sie­bie na­wza­jem jak sio­stry. Zna­ły się na wy­lot i wie­dzia­ły o so­bie wszyst­ko. Choć bar­dzo się ró­żni­ły, ja­ki­mś cu­dem do­ga­dy­wa­ły się bez żad­nych pro­ble­mów.

— Nic spe­cjal­ne­go. Roz­ma­wia­łam z ro­dzi­ca­mi. Mama uda­je, że nie pła­cze, a oj­ciec uda­je, że się na mnie nie wście­ka. Za to ich zna­jo­mi ni­cze­go nie uda­ją. Są za­chwy­ce­ni, że na­resz­cie coś się u nas dzie­je i że to żad­na z ich có­rek nie wpa­dła tak bez­na­dziej­nie głu­pio. Ani ża­den z ich sy­nów.

— Z Gre­giem roz­ma­wia­łaś.

— No tak, mó­wi­łam ci, że je­ste­śmy umó­wie­ni.

— On też mi mó­wił. Dzwo­nił do mnie i py­tał o cie­bie.

— Jak dzwo­nił? — Ada była za­sko­czo­na. — Do cie­bie? Dla­cze­go? Le­d­wo się zna­cie. Ni­g­dy na­wet ze sobą nie roz­ma­wia­li­ście. I skąd miał nu­mer?

— Tego nie wiem.

— Cze­go chciał?

— Py­tał, czy na pew­no w ostat­nim cza­sie spo­ty­ka­łaś się tyl­ko z nim i ni­kim wi­ęcej. Chy­ba za­sta­na­wia się, czy to na pew­no jego dziec­ko.

— Żar­tu­jesz?!

— Ani tro­chę.

— Mnie o to nie za­py­tał — za­sta­no­wi­ła się Ada.

— Po­wie­dzia­łam mu, żeby to wła­śnie zro­bił.

— Nie jest pe­wien? Mó­wił, że mnie ko­cha. Że mi­ędzy nami taka mi­ło­ść, że aż…

— Może za mało mu­siał się za tobą na­bie­gać. I te­raz my­śli, że z tobą tak za­wsze. Mó­wi­łam ci, nie leć do nie­go tak szyb­ko.

— A jak będzie chciał zro­bić ba­da­nia? — na myśl, że mo­gło­by się tak zda­rzyć, Ada po­czu­ła się dziw­nie.

— To je zro­bi­cie — Do­ro­ta nie wi­dzia­ła w tym żad­ne­go pro­ble­mu.

— Nie ma mowy.

— Niby dla­cze­go?

— Bo to ta­kie… sama nie wiem… Upo­ka­rza­jące?

— Cie­ka­we po­de­jście. Tak czy siak pa­mi­ętaj, że po­twier­dze­nie oj­co­stwa mo­żna zro­bić do­pie­ro po uro­dze­niu dziec­ka a nie przed.

Przez ko­lej­ne dni Ada funk­cjo­no­wa­ła, jak­by w jej ży­ciu nie wy­da­rzy­ło się nic szcze­gól­ne­go. Rano wy­cho­dzi­ła z domu, je­cha­ła na uczel­nię, obec­na na wszyst­kich za­jęciach pil­nie ro­bi­ła no­tat­ki i wy­ko­ny­wa­ła za­da­ne pra­ce. Po­tem po­wrót do domu i tam też wszyst­ko jak zwy­kle – spo­kój i co­dzien­no­ść. Mia­ła wpraw­dzie swo­je łó­żko w domu stu­denc­kim, ale te­raz zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wo­la­ła no­co­wa­nie w domu. Na­wet, je­śli wi­ąza­ło się to z ko­niecz­no­ścią wcze­śniej­sze­go wsta­wa­nia i co­dzien­nych do­jaz­dów rano i po po­łud­niu. Ro­dzi­ce o nic nie py­ta­li i też funk­cjo­no­wa­li we­dług sta­re­go sche­ma­tu: do pra­cy, z pra­cy i po pra­cy. Co­dzien­no­ść.

Ada do­brze jed­nak wie­dzia­ła, że wca­le nie jest jak zwy­kle i ni­g­dy już nie będzie jak było. Ale dla­cze­go ro­dzi­ce mil­czą? Bar­dzo ją to nie­po­ko­iło.

Naj­gor­sze jed­nak było mil­cze­nie Gre­ga. Mó­wił, że za­dzwo­ni, lecz nie dzwo­nił. Cier­pli­wo­ść zaś nie była moc­ną ce­chą Ady.

Co­raz bar­dziej nie­spo­koj­na i zde­ner­wo­wa­na, prze­stra­szy­ła się że on ją zo­sta­wił i już w ogó­le się nie ode­zwie. Po­tem za­częła szu­kać ja­ki­chś ra­cjo­nal­nych po­wo­dów jego mil­cze­nia. Naj­pierw po­my­śla­ła, że za­po­mniał albo nie może się do­dzwo­nić. Kie­dy wy­obra­zi­ła so­bie, że może coś mu się sta­ło, za­dzwo­ni­ła do nie­go sama. Nie ode­brał, więc była już nie­mal pew­na, że na­praw­dę zda­rzył się ja­kiś ka­ta­klizm. Że chło­pak zła­mał nogę, kręgo­słup, wpa­dł pod tram­waj, na­pa­dli go ban­dy­ci, urwa­ło mu rękę albo na­wet obie, do­znał amne­zji albo leży nie­przy­tom­ny w szpi­ta­lu. Za­dzwo­ni­ła więc zno­wu. A po­tem jesz­cze i jesz­cze.

— Ada, opa­mi­ętaj się! Zo­staw go. Nie wy­dzwa­niaj! — krzy­cza­ła na nią Do­ro­ta.

— Prze­cież to oj­ciec mo­je­go dziec­ka — wo­ła­ła na to z pła­czem Ada. — Nie mogę go tak zo­sta­wić, kie­dy mu się sta­ło coś złe­go i cier­pi. Ja go ko­cham!

— Ty je­steś stuk­ni­ęta wa­riat­ka po pro­stu — krzy­cza­ła na nią Do­ro­ta i prze­ry­wa­ła po­łącze­nie. Za ja­kiś czas dzwo­ni­ła jed­nak po­now­nie, żeby wes­przeć przy­ja­ció­łkę w trud­nej sy­tu­acji. Za­raz po­tem zno­wu rzu­ca­ła te­le­fo­nem, a za ja­kiś czas znów dzwo­ni­ła.

— Za­dzwo­nił! — za któ­ry­mś ra­zem za­wo­ła­ła Ada ra­do­śnie. — Do­ro­ta, Greg za­dzwo­nił! Wi­dzi­my się dzi­siaj wie­czo­rem w bia­łej ka­wia­ren­ce. O rany, jak się cie­szę!

— Może nie oka­zuj mu tego aż tak bar­dzo.

— Nie. No pew­nie, że nie. Ale wiesz, Do­rot­ka, bar­dzo się cie­szę! No bo po­wiedz, jak­by chciał, żeby mi­ędzy nami nic już nie było, to nie pro­po­no­wa­łby spo­tka­nia, co? No po­wiedz!?

— Ty się le­piej nie na­kręcaj. Może masz ra­cję, a może wca­le nie. Uspo­kój się i spró­buj wy­słu­chać, co będzie mó­wił. Jak usły­szysz, to się do­wiesz. Tyl­ko nie za­ga­duj go, nie wo­łaj że go ko­chasz i nie mo­żesz bez nie­go żyć.

— Ja­sne, że nie. No co ty, Do­ro­ta.

— Cze­ść, Złot­ko — Greg ob­jął Adę i na po­wi­ta­nie po­ca­ło­wał w po­li­czek.

— Gdzie ty by­łeś? Nie wie­dzia­łam co się z tobą dzie­je, mar­twi­łam się — Ada przy­tu­li­ła się do chło­pa­ka.

— Sor­ki, ale naj­pierw mia­łem kupę ro­bo­ty i mu­sia­łem zdążyć na przed­wczo­raj. A po­tem mu­sia­łem po­je­chać do domu i do­pie­ro dzi­siaj wró­ci­łem — Greg z uśmie­chem uwol­nił się z uści­sku dziew­czy­ny.

— Ale te­raz już je­stem — po­wie­dział, sia­da­jąc na krze­śle. — Co tam? Opo­wia­daj.

— No nie wiem. U mnie przez ostat­ni ty­dzień nic się nie zmie­ni­ło.

— A co się nie zmie­ni­ło?

— Na­dal je­stem w ci­ąży. Z tobą, żeby nie było wąt­pli­wo­ści.

— No tak. Tak my­śla­łem.

— Że z tobą? – Ada wci­ąż kiep­sko się czu­ła ze świa­do­mo­ścią, że Greg roz­ma­wiał na ten te­mat z Do­ro­tą i u niej szu­kał po­twier­dze­nia jej praw­do­mów­no­ści. Te­raz do tego na­wi­ąza­ła i przez mo­ment mia­ła za­miar mu o tym po­wie­dzieć. Szyb­ko jed­nak zre­zy­gno­wa­ła. „Po­kłó­ci­my się tyl­ko i nie będzie żad­nej roz­mo­wy” – po­my­śla­ła.

— Że ze mną. I że w ogó­le. Cho­ciaż z tym to aku­rat ró­żnie bywa.

— Dzi­siaj jest tak, ju­tro może być ina­czej.

— Co ty, Greg!

— Oj do­bra, żar­to­wa­łem. Co zde­cy­do­wa­łaś?

— Uro­dzę.

— No to… w ta­kim ra­zie… uro­dzisz — po­wie­dział i za­śmiał się.

— O rany. Zje­my coś? Cho­dź na ja­kiś obiad, bo strasz­nie je­stem głod­ny. A po obie­dzie… Zga­duj.

— Nie wiem.

— Dłu­gi dał mi klu­cze od swo­je­go po­ko­ju i wró­ci do­pie­ro ju­tro rano. Nie­źle, co?

— Nie­źle — Ada była kom­plet­nie za­sko­czo­na za­cho­wa­niem Gre­ga.

„Kie­dy nie wiesz, co zro­bić, naj­le­piej nie rób nic. Naj­mniej wte­dy na­psu­jesz” – ma­wia­ła bab­cia Tu­sia. W tej sy­tu­acji bar­dzo chęt­nie się Ada do tej bab­ci­nej rady za­sto­so­wa­ła. Po­zwo­li­ła, żeby wzi­ął ją za rękę i wy­szła z nim z ka­wia­ren­ki.

Po­zor­ny spo­kój w domu Ady trwał przez ty­dzień i wła­śnie się sko­ńczył.

— A po­wiedz mi, cór­ko, kie­dy ślub? — Ada o mało się nie za­krztu­si­ła, kie­dy usły­sza­ła to nie­spo­dzie­wa­ne py­ta­nie mat­ki.

— Jaki ślub? — spy­ta­ła za­sko­czo­na.

— Wasz. Twój i tego… Jak on ma na imię?

— kto?

— Twój chło­pak. Oj­ciec dziec­ka.

— Greg?

— No wła­śnie. Kie­dy go tu przy­pro­wa­dzisz?

— Ma­mu­siu, my nie pla­nu­je­my żad­ne­go ślu­bu.

— Wca­le? — za­in­te­re­so­wał się oj­ciec.

— Nie mam za­mia­ru wy­cho­dzić za mąż. Je­stem na to za mło­da. Mowy nie ma.

— Na ma­łże­ństwo za mło­da, ale żeby mieć dziec­ko to je­steś aku­rat?

— Dziec­ko to dziec­ko. Chcę je mieć. A męża nie chcę.

— Dziec­ko musi mieć ro­dzi­ców — po­wie­dzia­ła Ire­na.

— I będzie mia­ło. Co ma do tego ślub? — za­pe­rzy­ła się Ada.

— Żeby uro­dzi­ło się w pe­łnej ro­dzi­nie, żeby mia­ło na­zwi­sko — wtrącił oj­ciec.

— Na­zwi­sko też będzie mia­ło. Wszyst­ko będzie mia­ło. I ro­dzi­ców, i na­zwi­sko, i dziad­ków.

— Roz­ma­wia­li­ście o tym?

— Nie. Ale aku­rat na­zwi­sko, to na­praw­dę naj­mniej­szy pro­blem.

Za­wsze ja­kieś będzie mia­ło. Gre­ga albo moje, wszyst­ko jed­no.

— Tak w ogó­le nie chcesz ślu­bu czy nie chcesz go aku­rat z tym pa­nem?

— To mój chło­pak, a nie na­rze­czo­ny. Nie chcę i już.

Ada wie­dzia­ła, że w ko­ńcu doj­dzie do ta­kiej roz­mo­wy. Do­brze prze­cież zna­ła swo­ich ro­dzi­ców i zna­ła ich po­glądy na ró­żne spra­wy. Otwar­ci i no­wo­cze­śni, ale prze­cież bez prze­sa­dy. Z oj­cem w za­sa­dzie nie było pro­ble­mu – po­tra­fił usza­no­wać de­cy­zje in­nych lu­dzi na­wet, je­śli się z nimi nie zga­dzał. Mat­ka jed­nak mie­wa­ła z tym pe­wien kło­pot. Że lu­dzie miesz­ka­ją ze sobą bez ślu­bu, ak­cep­to­wa­ła. Że ko­bie­ty cza­sem de­cy­du­ją się na sa­mot­ne ma­cie­rzy­ństwo – też ro­zu­mia­ła. Ale żeby tak po pro­stu po­zwo­li­ła na to swo­jej cór­ce, to już nie­ko­niecz­nie. Mu­sia­ła przy­naj­mniej spró­bo­wać po­wal­czyć. No i wła­śnie tę swo­ją wal­kę roz­po­częła.

Ada jed­nak zu­pe­łnie nie wy­obra­ża­ła so­bie sie­bie w roli żony Gre­ga. Ale jesz­cze bar­dziej nie wy­obra­ża­ła so­bie jego w roli swo­je­go męża. Nie roz­ma­wia­li wpraw­dzie o wspól­nej przy­szło­ści, ale jej ta myśl, oczy­wi­ście, bły­snęła. W ci­ągu ostat­nich dni na­wet wie­le razy. Jed­nak za ka­żdym ra­zem ją od­rzu­ca­ła. Ona i on? Jako ma­łże­ństwo? Wol­ne żar­ty! Po­do­bał jej się, był do­bry w łó­żku, ale on nie był kan­dy­da­tem na męża.

W do­dat­ku wci­ąż nie­wie­le o nim wie­dzia­ła. Ostat­nio po ko­lej­nej go­rącej i pe­łnej fan­ta­stycz­ne­go sek­su nocy przy­pa­rła go do muru i po­wie­dział jej to i owo. Nie­wie­le, ale i tak ją prze­ra­zi­ło. A jaka jest resz­ta? Skąd Greg po­cho­dzi, ja­kie szko­ły ko­ńczył, jaki ma za­wód, z ja­kiej jest ro­dzi­ny… same ta­jem­ni­ce.

Naj­pierw więc przy­znał się, że jest wpraw­dzie w aka­de­mi­ku, ale wca­le nie dla­te­go, że ma tu swój po­kój. Miesz­ka kątem u kum­pli bo po pro­stu, nie ma gdzie się po­dziać. I pra­cu­je z nimi do­ryw­czo wie­czo­ra­mi, bo nie ma sta­łej pra­cy, a żyć z cze­goś trze­ba. Trze­ba mieć kasę, żeby coś jeść, ubrać się no i chło­pa­kom cza­sem coś po­sta­wić za ten dach nad gło­wą, ku­pić kwiat­ki dla Ady. Uczel­nia? Jaka uczel­nia? Nie cho­dzi na żad­ne za­jęcia, bo nie jest i ni­g­dy nie był stu­den­tem. A w ogó­le to o co ten cały ra­ban? Prze­cież on ni­g­dy ni­ko­mu nie mó­wił, że stu­diu­je.

Dla Ady był to szok. Spy­ta­ła jesz­cze tyl­ko, czy nie był ka­ra­ny i czy nie sie­dział w wi­ęzie­niu. A po­tem się wście­kła i na nie­go na­krzy­cza­ła. Że ją okła­mał i cały czas okła­my­wał. Że po­da­wał się za ko­goś, kim nie jest. Że to wstręt­ne, że tak ją wy­ko­rzy­stał. Po­tem wy­bie­gła z po­ko­ju i od tam­tej chwi­li się nie wi­dzie­li.

„A te­raz oni ko­niecz­nie chcą go po­znać. Prze­cież nie po­wiem im, że nie chcę go wi­dzieć, bo to zwy­czaj­ny kłam­ca” – po­my­śla­ła.

„Kan­dy­dat na męża” – prych­nęła iro­nicz­nie i się ro­ze­śmia­ła. Si­ęgnęła jed­nak po te­le­fon, wy­bra­ła nu­mer i za­dzwo­ni­ła. Nie od­bie­rał.

— Greg? Moi ro­dzi­ce za­pra­sza­ją cię na obiad — po­wie­dzia­ła Ada, kie­dy po po­łud­niu w ko­ńcu do niej za­dzwo­nił. Kie­dy tyl­ko usły­sza­ła w słu­chaw­ce jego we­so­ły głos, na­tych­miast za­po­mnia­ła, że jesz­cze przed chwi­lą nie chcia­ła go wi­dzieć.

— Mnie? Dla­cze­go?

— Chcie­li­by cię po­znać.

— Że ta two­ja ci­ąża, tak? — spy­tał po chwi­li za­sta­no­wie­nia. — Kie­dy?

— No nie wiem. Ju­tro, po­ju­trze, za ty­dzień? Kie­dy by ci pa­so­wa­ło?

— Mnie wszyst­ko jed­no.

— To może w so­bo­tę?

— Po­ju­trze? Może być. Bo i tak pew­nie tego nie od­pusz­czą? To im szyb­ciej tym le­piej. Będzie ze łba.

— Więc przy­je­dziesz tu­taj? Do mnie do domu?

— No do­bra, niech będzie. Po­daj mi ad­res.

Ire­na swo­ją ak­cję „so­bot­ni obiad z przy­szłym zi­ęciem” roz­po­częła już w czwar­tek. Ge­ne­ral­ne po­rząd­ki, ukła­da­nie menu, za­ku­py je­dze­nio­we jak przed Bo­żym Na­ro­dze­niem oraz go­to­wa­nie. Żeby nie było za ła­two, wszyst­ko to od­by­wa­ło się nie po ko­lei lecz rów­no­le­gle.

— Ma­mu­siu, ha­muj — wo­ła­ła Ada. — Nie po­trze­ba aż tak. Ire­na jed­nak nie słu­cha­ła i pó­łmi­sków przy­by­wa­ło. Ko­niec go­to­wa­nia na­stąpił do­pie­ro w mo­men­cie, kie­dy w drzwiach po­ja­wił się Greg.

Wsze­dł, po­wie­dział ogól­ne dzień do­bry, a po­tem z uśmie­chem wma­sze­ro­wał do po­ko­ju gdzie roz­sta­wio­ny był stół i jako pierw­szy przy nim za­sia­dł. Żad­nych po­ga­wędek z pa­nem domu, żad­nych kwia­tów dla pani domu. Do­bry po­czątek, żeby sku­tecz­nie zra­zić do sie­bie ewen­tu­al­ną przy­szłą te­ścio­wą.

Ada wiła się jak w ukro­pie, żeby za­trzeć to pierw­sze, kiep­skie wra­że­nie. Mó­wi­ła z sen­sem i bez sen­su, za­ga­dy­wa­ła do ka­żde­go z osob­na, żar­to­wa­ła i sama się ze swo­ich żar­ci­ków za­śmie­wa­ła.

Roz­mo­wa jed­nak zu­pe­łnie się nie kle­iła. Je­dli więc w mil­cze­niu i tyl­ko z rzad­ka ktoś się od­zy­wał. Żeby po­dać sól czy ta­lerz, żeby so­bie do­kła­dać, czy sma­ku­je, a może jesz­cze sa­łat­ki albo cze­go in­ne­go.

Przy de­se­rze Ire­na nie wy­trzy­ma­ła i wy­py­ta­ła Gre­ga o wszyst­ko, co wy­da­wa­ło jej się wa­żne.

Do­wie­dzia­ła się więc, że chło­pak miesz­ka sto ki­lo­me­trów stąd i jest je­dy­na­kiem. Ro­dzi­ce pro­ści, nie­wy­kszta­łce­ni i nie­za­mo­żni, ale za to bar­dzo pra­co­wi­ci. Za­ro­bie­ni po pro­stu.

Mat­ka mar­twi się, że on tak na­gle wy­je­chał z domu i na­ci­ska, żeby do nich wró­cił. Ci­ągle tyl­ko wy­dzwa­nia do nie­go i pła­cze.

Oj­ciec? Nie, on się nie mar­twi ani nie wy­dzwa­nia. Bo on jego, Gre­ga, po pro­stu nie lubi. A naj­bar­dziej od chwi­li, kie­dy do­ta­rło do nie­go, że Greg nie ma za­mia­ru ha­ro­wać jak on, ka­żde­go dnia od rana do nocy. Że chce dla sie­bie lep­sze­go ży­cia i że wła­śnie dla­te­go wy­je­chał od nich, z tego za­py­zia­łe­go mia­stecz­ka i wca­le nie ma za­mia­ru wra­cać do tam­tej bie­dy i do tam­te­go pro­stac­twa. Czy jest mu przy­kro, że oj­ciec go nie lubi? Wca­le. Bo on, Greg, też ojca nie cier­pi. Przede wszyst­kim za to, że sta­ry pije. A jak pije, to się awan­tu­ru­je. A jak oj­ciec jest pi­ja­ny i się awan­tu­ru­je, to okrop­nie bije mat­kę. Jego też kie­dyś bił, ale po­tem za­czął się bać, że chło­pak mó­głby mu od­dać. Poza tym, sta­ry to zwy­kły pro­stak i strasz­ny cham.

Co Greg za­mie­rza w ży­ciu ro­bić? Jesz­cze nie wie, ale na pew­no coś wiel­kie­go. Bo jego, Gre­ga, bar­dzo ci­ągnie do wiel­kie­go świa­ta i to jest Ma­rze­nie, któ­re na pew­no kie­dyś so­bie zre­ali­zu­je. Po­je­dzie tam, gdzie jest bo­ga­to i no­wo­cze­śnie. Mi­ędzy in­ny­mi wła­śnie dla­te­go przy­jął nowe imię Greg, od­rzu­ca­jąc ca­łko­wi­cie imię Zyg­munt i wszyst­ko co się z tam­tym sta­rym wi­ze­run­kiem wi­ąza­ło. Ma do tego pra­wo, czyż nie?

Ada? Nie, ro­dzi­ce nie wie­dzą, że ma dziew­czy­nę. Ci­ąża Ady? Nie, jesz­cze ro­dzi­com o ni­czym nie po­wie­dział. W ko­ńcu sam do­pie­ro co się do­wie­dział. Ale prze­cież po­wie.

Pra­ca? Nie, na ra­zie jesz­cze nie pra­cu­je, bo żad­nej sen­sow­nej ro­bo­ty nie może zna­le­źć. Kim jest z za­wo­du? Wła­ści­wie nie ma za­wo­du bo jesz­cze nie zdążył. Co umie? Prze­cież się na­uczy jak tyl­ko znaj­dzie ja­kąś pra­cę. Gdzie miesz­ka? Na ra­zie u ko­le­gów, ale to prze­cież ka­żdy tak za­czy­na w wiel­kim mie­ście, kie­dy przy­je­żdża tu z pro­win­cji. Ślub z Adą? Je­śli Adzie na tym za­le­ży, to on może się oże­nić. Dla nie­go nie ma to wi­ęk­sze­go zna­cze­nia. Gdzie będą miesz­kać po ślu­bie? On nie wie, bo jesz­cze się nad tym nie za­sta­na­wiał.

Ada czu­ła, że spo­tka­nie oka­za­ło się kom­plet­ną kla­pą. Chło­pak rów­nież. Po mi­nach i za­cho­wa­niu ro­dzi­ców wi­dzia­ła, że oni też tak my­ślą. Je­dy­nie Greg na­dal był w bar­dzo do­brym na­stro­ju.

— Czy na­sza cór­ka ca­łkiem po­stra­da­ła ro­zum, żeby za­dać się z kimś ta­kim? — Ire­na pła­ka­ła, wtu­la­jąc się w ra­mię męża.

— Naj­wy­ra­źniej — po­wie­dział mężczy­zna.

— Co te­raz?

— Chce uro­dzić, to uro­dzi. Będzie­my dziad­ka­mi i z tego na­le­ży się cie­szyć.

— I będzie­my mie­li ta­kie­go zi­ęcia?

— Może tak, a może nie. Ada prze­cież go nie chce.

— Ale jej dziec­ko po­win­no mieć ojca — po raz ko­lej­ny po­wtó­rzy­ła Ire­na.

— Ire­na. Ire­na, po­patrz na mnie — wzi­ął żonę za ra­mio­na. — Dziec­ko ma ojca. A ty nie bądź upar­ta i nie zmu­szaj jej do tego ślu­bu.

Ire­na jed­nak trwa­ła przy swo­im. Była na tyle prze­ko­nu­jąca, że po­ko­na­ła w ko­ńcu nie­zro­zu­mia­ły dla niej opór Ady i osta­tecz­nie, na trzy mie­si­ące przed po­ro­dem, ślub się od­był.

Ob­rącz­ki ku­pił Greg z pie­ni­ędzy, któ­re w ta­jem­ni­cy przed oj­cem dała mu jego mat­ka. Ubra­nie dla oboj­ga no­wo­że­ńców i uro­czy­sty obiad po ślu­bie zor­ga­ni­zo­wa­li i sfi­nan­so­wa­li ro­dzi­ce Ady.

Po ślu­bie mło­dzi za­miesz­ka­li w pa­nie­ńskim po­ko­ju Ady. Po kil­ku mie­si­ącach prze­nie­śli się jed­nak do aka­de­mi­ka, gdzie dziew­czy­na do­sta­ła po­kój dla mat­ki z dziec­kiem.

Było im ra­zem pi­ęk­nie. Greg oka­zał się świet­nym oj­cem i bar­dzo po­ma­gał Adzie. Chęt­nie ba­wił się dziec­kiem, za­bie­rał je na spa­ce­ry, przy­rządzał kasz­ki, go­to­wał zup­ki i pra­so­wał ubran­ka. Wy­ra­źnie go to ba­wi­ło, ale też cie­szy­ło Adę. Da­wa­ło bo­wiem na­dzie­ję, że być może to jej mat­ka mia­ła ra­cję w kwe­stii ślu­bu, a nie ona.

Zor­ga­ni­zo­wa­nie domu w ich sy­tu­acji nie było spra­wą pro­stą. Jed­nak oby­dwo­je bar­dzo się sta­ra­li.

— Wi­dzę, że faj­nie jest wam ra­zem — po­wie­dzia­ła kie­dyś Do­ro­ta po tym, jak spędzi­ła kil­ka go­dzin z Adą i jej nową ro­dzi­ną. — Wy­gląda­cie jak sta­re, zgra­ne ma­łże­ństwo.

— Aż tak to wi­dać? — ucie­szy­ła się Ada. — My­śla­łam, że on się nie na­da­je na męża. By­łam tego pew­na, dla­te­go nie chcia­łam ślu­bu. Ale naj­wy­ra­źniej się po­my­li­łam i bar­dzo się z tego cie­szę.

Ra­do­ść Ady trwa­ła rów­no dwa lata. Greg, któ­ry świet­nie spraw­dzał się w roli ojca, znacz­nie go­rzej ra­dził so­bie z utrzy­ma­niem ro­dzi­ny. Pra­co­wał do­ryw­czo i za­ra­biał sto­sun­ko­wo nie­wie­le. To było dość fru­stru­jące za­rów­no dla nie­go, jak i dla Ady. Ich roz­mo­wy, zwłasz­cza na te­ma­ty fi­nan­so­we, co­raz częściej za­mie­nia­ły się w awan­tu­ry. Z cza­sem też zda­rza­ły się one co­raz częściej. A ka­żda ko­lej­na była bar­dziej burz­li­wa od po­przed­niej.