Lustro pełne zakamarków - Alicja Wejner - ebook + książka

Lustro pełne zakamarków ebook

Wejner Alicja

0,0

Opis

„Lustro pełne zakamarków”
to opowieść o tym, co najważniejsze
– o miłości i przemijaniu.
I o tym, że miłość babci trwa,
nawet jeśli czas się skończył.

Bo jesteśmy
z kobiet, które były przed nami
i dla kobiet, które będą po nas.
Prababki dają siłę,
wnuczki dają nadzieję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ali­cja Wej­ner

Lu­stro pe­łne za­ka­mar­ków

„Lu­stro pe­łne za­ka­mar­ków”

to opo­wieść o tym, co naj­wa­żniej­sze

–o mi­łości i prze­mi­ja­niu.

I o tym, że mi­łość bab­ci trwa,

na­wet jeśli czas się sko­ńczył.

Je­ste­śmy

z ko­biet, któ­re były przed nami,

dla ko­biet, któ­re będą po nas.

Pra­bab­ki dają siłę,

wnucz­ki dają na­dzie­ję.

TA KSI­ĄŻKA JEST JAK SĄSIAD­KA,

PRZY­JA­CIÓ­ŁKA, KTOŚ BLI­SKI.

JAK PO­WRÓT DO SEN­SU.

- Kry­sty­na Jan­da

© Co­py­ri­ght by Ali­cja Wej­ner

Okład­ka: Jo­lan­ta Czar­nec­ka

Foto: Mo­ni­ka Ko­śció­łek

Re­dak­cja, ko­rek­ta, skład:

Agen­cja Dzien­ni­kar­ska

tek­sty­pra­so­we.pl

Wy­daw­nic­two Ja­go­da

ja­go­da­wy­daw­nic­two.pl

ISBN 978-83-964142-0-5

Wy­da­nie I, War­sza­wa 2022 r.

Spis roz­dzia­łów

Sa­mot­no­ść pła­cze

Roz­trop­na Agniesz­ka i inne pra­bab­ki

W raj­skim ogro­dzie Te­re­sy

No trud­no

In­truz w domu

Miesz­kać tu, za­wsze tyl­ko tu

Ma­rze­nia się spe­łnia­ją

Ona lep­sza niż ja

Wu­jek Eu­gen lu­bił za bar­dzo

Sama w domu

Męskie spra­wy

Two­ja wina, moja wina, za­wsze wina

Orły o dro­gę nie py­ta­ją

Sa­mot­no­ść pła­cze

Sta­ra ko­bie­ta sie­dzia­ła na ław­ce. A może wca­le nie sie­dzia­ła, a tyl­ko tam była. Mia­ło się wra­że­nie, że jak mo­tyl, przy­cup­nęła na krót­ką chwil­kę aby ode­tchnąć, ale za­raz pod­nie­sie się i od­le­ci w dal­szą dro­gę. Jak i do­kąd, trud­no było prze­wi­dy­wać. Mo­gła su­nąć po­bo­czem ru­chli­wej, pod­miej­skiej dro­gi, przy któ­rej sta­ła ław­ka lub skręcić gdzieś w po­przek albo wznie­ść się po­nad przy­ziem­ną rze­czy­wi­sto­ść. Jej syl­wet­ka su­ge­ro­wa­ła, że mo­żli­we są wszyst­kie ewen­tu­al­no­ści. Lek­ko sku­lo­ne ple­cy i od­chy­lo­ne na boki łok­cie wska­zy­wa­ły, że w ka­żdej se­kun­dzie go­to­wa jest do lotu. Skrzy­żo­wa­ne nogi da­wa­ły jed­nak na­dzie­ję, że jesz­cze trosz­kę tu po­będzie. Dło­nie od­po­czy­wa­ły na de­skach ław­ki, a wznie­sio­na do góry gło­wa uda­wa­ła, że pil­nu­je, czy nie zbli­ża się ja­kieś nie­bez­pie­cze­ństwo. Oczy mo­gły­by po­ma­gać gło­wie, ale w tej chwi­li za­jęte były czy­mś zgo­ła in­nym niż ob­ser­wo­wa­nie oto­cze­nia. Oczy sta­rej ko­bie­ty pła­ka­ły.

— Dla­cze­go pła­czesz? — ko­bie­ta star­sza od tej sta­rej po­pa­trzy­ła na pła­czącą ze smut­kiem. — Nie je­steś jesz­cze aż tak sta­ra, żeby nad sobą pła­kać. Ani aż tak bar­dzo sa­mot­na.

— Co ty mo­żesz o tym wie­dzieć? — pa­dła nie­chęt­na od­po­wie­dź.

— Coś jed­nak wiem.

— Nie­wa­żne, ile mam lat. Wa­żne, że czu­ję się sta­ra.

— Ale dla­cze­go aż tak smut­na?

— Smut­na, sta­ra i prze­gra­na. Mia­łam bli­sko sie­bie lu­dzi, któ­rych ko­cha­łam od po­cząt­ku ich ży­cia, a te­raz nie ma ich przy mnie. Od­su­nęli się i uda­ją, że mnie nie ma. I jesz­cze ro­bią wie­le, że­bym wie­dzia­ła, że le­piej jest im beze mnie — po­wie­dzia­ła za­gad­ni­ęta, a jej sło­wa ci­cho i z pew­nym tru­dem prze­ci­ska­ły się po­wo­li po­mi­ędzy ka­pi­ący­mi łza­mi.

— To fak­tycz­nie, okrut­nie się z tobą obe­szli — star­sza od sta­rej za­wa­ha­ła się, lecz w ko­ńcu przy­sia­dła na brze­gu ław­ki. Jesz­cze przed chwi­lą nie mia­ła za­mia­ru prze­ry­wać swo­jej wędrów­ki, ale coś ta­kie­go było w tych pła­czących oczach, że mu­sia­ła się przy nich za­trzy­mać i do nich za­ga­dać, ja­koś je osu­szyć.

Sta­ra ko­bie­ta zda­wa­ła się nie za­uwa­żać obec­no­ści tej dru­giej, jed­nak mia­ła ją w polu wi­dze­nia i tyl­ko za­mkni­ęcie oczu mo­gło usu­nąć ten ob­raz. Ale na­wet wte­dy czu­ła jej obec­no­ść. Nie chcia­ła jej i chcia­ła jed­no­cze­śnie. Nie chcia­ła koło sie­bie ob­cych, ale też nie czu­ła w tej dru­giej żad­nej ob­co­ści.

— Nie znam cię — po­wie­dzia­ła sta­ra i sama z pew­nym zdzi­wie­niem usły­sza­ła, że za­miast ka­te­go­rycz­nej krop­ki na ko­ńcu zda­nia za­dźwi­ęczał znak za­py­ta­nia.

— Nie chcesz, to nie znasz. A może jed­nak znasz. A może nie pa­mi­ętasz — star­sza od sta­rej pa­trzy­ła w prze­strzeń przed sie­bie i kręci­ła pa­ty­kiem zyg­za­ki w po­wie­trzu. Ubra­na była bez ko­lo­ru i ca­łkiem nie­wspó­łcze­śnie. Dłu­ga spód­ni­ca, ka­pe­lu­sik na gło­wie i ażu­ro­we ręka­wicz­ki na dło­niach. Zde­cy­do­wa­nie nie­wspó­łcze­śnie i bar­dzo wspó­łcze­śnie za­ra­zem. I choć nie wia­do­mo było skąd się wzi­ęła i kim była, to prze­cież nie była obca.

— Prze­sta­łam być mat­ką — po­wie­dzia­ła sta­ra ko­bie­ta i na­wet nie sta­ra­ła się po­wstrzy­my­wać łez.

— Bywa. Ale z dru­giej stro­ny, kto raz był mat­ką jest nią na za­wsze. Na­wet, jak umrzesz, to na­dal będziesz mat­ką. Mat­ką, bab­ką... Wiem, co mó­wię.

— Skąd mo­żesz wie­dzieć, sko­ro jesz­cze nie uma­rłaś?

— Moja mat­ka uma­rła już daw­no i na­dal jest moją mat­ką.

— Moja też. I też jest — za­sta­no­wi­ła się sta­ra ko­bie­ta i ota­rła mo­kre po­licz­ki.

— Sama wi­dzisz.

— Nie pa­mi­ętam cię — po­wie­dzia­ła ta, któ­rej oczy jesz­cze przed chwi­lą pła­ka­ły.

— Przy­pom­nę ci. Agniesz­ka Ko­se­la z domu Kry­nic­ka. Cór­ka Ma­łgo­rza­ty Kry­nic­kiej z domu Ka­niak, cór­ki Fran­cisz­ki Ka­niak z domu Wro­ńska.

— Ja je­stem Lisa. Z domu Ne­ciów­na.

— Po­win­naś to so­bie częściej po­wta­rzać — uśmiech­nęła się Agniesz­ka. — Że­byś nie za­po­mi­na­ła.

— Że­bym nie za­po­mi­na­ła o czym?

— Że je­steś.

Lisa po­pa­trzy­ła z uwa­gą na swo­ją nową zna­jo­mą i na­gle coś jej za­świ­ta­ło.

— Agniesz­ka Ko­se­la? Z domu Kry­nic­ka? Tak samo jak jed­na z mo­ich pra­ba­bek. Ale nie, ona jed­nak na­zy­wa­ła tro­chę ina­czej. Też Agniesz­ka, ale Ko­sze­la. I z domu Kli­nic­ka.

— Za­pi­sa­li jak umie­li i jak usły­sze­li. Je­den kiep­sko pi­sał, dru­gi nie­ostro sły­szał, trze­ci se­ple­nił, a czwar­ty nie wy­ma­wiał „r”. Dla­te­go ani Ko­sze­la, ani Kli­nic­ka. Ko­se­la z domu Kry­nic­ka. Tak jest po­praw­nie.

— Nie po­wiesz mi chy­ba, że to ty we wła­snej oso­bie — z po­wąt­pie­wa­niem po­wie­dzia­ła Lisa.

— Nie mu­szę mó­wić, że­byś wie­dzia­ła — od­po­wie­dzia­ła Agniesz­ka i po chwi­li mil­cze­nia wró­ci­ła do po­przed­nie­go te­ma­tu roz­mo­wy. — Dla­cze­go po­czu­łaś, że już nie je­steś mat­ką?

— Moi sy­no­wie od­su­nęli się ode mnie.

— Do­ra­sta­ją, to się od­su­wa­ją.

— Wiem, ale ina­czej to so­bie wy­obra­ża­łam. Cza­sem mam wra­że­nie jak­by nie pa­mi­ęta­li, że w ogó­le ist­nie­ję, jak­by zu­pe­łnie ich to nie ob­cho­dzi­ło.

— By­łaś dla nich nie­do­bra i te­raz ci za to od­pła­ca­ją?

— Nie by­łam nie­do­bra — od­po­czy­wa­jące na ław­ce, dło­nie Lisy na­gle po­de­rwa­ły się do lotu, jak­by chcia­ły unie­ść ze sobą ko­bie­tę z ca­łym smut­kiem i wszyst­ki­mi łza­mi, któ­re jej jesz­cze zo­sta­ły. Po chwi­li jed­nak uspo­ko­iły się nie­co i po­zwo­li­ły pły­nąć sło­wom. — Star­szy sy­nek stra­cił kon­takt ze swo­im oj­cem, kie­dy był w przed­szkol­nych śred­nia­kach. A oj­ciec młod­sze­go znik­nął z na­sze­go świa­ta, kie­dy chło­piec był wcze­snym na­sto­lat­kiem. Zaj­mo­wa­łam się nimi, ko­cha­łam ich. Nie by­łam nie­do­bra.

Lisa wy­cho­wy­wa­ła sy­nów sama. Tak jej się przy­naj­mniej wy­da­wa­ło, łu­dzi­ła się, że to wła­śnie ona ich wy­cho­wy­wa­ła. Po la­tach jed­nak ana­li­zo­wa­nia roz­ma­itych po­ra­żek w tym za­kre­sie wie­dzia­ła już, że ka­żdy czło­wiek jest wy­cho­wy­wa­ny nie tyl­ko przez mat­kę, lecz przez cały świat, któ­ry jego i jego mat­kę ota­cza – przez dziad­ków, ciot­ki i wuj­ków, sąsia­dów lu­bia­nych i nie­lu­bia­nych, zna­jo­mych i nie­zna­jo­mych, a ta­kże przez zwie­rzęta, ro­śli­ny, chmu­ry, rze­ki, wiatr i desz­cze. I nic nie mo­żna na to po­ra­dzić. Żad­na mat­ka nie może też z góry prze­wi­dzieć,, co ten uro­dzo­ny przez nią czło­wiek z kogo so­bie przy­swoi, co się do nie­go przy­klei i co będzie nió­sł ze sobą jako wła­sne i w ja­kich pro­por­cjach.

Kie­dy Lisa już to wie­dzia­ła, za­częła ro­zu­mieć, dla­cze­go jej sy­no­wie nie są tak wy­cho­wa­ni, jak się o to sta­ra­ła, dla­cze­go nie są wy­cho­wa­ni tak do­brze, jak tego chcia­ła.

Kie­dy chłop­cy byli mali, nie było jej ła­two, bo na ni­czy­ją re­al­ną po­moc li­czyć nie mo­gła. Sama mu­sia­ła za­ra­biać na dom i sama ten dom or­ga­ni­zo­wać. Je­śli bra­ko­wa­ło pie­ni­ędzy, jej ro­dzi­ce za­wsze go­to­wi byli ją wspo­móc, lecz ni­g­dy w for­mie pre­zen­tów. Za­ci­ągni­ęte u nich po­życz­ki Lisa za­wsze mu­sia­ła zwró­cić.

Trak­to­wa­ła to jako oczy­wi­sto­ść i ni­g­dy nie przy­szło jej do gło­wy, że mo­gło­by być ina­czej. Do cza­su, aż star­szy syn nie do­ró­sł. Wte­dy za­czął ją prze­ko­ny­wać, że świat się zmie­nił i ona te­raz po­win­na być mniej jak jej mat­ka i oj­ciec, a bar­dziej jak ro­dzi­ce jego ró­wie­śni­ków, któ­rzy dają dzie­ciom wszyst­ko, cze­go one po­trze­bu­ją na start w do­ro­słe ży­cie.

Lisa mu­sia­ła więc zmie­rzyć się z tym pro­ble­mem. Naj­pierw teo­re­tycz­nie, a po­tem pró­bo­wa­ła też prak­tycz­nie. W ko­ńcu sama przed sobą przy­zna­ła, że sko­ro ni­g­dy ni­cze­go nie do­sta­wa­ła, to nie umie też da­wać. Za­wsze uczo­no ją, że musi wła­sną pra­cą za­ro­bić na swo­je po­trze­by i to samo ona wpa­ja­ła swo­im dzie­ciom. Go­to­wa była im po­ma­gać, lecz wy­ręczać nie chcia­ła, a ob­da­ro­wy­wać nie po­tra­fi­ła.

Star­sze­go syna uro­dzi­ła w wie­ku dwu­dzie­stu lat, a młod­sze­go jako trzy­dzie­sto­lat­ka i z po­wo­du tej ró­żni­cy wie­ku ka­żdy z chłop­ców czuł się je­dy­na­kiem. Ona też ich tak po­strze­ga­ła, bo w da­nym mo­men­cie ka­żde­go mu­sia­ła trak­to­wać ina­czej. Co star­sze­mu już było wol­no, to młod­sze­mu jesz­cze nie i na od­wrót: co młod­sze­mu jesz­cze ucho­dzi­ło, to star­sze­mu już nie wy­pa­da­ło.

Lisa czu­ła się w obo­wi­ąz­ku nie­ustan­nie pil­no­wać, żeby sy­no­wie za­cho­wy­wa­li się wła­ści­wie i sto­sow­nie do wie­ku. Tak wy­ćwi­czy­ła w so­bie te od­ru­chy, za spra­wą któ­rych częściej by­wa­ła stro­fu­jącą na­uczy­ciel­ką niż zwy­czaj­ną mamą, któ­ra po pro­stu przy­tu­la – czu­le i bez po­śpie­chu. Było jej z tym kiep­sko, ale tłu­ma­czy­ła so­bie, że taka jest cena od­po­wie­dzial­ne­go wy­cho­wy­wa­nia chłop­ców. Oni zaś wci­ąż mie­li do niej pre­ten­sje, że temu dru­gie­mu po­zwa­la na wi­ęcej.

Przez całe lata mia­ła wra­że­nie, że nie jest mat­ką dwoj­ga dzie­ci jed­no­cze­śnie, lecz re­ali­zu­je dwa osob­ne ma­cie­rzy­ństwa, któ­re wca­le się ze sobą nie łączą. Od kie­dy więc uro­dził się młod­szy syn, ka­żdy rok w roli mat­ki od­czu­wa­ła Lisa, jak­by to były dwa lata w ka­len­da­rzu.

— Cza­sem by­wa­łam zmęczo­na, ale by­łam szczęśli­wa — po­wie­dzia­ła Lisa, zer­ka­jąc na Agniesz­kę.

— Oni też byli szczęśli­wi?

— Moi sy­no­wie? Tak mi się wy­da­wa­ło. Zresz­tą mó­wi­li mi to, bo często o to py­ta­łam. Ko­cha­łam ich, dba­łam i roz­ma­wia­łam z nimi. Cza­sem się wście­ka­łam i wte­dy krzy­cza­łam, ale prze­cież wszyst­ko w ży­ciu pod­po­rząd­ko­wa­łam ma­cie­rzy­ństwu. My­śla­łam, że oni też mnie ko­cha­ją, że za­wsze będzie­my bli­sko, że będzie­my przy­ja­ció­łmi kie­dy do­ro­sną.

— Ro­zu­miem, że wła­śnie do­ro­śli.

— I to jak. Wy­so­cy, przy­stoj­ni, wy­ga­da­ni, pew­ni sie­bie. Strasz­nie pew­ni sie­bie — ko­bie­ta za­my­śli­ła się.

— Tacy są naj­trud­niej­si — ode­zwa­ła się Agniesz­ka. — Taka pew­no­ść sie­bie spra­wia, że czło­wiek nie ma wąt­pli­wo­ści. Cza­sem też nie ma skru­pu­łów.

— Ci moi też często nie mają. Ale tyl­ko wo­bec mnie. Przy te­ścio­wych bar­dzo uwa­ża­ją na swo­je sło­wa i ge­sty.

— A, ta­kie buty — Agniesz­ka po­ki­wa­ła gło­wą ze zro­zu­mie­niem.

— O tam­te ko­bie­ty upo­mi­na­ją się ich cór­ki. Dla­te­go moi sy­no­wie, je­śli za­le­ży im na żo­nach, a prze­cież za­le­ży, mu­szą się li­czyć z ich mat­ka­mi i sta­rać się z nimi do­ga­dy­wać. O mnie nikt się nie upo­mi­na — su­che już oczy zno­wu za­szkli­ły się łza­mi.

— Ciesz się wnucz­ka­mi, sko­ro z sy­na­mi jest trud­no — po­ra­dzi­ła Agniesz­ka.

— Z cór­ką młod­sze­go syna spo­ty­kam się re­gu­lar­nie i bar­dzo się lu­bi­my. Na­to­miast wnucz­ki od star­sze­go syna mało mnie nie zna­ją, rzad­ko się wi­du­je­my — na te sło­wa sta­re łok­cie stra­ci­ły swo­ją go­to­wo­ść do lotu, przy­kle­iły się do cia­ła, a ple­cy bar­dziej się sku­li­ły, jak­by na­gle wy­pa­ro­wa­ła z nich spo­ra część ener­gii.

— Może za mało się sta­ra­łaś.

— Sta­ra­łam się — za­wo­ła­ła Lisa. — Ale cho­dzi o to, że kie­dy wy­ra­ża­łam zda­nie w ja­kie­jś spra­wie i mój po­gląd był inny niż ich, to sy­no­wie prze­sta­wa­li ze mną roz­ma­wiać i trwa­ło to za­zwy­czaj do cza­su, aż ja pod ja­ki­mś pre­tek­stem prze­rwa­łam to mil­cze­nie. Star­szy syn do­dat­ko­wo w ta­kich sy­tu­acjach za­ka­zy­wał dzie­ciom kon­tak­to­wa­nia się ze mną.

— Ci­ężka spra­wa — Agniesz­ka wy­gląda­ła na praw­dzi­wie za­fra­so­wa­ną.

— A nie mo­głam prze­cież nie mó­wić, co my­ślę. Nie mo­głam chwa­lić ich, je­śli uwa­ża­łam, że po­dej­mu­ją nie­wła­ści­we de­cy­zje. To by­ło­by nie­szcze­re i nie­wy­cho­waw­cze. Nie mo­głam uda­wać, że jest pi­ęk­nie, kie­dy wca­le tak nie było. Nie mo­głam za­prze­czać sama so­bie.

— Nie mo­głaś — Agniesz­ka po­ki­wa­ła gło­wą ze zro­zu­mie­niem. — Ale wiesz, mó­wie­nie co się my­śli też nie jest obo­wi­ąz­ko­we. Cza­sem le­piej nie mó­wić.

— Te­raz już to wiem i już nie mó­wię — przy­zna­ła Lisa. — Szko­da tyl­ko, że po­trze­bo­wa­łam na tę na­ukę aż tyle cza­su.

— Le­piej pó­źno niż pó­źniej — uśmiech­nęła się Agniesz­ka. — Ale trze­ba też uwa­żać, żeby z jed­nej skraj­no­ści nie wpa­ść w dru­gą. Je­śli nad­mier­ne mó­wie­nie za­stąpisz ca­łko­wi­tym mil­cze­niem, mo­żesz się od tego roz­cho­ro­wać. Ja tak kie­dyś mia­łam. My­śla­łam jed­no, ale żeby utrzy­mać do­bre sto­sun­ki z krew­ny­mi, mó­wi­łam i ro­bi­łam co in­ne­go. W ko­ńcu moje cia­ło za­częło się bun­to­wać. Cho­ro­wa­niem wo­ła­ło do mnie o iden­tycz­no­ść my­śli, słów i czy­nów.

— Gdy­byś mia­ła cór­ki, by­ło­by ina­czej — po­wie­dzia­ła Agniesz­ka w za­my­śle­niu.

— Też mi od­kry­cie. Pew­nie, że by­ło­by ina­czej. Ale dziew­czy­ny też nie są ide­al­ne. Znam wie­le ma­tek, któ­re za­mar­twia­ją się z po­wo­du có­rek.

— Też ta­kie znam. Jed­nak z sy­na­mi nad wy­raz często spraw­dza się po­wie­dze­nie, iż nie ta jest mat­ką, któ­ra uro­dzi­ła, ale ta, któ­ra wy­cho­wu­je.

— Prze­cież to ja ich wy­cho­wy­wa­łam. To ja nie spa­łam no­ca­mi, kie­dy cho­ro­wa­li — za­pro­te­sto­wa­ła Lisa. — Nie­ustan­nie spraw­dza­łam, czy od­dy­cha­ją i pil­no­wa­łam, żeby byli bez­piecz­ni. Do dzi­siaj mam w so­bie tam­ten od­ruch. Jak sły­szę, że któ­re­muś z nich coś do­le­ga, czu­ję pa­nicz­ny lęk i ka­żda ko­mór­ka mo­je­go cia­ła sta­je w go­to­wo­ści, żeby biec na po­moc.

— Cho­ro­wa­li? — za­in­te­re­so­wa­ła się Agniesz­ka.

— Star­szy wci­ąż się za­zi­ębiał. Często bo­la­ło go ucho i bar­dzo wte­dy pła­kał. Kie­dy miał pięć lat, naj­pierw miał ope­ra­cję usu­ni­ęcia mig­da­łków, a po­tem roz­lał mu się wy­ro­stek ro­bacz­ko­wy. Le­ka­rze po­wie­dzie­li mi, że zro­bi­ło się za­pa­le­nie otrzew­nej i le­d­wo go ura­to­wa­li. Młod­szy na­to­miast miał aler­gię nie­mal na wszyst­ko i z tego po­wo­du miał pro­ble­my z od­dy­cha­niem. Ci­ągle mu­sia­łam im po­da­wać ja­kieś leki i bie­ga­łam z nimi od le­ka­rza do le­ka­rza. Wci­ąż się ba­łam, w ka­żdej se­kun­dzie drża­łam o ich zdro­wie i ży­cie.

— To dla­te­go te­raz tak bar­dzo prze­ży­wasz, że się od­su­nęli.

— To ja ich wy­cho­wy­wa­łam — po­wtó­rzy­ła Lisa.

— Wte­dy tak. Ale nie mó­wię o tym, co było kie­dyś i już daw­no mi­nęło. Mó­wię o tym, co jest te­raz.

— Te­raz jest tak, że star­szy syn kon­tak­tu­je się ze mną wy­łącz­nie za po­mo­cą smsów, a i to bar­dzo rzad­ko. Zwy­kle są to od­po­wie­dzi na moje py­ta­nia, czy u nich wszyst­ko w po­rząd­ku, czy są zdro­wi. Dwa, trzy sło­wa. Albo przy­sy­ła mi rów­nie zdaw­ko­we ży­cze­nia z oka­zji. Nie dzwo­ni do mnie i ja do nie­go też nie. On pew­nie nie czu­je ta­kiej po­trze­by, a ja się boję, że zno­wu nie od­bie­rze po­łącze­nia. Spo­ty­ka­my się też od wiel­kie­go dzwo­nu. Czte­ry lata temu się na mnie po­gnie­wał i z upo­rem w tym po­gnie­wa­niu trwa. Przez pierw­sze trzy lata po tam­tej kłót­ni to w ogó­le go nie wi­dy­wa­łam.

— I wci­ąż jest ob­ra­żo­ny — Agniesz­ka nie mia­ła wąt­pli­wo­ści. — Ale te­raz już się wi­du­je­cie?

— W ci­ągu ostat­nie­go roku zda­rzy­ło się to czte­ry razy. Dwa razy on był prze­jaz­dem nie­da­le­ko mnie i dwa razy ja po­je­cha­łam do nie­go. Za ka­żdym ra­zem spo­ty­ka­li­śmy się gdzieś na mie­ście lub w par­ku na trzy, czte­ry go­dzi­ny. Tyle, że­bym ich zo­ba­czy­ła i że­bym mo­gła na­cie­szyć się wnucz­ka­mi. Wspól­ny obiad, kawa, lody, ja­kiś spa­cer, pre­zen­ty dla dzie­ci...

— I żad­nych roz­mów o spra­wach wa­żnych — pod­po­wie­dzia­ła Agniesz­ka, żar­to­bli­wie gro­żąc Li­sie pal­cem.

— Sko­ro tak chcą, to ja się temu pod­da­ję — w gło­sie Lisy był spo­kój, ale też re­zy­gna­cja i smu­tek. — Wiesz, oni nie pro­po­nu­ją tych spo­tkań, a tyl­ko ła­ska­wie się na nie zga­dza­ją. Wiem, że to wszyst­ko nie brzmi do­brze, ale ja po­trze­bu­ję tego kon­tak­tu.

— Z młod­szym sy­nem masz tak samo?

— Nie jest na mnie po­gnie­wa­ny, je­śli o to py­tasz — ro­ze­śmia­ła się Lisa.

— Często roz­ma­wia­my przez te­le­fon, wi­du­je­my się nie­zbyt często, ale dość re­gu­lar­nie. Od na­wet lubi, że­by­śmy cza­sem spo­tka­li się tyl­ko we dwo­je i po­by­li ze sobą, po­roz­ma­wia­li. To ich ró­żni. Ale w jed­nym są iden­tycz­ni: je­śli na­wet spy­ta­ją, co u mnie sły­chać, to i tak moja od­po­wie­dź mało ich in­te­re­su­je. I ni­g­dy, ale to ni­g­dy nie mają od­ru­chu, żeby w czym­kol­wiek mi po­móc — Lisa gwa­łtow­nie za­pła­ka­ła. Łzy spły­wa­ły po po­licz­kach i wsi­ąka­ły w kwia­ty na apasz­ce, a szloch utrud­niał mó­wie­nie.

— Czy ty aby tro­chę prze­sa­dzasz? Świet­nie da­jesz so­bie radę z co­dzien­ny­mi spra­wa­mi i po­moc chło­pa­ków wca­le nie są ci po­trzeb­na.

— Prze­cież nie mó­wię, żeby obie­ra­li mi ziem­nia­ki czy ro­bi­li za­ku­py. Ale mo­gli­by przy­naj­mniej spy­tać, czy cze­goś nie po­trze­bu­ję, czy dom ich nie po­trze­bu­je — ci­ągnęła Lisa. — To ich ro­dzin­ny dom, któ­ry trze­ba do­glądać, ci­ągle coś na­pra­wiać. Ja to ro­bię, żeby zo­sta­wić im za­dba­ny spa­dek, ale je­stem co­raz star­sza i co­raz bar­dziej bolą mnie ręce. Cza­sem tak bar­dzo, jak­by mia­ły za­miar po­roz­ry­wać się na ka­wa­łki.

— Mó­wi­łaś im o tym? — za­in­te­re­so­wa­ła się Agniesz­ka.

— Mó­wi­łam. Młod­szy syn do­ra­dził mi, że­bym sprze­da­ła ten sta­ry wiel­ki dom i za­miast nie­go ku­pi­ła so­bie małe miesz­ka­nie, przy któ­rym nie będzie trze­ba nic ro­bić. Że po­win­nam my­śleć o so­bie, póki żyję i nie za­sta­na­wiać się, co komu zo­sta­wię po mo­jej śmier­ci.

— Roz­trop­ny mło­dy czło­wiek. I miło, że w ogó­le cza­sem do cie­bie przy­je­żdża — mruk­nęła Agniesz­ka.

— Bar­dzo miło — zgo­dzi­ła się Lisa. — Dłu­go było tak, że jak wie­dzia­łam, że przy­je­dzie, sam albo z żoną, to chcia­łam ich ugo­ścić. I jak już tak na­ro­bi­łam tych za­ku­pów na ich przy­jazd, jak już się tak zmęczy­łam przy go­to­wa­niu ich ulu­bio­nych dań, to oni mi wte­dy mó­wi­li, że zje­my w ba­rze bo za tym ba­rem strasz­nie się stęsk­ni­li. I szli­śmy tam, a przy­go­to­wa­ne je­dze­nie zja­da­łam po­tem przez dwa ty­go­dnie.

— Przy­kro.

— Naj­pierw rze­czy­wi­ście było mi przy­kro. Ale po­tem po­sta­no­wi­łam po­lu­bić i ten bar, i ten ich oby­czaj. Wo­la­łam czuć się szczęśli­wa, że się do mnie po­fa­ty­go­wa­li, niż nie­szczęśli­wa, że u mnie nie zje­dli.

— Może nie jest bar­dzo do­brze, ale tak naj­go­rzej też prze­cież nie. Naj­wa­żniej­sze, że że ty i twoi sy­no­wie jed­nak się spo­ty­ka­cie — uśmiech­nęła się Agniesz­ka.

— Ale wiesz, że to nie są zwy­czaj­ne, mi­ędzy­ludz­kie spo­tka­nia. Oni oby­dwaj mnie sobą... za­szczy­ca­ją.

— No tak — za­sta­no­wi­ła się Agniesz­ka. — Wie­dzą, że ci na nich za­le­ży, więc cza­sem po­zwa­la­ją ci koło sie­bie po­ska­kać.

— Mniej wi­ęcej — przy­zna­ła Lisa.

— Przy­kro.

— Nie prze­sa­dzaj­my. Trze­ba się cie­szyć tym, co jest. Choć przy­zna­ję, ze bywa nie­ła­two — ci­ągnęła Lisa. — Młod­sze­mu mo­je­mu sy­no­wi i jego żo­nie cza­sem zda­rza­ła się chwi­la wy­jąt­ko­wej do­bro­ci dla mat­ki. Pro­po­no­wa­li wte­dy, że mo­gli­by do mnie przy­je­chać i na­wet mo­gli­by prze­no­co­wać Ja się wte­dy cie­szy­łam prze­ogrom­nie i w tej ra­do­ści bie­głam wie­trzyć i od­ku­rzać po­kój go­ścin­ny. Oni mi wów­czas mó­wi­li, że prze­no­cu­ją, ale pod wa­run­kiem, że spać będą w moim po­ko­ju i nie będą ko­rzy­stać z tam­tej, go­ścin­nej, ła­zien­ki lecz z mo­jej.

— Dla­cze­go?

— Bo oby­dwa go­ścin­ne po­ko­ju w moim domu i przy­le­ga­jąca do nich ła­zien­ka źle im się ko­ja­rzą. Bo kie­dyś byli tam lu­dzie, któ­rych oni nie lu­bią. Wte­dy ich lu­bi­li, ale dzi­siaj nie lu­bią i nie chcą być w tam­tych po­miesz­cze­niach.

— Cóż to za ab­surd — zdu­mia­ła się Agniesz­ka.

— Nic nie po­ra­dzisz — wes­tchnęła Lisa. — Bo prze­cież na od­czu­cia nie po­ra­dzisz. Tak mi po­wie­dzie­li.

— Ro­zu­miem, że od­da­wa­łaś im ten swój po­kój i ła­zien­kę?

— Na po­cząt­ku od­da­wa­łam.

— A po­tem?

— Po­tem... po­tem opro­te­sto­wa­łam sy­tu­ację. Oni więc prze­sta­li pro­po­no­wać, że prze­no­cu­ją. Ale za to na noc­leg dają mi cza­sem swo­ją có­recz­kę.

— Do­bre i to. Ale sama wi­dzisz. Wszyst­ko dla­te­go, że od chwi­li, kie­dy chło­pak się oże­nił, wy­cho­wu­je go już inna ko­bie­ta.

— Niech go so­bie wy­cho­wu­je. Nie mam nic prze­ciw­ko jego żo­nie, ja w ogó­le nie mam nic prze­ciw­ko ich żo­nom.

— Żona to żona — od­po­wie­dzia­ła Agniesz­ka. — Pro­blem jest nie wte­dy, kie­dy twój syn wpa­da pod za­bor­czy wpływ nie swo­jej żony, lecz jej mat­ki. A sama prze­cież mó­wi­łaś, że twoi sy­no­wie nad wy­raz li­czą się ze swo­imi te­ścio­wy­mi.

— Uwa­żasz, że to spraw­ka te­ścio­wych? — Lisa zdjęła z szyi mo­krą apasz­kę i roz­po­sta­rła ją na ko­la­nach gła­dząc, zmo­czo­ne wcze­śniej­szy­mi łza­mi, kwiet­ne wzo­ry. — O tym nie po­my­śla­łam. U młod­sze­go może nie wi­dać tego aż tak bar­dzo, ale u star­sze­go fak­tycz­nie… To wła­śnie te­ścio­wa usta­wia mu me­ble w miesz­ka­niu, zaj­mu­je się dzie­ćmi i daje pie­ni­ądze, je­śli aku­rat za­bra­kło.

— Sama wi­dzisz.

— Co ro­bić?

— Nic z tym nie zro­bisz. Za­miast więc pła­kać, po­sta­raj się za­ak­cep­to­wać sy­tu­ację. W ko­ńcu ją po­lu­bisz.

— Jak?

— Bo ja wiem? Po­pra­cuj wy­obra­źnią. Może po­my­śl so­bie, że do ko­ńca ży­cia nie mia­ła­byś wol­nej chwi­li, bo mu­sia­ła­byś wci­ąż mat­ko­wać do­ro­słe­mu mężczy­źnie. A to jest wy­si­łek ci­ężki i ni­ko­mu nie­po­trzeb­ny.

— Bo ska­za­ny na nie­po­wo­dze­nie — do­my­śli­ła się Lisa.

— Wła­śnie tak. Ciesz się więc i nie płacz. I ni­g­dy wi­ęcej nie wma­wiaj so­bie, że sko­ro syn się na cie­bie ob­ra­ził, to ty nie masz pra­wa żyć. Wszyst­ko jed­no, ja­kie on ma po­wo­dy i swo­je je­dy­nie słusz­ne ra­cje, ty mu­sisz ro­zu­mieć, że to są tyl­ko jego ra­cje, jego punkt wi­dze­nia. Ty na­to­miast masz nie tyl­ko pra­wo, ale i obo­wi­ązek cie­szyć się ży­ciem.

— Skąd o tym wiesz? — Lisa ze zdu­mie­niem spoj­rza­ła na Agniesz­kę. Do­brze pa­mi­ęta­ła tam­ten czas, po kłót­ni z sy­nem, kie­dy było jej naj­trud­niej. Kie­dy nie chciał z nią roz­ma­wiać albo wo­łał, że nie jest już jej ro­dzi­ną, wpa­da­ła w roz­pacz. My­śli były gęste oraz czar­ne jak smo­ła i naj­smut­niej­sze, ja­kie kie­dy­kol­wiek w ży­ciu do niej przy­fru­nęły, a swo­jej przy­szło­ści w ogó­le nie była w sta­nie so­bie wy­obra­zić.

To wła­śnie wte­dy wy­da­wa­ło jej się, że naj­le­piej by było, je­śli by prze­sta­ła żyć. Nie wie­dzia­ła tyl­ko, jak mo­gło­by się to do­ko­nać. Nie chcia­ła po­pe­łniać sa­mo­bój­stwa, jed­nak ob­my­śla­nie i pla­no­wa­nie tego za­prząta­ło jej my­śli.

— Nie chcia­łam tego — po­wie­dzia­ła ci­cho.

— Pew­nie, że nie chcia­łaś — przy­zna­ła Agniesz­ka. — A na przy­szło­ść pa­mi­ętaj: sta­ro­ść to jest czas na zu­pe­łnie inne spra­wy niż mat­ko­wa­nie do­ro­słym lu­dziom lub pła­ka­nie za tym, co mi­nęło i ni­g­dy już nie wró­ci.

— Ła­two mó­wić.

— A ty ni­g­dy tak nie mó­wisz?

— Tyl­ko wte­dy, kie­dy spo­ty­kam ko­bie­tę, któ­ra

sie­dzi i nad sobą pła­cze — ro­ze­śmia­ła się Lisa, przy­po­mi­na­jąc so­bie, ileż to razy, do­kład­nie to samo co Agniesz­ka, też mó­wi­ła swo­im przy­ja­ció­łkom.

Lisa i bez pod­po­wie­dzi Agniesz­ki wie­dzia­ła, że choć w tej chwi­li re­la­cje w ro­dzi­nie wy­da­wa­ły jej się roz­pacz­li­wie bez­na­dziej­ne, to prze­cież w ka­żdej chwi­li wszyst­ko mo­gło od­mie­nić się na lep­sze. Żyła w świe­cie zor­ga­ni­zo­wa­nym nie­gdyś przez mężczyzn, lecz prze­cież jed­no­cze­śnie funk­cjo­no­wa­ła pod ogrom­nym wpły­wem ko­biet, któ­re były przed nią. To wła­śnie z nich czer­pa­ła prze­świad­cze­nie, że czas jest spra­wą umow­ną i furt­ki nie za­my­ka­ją się raz na za­wsze. Z nich też mia­ła prze­ko­na­nie, że czło­wiek ma w so­bie moc i wła­ści­we sło­wa – wła­sne lub cu­dze – wy­po­wie­dzia­ne w od­po­wied­nim mo­men­cie mogą zdzia­łać cuda.

Sy­no­wie wpraw­dzie się od niej od­su­nęli, lecz były jesz­cze ich cór­ki i to dzi­ęki nim albo jed­nej z nich

Lisa mo­gła od­zy­skać po­czu­cie, że nie jest sama. że jest częścią ro­dzin­nej ca­ło­ści, któ­rej po­cząt­ku nikt nie pa­mi­ęta, a ko­ńca nie wi­dać. Bab­ki bo­wiem i pra­bab­ki da­wa­ły siłę, a wnucz­ki da­wa­ły na­dzie­ję. A na­dzie­ja to było coś, cze­go Lisa bar­dzo te­raz po­trze­bo­wa­ła. Gdy­by zno­wu ją w so­bie od­na­la­zła, wte­dy od­zy­ska­ła­by spo­koj­ny sen, prze­sta­ła­by cier­pieć i już by się nie czu­ła tak roz­pacz­li­wie sta­ra.

W świe­cie, któ­ry zna­ła i któ­ry był jej bli­ski, cała wie­dza i siła prze­cho­dzi­ły na cór­ki od ma­tek, ba­bek i pra­ba­bek. Ko­bie­ty za­rządza­ły swo­imi ro­dzi­na­mi cza­sem na­wet da­le­ko w przy­szło­ść i rzad­ko któ­ra do­bro­wol­nie z tego re­zy­gno­wa­ła. Do­ty­czy­ło to tych, z któ­ry­mi była spo­krew­nio­na, ale też wszyst­kich in­nych, któ­re były ca­łkiem obce. Te­ścio­we sy­nów rów­nież więc dba­ły o swo­je ro­do­we li­nie i trud­no było mieć o to do nich pre­ten­sje. A pró­bu­jąc wpły­wać na swo­je cór­ki, sta­ra­ły się od­dzia­ły­wać ta­kże na ich mężów.

Oczy­wi­ście, by­wa­ły sy­tu­acje, kie­dy zięć nie pod­da­wał się te­ścio­wej. Zda­rza­ły się też ta­kie wy­jąt­ki, że mężczy­zna po­tra­fił uło­żyć so­bie po­praw­ne re­la­cje z mat­ką żony i jed­no­cze­śnie nie nisz­czył tych z wła­sną mat­ką. Te jed­nak, zda­niem Lisy, na­le­ża­ły do wy­jąt­ków, po­nie­waż wy­ma­ga­ły spo­re­go wy­si­łku, mnó­stwa do­brych chęci oraz tych cech cha­rak­te­ru, któ­re bu­du­ją się w czło­wie­ku wraz z jego doj­rza­ło­ścią.

Wi­dząc, co się dzie­je w ro­dzi­nie, Lisa co­raz mniej mia­ła na­dziei, że jej przy­pa­dek wpi­sze się w ten ostat­ni mo­żli­wy wa­riant.

Je­śli mia­ła tyl­ko sy­nów, ist­nia­ło za­gro­że­nie, że li­nia ro­do­wa za­ko­ńczy się na jej gnie­ździe. Mo­gła jed­nak zo­stać przedłu­żo­na, je­śli któ­raś z wnu­czek wo­la­ła­by czer­pać wie­dzę od niej, a nie od swo­jej mat­ki. Za­miast kon­ty­nu­ować li­nię mat­ki, wo­la­ła­by pie­lęgno­wać za­sa­dy obo­wi­ązu­jące w ogro­dach ko­biet, któ­re były przed Lisą. To było mo­żli­we, je­śli więź emo­cjo­nal­na oraz po­do­bie­ństwo cha­rak­te­rów mi­ędzy dziew­czyn­ką i nią by­ły­by wy­star­cza­jąco sil­ne.

— Za­miast po­zwa­lać sa­mot­no­ści pła­kać, na­pisz ży­cio­rys — po­ra­dzi­ła Agniesz­ka, pod­no­sząc się z ław­ki.

— Za­cze­kaj, ja też już idę — Lisa otu­li­ła szy­ję kwie­ci­stą apasz­ką, wsta­ła i ru­szy­ła za Agniesz­ką.

Ko­bie­ty szły jed­na za dru­gą, a po chwi­li obok sie­bie. Od tyłu ni­czym się od sie­bie nie ró­żni­ły. Ten sam wzrost, syl­wet­ka i ten sam od­cień si­wi­zny na wło­sach. Naj­pierw po­szły w lewo, po­bo­czem pod­miej­skiej dro­gi w kie­run­ku wi­docz­nych w od­da­li za­bu­do­wań. Po­tem nie­spo­dzie­wa­nie skręci­ły w pra­wo, prze­ci­ęły jezd­nię i po­szły dro­gą w kie­run­ku lasu.

— Po co mi ży­cio­rys? Nie szu­kam pra­cy. Do­pie­ro co prze­szłam na eme­ry­tu­rę.

— Tym bar­dziej więc. Masz dużo cza­su, to pisz. Ka­żda ko­bie­ta po­win­na na­pi­sać so­bie ży­cio­rys.

— Po co pi­sać swój ży­cio­rys sko­ro i tak się go pa­mi­ęta? Swój ży­cio­rys pi­sze się dla ko­goś — za­uwa­ży­ła Lisa.

— Tro­chę masz ra­cję, ale spra­wa wca­le nie musi być aż tak pro­sta — uśmiech­nęła się Agniesz­ka. — Wszyst­ko za­le­ży od tego, w któ­rym mo­men­cie ży­cia ko­bie­ta po­sta­na­wia za­jąć się spra­wą swo­je­go ży­cio­ry­su. Je­śli na sa­mym po­cząt­ku, kie­dy jest naj­wy­żej dwu­dzie­sto­lat­ką, ma szan­sę na­pi­sać, co so­bie wy­ma­rzy i po­tem sta­rać się do­pa­so­wy­wać do tego swo­ją rze­czy­wi­sto­ść. Je­śli na­to­miast za­sia­dasz do spra­wy pod ko­niec ży­cia, mo­żesz już tyl­ko spi­sać, co ci się przy­da­rzy­ło. W pierw­szym przy­pad­ku naj­wa­żniej­sza jest fan­ta­zja i od­wa­ga, w dru­gim umie­jęt­no­ść wy­ła­wia­nia pe­reł.

— O ja­kich per­łach mó­wisz? — Lisa bez­wied­nie prze­su­nęła pal­ca­mi po per­ło­wych ku­lecz­kach swo­je­go uko­cha­ne­go na­szyj­ni­ka.

— Prze­cież nie o tych na two­jej szyi — za­śmia­ła się Agniesz­ka. — Per­ły w ży­cio­ry­sie, to ta­kie zda­rze­nia, któ­re na­praw­dę mia­ły zna­cze­nie. Po­je­dyn­czo wy­da­wać się mogą mało zna­czący­mi epi­zo­da­mi, ale uło­żo­ne jed­no obok dru­gie­go są two­ją naj­praw­dziw­szą hi­sto­rią, por­tre­tem i naj­wi­ęk­szą siłą. I to wła­śnie z nich bio­rą po­czątek wszyst­kie pó­źniej­sze lęki i od­ru­chy. Je­śli cze­goś w so­bie nie ro­zu­miesz, to tam znaj­dziesz wszyst­kie po­trzeb­ne od­po­wie­dzi. Wa­żne więc, żeby one nie ule­cia­ły. Że­byś za­wsze mo­gła do nich zaj­rzeć i przy­po­mnieć so­bie, że nie by­łaś bez­na­dziej­na i ni­cze­go wa­żne­go nie za­nie­cha­łaś ani nie prze­gra­łaś. A je­śli nie wszyst­ko się uda­ło, to tyl­ko dla­te­go, że tak się zbie­gły oko­licz­no­ści i nic nie mo­głaś na to po­ra­dzić. Z ta­kich ży­cio­ry­sów two­rzy się po­tem hi­sto­ria. Naj­pierw hi­sto­ria po­szcze­gól­nych gniazd, z nich hi­sto­ria ro­dów i wresz­cie ca­łej ro­zum­nej cy­wi­li­za­cji.

Głos Agniesz­ki dźwi­ęczał w uszach Lisy znacz­nie dłu­żej niż drga­ły wy­po­wie­dzia­ne sło­wa. Uspo­ka­jał ją, przy­wra­cał na­dzie­ję i cie­szył.

— Po co my idzie­my do tego lasu? — za­in­te­re­so­wa­ła się na­gle Lisa, wi­dząc zbli­ża­jącą się ścia­nę drzew. Nie usły­sza­ła od­po­wie­dzi, więc chcia­ła ją przy­naj­mniej zo­ba­czyć. Za­trzy­ma­ła się i ro­zej­rza­ła wo­ko­ło. Agniesz­ki jed­nak ni­g­dzie nie było. Ani z pra­wa, ani z lewa, ani w gó­rze.

— Sko­ro tak, to też mogę znik­nąć — po­my­śla­ła Lisa. Ob­ró­ci­ła się na pi­ęcie i znik­nęła we mgle, któ­rej gęsty obłok po­ja­wił się nie wia­do­mo skąd i szczel­nie ją otu­lił.

Roz­trop­na Agniesz­ka i inne pra­bab­ki

Lisa wró­ci­ła do domu. Za­nim rano wy­szła, ob­fi­cie pod­la­ła kwia­ty w do­nicz­kach, wy­jęła z gniaz­dek wszyst­kie wtycz­ki, wy­łączy­ła ogrze­wa­nie, za­kręci­ła za­wór gazu oraz do­kład­nie po­za­my­ka­ła okna i drzwi. Było to ko­niecz­ne, po­nie­waż nie po­tra­fi­ła prze­wi­dzieć, kie­dy tu zno­wu będzie.

Naj­pierw mia­ła po­my­sł, że wyj­dzie po pro­stu na spa­cer, żeby zo­ba­czyć lu­dzi i po­czuć za­pach ro­ślin. Za­raz po nim po­ja­wił się jed­nak ko­lej­ny – żeby pó­jść nie­co da­lej, na po­bli­skie łąki. Wi­zja była ku­sząca, ale wraz z nią przy­pły­nęła do Lisy myśl, że za­miast spa­ce­ro­wać po oko­li­cy, mo­gła­by do­kądś wy­je­chać. Na dru­gi ko­niec Pol­ski albo na ko­niec świa­ta. I mo­gła­by po­zo­stać w tej bli­żej nie­ozna­czo­nej prze­strze­ni przez do­wol­nie nie­okre­ślo­ny czas.

Nie wie­dzia­ła, któ­ry z po­my­słów oka­że się na tyle zde­cy­do­wa­ny, żeby prze­ro­dzić się w plan. Dla­te­go na wszel­ki wy­pa­dek wło­ży­ła na sie­bie ubra­nie, któ­re mo­gło się spraw­dzić w do­wol­nych oko­licz­no­ściach i spa­ko­wa­ła do to­reb­ki naj­po­trzeb­niej­sze dro­bia­zgi – za­pa­so­we majt­ki, je­dwab­ny kwiet­ny szal, kred­kę do brwi, szczot­kę do zębów, cze­ko­la­dę, dwa ołów­ki i ze­szyt w krat­kę do za­pi­sy­wa­nia wszyst­kie­go. Tro­chę pie­ni­ędzy w port­fe­lu mia­ło wy­star­czyć na ewen­tu­al­ne prze­jaz­dy i je­dze­nie na po­cząt­ku. Jak­by co, to mia­ła jesz­cze tro­chę oszczęd­no­ści w ban­ku i na kon­to mo­gła za­lo­go­wać się przez te­le­fon.

Tak za­bez­pie­czo­na wy­szła na uli­cę i dała pe­łną wol­no­ść no­gom. One po­ru­sza­ły się nie­spiesz­nie, a ona z za­cie­ka­wie­niem ob­ser­wo­wa­ła tra­sę, któ­rą wy­bra­ły.

— Cie­ka­we, że ni­g­dy tędy nie cho­dzi­łam — po­my­śla­ła, za­sko­czo­na, ale też za­chwy­co­na oko­li­cą.

A po­tem stra­ci­ła hu­mor. Za ko­lej­nym za­krętem wy­prze­dzi­ła ją mło­da dziew­czy­na z kil­ku­let­nim chłop­cem. Szli obok sie­bie, roz­ma­wia­li. Od cza­su do cza­su ła­pał ją za rękaw, za­bie­gał dro­gę, żeby za chwi­lę od­biec i po­tem zno­wu wró­cić i się na niej uwie­sić. Ona obej­mo­wa­ła go wte­dy, przy­gar­nia­ła, prze­cze­sy­wa­ła pal­ca­mi wło­sy albo po­kle­py­wa­ła po ple­cach, ra­mio­nach. Ro­bi­ła to w tak zna­jo­my spo­sób, że Lisa aż po­czu­ła w swo­ich pal­cach ten do­tyk.

— Mat­ka z syn­kiem — po­my­śla­ła. Ona kie­dyś ro­bi­ła tak samo. Naj­pierw z jed­nym syn­kiem, po­tem z dru­gim. I do­kład­nie tak samo prze­cze­sy­wa­ła im roz­wi­chrzo­ne wło­sy. Naj­pierw były ca­łkiem ja­śniut­kie, a po­tem z roku na rok sta­wa­ły się co­raz ciem­niej­sze żeby w do­ro­sło­ści stać się ca­łkiem czar­ne.

Pi­ęk­no tam­tych wspo­mnień tym ostrzej uświa­do­mi­ło Li­sie, jak bar­dzo nie­pi­ęk­na jest te­ra­źniej­szo­ść. Jak bar­dzo ją to boli i jak bar­dzo so­bie z tym bó­lem nie ra­dzi.

— Dla­cze­go ża­den do mnie nie przy­je­dzie, dla­cze­go nie za­dzwo­ni? A kie­dy ja dzwo­nię, dla­cze­go nie od­bie­ra­ją? A jak już od­bio­rą jed­no na dzie­si­ęć mo­ich wy­wo­łań, dla­cze­go nie cie­szą się, że mnie sły­szą i dla­cze­go jak naj­szyb­ciej chcą za­ko­ńczyć roz­mo­wę? — Lisa za­łka­ła bez­gło­śnie. Prze­sta­ła wi­dzieć co­kol­wiek wo­kół sie­bie. Łzy za­sło­ni­ły cały ob­raz tak sku­tecz­nie, że na­wet nie pa­mi­ęta­ła, jak do­szła do tam­tej ław­ki, na któ­rej spo­tka­ła Agniesz­kę.

Swo­ją dro­gą, kto wie, do­kąd mo­gła­by wte­dy od­le­cieć, gdy­by nie po­ja­wi­ła się Agniesz­ka i do niej nie za­ga­da­ła. Gdy­by nie uspo­ko­iła jej swo­ją obec­no­ścią, nie za­trzy­ma­ła roz­mo­wą.

To wła­śnie z po­wo­du Agniesz­ki Lisa odło­ży­ła na pó­źniej spa­cer na łąki oraz wy­jazd na ko­niec świa­ta. Wła­śnie z po­wo­du tego zdu­mie­wa­jące­go spo­tka­nia za­pra­gnęła wró­cić do domu. Wie­dzia­ła co wie­dzia­ła i wła­ści­wie nie mia­ła żad­nych wąt­pli­wo­ści, ale prze­cież i tak mu­sia­ła to spraw­dzić.

Lisa wy­su­nęła zza sza­fy spo­rych roz­mia­rów ta­flę bia­łej pian­ki z wy­dru­ko­wa­nym ze­sta­wem ko­lo­ro­wych pro­sto­kątów. W zie­lo­nych były imio­na ko­biet oraz daty prze­żyć, ta­kich jak ślu­by, po­ro­dy, śmier­ci naj­bli­ższych oraz na­zwy miejsc, w któ­rych przy­szło im żyć i imio­na dzie­ci. Do dol­nej kra­wędzi ka­żde­go z zie­lo­nych pro­sto­kątów do­kle­jo­ny był pro­sto­kąt nie­bie­ski z imie­niem mężczy­zny, któ­ry był for­mal­nie mężem ulo­ko­wa­nej nad nim ko­bie­ty i, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie, oj­cem jej dzie­ci. Te zie­lo­no nie­bie­skie wa­fel­ki po­łączo­ne były czar­ny­mi li­nia­mi z in­ny­mi po­dob­ny­mi wa­fel­ka­mi, co po­ka­zy­wa­ło po­kre­wie­ństwo po­mi­ędzy nimi.

Ko­bie­ta zro­bi­ła ten sche­mat kil­ka lat temu i był on efek­tem kil­ku­mie­si­ęcz­nych po­szu­ki­wań ge­ne­alo­gicz­nych. Drze­wo to było jed­nak ca­łkiem inne od wszyst­kich, zna­nych Li­sie. Przede wszyst­kim dla­te­go, że było ono po­zio­me i za­czy­na­ło się przy le­wym brze­gu ar­ku­sza od naj­daw­niej­szej od­na­le­zio­nej przez Lisę Te­re­sy, a ko­ńczy­ło na sa­mej Li­sie, któ­rej pro­sto­kąt przy­le­gał do pra­wej kra­wędzi pian­ki. Uło­żo­ne było po­nad li­nią cza­su. skie­ro­wa­ną wła­śnie z lewa na pra­wo z za­zna­czo­ny­mi da­ta­mi wa­żniej­szych wy­da­rzeń hi­sto­rycz­nych w Pol­sce, Eu­ro­pie i na świe­cie. To po­ka­zy­wa­ło, w ja­kich cza­sach żyły ko­lej­ne po­ko­le­nia przed Lisą, uka­zy­wa­ło szer­szy kon­tekst oraz uła­twia­ło zro­zu­mie­nie roz­ma­itych ogra­ni­czeń i nie­mo­żli­wo­ści. W ro­gach plan­szy znaj­do­wa­ły się jesz­cze map­ki z za­zna­czo­ny­mi miej­sco­wo­ścia­mi, skąd po­cho­dzi­li i gdzie miesz­ka­li przod­ko­wie oraz po­ka­za­ny­mi orien­ta­cyj­nie od­le­gło­ścia­mi po­mi­ędzy nie­któ­ry­mi z nich.

Drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne Lisy wy­ró­żnia­ło się jesz­cze i tym, że po­wsta­ło z my­śli, aby przy­wró­cić pa­mi­ęć ko­bie­tom, któ­re były przed nią i któ­rych sta­ra­nia spra­wi­ły, że po­ja­wi­ła się na świe­cie – mat­kom, któ­re z cza­sem sta­wa­ły się bab­ka­mi i pra­bab­ka­mi. Było więc, zgod­nie z in­ten­cja­mi au­tor­ki, ze wszech miar fe­mi­ni­stycz­ne.

Nie mo­gło być ina­czej, sko­ro Lisa pa­trzy­ła na świat ocza­mi doj­rza­łej ko­bie­ty. Wcze­śniej zaś wy­cho­wy­wa­ła się w ro­dzi­nie, gdzie pa­no­wa­ła de­mo­kra­cja i ka­żdy miał pra­wo gło­su, jed­nak w spra­wach wa­żnych, wa­żniej­szych oraz naj­wa­żniej­szych ostat­nie sło­wo za­wsze na­le­ża­ło do ko­biet. One za­rządza­ły i po­dej­mo­wa­ły de­cy­zje.

Lisa no­si­ła w so­bie prze­świad­cze­nie, że oj­ciec jest dziew­czy­nie bar­dzo po­trzeb­ny, bo to z re­la­cji z nim bu­du­je ona po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Jed­nak wszyst­ko inne do­sta­je cór­ka od mat­ki – in­te­li­gen­cję, in­tu­icję, em­pa­tię, zmy­sł prze­trwa­nia, za­rad­no­ść, emo­cjo­nal­no­ść i uczu­cio­wo­ść. Całe to nie­zbęd­ne do ży­cia i funk­cjo­no­wa­nia po­śród lu­dzi wy­po­sa­że­nie za­wsze jest z mat­ki. Ja­ko­ść tej spu­ści­zny bywa, oczy­wi­ście, ró­żna i cza­sem mo­żna mieć o to pre­ten­sje, jed­nak co do za­sa­dy, Lisa była prze­ko­na­na, że ple­cak na ży­cie pa­ku­je czło­wie­ko­wi mat­ka.

— Sko­ro nio­sę w so­bie tak wie­le z mat­ki, to rów­nież moja mat­ka nio­sła ze swo­jej, a bab­ka zno­wu z pra­bab­ki i tak z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie — my­śla­ła Lisa.

— Ale ja też, jako mat­ka, spa­ko­wa­łam ple­ca­ki swo­im sy­nom. Tyl­ko czy oni do tych ple­ca­ków w ogó­le za­gląda­ją, i czy coś z tej za­war­to­ści ro­zu­mie­ją, czy w ogó­le mają świa­do­mo­ść, że je mają? Nie je­stem prze­ko­na­na. Moje ko­ły­san­ki za­pa­mi­ęta­li, bo te­raz śpie­wa­ją je swo­im cór­kom. Ale czy za­pa­mi­ęta­li co­kol­wiek wi­ęcej? — my­śla­ła ze smut­kiem.

Lisa przy­kle­iła ar­kusz pian­ki do ścia­ny na jego daw­ne miej­sce na­prze­ciw okna. Tu­taj naj­le­piej w ca­łym miesz­ka­niu był do­świe­tlo­ny i mo­żna było z nie­go czy­tać bez do­dat­ko­wej lamp­ki i cza­sem na­wet bez oku­la­rów.

Cof­nęła się o kil­ka kro­ków i z tej od­le­gło­ści przy­gląda­ła się temu nie­co­dzien­ne­mu por­tre­to­wi swo­jej ro­dzi­ny. Kie­dy pierw­szy raz go tu po­wie­si­ła, bar­dzo jej się to dzie­ło po­do­ba­ło. Po­czu­ła wte­dy, że nie jest na tym świe­cie przy­pad­kiem, że jest częścią wi­ęk­szej ca­ło­ści. Częścią zbio­ro­wo­ści, któ­rej człon­ko­wie mają ze sobą wie­le wspól­ne­go. Wie­dzia­ła, oczy­wi­ście, że przod­ko­wie nie będą jej po­ma­gać ani tu i te­raz, ani w przy­szło­ści. Mimo to, po­czu­ła się sil­niej­sza.

— Do­brze wiem, że nie jest to naj­wi­ęk­sza ro­dzi­na na świe­cie i w do­dat­ku wszy­scy daw­no po­umie­ra­li, jed­nak miło wie­dzieć, że ma się za ple­ca­mi pi­ęćdzie­si­ąt je­den osób, w tym ćwie­rć set­ki to ko­bie­ty — my­śla­ła Lisa. — A gdy­bym bar­dziej się przy­ło­ży­ła i do­kład­niej po­szu­ka­ła w ar­chi­wach, pew­nie wy­na­la­zła­bym ich jesz­cze wi­ęcej.

Na pe­wien czas za­po­mnia­ła więc o swo­im osa­mot­nie­niu, któ­re od­czu­wa­ła jako przy­krą i zu­pe­łnie nie­za­słu­żo­ną karę od losu, któ­rej wy­mie­rze­nie zle­co­ne zo­sta­ło jej wła­snym sy­nom.

Po ja­ki­mś cza­sie do­szła do wnio­sku, że sche­mat bar­dziej przy­po­mi­na plan ro­dzin­ne­go cmen­ta­rza niż co­kol­wiek in­ne­go. Zdjęła go wte­dy ze ścia­ny i wci­snęła za sza­fę.

Dzi­siaj jed­nak mia­ła wa­żny po­wód, żeby go zno­wu wy­jąć na świa­tło dzien­ne i nań po­pa­trzeć.

— Agniesz­ka Ko­se­la z domu Kry­nic­ka — po­wtó­rzy­ła sło­wa, któ­re usły­sza­ła wczo­raj. Wędru­jąc pal­cem po plan­szy od­na­la­zła wła­ści­wy, zie­lo­ny pro­sto­kąt.

— Tu je­steś — szep­nęła.

— Uro­dzo­na w roku wy­bu­chu po­wsta­nia li­sto­pa­do­we­go w Pol­sce, któ­rej wte­dy nie było. To pra­wie dwie­ście lat temu — za­sta­no­wi­ła się Lisa.

— Wszyst­ko się zga­dza. Cór­ka Ma­łgo­rza­ty Kry­nic­kiej z domu Ka­niak. A Ma­łgo­rza­ta to cór­ka Fran­cisz­ki Ka­niak z domu Wro­ńskiej — Lisa od­czy­ty­wa­ła za­pi­sa­ne in­for­ma­cje. Na­gle za­uwa­ży­ła, że zie­lo­ny pro­sto­kąt Agniesz­ki zmie­nił nie­co za­bar­wie­nie i do­tych­cza­so­wa jego zie­lo­no­ść stra­ci­ła na in­ten­syw­no­ści. Za­miast niej po­ja­wi­ły się na nim drga­jące, zło­ci­ste re­flek­sy, jak­by pro­mie­nie sło­ńca wła­śnie na ten je­den ka­wa­łe­czek pio­no­wej po­wierzch­ni zwró­ci­ły szcze­gól­ną uwa­gę.

Lisa spoj­rza­ła w okno, żeby spraw­dzić, skąd to świa­tło. Nie za­uwa­ży­ła jed­nak ni­cze­go, co mo­gło­by da­wać taką po­świa­tę. Za­miast tego spo­strze­gła zna­jo­mą syl­wet­kę. Przy stra­ga­nie z wa­rzy­wa­mi po dru­giej stro­nie uli­cy sta­ła ko­bie­ta w ka­pe­lu­si­ku, ubra­na – jak po­przed­nio – bez ko­lo­ru i ca­łkiem nie­wspó­łcze­śnie. Lisa się za­wa­ha­ła. Chcia­ła­by zno­wu po­roz­ma­wiać z Agniesz­ką, lecz mia­ła wąt­pli­wo­ści czy zdąży do niej do­trzeć za­nim tam­ta odej­dzie. W tym mo­men­cie Ko­se­la z domu Kry­nic­ka prze­rwa­ła roz­mo­wę ze sprze­daw­cą po­mi­do­rów, od­wró­ci­ła się w kie­run­ku Lisy i po­ma­cha­ła do niej przy­ja­źnie, jak­by od sa­me­go po­cząt­ku wie­dzia­ła, że ona tu­taj jest. Kil­ka mi­nut pó­źniej zno­wu były ra­zem.

Agniesz­ka wkro­czy­ła do miesz­ka­nia Lisy bez naj­mniej­sze­go skrępo­wa­nia. Przy­nio­sła ze sobą ko­szyk pe­łen wa­rzyw i za­po­wie­dzia­ła, że przy­rządzi z nich świet­ną ko­la­cję. A na ju­trzej­sze śnia­da­nie i obiad też spo­ro jesz­cze zo­sta­nie.

Za­nim do­ta­rły do kuch­ni, za­trzy­ma­ły się przed plan­szą z drze­wem ge­ne­alo­gicz­nym Lisy. Agniesz­ka wpa­try­wa­ła się w sche­mat, jak za­hip­no­ty­zo­wa­na.

— Zro­bi­łaś to — wy­szep­ta­ła w ko­ńcu z po­dzi­wem. — I wszyst­kich tu wpi­sa­łaś.

— Tyl­ko tych, któ­rych uda­ło mi się zna­le­źć.

— Tu je­steś ty. A tu­taj twoi ro­dzi­ce: Ja­dzia i nasz Mie­tek. O, i moja có­recz­ka naj­młod­sza, Ma­rian­na. To wła­śnie ona wy­szła za Ne­cia. Za tego ła­zi­ka An­drze­ja, two­je­go pra­dziad­ka. Ci­ągle się prze­pro­wa­dza­li. To z nie­go ty je­steś Ne­ciów­na. On miał Józ­ka, Jó­zek Miet­ka, a Mie­tek cie­bie — Agniesz­ka, jak za­cza­ro­wa­na, wo­dzi­ła pal­cem po plan­szy z pra­wa na lewo. — A tu­taj je­stem ja i ze mną mój Ja­siek. Ten, wiesz, od tych Ko­se­lów spod lasu. Oj, przy­stoj­ny był z nie­go chło­pak. I bar­dzo we­so­ły. Dziew­czy­ny za nim la­ta­ły, ale on za­ko­chał się we mnie i ja w nim. Sied­mio­ro dzie­ci z nim mia­łam. O, są tu wszyst­kie, za­pi­sa­łaś. Dwie dziew­czyn­ki uma­rły. I sy­nek też. Ale czte­ry có­recz­ki prze­ży­ły, wy­ro­sły i przedłu­ży­ły li­nię swo­jej mat­ki. A tu moja ma­mu­sia, obie bab­cie. O, a tu­taj pra­bab­cia Te­re­ska. To do­pie­ro była ko­bie­ta.

— Te­re­sa Zien­ta­ro­wa? To naj­star­sza pra­bab­cia, jaką zna­la­złam — po­wie­dzia­ła Lisa. — Do­kład­nych dat nie mam, ale przy­pusz­czam, że uro­dzi­ła się w po­ło­wie osiem­na­ste­go wie­ku. To pra­wie trzy­sta lat temu.

— To by się zga­dza­ło — za­sta­no­wi­ła się Agniesz­ka. — Tak mniej wi­ęcej. Krąży­ły o niej ta­kie opo­wie­ści, że trud­no uwie­rzyć. Nie wiem wła­ści­wie, ile było w nich praw­dy, a ile le­gen­dy, bo ona o so­bie opo­wia­dać nie chcia­ła, ale też ni­cze­go nie de­men­to­wa­ła.

— Ale po­szu­kasz ich jesz­cze, co? Tych, co ich tu nie ma? Po­szu­kasz? — Ko­se­la z domu Kry­nic­ka po­pa­trzy­ła na Lisę z uśmie­chem.

— Spró­bu­ję, ale trud­no zna­le­źć ja­kieś do­ku­men­ty. Gdy­by byli z ary­sto­kra­cji, albo in­nych mo­żno­wład­ców czy cho­ćby li­czącej się szlach­ty, by­ło­by może ła­twiej.

— Z chło­pów byli. Jed­ni bied­niej­si, inni ciut bo­gat­si, ale z chło­pów. To do­brzy lu­dzie byli. Pra­co­wi­ci, życz­li­wi. Zwłasz­cza bab­cie. Tem­pe­ra­ment­ne, ale też bar­dzo roz­trop­ne, za­rad­ne, tro­skli­we — z roz­czu­le­niem mó­wi­ła Agniesz­ka. — Wzru­szy­łam się. Do­bra z cie­bie wnucz­ka, Liso.

— Szko­da, że nie ma żad­nych zdjęć z tam­tych cza­sów, żad­nych li­stów, pa­mi­ęt­ni­ków. Faj­nie by­ło­by wie­dzieć, ja­kie one były, czym się zaj­mo­wa­ły, co lu­bi­ły — po­wie­dzia­ła Lisa.

— Po co ci fo­to­gra­fie? I bez nich prze­cież wiesz. Od sze­śćdzie­si­ęciu lat wi­dzisz je wszyst­kie w swo­im lu­strze, nie za­uwa­ży­łaś? A co do pa­mi­ęt­ni­ków… Nie wiem na­wet, czy umia­ły pi­sać. Ale ja­kie to ma zna­cze­nie? Te­raz je­steś ty, któ­ra umiesz. Jak już sko­ńczysz swój ży­cio­rys, będziesz mo­gła na­pi­sać i ich. Ale mo­żesz też od­wrot­nie: naj­pierw za­jąć się bab­cia­mi, a do­pie­ro po­tem sobą — za­chi­cho­ta­ła Agniesz­ka.

— Niby jak?

— Nor­mal­nie. Szcze­gó­ło­we ka­len­da­rze w ogó­le nie są tu istot­ne. Bo ja­kie ma zna­cze­nie czy coś się zda­rzy­ło w czwar­tek czy w so­bo­tę, wio­sną czy je­sie­nią? Wa­żne, że w ogó­le się zda­rzy­ło. A zda­rzy­ło się, bo mu­sia­ło się zda­rzyć. A ty wiesz o nich wszyst­ko.

— Co ja wiem? — z po­wąt­pie­wa­niem po­wie­dzia­ła Lisa. Kie­dy się ro­dzi­ły i umie­ra­ły, kie­dy wy­cho­dzi­ły za mąż oraz kie­dy i w ja­kiej ko­lej­no­ści ro­dzi­ły dzie­ci. To le­d­wie kil­ka dat, nic wi­ęcej.

— Ale prze­cież wiesz jesz­cze, co czu­ły, jak ko­cha­ły, jak roz­pa­cza­ły i jak ka­żde­go dnia o sie­bie wal­czy­ły. Wy­star­czy tyl­ko po­łączyć jed­no z dru­gim i spra­wa za­ła­twio­na.

— A skąd mam wie­dzieć, co czu­ły i jak wal­czy­ły? — za­śmia­ła się Lisa.

— Nie uwie­rzę, że ni­g­dy nie za­gląda­łaś w sie­bie — Agniesz­ka przy­su­nęła swo­ją twarz do twa­rzy Lisy tak bli­sko, że nie­mal sty­ka­ły się no­sa­mi i in­ten­syw­nie wpa­try­wa­ła się jej w oczy. — To prze­cież nie­mo­żli­we.

— I co z tego, że nie­ustan­nie w sie­bie za­glądam? — Lisa od­su­nęła się gwa­łtow­nie, jak­by nie­co prze­stra­szo­na i na­wet nie sta­ra­ła się ukryć iry­ta­cji, któ­rą na­gle po­czu­ła. — Wci­ąż się za­sta­na­wiam, co mo­głam zro­bić le­piej i dla­cze­go zno­wu mi nie wy­szło.