Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ósmy etap to ostatni czas J., przeżywany przez jego bliskich i widziany ich oczami.
Bo kiedy w domu pojawia się poważna choroba, życie rodziny bardzo się zmienia. A kiedy choroba kończy się wraz z życiem, dla wszystkich zaczyna się nowy czas.Mimo wszystko, to może być dobry czas i pomimo tych trudnych doświadczeń ludzie mogą żyć szczęśliwie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 104
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ALICJA WEJNER
ÓSMY ETAP
© Copyright by Alicja Wejner
ISBN 978-83-963884-3-8
e-book, Warszawa 2022 r.
z wydania papierowego 1.z 2019 r.
Wydawca: Wydawnictwo Jagoda
jagodawydawnictwo.pl
Redakcja, korekty, skład:
Agencja Dziennikarska tekstyprasowe.pl
okładka: Jolanta Czarnecka, jolugaart
Spis treści
Przypłynie, odpłynie
Trzy miesiące po
Dawniej
Jego ósmy etap
Pomiędzy
Po
Po co mówić
Przypłynie, odpłynie
Mędrzec powiedział, że życie jest jak strumień. Człowiek siedzi na brzegu i jego obie stopy są w wodzie, a wraz z nurtem przypływają do niego różne rzeczy. Raz są to zachwycające, pięknie pachnące kwiaty, które przez pewien czas zatrzymują się przy stopach i otulają je. Za jakiś czas kwiaty odpływają, a nurt przynosi coś innego. Czasem są to zwyczajne patyki, a czasem paskudne śmieci. Człowiek jednak musi wiedzieć, że one także za jakiś czas odpłyną od jego stóp. Dlatego nie powinien wpadać w panikę i wołać „jestem nieszczęśliwy!”. Jeśli musi, niech raczej pomyśli „jest nieszczęście”.
Tak właśnie należałoby patrzeć na wszystko, co się w życiu przydarza. To bowiem pozwala zachować równowagę i rozsądek. I sprawia, że zawsze można mieć nadzieję.
Trzy miesiące po
8 grudnia.
Trzy miesiące temu zmarł J. Zasnął i już się nie obudził.
Myślałam, że już się pozbierałam.
Ciągle powtarzałam sobie: „było ciężko, ale łapię pion”. Myślałam, że już go trzymam. Ten pion. Chciałabym czuć się silna i móc powiedzieć „pamiętam Człowieka, ale problem mam już za sobą”. Ale nic z tego. Jeszcze nie teraz.
Niby faktycznie, dzisiaj jest inaczej niż było parę tygodni temu. I może nawet jest już nieco łatwiej. Wcale to jednak nie znaczy, że jest łatwo.
Dawniej
Znaliśmy się kilkanaście lat. Najpierw przez trzy lata mieszkaliśmy ze sobą i kochaliśmy się burzliwie.
Każde z nas było wcześniej w różnych, mniej lub bardziej poważnych związkach. Każde z nas miało za sobą nieudane małżeństwo i nieprzyjemny rozwód. Każde z nas miało też syna. Mój Syn był rok starszy od Jego Syna.
Kiedy okazało się, że niebawem na świecie pojawi się Nasz Syn, uznaliśmy że powinniśmy zachować się jak Prawdziwi Rodzice. Mądrze i odpowiedzialnie.
Pewnie właśnie dlatego w pewną październikową sobotę, kilkanaście minut po godzinie trzynastej zdarzył się moment, że każde z nas włożyło drugiemu na palec obrączkę i podpisaliśmy stosowne dokumenty potwierdzające, że od tej chwili, my obydwoje i nasze przyszłe dzieci, będziemy nosić to samo nazwisko. Jego nazwisko.
Tak zaczął się nasz wspólny czas na poważnie. Ja miałam wtedy trzydzieści lat, a on trzydzieści cztery.
Minuty, dni, miesiące. Razem albo osobno, patrząc na siebie albo odwróceni plecami do siebie. Zawsze jednak na tyle blisko, żeby sobie nawzajem pomóc, albo się ze sobą pokłócić. Zawsze tak samo emocjonalnie. Na koniec powiedział mi:
— Nie żałuję. To było bardzo interesujące małżeństwo.
J. był inteligentny i wykształcony. Wesoły i niezwykle optymistyczny pomimo problemów, z jakimi przez kolejne lata musiał się mierzyć. Z większością z nich dał sobie radę, a złamał go ten jeden – choroba, która okazała się silniejsza niż ludzie.
Chorowanie J. trwało.
Najpierw były problemy z sercem i walka o równe jego bicie. Ataki częstoskurczu miewał czasami, zanim jeszcze się poznaliśmy. Jednak ten pierwszy, kiedy byliśmy już razem, był dla nas obojga wielkim zaskoczeniem.
Potem zdarzały się kolejne. Jedne nieco łagodniejsze, inne silne i trwające dłużej. Pojawiały się nieregularnie i zawsze niespodziewanie. Zawsze też wyglądały groźnie i przebiegały dość dramatycznie. Zazwyczaj każdy z nich kończył się na szpitalnej sali intensywnej opieli kardiologicznej.
Kilka miesięcy przed ślubem J. powiedział mi, że jest alkoholikiem.
Mieszkaliśmy razem i nie zauważyłam, żeby jego picie było dokuczliwym dla otoczenia nadużywaniem. No może od czasu do czasu, kiedy w dzień lub w nocy dobierał się ukradkiem do barku Moich Rodziców i w pojedynkę osuszał go z najlepszych trunków albo kiedy po wypiciu wiaderka zielonego wina domagał się dwóch wiaderek czegoś, co by go natychmiast postawiło na nogi i uchroniło przed kacem następnego dnia. Robiłam wtedy rozmaite „wiaderkowe mikstury”, a Moi Rodzice – ponieważ go lubili – łatwo wybaczali i zapełniali barek na nowo.
Najbardziej jednak nie lubiłam, kiedy po pijanemu wpadał w euforyczne stany i wołał:
— Będę żył krótko, ale pełnią życia. I gwarantuję ci, że razem będziemy żyli szybko, intensywnie i tak kolorowo, jak tylko się da.
Chciałam, żeby nasze wspólne życie było spokojne i uporządkowane. Po dotychczasowych doświadczeniach wcale nie zależało mi, żeby było ono jakoś szczególnie barwne, czy pełne niespodzianek. Nie chciałam też, żeby było krótkie.
— Ja chcę żyć długo. Długo, zdrowo i spokojnie — mówiłam. — A ty nie gadaj głupstw. I nie kracz sobie, bo jeszcze ktoś tam w górze to usłyszy i dostaniesz wedle życzenia.
— No i dobrze, niech usłyszy — śmiał się pijany. — Zapamiętaj, co mówię. Żyć można krótko, ale trzeba brać z życia co się da, pełnymi garściami.
J. przekonał mnie, że jeśli mówi o swoim uzależnieniu, to wie co mówi. I jeśli alkoholizm jest chorobą – a przecież jest – to on ma zamiar się z niej wyleczyć. Sęk w tym, że leczyć musi się zarówno on jako alkoholik, jak i ja jako jego najbliższa rodzina, czyli koalkoholiczka.
Nigdy nie piłam alkoholu i dlatego zupełnie nie rozumiałam, dlaczego ja mam się leczyć z tego, że on czasem lubi się napić. Ale poddałam się. Najpierw dla świętego spokoju. Potem także dlatego, że spotkania grup Al-Anonu zachwyciły mnie i wydały mi się czymś zupełnie niewiarygodnym.
To było coś, czego dotąd nie znałam – o wyznaczonej porze i w określonym miejscu spotykali się ludzie, którzy się nawzajem najczęściej nie znali i opowiadali głośno o swoich najbardziej prywatnych sprawach. Chętnie mówiłam o sobie „koalkoholiczka”, jeśli w zamian za to mogłam uczestniczyć w czymś tak niebywałym. Byłam pod wrażeniem.
Przy okazji dowiadywałam się coraz więcej o chorobie alkoholowej, którą zdiagnozował u siebie J. Przede wszystkim tego, że alkoholikiem się jest nieuleczalnie, do samej śmierci. Uświadomiono mi też, że życie z alkoholikiem niepijącym jest inne niż z alkoholikiem czynnym, ale to wcale nie oznacza, że jest łatwiej. Wiedza ta okazywała się bardzo pożyteczna szczególnie w sytuacjach, kiedy rzeczywiście bywało nam ze sobą trudno. Wiedzieliśmy przynajmniej, dlaczego. Powód był jeden i zawsze ten sam: jego alkoholizm i/lub/albo mój koalkoholizm.
Niekiedy zastanawiałam się, jak tłumaczą sobie swoje problemy ludzie, którym w porę nie przyszło do głowy, że mogliby niemal każde zachowanie wytłumaczyć uzależnieniem – swoim albo cudzym.
Z czasem spotkania grup koalkoholowych podobały mi się coraz mniej. Zaczęło do mnie docierać, że na mitingach każdy czeka tylko na swoją kolej mówienia i słucha wyłącznie siebie. Nie odnoszono się tam do wypowiedzi innych ludzi, ba taka była zasada podstawowa: żeby nie komentować i nie oceniać zachowań ani wypowiedzi innych ludzi.
Doszłam do wniosku, że taka grupa wcale nie daje wsparcia, lecz jest tylko dość dziwaczną zbieraniną solistów. Każdy głuchy. Każdy mógł tam powiedzieć dowolną bzdurę i wyciągnąć z niej dowolnie bezsensowny wniosek, a inni w żaden sposób tego nie skorygowali, nie wskazali że można by coś zrobić inaczej, inaczej pomyśleć, inaczej zinterpretować. Al-Anon w takim wydaniu wydał mi się miałki, nijaki i okropnie nudny. W końcu w ogóle przestałam tam bywać.
J. leczył się bardzo rzetelnie – pod okiem terapeutów realizował zadany program i zaliczał kolejne grupy AA, co związane było z tempem jego trzeźwienia oraz postępującym procesem wychodzenia z uzależnienia. Nigdy więcej też nie wziął też do ust kropli alkoholu. Nawet cukierki czy batoniki, w nadzieniach których był choćby smak alkoholowy zostały wykreślone z jadłospisu.
Nasi znajomi dość szybko przyzwyczaili się do tego. Nie stawiali już kieliszka przy jego nakryciu, a porcję tortu przeznaczoną dla J. najpierw podawano mnie – miałam bowiem obowiązek sprawdzić i potwierdzić, że nie ma w nim alkoholu. Na nic zdawały się tu choćby najbardziej solenne zapewnienia gospodarzy, że produkt jest bezalkoholowy. J. je ignorował i ja byłam jedyną osobą, której w tym względzie ufał.
Potrzeba bycia w grupie AA pozostała w J. do końca. Chodził na te spotkania w każdy poniedziałkowy wieczór.
Po kilku latach zaczęłam przekonywać go, że grupa taka ma sens jeśli jest otwarta, jeśli na mitingach pojawiają się nowi ludzie. Natomiast spotkania w zamkniętym gronie kilku, ciągle tych samych, osób nie mają większego sensu. Moim zdaniem przynosiło mu to więcej szkody, niż pożytku. Znali się tak dobrze, że – jak sobie wyobrażałam – każdy z nich z góry wiedział, jak kto w danej sytuacji zareaguje i co powie. Uważałam, że taki układ może działać wyłącznie destrukcyjnie, niszcząco.
Skoro jednak J. miał inne zdanie na ten temat i bronił go zaciekle, to przestałam się upierać. Uznałam, że jeśli chce mieć poniedziałki dla siebie, to niech je sobie ma i organizuje wedle uznania.
Dodatkowym argumentem była tu Jego Matka. Bo kiedy on zostawał do końca na spotkaniu grupy AA, to nie wracał już do domu, lecz nocował u niej. Zawsze miałam wrażenie, że daje jej to nie tyle radość, co satysfakcję. Że znowu wybrał ją, że zostawił mnie dla niej. Bo tego, że ucieszyłoby ją nasze rozstanie, Jego Matka nie ukrywała nigdy. Był, owszem, czas kiedy odnosiła się do mnie z nadzwyczajną i – jak mi się czasem zdawało – wręcz nienormalną czułością. Klaskała radośnie w dłonie, kiedy wchodziłam do jej mieszkania, a na powitanie chwytała w ramiona i całowała w obydwa policzki. Przy pożegnaniu zaś dopytywała, kiedy przyjdę do niej znowu.
Było tak na początku mojej znajomości z J. i trwało krótko. Do czasu, kiedy starsza pani zorientowała się, że z tego może być coś poważniejszego, niż tylko przelotny romans. Im bardziej J. pokazywał, jak bardzo mu na mnie zależy, tym bardziej Jego Matka okazywała mi swoją niechęć.
Przełomowym w naszej kobiecej relacji okazał się moment, kiedy dowiedziała się, że jestem w ciąży. Wtedy po raz pierwszy poczułam na sobie jej twarde spojrzenie – złe i wrogie. I już przestało być miło. Najwyraźniej poczuła się zagrożona. Że młodszy syn przestanie być na każde jej zawołanie, że za kogoś innego poczuje się bardziej odpowiedzialny niż za nią.
Starszego syna kochała bardziej, ale ten młodszy dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Ulubiony pierworodny od dawna miał żonę, córkę i teściową, natomiast J. znowu przez ostatnie lata był sam, bez żony i całą swoją uwagę oddawał matce. To jej się podobało, uspokajało. Gotowa więc była walczyć z każdym, kto mógłby mieć pomysł, żeby jej to odebrać. W oczach Jego Matki ja byłam właśnie kimś takim.
Dlatego właśnie każdą sytuację, kiedy J. dawał jej z siebie więcej niż mnie, uznawała za swoje zwycięstwo. A im ich było więcej, tym ona lepiej się czuła tak psychicznie, jak i fizycznie.
Codzienne przynoszenie przez niego zakupów i wspólne z nim drugie śniadania, kiedy to urywał się z pracy żeby ona mogła zjeść w jego towarzystwie traktowała jak coś zwyczajnego. Każde natomiast poniedziałkowe jego nocowanie w kawalerskim pokoiku dawało jej rocznie pięćdziesiąt dwa zwycięstwa dodatkowe.
Jego Matka domagała się więc tych poniedziałków, on jej ulegał bo tak mu było wygodnie, a ja w końcu machnęłam na to ręką. Z czasem wszyscy się do takiego obyczaju przyzwyczailiśmy i jeśli zdarzało się, że z jakichś powodów J. nocował w poniedziałek z nami w domu, traktowaliśmy to jak swoiste zaburzenie normalności.
Cztery lata po ślubie sytuacja w naszej rodzinie zasadniczo się zmieniła. Serce J. się uspokoiło, ale pojawił się nowotwór.
Przez pierwsze kilka lat J. raz lub dwa razy w roku, a potem częściej, zgłaszał się do szpitala, gdzie Wyniosły Profesor ze szpitala przy ulicy Lindleya w Warszawie przeprowadzał na nowotworze drobny zabieg pod narkozą. W sumie było tych zabiegów dziesięć.
Za każdym razem, po dwóch, trzech dniach wszystko wracało do codziennej normy: J. najpierw wracał do domu, a potem do pracy. Wracał też nam spokój. Bo przecież – jak nam powiedziano i później nieustannie nas przekonywano – to był ten rodzaj nowotworu, który zawsze przebiega nad wyraz łagodnie i nie daje przerzutów.
Poinformowano nas wprawdzie, że – jak wynika ze statystyk – w trzech procentach zachorowań uzłośliwia się on paskudnie. Kto by się jednak tym przejmował, skoro w pozostałych dziewięćdziesięciu siedmiu szanse na pełne wyleczenie są niemal równe pewności. Dlatego byliśmy zupełnie spokojni i nie przejmowaliśmy się zanadto. Do czasu, aż po siedmiu latach okazało się, że J. znalazł się w grupie pechowych „trzyprocentowców”.
Po kolejnych zabiegach J. odzyskiwaliśmy spokój, ale był on jednak pozorny. Niby mogliśmy przyzwyczaić się do tego, że w kwestii nowotworu nic się nie zmienia i zaakceptować fakt, że nigdy się nie zmieni. My jednak chcieliśmy, żeby się zmieniło. I żeby się zmieniło trwale na lepsze.
Chcieliśmy, żeby J. wyzdrowiał, jednak Wyniosły Profesor nie dawał na to nadziei. J., wciąż będąc pacjentem Wyniosłego, szukał więc czegoś jeszcze.
On – zdecydowany racjonalista – pił zioła i mikstury stosowane w medycynie naturalnej, a nawet bywał u bioenergoterapeutów. Żadnego z nich nie potrafił jednak zaakceptować. Do czasu.
W końcu poznał jednego, któremu zaufał. Bio przychodził on do naszego domu raz w tygodniu, przez godzinę odprawiał czary nad J., który na ten czas zasypiał i podawał mu do picia zaczarowaną wodę. Wydawało się, że to jest to.
J. wprawdzie mówił, że w cuda nie wierzy, ale mimo to pił zaczarowaną wodę zgodnie z zaleceniami i był zadowolony – czuł się wyjątkowo dobrze i to było widać. Dawno nie był tak energiczny, silny i wesoły jak wtedy, kiedy odwiedzał go Bio.
Sierpień.
W drugiej połowie sierpnia J. wyjechał z Naszym Synem na wakacje do Juraty.
— Zostaw w cholerę tę robotę i jedź z nami. Albo przynajmniej dojedź w trakcie turnusu. To są moje ostatnie wakacje — przekonywał mnie przed wyjazdem. Udawałam, że tego nie słyszę, że słowa „moje ostatnie wakacje” w ogóle nie zostały wypowiedziane. Zapewniałam, że dojadę i przynajmniej kilka dni spędzimy razem. Ale nie udało mi się. Tak samo, jak w wakacje rok wcześniej. Pracowałam.
Panowie bawili się fantastycznie. Pływanie w morzu i w zatoce, łódka, motorówka, rowery wodne, windsurfing, wędkowanie, tenis.
— Rok temu robiłem to samo i nie męczyłem się wcale. A teraz, niby czuję się dobrze, nic mnie nie boli, ale tak jakoś... nie nadążam — mówił mi J. w codziennych relacjach telefonicznych.
— Starość — śmialiśmy się.
Jego ósmy etap
Czas życia człowiek od narodzin do śmierci, można opisywać na różne sposoby – w sekundach, godzinach, tygodniach, miesiącach, czy latach. Niezależnie jednak od tego, jaką jednostkę pomiaru się wybierze, zawsze jeszcze jest się w jakimś etapie, w którymś z kolei.