Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Lustro pełne zakamarków”
to opowieść o tym, co najważniejsze
– o miłości i przemijaniu.
I o tym, że miłość babci trwa,
nawet jeśli czas się skończył.
Bo jesteśmy
z kobiet, które były przed nami
i dla kobiet, które będą po nas.
Prababki dają siłę,
wnuczki dają nadzieję.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 192
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Alicja Wejner
Lustro pełne zakamarków
„Lustro pełne zakamarków”
to opowieść o tym, co najważniejsze
–o miłości i przemijaniu.
I o tym, że miłość babci trwa,
nawet jeśli czas się skończył.
Jesteśmy
z kobiet, które były przed nami,
dla kobiet, które będą po nas.
Prababki dają siłę,
wnuczki dają nadzieję.
TA KSIĄŻKA JEST JAK SĄSIADKA,
PRZYJACIÓŁKA, KTOŚ BLISKI.
JAK POWRÓT DO SENSU.
- Krystyna Janda
© Copyright by Alicja Wejner
Okładka: Jolanta Czarnecka
Foto: Monika Kościółek
Redakcja, korekta, skład:
Agencja Dziennikarska
tekstyprasowe.pl
Wydawnictwo Jagoda
jagodawydawnictwo.pl
ISBN 978-83-964142-0-5
Wydanie I, Warszawa 2022 r.
Spis rozdziałów
Samotność płacze
Roztropna Agnieszka i inne prababki
W rajskim ogrodzie Teresy
No trudno
Intruz w domu
Mieszkać tu, zawsze tylko tu
Marzenia się spełniają
Ona lepsza niż ja
Wujek Eugen lubił za bardzo
Sama w domu
Męskie sprawy
Twoja wina, moja wina, zawsze wina
Orły o drogę nie pytają
Samotność płacze
Stara kobieta siedziała na ławce. A może wcale nie siedziała, a tylko tam była. Miało się wrażenie, że jak motyl, przycupnęła na krótką chwilkę aby odetchnąć, ale zaraz podniesie się i odleci w dalszą drogę. Jak i dokąd, trudno było przewidywać. Mogła sunąć poboczem ruchliwej, podmiejskiej drogi, przy której stała ławka lub skręcić gdzieś w poprzek albo wznieść się ponad przyziemną rzeczywistość. Jej sylwetka sugerowała, że możliwe są wszystkie ewentualności. Lekko skulone plecy i odchylone na boki łokcie wskazywały, że w każdej sekundzie gotowa jest do lotu. Skrzyżowane nogi dawały jednak nadzieję, że jeszcze troszkę tu pobędzie. Dłonie odpoczywały na deskach ławki, a wzniesiona do góry głowa udawała, że pilnuje, czy nie zbliża się jakieś niebezpieczeństwo. Oczy mogłyby pomagać głowie, ale w tej chwili zajęte były czymś zgoła innym niż obserwowanie otoczenia. Oczy starej kobiety płakały.
— Dlaczego płaczesz? — kobieta starsza od tej starej popatrzyła na płaczącą ze smutkiem. — Nie jesteś jeszcze aż tak stara, żeby nad sobą płakać. Ani aż tak bardzo samotna.
— Co ty możesz o tym wiedzieć? — padła niechętna odpowiedź.
— Coś jednak wiem.
— Nieważne, ile mam lat. Ważne, że czuję się stara.
— Ale dlaczego aż tak smutna?
— Smutna, stara i przegrana. Miałam blisko siebie ludzi, których kochałam od początku ich życia, a teraz nie ma ich przy mnie. Odsunęli się i udają, że mnie nie ma. I jeszcze robią wiele, żebym wiedziała, że lepiej jest im beze mnie — powiedziała zagadnięta, a jej słowa cicho i z pewnym trudem przeciskały się powoli pomiędzy kapiącymi łzami.
— To faktycznie, okrutnie się z tobą obeszli — starsza od starej zawahała się, lecz w końcu przysiadła na brzegu ławki. Jeszcze przed chwilą nie miała zamiaru przerywać swojej wędrówki, ale coś takiego było w tych płaczących oczach, że musiała się przy nich zatrzymać i do nich zagadać, jakoś je osuszyć.
Stara kobieta zdawała się nie zauważać obecności tej drugiej, jednak miała ją w polu widzenia i tylko zamknięcie oczu mogło usunąć ten obraz. Ale nawet wtedy czuła jej obecność. Nie chciała jej i chciała jednocześnie. Nie chciała koło siebie obcych, ale też nie czuła w tej drugiej żadnej obcości.
— Nie znam cię — powiedziała stara i sama z pewnym zdziwieniem usłyszała, że zamiast kategorycznej kropki na końcu zdania zadźwięczał znak zapytania.
— Nie chcesz, to nie znasz. A może jednak znasz. A może nie pamiętasz — starsza od starej patrzyła w przestrzeń przed siebie i kręciła patykiem zygzaki w powietrzu. Ubrana była bez koloru i całkiem niewspółcześnie. Długa spódnica, kapelusik na głowie i ażurowe rękawiczki na dłoniach. Zdecydowanie niewspółcześnie i bardzo współcześnie zarazem. I choć nie wiadomo było skąd się wzięła i kim była, to przecież nie była obca.
— Przestałam być matką — powiedziała stara kobieta i nawet nie starała się powstrzymywać łez.
— Bywa. Ale z drugiej strony, kto raz był matką jest nią na zawsze. Nawet, jak umrzesz, to nadal będziesz matką. Matką, babką... Wiem, co mówię.
— Skąd możesz wiedzieć, skoro jeszcze nie umarłaś?
— Moja matka umarła już dawno i nadal jest moją matką.
— Moja też. I też jest — zastanowiła się stara kobieta i otarła mokre policzki.
— Sama widzisz.
— Nie pamiętam cię — powiedziała ta, której oczy jeszcze przed chwilą płakały.
— Przypomnę ci. Agnieszka Kosela z domu Krynicka. Córka Małgorzaty Krynickiej z domu Kaniak, córki Franciszki Kaniak z domu Wrońska.
— Ja jestem Lisa. Z domu Neciówna.
— Powinnaś to sobie częściej powtarzać — uśmiechnęła się Agnieszka. — Żebyś nie zapominała.
— Żebym nie zapominała o czym?
— Że jesteś.
Lisa popatrzyła z uwagą na swoją nową znajomą i nagle coś jej zaświtało.
— Agnieszka Kosela? Z domu Krynicka? Tak samo jak jedna z moich prababek. Ale nie, ona jednak nazywała trochę inaczej. Też Agnieszka, ale Koszela. I z domu Klinicka.
— Zapisali jak umieli i jak usłyszeli. Jeden kiepsko pisał, drugi nieostro słyszał, trzeci seplenił, a czwarty nie wymawiał „r”. Dlatego ani Koszela, ani Klinicka. Kosela z domu Krynicka. Tak jest poprawnie.
— Nie powiesz mi chyba, że to ty we własnej osobie — z powątpiewaniem powiedziała Lisa.
— Nie muszę mówić, żebyś wiedziała — odpowiedziała Agnieszka i po chwili milczenia wróciła do poprzedniego tematu rozmowy. — Dlaczego poczułaś, że już nie jesteś matką?
— Moi synowie odsunęli się ode mnie.
— Dorastają, to się odsuwają.
— Wiem, ale inaczej to sobie wyobrażałam. Czasem mam wrażenie jakby nie pamiętali, że w ogóle istnieję, jakby zupełnie ich to nie obchodziło.
— Byłaś dla nich niedobra i teraz ci za to odpłacają?
— Nie byłam niedobra — odpoczywające na ławce, dłonie Lisy nagle poderwały się do lotu, jakby chciały unieść ze sobą kobietę z całym smutkiem i wszystkimi łzami, które jej jeszcze zostały. Po chwili jednak uspokoiły się nieco i pozwoliły płynąć słowom. — Starszy synek stracił kontakt ze swoim ojcem, kiedy był w przedszkolnych średniakach. A ojciec młodszego zniknął z naszego świata, kiedy chłopiec był wczesnym nastolatkiem. Zajmowałam się nimi, kochałam ich. Nie byłam niedobra.
Lisa wychowywała synów sama. Tak jej się przynajmniej wydawało, łudziła się, że to właśnie ona ich wychowywała. Po latach jednak analizowania rozmaitych porażek w tym zakresie wiedziała już, że każdy człowiek jest wychowywany nie tylko przez matkę, lecz przez cały świat, który jego i jego matkę otacza – przez dziadków, ciotki i wujków, sąsiadów lubianych i nielubianych, znajomych i nieznajomych, a także przez zwierzęta, rośliny, chmury, rzeki, wiatr i deszcze. I nic nie można na to poradzić. Żadna matka nie może też z góry przewidzieć,, co ten urodzony przez nią człowiek z kogo sobie przyswoi, co się do niego przyklei i co będzie niósł ze sobą jako własne i w jakich proporcjach.
Kiedy Lisa już to wiedziała, zaczęła rozumieć, dlaczego jej synowie nie są tak wychowani, jak się o to starała, dlaczego nie są wychowani tak dobrze, jak tego chciała.
Kiedy chłopcy byli mali, nie było jej łatwo, bo na niczyją realną pomoc liczyć nie mogła. Sama musiała zarabiać na dom i sama ten dom organizować. Jeśli brakowało pieniędzy, jej rodzice zawsze gotowi byli ją wspomóc, lecz nigdy w formie prezentów. Zaciągnięte u nich pożyczki Lisa zawsze musiała zwrócić.
Traktowała to jako oczywistość i nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłoby być inaczej. Do czasu, aż starszy syn nie dorósł. Wtedy zaczął ją przekonywać, że świat się zmienił i ona teraz powinna być mniej jak jej matka i ojciec, a bardziej jak rodzice jego rówieśników, którzy dają dzieciom wszystko, czego one potrzebują na start w dorosłe życie.
Lisa musiała więc zmierzyć się z tym problemem. Najpierw teoretycznie, a potem próbowała też praktycznie. W końcu sama przed sobą przyznała, że skoro nigdy niczego nie dostawała, to nie umie też dawać. Zawsze uczono ją, że musi własną pracą zarobić na swoje potrzeby i to samo ona wpajała swoim dzieciom. Gotowa była im pomagać, lecz wyręczać nie chciała, a obdarowywać nie potrafiła.
Starszego syna urodziła w wieku dwudziestu lat, a młodszego jako trzydziestolatka i z powodu tej różnicy wieku każdy z chłopców czuł się jedynakiem. Ona też ich tak postrzegała, bo w danym momencie każdego musiała traktować inaczej. Co starszemu już było wolno, to młodszemu jeszcze nie i na odwrót: co młodszemu jeszcze uchodziło, to starszemu już nie wypadało.
Lisa czuła się w obowiązku nieustannie pilnować, żeby synowie zachowywali się właściwie i stosownie do wieku. Tak wyćwiczyła w sobie te odruchy, za sprawą których częściej bywała strofującą nauczycielką niż zwyczajną mamą, która po prostu przytula – czule i bez pośpiechu. Było jej z tym kiepsko, ale tłumaczyła sobie, że taka jest cena odpowiedzialnego wychowywania chłopców. Oni zaś wciąż mieli do niej pretensje, że temu drugiemu pozwala na więcej.
Przez całe lata miała wrażenie, że nie jest matką dwojga dzieci jednocześnie, lecz realizuje dwa osobne macierzyństwa, które wcale się ze sobą nie łączą. Od kiedy więc urodził się młodszy syn, każdy rok w roli matki odczuwała Lisa, jakby to były dwa lata w kalendarzu.
— Czasem bywałam zmęczona, ale byłam szczęśliwa — powiedziała Lisa, zerkając na Agnieszkę.
— Oni też byli szczęśliwi?
— Moi synowie? Tak mi się wydawało. Zresztą mówili mi to, bo często o to pytałam. Kochałam ich, dbałam i rozmawiałam z nimi. Czasem się wściekałam i wtedy krzyczałam, ale przecież wszystko w życiu podporządkowałam macierzyństwu. Myślałam, że oni też mnie kochają, że zawsze będziemy blisko, że będziemy przyjaciółmi kiedy dorosną.
— Rozumiem, że właśnie dorośli.
— I to jak. Wysocy, przystojni, wygadani, pewni siebie. Strasznie pewni siebie — kobieta zamyśliła się.
— Tacy są najtrudniejsi — odezwała się Agnieszka. — Taka pewność siebie sprawia, że człowiek nie ma wątpliwości. Czasem też nie ma skrupułów.
— Ci moi też często nie mają. Ale tylko wobec mnie. Przy teściowych bardzo uważają na swoje słowa i gesty.
— A, takie buty — Agnieszka pokiwała głową ze zrozumieniem.
— O tamte kobiety upominają się ich córki. Dlatego moi synowie, jeśli zależy im na żonach, a przecież zależy, muszą się liczyć z ich matkami i starać się z nimi dogadywać. O mnie nikt się nie upomina — suche już oczy znowu zaszkliły się łzami.
— Ciesz się wnuczkami, skoro z synami jest trudno — poradziła Agnieszka.
— Z córką młodszego syna spotykam się regularnie i bardzo się lubimy. Natomiast wnuczki od starszego syna mało mnie nie znają, rzadko się widujemy — na te słowa stare łokcie straciły swoją gotowość do lotu, przykleiły się do ciała, a plecy bardziej się skuliły, jakby nagle wyparowała z nich spora część energii.
— Może za mało się starałaś.
— Starałam się — zawołała Lisa. — Ale chodzi o to, że kiedy wyrażałam zdanie w jakiejś sprawie i mój pogląd był inny niż ich, to synowie przestawali ze mną rozmawiać i trwało to zazwyczaj do czasu, aż ja pod jakimś pretekstem przerwałam to milczenie. Starszy syn dodatkowo w takich sytuacjach zakazywał dzieciom kontaktowania się ze mną.
— Ciężka sprawa — Agnieszka wyglądała na prawdziwie zafrasowaną.
— A nie mogłam przecież nie mówić, co myślę. Nie mogłam chwalić ich, jeśli uważałam, że podejmują niewłaściwe decyzje. To byłoby nieszczere i niewychowawcze. Nie mogłam udawać, że jest pięknie, kiedy wcale tak nie było. Nie mogłam zaprzeczać sama sobie.
— Nie mogłaś — Agnieszka pokiwała głową ze zrozumieniem. — Ale wiesz, mówienie co się myśli też nie jest obowiązkowe. Czasem lepiej nie mówić.
— Teraz już to wiem i już nie mówię — przyznała Lisa. — Szkoda tylko, że potrzebowałam na tę naukę aż tyle czasu.
— Lepiej późno niż później — uśmiechnęła się Agnieszka. — Ale trzeba też uważać, żeby z jednej skrajności nie wpaść w drugą. Jeśli nadmierne mówienie zastąpisz całkowitym milczeniem, możesz się od tego rozchorować. Ja tak kiedyś miałam. Myślałam jedno, ale żeby utrzymać dobre stosunki z krewnymi, mówiłam i robiłam co innego. W końcu moje ciało zaczęło się buntować. Chorowaniem wołało do mnie o identyczność myśli, słów i czynów.
— Gdybyś miała córki, byłoby inaczej — powiedziała Agnieszka w zamyśleniu.
— Też mi odkrycie. Pewnie, że byłoby inaczej. Ale dziewczyny też nie są idealne. Znam wiele matek, które zamartwiają się z powodu córek.
— Też takie znam. Jednak z synami nad wyraz często sprawdza się powiedzenie, iż nie ta jest matką, która urodziła, ale ta, która wychowuje.
— Przecież to ja ich wychowywałam. To ja nie spałam nocami, kiedy chorowali — zaprotestowała Lisa. — Nieustannie sprawdzałam, czy oddychają i pilnowałam, żeby byli bezpieczni. Do dzisiaj mam w sobie tamten odruch. Jak słyszę, że któremuś z nich coś dolega, czuję paniczny lęk i każda komórka mojego ciała staje w gotowości, żeby biec na pomoc.
— Chorowali? — zainteresowała się Agnieszka.
— Starszy wciąż się zaziębiał. Często bolało go ucho i bardzo wtedy płakał. Kiedy miał pięć lat, najpierw miał operację usunięcia migdałków, a potem rozlał mu się wyrostek robaczkowy. Lekarze powiedzieli mi, że zrobiło się zapalenie otrzewnej i ledwo go uratowali. Młodszy natomiast miał alergię niemal na wszystko i z tego powodu miał problemy z oddychaniem. Ciągle musiałam im podawać jakieś leki i biegałam z nimi od lekarza do lekarza. Wciąż się bałam, w każdej sekundzie drżałam o ich zdrowie i życie.
— To dlatego teraz tak bardzo przeżywasz, że się odsunęli.
— To ja ich wychowywałam — powtórzyła Lisa.
— Wtedy tak. Ale nie mówię o tym, co było kiedyś i już dawno minęło. Mówię o tym, co jest teraz.
— Teraz jest tak, że starszy syn kontaktuje się ze mną wyłącznie za pomocą smsów, a i to bardzo rzadko. Zwykle są to odpowiedzi na moje pytania, czy u nich wszystko w porządku, czy są zdrowi. Dwa, trzy słowa. Albo przysyła mi równie zdawkowe życzenia z okazji. Nie dzwoni do mnie i ja do niego też nie. On pewnie nie czuje takiej potrzeby, a ja się boję, że znowu nie odbierze połączenia. Spotykamy się też od wielkiego dzwonu. Cztery lata temu się na mnie pogniewał i z uporem w tym pogniewaniu trwa. Przez pierwsze trzy lata po tamtej kłótni to w ogóle go nie widywałam.
— I wciąż jest obrażony — Agnieszka nie miała wątpliwości. — Ale teraz już się widujecie?
— W ciągu ostatniego roku zdarzyło się to cztery razy. Dwa razy on był przejazdem niedaleko mnie i dwa razy ja pojechałam do niego. Za każdym razem spotykaliśmy się gdzieś na mieście lub w parku na trzy, cztery godziny. Tyle, żebym ich zobaczyła i żebym mogła nacieszyć się wnuczkami. Wspólny obiad, kawa, lody, jakiś spacer, prezenty dla dzieci...
— I żadnych rozmów o sprawach ważnych — podpowiedziała Agnieszka, żartobliwie grożąc Lisie palcem.
— Skoro tak chcą, to ja się temu poddaję — w głosie Lisy był spokój, ale też rezygnacja i smutek. — Wiesz, oni nie proponują tych spotkań, a tylko łaskawie się na nie zgadzają. Wiem, że to wszystko nie brzmi dobrze, ale ja potrzebuję tego kontaktu.
— Z młodszym synem masz tak samo?
— Nie jest na mnie pogniewany, jeśli o to pytasz — roześmiała się Lisa.
— Często rozmawiamy przez telefon, widujemy się niezbyt często, ale dość regularnie. Od nawet lubi, żebyśmy czasem spotkali się tylko we dwoje i pobyli ze sobą, porozmawiali. To ich różni. Ale w jednym są identyczni: jeśli nawet spytają, co u mnie słychać, to i tak moja odpowiedź mało ich interesuje. I nigdy, ale to nigdy nie mają odruchu, żeby w czymkolwiek mi pomóc — Lisa gwałtownie zapłakała. Łzy spływały po policzkach i wsiąkały w kwiaty na apaszce, a szloch utrudniał mówienie.
— Czy ty aby trochę przesadzasz? Świetnie dajesz sobie radę z codziennymi sprawami i pomoc chłopaków wcale nie są ci potrzebna.
— Przecież nie mówię, żeby obierali mi ziemniaki czy robili zakupy. Ale mogliby przynajmniej spytać, czy czegoś nie potrzebuję, czy dom ich nie potrzebuje — ciągnęła Lisa. — To ich rodzinny dom, który trzeba doglądać, ciągle coś naprawiać. Ja to robię, żeby zostawić im zadbany spadek, ale jestem coraz starsza i coraz bardziej bolą mnie ręce. Czasem tak bardzo, jakby miały zamiar porozrywać się na kawałki.
— Mówiłaś im o tym? — zainteresowała się Agnieszka.
— Mówiłam. Młodszy syn doradził mi, żebym sprzedała ten stary wielki dom i zamiast niego kupiła sobie małe mieszkanie, przy którym nie będzie trzeba nic robić. Że powinnam myśleć o sobie, póki żyję i nie zastanawiać się, co komu zostawię po mojej śmierci.
— Roztropny młody człowiek. I miło, że w ogóle czasem do ciebie przyjeżdża — mruknęła Agnieszka.
— Bardzo miło — zgodziła się Lisa. — Długo było tak, że jak wiedziałam, że przyjedzie, sam albo z żoną, to chciałam ich ugościć. I jak już tak narobiłam tych zakupów na ich przyjazd, jak już się tak zmęczyłam przy gotowaniu ich ulubionych dań, to oni mi wtedy mówili, że zjemy w barze bo za tym barem strasznie się stęsknili. I szliśmy tam, a przygotowane jedzenie zjadałam potem przez dwa tygodnie.
— Przykro.
— Najpierw rzeczywiście było mi przykro. Ale potem postanowiłam polubić i ten bar, i ten ich obyczaj. Wolałam czuć się szczęśliwa, że się do mnie pofatygowali, niż nieszczęśliwa, że u mnie nie zjedli.
— Może nie jest bardzo dobrze, ale tak najgorzej też przecież nie. Najważniejsze, że że ty i twoi synowie jednak się spotykacie — uśmiechnęła się Agnieszka.
— Ale wiesz, że to nie są zwyczajne, międzyludzkie spotkania. Oni obydwaj mnie sobą... zaszczycają.
— No tak — zastanowiła się Agnieszka. — Wiedzą, że ci na nich zależy, więc czasem pozwalają ci koło siebie poskakać.
— Mniej więcej — przyznała Lisa.
— Przykro.
— Nie przesadzajmy. Trzeba się cieszyć tym, co jest. Choć przyznaję, ze bywa niełatwo — ciągnęła Lisa. — Młodszemu mojemu synowi i jego żonie czasem zdarzała się chwila wyjątkowej dobroci dla matki. Proponowali wtedy, że mogliby do mnie przyjechać i nawet mogliby przenocować Ja się wtedy cieszyłam przeogromnie i w tej radości biegłam wietrzyć i odkurzać pokój gościnny. Oni mi wówczas mówili, że przenocują, ale pod warunkiem, że spać będą w moim pokoju i nie będą korzystać z tamtej, gościnnej, łazienki lecz z mojej.
— Dlaczego?
— Bo obydwa gościnne pokoju w moim domu i przylegająca do nich łazienka źle im się kojarzą. Bo kiedyś byli tam ludzie, których oni nie lubią. Wtedy ich lubili, ale dzisiaj nie lubią i nie chcą być w tamtych pomieszczeniach.
— Cóż to za absurd — zdumiała się Agnieszka.
— Nic nie poradzisz — westchnęła Lisa. — Bo przecież na odczucia nie poradzisz. Tak mi powiedzieli.
— Rozumiem, że oddawałaś im ten swój pokój i łazienkę?
— Na początku oddawałam.
— A potem?
— Potem... potem oprotestowałam sytuację. Oni więc przestali proponować, że przenocują. Ale za to na nocleg dają mi czasem swoją córeczkę.
— Dobre i to. Ale sama widzisz. Wszystko dlatego, że od chwili, kiedy chłopak się ożenił, wychowuje go już inna kobieta.
— Niech go sobie wychowuje. Nie mam nic przeciwko jego żonie, ja w ogóle nie mam nic przeciwko ich żonom.
— Żona to żona — odpowiedziała Agnieszka. — Problem jest nie wtedy, kiedy twój syn wpada pod zaborczy wpływ nie swojej żony, lecz jej matki. A sama przecież mówiłaś, że twoi synowie nad wyraz liczą się ze swoimi teściowymi.
— Uważasz, że to sprawka teściowych? — Lisa zdjęła z szyi mokrą apaszkę i rozpostarła ją na kolanach gładząc, zmoczone wcześniejszymi łzami, kwietne wzory. — O tym nie pomyślałam. U młodszego może nie widać tego aż tak bardzo, ale u starszego faktycznie… To właśnie teściowa ustawia mu meble w mieszkaniu, zajmuje się dziećmi i daje pieniądze, jeśli akurat zabrakło.
— Sama widzisz.
— Co robić?
— Nic z tym nie zrobisz. Zamiast więc płakać, postaraj się zaakceptować sytuację. W końcu ją polubisz.
— Jak?
— Bo ja wiem? Popracuj wyobraźnią. Może pomyśl sobie, że do końca życia nie miałabyś wolnej chwili, bo musiałabyś wciąż matkować dorosłemu mężczyźnie. A to jest wysiłek ciężki i nikomu niepotrzebny.
— Bo skazany na niepowodzenie — domyśliła się Lisa.
— Właśnie tak. Ciesz się więc i nie płacz. I nigdy więcej nie wmawiaj sobie, że skoro syn się na ciebie obraził, to ty nie masz prawa żyć. Wszystko jedno, jakie on ma powody i swoje jedynie słuszne racje, ty musisz rozumieć, że to są tylko jego racje, jego punkt widzenia. Ty natomiast masz nie tylko prawo, ale i obowiązek cieszyć się życiem.
— Skąd o tym wiesz? — Lisa ze zdumieniem spojrzała na Agnieszkę. Dobrze pamiętała tamten czas, po kłótni z synem, kiedy było jej najtrudniej. Kiedy nie chciał z nią rozmawiać albo wołał, że nie jest już jej rodziną, wpadała w rozpacz. Myśli były gęste oraz czarne jak smoła i najsmutniejsze, jakie kiedykolwiek w życiu do niej przyfrunęły, a swojej przyszłości w ogóle nie była w stanie sobie wyobrazić.
To właśnie wtedy wydawało jej się, że najlepiej by było, jeśli by przestała żyć. Nie wiedziała tylko, jak mogłoby się to dokonać. Nie chciała popełniać samobójstwa, jednak obmyślanie i planowanie tego zaprzątało jej myśli.
— Nie chciałam tego — powiedziała cicho.
— Pewnie, że nie chciałaś — przyznała Agnieszka. — A na przyszłość pamiętaj: starość to jest czas na zupełnie inne sprawy niż matkowanie dorosłym ludziom lub płakanie za tym, co minęło i nigdy już nie wróci.
— Łatwo mówić.
— A ty nigdy tak nie mówisz?
— Tylko wtedy, kiedy spotykam kobietę, która
siedzi i nad sobą płacze — roześmiała się Lisa, przypominając sobie, ileż to razy, dokładnie to samo co Agnieszka, też mówiła swoim przyjaciółkom.
Lisa i bez podpowiedzi Agnieszki wiedziała, że choć w tej chwili relacje w rodzinie wydawały jej się rozpaczliwie beznadziejne, to przecież w każdej chwili wszystko mogło odmienić się na lepsze. Żyła w świecie zorganizowanym niegdyś przez mężczyzn, lecz przecież jednocześnie funkcjonowała pod ogromnym wpływem kobiet, które były przed nią. To właśnie z nich czerpała przeświadczenie, że czas jest sprawą umowną i furtki nie zamykają się raz na zawsze. Z nich też miała przekonanie, że człowiek ma w sobie moc i właściwe słowa – własne lub cudze – wypowiedziane w odpowiednim momencie mogą zdziałać cuda.
Synowie wprawdzie się od niej odsunęli, lecz były jeszcze ich córki i to dzięki nim albo jednej z nich
Lisa mogła odzyskać poczucie, że nie jest sama. że jest częścią rodzinnej całości, której początku nikt nie pamięta, a końca nie widać. Babki bowiem i prababki dawały siłę, a wnuczki dawały nadzieję. A nadzieja to było coś, czego Lisa bardzo teraz potrzebowała. Gdyby znowu ją w sobie odnalazła, wtedy odzyskałaby spokojny sen, przestałaby cierpieć i już by się nie czuła tak rozpaczliwie stara.
W świecie, który znała i który był jej bliski, cała wiedza i siła przechodziły na córki od matek, babek i prababek. Kobiety zarządzały swoimi rodzinami czasem nawet daleko w przyszłość i rzadko która dobrowolnie z tego rezygnowała. Dotyczyło to tych, z którymi była spokrewniona, ale też wszystkich innych, które były całkiem obce. Teściowe synów również więc dbały o swoje rodowe linie i trudno było mieć o to do nich pretensje. A próbując wpływać na swoje córki, starały się oddziaływać także na ich mężów.
Oczywiście, bywały sytuacje, kiedy zięć nie poddawał się teściowej. Zdarzały się też takie wyjątki, że mężczyzna potrafił ułożyć sobie poprawne relacje z matką żony i jednocześnie nie niszczył tych z własną matką. Te jednak, zdaniem Lisy, należały do wyjątków, ponieważ wymagały sporego wysiłku, mnóstwa dobrych chęci oraz tych cech charakteru, które budują się w człowieku wraz z jego dojrzałością.
Widząc, co się dzieje w rodzinie, Lisa coraz mniej miała nadziei, że jej przypadek wpisze się w ten ostatni możliwy wariant.
Jeśli miała tylko synów, istniało zagrożenie, że linia rodowa zakończy się na jej gnieździe. Mogła jednak zostać przedłużona, jeśli któraś z wnuczek wolałaby czerpać wiedzę od niej, a nie od swojej matki. Zamiast kontynuować linię matki, wolałaby pielęgnować zasady obowiązujące w ogrodach kobiet, które były przed Lisą. To było możliwe, jeśli więź emocjonalna oraz podobieństwo charakterów między dziewczynką i nią byłyby wystarczająco silne.
— Zamiast pozwalać samotności płakać, napisz życiorys — poradziła Agnieszka, podnosząc się z ławki.
— Zaczekaj, ja też już idę — Lisa otuliła szyję kwiecistą apaszką, wstała i ruszyła za Agnieszką.
Kobiety szły jedna za drugą, a po chwili obok siebie. Od tyłu niczym się od siebie nie różniły. Ten sam wzrost, sylwetka i ten sam odcień siwizny na włosach. Najpierw poszły w lewo, poboczem podmiejskiej drogi w kierunku widocznych w oddali zabudowań. Potem niespodziewanie skręciły w prawo, przecięły jezdnię i poszły drogą w kierunku lasu.
— Po co mi życiorys? Nie szukam pracy. Dopiero co przeszłam na emeryturę.
— Tym bardziej więc. Masz dużo czasu, to pisz. Każda kobieta powinna napisać sobie życiorys.
— Po co pisać swój życiorys skoro i tak się go pamięta? Swój życiorys pisze się dla kogoś — zauważyła Lisa.
— Trochę masz rację, ale sprawa wcale nie musi być aż tak prosta — uśmiechnęła się Agnieszka. — Wszystko zależy od tego, w którym momencie życia kobieta postanawia zająć się sprawą swojego życiorysu. Jeśli na samym początku, kiedy jest najwyżej dwudziestolatką, ma szansę napisać, co sobie wymarzy i potem starać się dopasowywać do tego swoją rzeczywistość. Jeśli natomiast zasiadasz do sprawy pod koniec życia, możesz już tylko spisać, co ci się przydarzyło. W pierwszym przypadku najważniejsza jest fantazja i odwaga, w drugim umiejętność wyławiania pereł.
— O jakich perłach mówisz? — Lisa bezwiednie przesunęła palcami po perłowych kuleczkach swojego ukochanego naszyjnika.
— Przecież nie o tych na twojej szyi — zaśmiała się Agnieszka. — Perły w życiorysie, to takie zdarzenia, które naprawdę miały znaczenie. Pojedynczo wydawać się mogą mało znaczącymi epizodami, ale ułożone jedno obok drugiego są twoją najprawdziwszą historią, portretem i największą siłą. I to właśnie z nich biorą początek wszystkie późniejsze lęki i odruchy. Jeśli czegoś w sobie nie rozumiesz, to tam znajdziesz wszystkie potrzebne odpowiedzi. Ważne więc, żeby one nie uleciały. Żebyś zawsze mogła do nich zajrzeć i przypomnieć sobie, że nie byłaś beznadziejna i niczego ważnego nie zaniechałaś ani nie przegrałaś. A jeśli nie wszystko się udało, to tylko dlatego, że tak się zbiegły okoliczności i nic nie mogłaś na to poradzić. Z takich życiorysów tworzy się potem historia. Najpierw historia poszczególnych gniazd, z nich historia rodów i wreszcie całej rozumnej cywilizacji.
Głos Agnieszki dźwięczał w uszach Lisy znacznie dłużej niż drgały wypowiedziane słowa. Uspokajał ją, przywracał nadzieję i cieszył.
— Po co my idziemy do tego lasu? — zainteresowała się nagle Lisa, widząc zbliżającą się ścianę drzew. Nie usłyszała odpowiedzi, więc chciała ją przynajmniej zobaczyć. Zatrzymała się i rozejrzała wokoło. Agnieszki jednak nigdzie nie było. Ani z prawa, ani z lewa, ani w górze.
— Skoro tak, to też mogę zniknąć — pomyślała Lisa. Obróciła się na pięcie i zniknęła we mgle, której gęsty obłok pojawił się nie wiadomo skąd i szczelnie ją otulił.
Roztropna Agnieszka i inne prababki
Lisa wróciła do domu. Zanim rano wyszła, obficie podlała kwiaty w doniczkach, wyjęła z gniazdek wszystkie wtyczki, wyłączyła ogrzewanie, zakręciła zawór gazu oraz dokładnie pozamykała okna i drzwi. Było to konieczne, ponieważ nie potrafiła przewidzieć, kiedy tu znowu będzie.
Najpierw miała pomysł, że wyjdzie po prostu na spacer, żeby zobaczyć ludzi i poczuć zapach roślin. Zaraz po nim pojawił się jednak kolejny – żeby pójść nieco dalej, na pobliskie łąki. Wizja była kusząca, ale wraz z nią przypłynęła do Lisy myśl, że zamiast spacerować po okolicy, mogłaby dokądś wyjechać. Na drugi koniec Polski albo na koniec świata. I mogłaby pozostać w tej bliżej nieoznaczonej przestrzeni przez dowolnie nieokreślony czas.
Nie wiedziała, który z pomysłów okaże się na tyle zdecydowany, żeby przerodzić się w plan. Dlatego na wszelki wypadek włożyła na siebie ubranie, które mogło się sprawdzić w dowolnych okolicznościach i spakowała do torebki najpotrzebniejsze drobiazgi – zapasowe majtki, jedwabny kwietny szal, kredkę do brwi, szczotkę do zębów, czekoladę, dwa ołówki i zeszyt w kratkę do zapisywania wszystkiego. Trochę pieniędzy w portfelu miało wystarczyć na ewentualne przejazdy i jedzenie na początku. Jakby co, to miała jeszcze trochę oszczędności w banku i na konto mogła zalogować się przez telefon.
Tak zabezpieczona wyszła na ulicę i dała pełną wolność nogom. One poruszały się niespiesznie, a ona z zaciekawieniem obserwowała trasę, którą wybrały.
— Ciekawe, że nigdy tędy nie chodziłam — pomyślała, zaskoczona, ale też zachwycona okolicą.
A potem straciła humor. Za kolejnym zakrętem wyprzedziła ją młoda dziewczyna z kilkuletnim chłopcem. Szli obok siebie, rozmawiali. Od czasu do czasu łapał ją za rękaw, zabiegał drogę, żeby za chwilę odbiec i potem znowu wrócić i się na niej uwiesić. Ona obejmowała go wtedy, przygarniała, przeczesywała palcami włosy albo poklepywała po plecach, ramionach. Robiła to w tak znajomy sposób, że Lisa aż poczuła w swoich palcach ten dotyk.
— Matka z synkiem — pomyślała. Ona kiedyś robiła tak samo. Najpierw z jednym synkiem, potem z drugim. I dokładnie tak samo przeczesywała im rozwichrzone włosy. Najpierw były całkiem jaśniutkie, a potem z roku na rok stawały się coraz ciemniejsze żeby w dorosłości stać się całkiem czarne.
Piękno tamtych wspomnień tym ostrzej uświadomiło Lisie, jak bardzo niepiękna jest teraźniejszość. Jak bardzo ją to boli i jak bardzo sobie z tym bólem nie radzi.
— Dlaczego żaden do mnie nie przyjedzie, dlaczego nie zadzwoni? A kiedy ja dzwonię, dlaczego nie odbierają? A jak już odbiorą jedno na dziesięć moich wywołań, dlaczego nie cieszą się, że mnie słyszą i dlaczego jak najszybciej chcą zakończyć rozmowę? — Lisa załkała bezgłośnie. Przestała widzieć cokolwiek wokół siebie. Łzy zasłoniły cały obraz tak skutecznie, że nawet nie pamiętała, jak doszła do tamtej ławki, na której spotkała Agnieszkę.
Swoją drogą, kto wie, dokąd mogłaby wtedy odlecieć, gdyby nie pojawiła się Agnieszka i do niej nie zagadała. Gdyby nie uspokoiła jej swoją obecnością, nie zatrzymała rozmową.
To właśnie z powodu Agnieszki Lisa odłożyła na później spacer na łąki oraz wyjazd na koniec świata. Właśnie z powodu tego zdumiewającego spotkania zapragnęła wrócić do domu. Wiedziała co wiedziała i właściwie nie miała żadnych wątpliwości, ale przecież i tak musiała to sprawdzić.
Lisa wysunęła zza szafy sporych rozmiarów taflę białej pianki z wydrukowanym zestawem kolorowych prostokątów. W zielonych były imiona kobiet oraz daty przeżyć, takich jak śluby, porody, śmierci najbliższych oraz nazwy miejsc, w których przyszło im żyć i imiona dzieci. Do dolnej krawędzi każdego z zielonych prostokątów doklejony był prostokąt niebieski z imieniem mężczyzny, który był formalnie mężem ulokowanej nad nim kobiety i, przynajmniej teoretycznie, ojcem jej dzieci. Te zielono niebieskie wafelki połączone były czarnymi liniami z innymi podobnymi wafelkami, co pokazywało pokrewieństwo pomiędzy nimi.
Kobieta zrobiła ten schemat kilka lat temu i był on efektem kilkumiesięcznych poszukiwań genealogicznych. Drzewo to było jednak całkiem inne od wszystkich, znanych Lisie. Przede wszystkim dlatego, że było ono poziome i zaczynało się przy lewym brzegu arkusza od najdawniejszej odnalezionej przez Lisę Teresy, a kończyło na samej Lisie, której prostokąt przylegał do prawej krawędzi pianki. Ułożone było ponad linią czasu. skierowaną właśnie z lewa na prawo z zaznaczonymi datami ważniejszych wydarzeń historycznych w Polsce, Europie i na świecie. To pokazywało, w jakich czasach żyły kolejne pokolenia przed Lisą, ukazywało szerszy kontekst oraz ułatwiało zrozumienie rozmaitych ograniczeń i niemożliwości. W rogach planszy znajdowały się jeszcze mapki z zaznaczonymi miejscowościami, skąd pochodzili i gdzie mieszkali przodkowie oraz pokazanymi orientacyjnie odległościami pomiędzy niektórymi z nich.
Drzewo genealogiczne Lisy wyróżniało się jeszcze i tym, że powstało z myśli, aby przywrócić pamięć kobietom, które były przed nią i których starania sprawiły, że pojawiła się na świecie – matkom, które z czasem stawały się babkami i prababkami. Było więc, zgodnie z intencjami autorki, ze wszech miar feministyczne.
Nie mogło być inaczej, skoro Lisa patrzyła na świat oczami dojrzałej kobiety. Wcześniej zaś wychowywała się w rodzinie, gdzie panowała demokracja i każdy miał prawo głosu, jednak w sprawach ważnych, ważniejszych oraz najważniejszych ostatnie słowo zawsze należało do kobiet. One zarządzały i podejmowały decyzje.
Lisa nosiła w sobie przeświadczenie, że ojciec jest dziewczynie bardzo potrzebny, bo to z relacji z nim buduje ona poczucie własnej wartości. Jednak wszystko inne dostaje córka od matki – inteligencję, intuicję, empatię, zmysł przetrwania, zaradność, emocjonalność i uczuciowość. Całe to niezbędne do życia i funkcjonowania pośród ludzi wyposażenie zawsze jest z matki. Jakość tej spuścizny bywa, oczywiście, różna i czasem można mieć o to pretensje, jednak co do zasady, Lisa była przekonana, że plecak na życie pakuje człowiekowi matka.
— Skoro niosę w sobie tak wiele z matki, to również moja matka niosła ze swojej, a babka znowu z prababki i tak z pokolenia na pokolenie — myślała Lisa.
— Ale ja też, jako matka, spakowałam plecaki swoim synom. Tylko czy oni do tych plecaków w ogóle zaglądają, i czy coś z tej zawartości rozumieją, czy w ogóle mają świadomość, że je mają? Nie jestem przekonana. Moje kołysanki zapamiętali, bo teraz śpiewają je swoim córkom. Ale czy zapamiętali cokolwiek więcej? — myślała ze smutkiem.
Lisa przykleiła arkusz pianki do ściany na jego dawne miejsce naprzeciw okna. Tutaj najlepiej w całym mieszkaniu był doświetlony i można było z niego czytać bez dodatkowej lampki i czasem nawet bez okularów.
Cofnęła się o kilka kroków i z tej odległości przyglądała się temu niecodziennemu portretowi swojej rodziny. Kiedy pierwszy raz go tu powiesiła, bardzo jej się to dzieło podobało. Poczuła wtedy, że nie jest na tym świecie przypadkiem, że jest częścią większej całości. Częścią zbiorowości, której członkowie mają ze sobą wiele wspólnego. Wiedziała, oczywiście, że przodkowie nie będą jej pomagać ani tu i teraz, ani w przyszłości. Mimo to, poczuła się silniejsza.
— Dobrze wiem, że nie jest to największa rodzina na świecie i w dodatku wszyscy dawno poumierali, jednak miło wiedzieć, że ma się za plecami pięćdziesiąt jeden osób, w tym ćwierć setki to kobiety — myślała Lisa. — A gdybym bardziej się przyłożyła i dokładniej poszukała w archiwach, pewnie wynalazłabym ich jeszcze więcej.
Na pewien czas zapomniała więc o swoim osamotnieniu, które odczuwała jako przykrą i zupełnie niezasłużoną karę od losu, której wymierzenie zlecone zostało jej własnym synom.
Po jakimś czasie doszła do wniosku, że schemat bardziej przypomina plan rodzinnego cmentarza niż cokolwiek innego. Zdjęła go wtedy ze ściany i wcisnęła za szafę.
Dzisiaj jednak miała ważny powód, żeby go znowu wyjąć na światło dzienne i nań popatrzeć.
— Agnieszka Kosela z domu Krynicka — powtórzyła słowa, które usłyszała wczoraj. Wędrując palcem po planszy odnalazła właściwy, zielony prostokąt.
— Tu jesteś — szepnęła.
— Urodzona w roku wybuchu powstania listopadowego w Polsce, której wtedy nie było. To prawie dwieście lat temu — zastanowiła się Lisa.
— Wszystko się zgadza. Córka Małgorzaty Krynickiej z domu Kaniak. A Małgorzata to córka Franciszki Kaniak z domu Wrońskiej — Lisa odczytywała zapisane informacje. Nagle zauważyła, że zielony prostokąt Agnieszki zmienił nieco zabarwienie i dotychczasowa jego zieloność straciła na intensywności. Zamiast niej pojawiły się na nim drgające, złociste refleksy, jakby promienie słońca właśnie na ten jeden kawałeczek pionowej powierzchni zwróciły szczególną uwagę.
Lisa spojrzała w okno, żeby sprawdzić, skąd to światło. Nie zauważyła jednak niczego, co mogłoby dawać taką poświatę. Zamiast tego spostrzegła znajomą sylwetkę. Przy straganie z warzywami po drugiej stronie ulicy stała kobieta w kapelusiku, ubrana – jak poprzednio – bez koloru i całkiem niewspółcześnie. Lisa się zawahała. Chciałaby znowu porozmawiać z Agnieszką, lecz miała wątpliwości czy zdąży do niej dotrzeć zanim tamta odejdzie. W tym momencie Kosela z domu Krynicka przerwała rozmowę ze sprzedawcą pomidorów, odwróciła się w kierunku Lisy i pomachała do niej przyjaźnie, jakby od samego początku wiedziała, że ona tutaj jest. Kilka minut później znowu były razem.
Agnieszka wkroczyła do mieszkania Lisy bez najmniejszego skrępowania. Przyniosła ze sobą koszyk pełen warzyw i zapowiedziała, że przyrządzi z nich świetną kolację. A na jutrzejsze śniadanie i obiad też sporo jeszcze zostanie.
Zanim dotarły do kuchni, zatrzymały się przed planszą z drzewem genealogicznym Lisy. Agnieszka wpatrywała się w schemat, jak zahipnotyzowana.
— Zrobiłaś to — wyszeptała w końcu z podziwem. — I wszystkich tu wpisałaś.
— Tylko tych, których udało mi się znaleźć.
— Tu jesteś ty. A tutaj twoi rodzice: Jadzia i nasz Mietek. O, i moja córeczka najmłodsza, Marianna. To właśnie ona wyszła za Necia. Za tego łazika Andrzeja, twojego pradziadka. Ciągle się przeprowadzali. To z niego ty jesteś Neciówna. On miał Józka, Józek Mietka, a Mietek ciebie — Agnieszka, jak zaczarowana, wodziła palcem po planszy z prawa na lewo. — A tutaj jestem ja i ze mną mój Jasiek. Ten, wiesz, od tych Koselów spod lasu. Oj, przystojny był z niego chłopak. I bardzo wesoły. Dziewczyny za nim latały, ale on zakochał się we mnie i ja w nim. Siedmioro dzieci z nim miałam. O, są tu wszystkie, zapisałaś. Dwie dziewczynki umarły. I synek też. Ale cztery córeczki przeżyły, wyrosły i przedłużyły linię swojej matki. A tu moja mamusia, obie babcie. O, a tutaj prababcia Tereska. To dopiero była kobieta.
— Teresa Zientarowa? To najstarsza prababcia, jaką znalazłam — powiedziała Lisa. — Dokładnych dat nie mam, ale przypuszczam, że urodziła się w połowie osiemnastego wieku. To prawie trzysta lat temu.
— To by się zgadzało — zastanowiła się Agnieszka. — Tak mniej więcej. Krążyły o niej takie opowieści, że trudno uwierzyć. Nie wiem właściwie, ile było w nich prawdy, a ile legendy, bo ona o sobie opowiadać nie chciała, ale też niczego nie dementowała.
— Ale poszukasz ich jeszcze, co? Tych, co ich tu nie ma? Poszukasz? — Kosela z domu Krynicka popatrzyła na Lisę z uśmiechem.
— Spróbuję, ale trudno znaleźć jakieś dokumenty. Gdyby byli z arystokracji, albo innych możnowładców czy choćby liczącej się szlachty, byłoby może łatwiej.
— Z chłopów byli. Jedni biedniejsi, inni ciut bogatsi, ale z chłopów. To dobrzy ludzie byli. Pracowici, życzliwi. Zwłaszcza babcie. Temperamentne, ale też bardzo roztropne, zaradne, troskliwe — z rozczuleniem mówiła Agnieszka. — Wzruszyłam się. Dobra z ciebie wnuczka, Liso.
— Szkoda, że nie ma żadnych zdjęć z tamtych czasów, żadnych listów, pamiętników. Fajnie byłoby wiedzieć, jakie one były, czym się zajmowały, co lubiły — powiedziała Lisa.
— Po co ci fotografie? I bez nich przecież wiesz. Od sześćdziesięciu lat widzisz je wszystkie w swoim lustrze, nie zauważyłaś? A co do pamiętników… Nie wiem nawet, czy umiały pisać. Ale jakie to ma znaczenie? Teraz jesteś ty, która umiesz. Jak już skończysz swój życiorys, będziesz mogła napisać i ich. Ale możesz też odwrotnie: najpierw zająć się babciami, a dopiero potem sobą — zachichotała Agnieszka.
— Niby jak?
— Normalnie. Szczegółowe kalendarze w ogóle nie są tu istotne. Bo jakie ma znaczenie czy coś się zdarzyło w czwartek czy w sobotę, wiosną czy jesienią? Ważne, że w ogóle się zdarzyło. A zdarzyło się, bo musiało się zdarzyć. A ty wiesz o nich wszystko.
— Co ja wiem? — z powątpiewaniem powiedziała Lisa. Kiedy się rodziły i umierały, kiedy wychodziły za mąż oraz kiedy i w jakiej kolejności rodziły dzieci. To ledwie kilka dat, nic więcej.
— Ale przecież wiesz jeszcze, co czuły, jak kochały, jak rozpaczały i jak każdego dnia o siebie walczyły. Wystarczy tylko połączyć jedno z drugim i sprawa załatwiona.
— A skąd mam wiedzieć, co czuły i jak walczyły? — zaśmiała się Lisa.
— Nie uwierzę, że nigdy nie zaglądałaś w siebie — Agnieszka przysunęła swoją twarz do twarzy Lisy tak blisko, że niemal stykały się nosami i intensywnie wpatrywała się jej w oczy. — To przecież niemożliwe.
— I co z tego, że nieustannie w siebie zaglądam? — Lisa odsunęła się gwałtownie, jakby nieco przestraszona i nawet nie starała się ukryć irytacji, którą nagle poczuła. — Wciąż się zastanawiam, co mogłam zrobić lepiej i dlaczego znowu mi nie wyszło.