Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Opowiadania:
- Przeprowadzka
- Stół
- Gute Luisa
- Winniczki, kałuże, deszcz
- Pierwsza miłość
- Wuj Henryk
- Cud
- Szczęśliwe dni
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Miejska w Cieszynie
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Byłem samotny i szczęśliwy
Paweł Huelle
Byłem samotny i szczęśliwy
Przełożyła z angielskiegoIwona Michałowska-Gabrych
Wydawnictwo „Książnica”
Edytor
Elżbieta Jasztal-Kowalska
Opracowanie graficzne
Maciej Sadowski
Fotografię Autora na okładce wykonał
Henryk Keil
Korekta
Roma Sachnowska
© Copyright by Paweł Huelle
© Copyright for this editionby ROSNER & WSPÓLNICY
ROSNER & WSPÓLNICY
Warszawa 2002
ISBN 83-89217-14-7
Skład i łamanie
WMC s.c., Warszawa
Druk i oprawa:
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A. Kraków
Przeprowadzka
Ojciec zamówił pana Bieszke na sobotę na wczesne popołudnie. Ale pan Bieszke odwołał swój przyjazd. Niespodziewanie wypadły mu chrzciny, gdzieś w okolicach Kartuz, na które musiał pojechać z całą rodziną. Dlatego przeprowadzka została odłożona do poniedziałku i w pokoju na piętrze, gdzie mieszkaliśmy od początku, działy się rzeczy okropne. Mama przepakowywała kartony i walizki i była zła, że musi to robić jeszcze przez dwa dni. Ojciec był zły, bo mama była zła. W ten sposób byli źli na siebie, a przy okazji – na mnie. Dlatego wolałem trzymać się od nich z dala i większość czasu spędzałem w ogrodzie. Nie pamiętam już, czy byłem z tego powodu nieszczęśliwy. Chyba nie. Do kolacji mogłem robić właściwie wszystko, na co miałem ochotę. Zabronione były, jak zawsze, tylko dwie rzeczy. Wychodzenie za bramę ogrodu do parku i zabawa na tarasie, skąd przez oszklone drzwi można było zajrzeć do Wielkiego Pokoju. Park znałem dobrze. Jego największą atrakcję stanowiły zdziczałe klomby, zarośnięty staw, nieczynna od lat kaskada, skąd nie spływała ani jedna kropla wody, i kamienny cokół, na którym kiedyś, chyba bardzo dawno temu, stał pomnik króla łub księcia. W gąszczach pokrzyw walały się rozmaite przedmioty. A to zardzewiała wanna z wielką dziurą, a to korba do zapalania motoru, to znów połamany fotel z wyprutą tapicerką i obnażonymi sprężynami. Były też inne rupiecie, których przeznaczenie wydawało się niejasne lub zapomniane. Ale tym razem park jakoś mnie nie pociągał. Może dlatego, że znałem go już dobrze? Co innego taras i Wielki Pokój! Tam działy się sprawy o wiele bardziej ulotne i tajemnicze, do których ojciec ani nawet pan Skiski, nasz sąsiad na piętrze, nie zawsze mieli dostęp.
W Wielkim Pokoju mieszkała pani Greta, dawna właścicielka domu. Pan Skiski nie lubił widać tego słowa, bo zamiast „właścicielka” mówił „dziedziczka”, chichocząc przy tym złośliwie. Mój ojciec nazywał ją po prostu panią Hoffmann. Natomiast mama nie mówiła o niej inaczej niż „ta stara Niemra”, i nie brzmiało to przyjaźnie. Widywałem ją bardzo rzadko. Unikała nas jak mogła i my unikaliśmy jej także.
– Nie wolno ci tam chodzić – ostrzegała mama – ona nie rozumie po polsku.
– Tak, tak – dodawał ojciec – nie trzeba jej przeszkadzać.
Nie widząc pani Grety często, słyszałem ją jednak codziennie. Prawie każdego popołudnia siadała do fortepianu i przez dwie, trzy godziny dom rozbrzmiewał muzyką.
– Dziedziczka klapie na forteklapie – machał ręką pan Skiski.
– Znów niemiecka muzyka – wzdychała mama.
– Po prostu gra – wzruszał ramionami ojciec. – Co w tym złego?
A ja lubiłem jej muzykę. Lubiłem zwłaszcza przed zaśnięciem, gdy ojciec gasił lampę i w naszym pokoju panował półmrok. Dźwięki fortepianu rozpływały się wówczas w powietrzu i czułem na sobie ich aksamitny dotyk. A kiedy pani Hoffmann przestawała grać, odczuwałem żal, jakby mi czegoś brakło.
Nie, nie pragnąłem wcale poznać pani Grety. O czym właściwie mielibyśmy rozmawiać? Pragnąłem tylko poznać to, co jest w środku. A więc znaleźć się kiedyś w Wielkim Pokoju. I zobaczyć ją, jak gra.
Obchodziłem dom bardzo wolno. Najpierw minąłem stary klon obrośnięty jemiołą, potem przeszedłem wzdłuż zabitych deskami okien oficyny, aż wreszcie znalazłem się na tarasie, twarzą do szerokich, przeszklonych drzwi. Czasami pani Greta otwierała je i stojąc lub przysiadłszy na drewnianym stołeczku, patrzyła na ogród. Spoglądała wówczas na przypory kamiennego muru, na pędy dzikiego wina albo na kwiaty glicynii i w łagodnym słońcu jej siwa główka przypominała spłoszonego ptaka. Ale takie rzeczy zdarzały się tylko latem. Teraz drzwi były zamknięte, a na kamiennych płytkach tarasu, które przypominały szachownicę, pod moimi butami szeleściły żółte liście.
Przytknąłem czoło do szyby. W Wielkim Pokoju panował półmrok i niewiele mogłem zobaczyć. Jako tako widać było właściwie tylko stół, znajdujący się najbliżej drzwi, całkowicie zastawiony masą przedmiotów. Mój wzrok, gdy przywykł do szarego światła, natychmiast zaczął błądzić w tej gęstwinie, wyławiając z niej rozmaite kształty. Były tam srebrne i mosiężne lichtarze, stosy grubych książek i nut, luźne kartki papieru, porcelanowe puzderka i figurki, szklane naczynia, kawałki materiału na ubranie, szpulki z nićmi, kamionkowe doniczki, para rękawiczek, dziecinne grabki, damskie kapelusze, filiżanki na spodeczkach i bez spodeczków, przyciski z laki i brązu, maleńkie popiersie jakiegoś mężczyzny, srebrna cukiernica, kilka fotografii oprawionych w ramki, wreszcie budzik z wielkimi dzwonkami, młoteczkiem i urwaną wskazówką. Wszystkie przedmioty miały jednak zamazane kontury i rozpływały się jak w nieostrej soczewce. W każdym razie najwięcej było książek i nut. Spiętrzone, przypominały zburzone miasto z wąwozami ulic, z wąskimi przejściami między jedną ścianą a drugą.
Zaspokoiwszy pierwszą ciekawość, czekałem więc teraz, aż zjawi się pani Greta, zasiądzie do fortepianu i zacznie grać. Jeśli nie było jej w Wielkim Pokoju, robiła coś pewnie w kuchni. Ale do kuchni nie można było zajrzeć. Miała okna wysoko, a i te zaklejone były pakowym papierem. Tak, tego wnętrza nie widział nawet nikt z dorosłych. O ile do Wielkiego Pokoju, na krótko i tylko w wyjątkowych wypadkach, zdarzało im się jeszcze zachodzić, o tyle progu kuchni nie przekroczyli nigdy. Pozostałe pomieszczenia w ogóle nie wchodziły w grę. Dwa pokoje, sypialnia i łazienka, podobnie jak te na piętrze, zamknięte były na kłódki i opieczętowane przez urzędników. Nie otwierano ich, odkąd sięgałem pamięcią; ich stropy w każdej chwili groziły zawaleniem. Pani Greta musiała więc siedzieć w kuchni. Gdyby szklane drzwi tarasu nie były zamykane od wewnątrz, mógłbym je uchylić i przez niewielką szparę wślizgnąć się do Wielkiego Pokoju. Mógłbym obejrzeć wszystko dokładnie i wyjść, niezauważony przez nikogo. Lecz gdyby przyłapała mnie na tym? Na pewno pomyślałaby, że jestem złodziejem. I kiedy rozważałem, czy pani Hoffmann poszłaby ze skargą do mojego ojca, kiedy zastanawiałem się, jak brzmi słowo „złodziej” po niemiecku, w Wielkim Pokoju rozbłysło światło i między ogromnym łóżkiem, szafą i fortepianem, które wyłoniły się niespodziewanie z półmroku, ujrzałem jej niewielką, nieco pochyloną do przodu postać. Nie podeszła – jak na to liczyłem – od razu do fortepianu. Postawiła szklankę z herbatą na okrągłym stoliku i usiadła obok, w głębokim fotelu. W chwilę później poczułem nieprzyjemny dreszcz. We wnętrzu Wielkiego Pokoju działo się coś dziwnego. Coś, czego nie mogłem zrozumieć. I nie chodziło tu o język niemiecki.
Pani Greta, popijając herbatę, wyraźnie z kimś rozmawiała. Nie był to przecież monolog. Zadawała pytania, wygłaszała uwagi, kręciła głową, gestykulowała nawet rękami i kłóciła się chyba, bo parę razy usłyszałem podniesiony głos. Tylko z kim rozmawiała? W Wielkim Pokoju nikogo oprócz niej nie było. Kto normalny rozmawia z powietrzem? – pomyślałem. Może jest wariatką? Tak, nie było to wykluczone, ale nie było też wcale takie pewne. Spotkałem kiedyś wariatkę na ulicy Armii Czerwonej: pluła na przechodniów, wygrażała im, była obdarta i brudna, a z ust ciekła jej ślina. Pani Hoffmann natomiast miała na sobie jasną bluzkę, spiętą pod szyją bursztynową broszką, i czarną spódnicę, a jej siwe i niezbyt długie włosy nosiły wyraźne piętno dłoni fryzjera, choć poza targiem w Oliwie i kościołem Cystersów nie odwiedzała żadnych miejsc w mieście. Tak więc po chwili, gdy przyłożyłem ucho do szyby i łowiłem jej pojedyncze słowa, naszły mnie nowe wątpliwości: może ona jednak rozmawia z kimś, kogo widzi, a kogo tylko ja nie mogę zobaczyć? Tym bardziej że rozmowa wyraźnie się ożywiła. Pani Hoffmann, wymachując rękami, żarliwie coś tłumaczyła, i robiła to tak, jakby ta druga osoba nie mogła tego zrozumieć. Może jednak udawała tylko? Lecz przed kim? I po co? Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Ale obraz tej starej kobiety, mówiącej długimi zdaniami w nieznanym mi języku, obraz pani Grety, siedzącej w fotelu i rozmawiającej z kimś tylko przez nią widzianym, był tak niezwykły, że nie potrafiłem stamtąd odejść, nie potrafiłem nawet oderwać od niej wzroku.
Nagle rozmowa ucichła. Pani Greta, nie gasząc światła, wyszła ze szklanką do kuchni, po czym wróciła szybko i usiadła przy fortepianie. Nie wiem, jakim sposobem mnie dostrzegła: na dworze zapadał zmierzch, a światło z żyrandola było przecież dość silne. W pewnej chwili podniosła się szybko z taboretu, podeszła do szklanych drzwi i jeszcze prędzej je otworzyła.
– A ty cso tu hobisz? – zapytała.
– Ja?... – próbowałem coś powiedzieć – ja tylko przechodziłem tędy.
– Glodny jestesz?
– Nie, proszę pani.
– A hehbaty chczesz? Chczesz! – odpowiedziała prędko za mnie. – To tu poczekacz masz, gut?- i wyszła do kuchni.
Jej kroki odbijały się echem w długim korytarzu, a ja stałem w Wielkim Pokoju i odkrywałem wiele niezwykłych rzeczy. Na przykład obrazy: wszystkie były bardzo ciemne i bardzo stare i mnóstwo było na nich koni, dorożek i tramwai konnych – wokół kościoła Marii Panny, przy studni Neptuna i pod Więzienną Wieżą. Albo fortepian: w jego orzechowym drewnie biegły ozdobne litery składające się w napis, który z trudem odcyfrowałem – Gerhard Richter und Sohnen. Danzig 1932. W bibliotecznej szafie stały z kolei rzędy opasłych tomów o złoconych grzbietach, po których ślizgało się światło. Mnie jednak bardziej interesowały wypchane ptaki – jeden biały, a drugi bajecznie kolorowy – oraz żmija w słoju z cieczą. Była też mała kolekcja fajek i porcelanowych cybuchów z obrazkami. Kiedy wszystkie już obejrzałem, mój wzrok padł na otwartą książkę, która leżała obok pustego wazonu. Dwie kolorowe ilustracje wyobrażały sylwetki kobiety i mężczyzny. W niczym jednak nie przypominały one ojca i mamy. Zamiast skóry, a raczej pod skórą, której tu nie było, kłębiły się zwoje żył, kiszek, naczyń, mięśni i kości. W pewnym sensie nie byli więc nadzy i nie czułem się zawstydzony. Patrzyłem raczej na te dwie postaci z ciekawością pomieszaną z obrzydzeniem. Jeżeli miałem przed sobą ludzi, musiałem w środku wyglądać podobnie.
Kiedy nadeszła pani Greta, zamknąłem książkę. Ona tymczasem, stawiając na stoliku tacę z herbatą, szarlotką i konfiturami, powiedziała:
– Geburtstag mamy. To takie szwiento. Rozumiesz?
Odpowiedziałem, że nie, a kiedy jadłem już ciasto, zapytała:
– Ty lubisz, jak ja gham, phawda?
– Tak – odpowiedziałem – lubię. Ale skąd pani wie?
– Ja widzę po twoich oczach.
Zdziwiło mnie to. Przecież nigdy nie patrzyłem jej prosto w oczy, nie spotkałem jej nawet w ogrodzie ani na schodach. Więc pewnie ona sama miała ochotę na muzykę i chciała, żebym przy niej został. Ale kiedy tylko zagrała pierwszy akord, który w Wielkim Pokoju zabrzmiał mocno i czysto, odwróciła się do mnie na taborecie ze śrubą i zapytała:
– A któhą ty melodie lubisz najbahdziej?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie znałem przecież żadnych tytułów. A zanucić niczego bym nie potrafił. Mogłem jedynie mówić w ten sposób: „Niech pani zagra tę melodię na dobranoc. Tę, przy której tak dobrze zasypiam. Albo tę, kiedy padał śnieg, a moja mama stała przy oknie i zawołała mnie, żebym też patrzył, jak wielkie płatki zasypują powoli park, aleję i ogród. Albo jeszcze tę, przy której ojciec naprawiał radio i która mieszała się ze wszystkimi radiostacjami świata”. Mogłem więc poprosić panią Hoffmann o „melodię wieczorną”, „melodię płatków śniegu” albo „melodię radiostacji całego świata”, ale najbardziej pragnąłem usłyszeć „melodię czerwcowego wieczoru”:
Ojciec i mama byli pewni, że już śpię. Siedzieli na łóżku, okryci prześcieradłami, i pili wino ze smukłych kieliszków, śmiejąc się co chwila. Potem, gdy butelka była już pusta, ojciec gwizdał cicho na szyjce i znowu się śmiali, bo ten dźwięk miał przypominać syrenę transatlantyku, którym zamierzali popłynąć kiedyś w podróż poślubną, ale nie popłynęli, i w ogóle żadnej podróży poślubnej nie odbyli. I wtedy właśnie, przez uchylone na taras drzwi, zaczęły dochodzić z Wielkiego Pokoju dźwięki fortepianu. Pani Hoffmann grała jakąś wolną, smutną melodię, a ojciec wziął mamę w ramiona i tańczyli po całym pokoju, cicho, na palcach, żeby mnie nie zbudzić, a ja widziałem spod przymkniętych powiek ich wirujące sylwetki, patrzyłem na opadające wolno białe skrzydła prześcieradeł, aż w końcu zgasło światło i niczego już nie widziałem, ale muzyka płynęła dalej, wpadała przez otwarte okno naszego pokoju, a wraz z nią mocny, gęsty zapach piwonii z ogrodu.
– Nie wiem, jak to się nazywa – powiedziałem wreszcie. – Pani grała to kiedyś latem.
– No dopsze, to ja zagham po kawałku, a ty mi powiesz wtedy, jak poznasz.
Skinąłem głową i pani Hoffmann zaczęła grać. Chociaż nie była to „melodia czerwcowej nocy”, słuchałem jej z zachwytem i żałowałem, kiedy wkrótce się urwała – gdy pani Greta zdjęła nagle ręce z klawiatury.
– Ja widzę, że to nie jest to, co chciałesz. A czy ty wiesz, co tehaz ghałam?
– Nie.
– Tannhausera, uwehtuhę.
– Tanhojzera...
– Tak.
– Takiego kompozytora?...
Pani Greta spojrzała mi w oczy, po czym wstała od fortepianu, wyjęła z biblioteki książkę i poleciła przysunąć do instrumentu jeszcze jeden taboret. A kiedy usiedliśmy już obok siebie, otworzyła książkę na obrazku z zamkiem. Byli tam rycerze, piękne panie, pieśniarze, konie, chorągwie i obronne wieże.
– To zamek landghafa Tuhyngii – powiedziała.
I tak zaczęła się jej opowieść.
Ja przewracałem stronice książki, a pani Hoffmann objaśniała następne obrazy i grała kolejne partie Tannhausera. A kiedy mieliśmy już za sobą grotę Wenus, pojedynek pieśni i lament Elżbiety, kiedy doszliśmy do pielgrzymów i drewniany kij zakwitł zielonymi pędami, kiedy palce pani Grety biegały po klawiszach, a ona mówiła: „tehaz uważaj, wchodzą thomby! a tehaz hogi i oboje!”, rzeczywiście słyszałem trąby, oboje i rogi, choć dźwięki płynęły przecież tylko z fortepianu Gerhard Richter und Sohnen.
– Czy to wszystko prawda? – zapytałem już w ciszy. – To się rzeczywiście zdarzyło?
Wtedy pani Greta wyjęła album z fotografiami. I zobaczyłem obrazy podobne do tych z książki, a jednak nieco inne. Na dużej scenie, wśród bukowych drzew, stali mężczyźni przebrani w historyczne stroje, trzymając pochodnie w dłoniach.
– Die Kunstpowiedziała. – To tylko sztuka. Oni szpiewali to, co ja ghałam. Begluck darf du nicht, o Heimat! To byli przedstawienia w waldopeha, hozumiesz? W Copot. A tu stoi mój monsz.
Na fotografii widniał wysoki mężczyzna w jasnym, pasiastym garniturze. Stał na tle kaskady i stawu obok innego mężczyzny, w czarnym garniturze. Obaj uśmiechali się i wyglądali na przyjaciół.
– Ależ to jest nasz park! – powiedziałem. – Kaskada, schody... I nawet widać dach za drzewami.
– Tak – powiedziała pani Hoffmann – to byl pahk. A mój monsz byl muzyk i kompozytoh. Ten dhugi pan to Maks. On tu wtedy przyjechał z Wiednia. Tannbäusera szpiewacz. Oba już nie żyją. A to – pokazała inną fotografię – jest Erikson. To byl Nohweg z Oslo. I szpiewal w następny sezon Hagena w Götterdämmerung. To byl wspaniały glos!
– A gdzie jest Goterdamerung? – zapytałem. – Też gdzieś w Sopocie?
Pani Greta przyniosła wtedy jeszcze inną książkę, pokazała mi jeszcze inne obrazy, po czym znowu zasiadła do fortepianu i zagrała marsza żałobnego Zygfryda, przy którym ciarki chodziły mi po plecach. A potem zagrała jeszcze Steuerman lass die Wacht i Gesegnet soll Sie schreiten, i Wach auf, es nahet gen der Tag, aż wszystko zaczęło mi się mieszać w głowie. Parsifał chodził po parku nad wyschniętym stawem, mąż pani Hoffmann przy strasznym wrzasku Walkirii i Nibelungów ścigał po scenie opery leśnej w Sopocie Hagena, Erikson stał na tarasie domu pani Grety i z pochodnią w dłoni śpiewał Begluck darf du nicht, o Heimat!, a marynarze z Latającego Holendra wracali od strony Oliwy, drogą z Sopotu, i śpiewali Heil! der Gnade Wunder Heill.
Wszystko to było niezwykłe i porywające. I piękne – jak park na starej fotografii. Słuchałem pani Grety z wypiekami na twarzy, a ona grała wciąż nowe kawałki, już bez opowiadania i pokazywania obrazów z książki, i oboje byliśmy w jakimś dziwnym nastroju, w jakimś transie chyba, bo nie usłyszeliśmy kroków mojego ojca ani nie spostrzegliśmy go, kiedy stanął za naszymi plecami, też jakby zauroczony tą muzyką, a może tą sceną, którą zobaczył w Wielkim Pokoju pani Hoffmann: ona pochylona przy fortepianie i ja, niczym zahipnotyzowany, wpatrujący się w nią lub w jej palce. Urzeczony był zresztą może jeszcze czymś innym, w każdym razie stał za nami dobrych parę minut, nim położył mi dłoń na ramieniu i powiedział spokojnie:
– Musimy już iść.
Pani Hoffmann uderzyła mocny, wieńczący akord i odwróciła się w stronę ojca.
– O, pan Szifbaumajster! A my tu sobie thochę ghamy. Nie gniewa się pan chyba, co?
– Nie, nie gniewam się – powiedział ojciec. – Ale musimy już iść. Dobranoc pani Hoffmann.
– Guten Nacht. Dobhanoc panom, dobhanoc.
Gdy wróciliśmy do pokoju na górę, mama długo nie mogła się uspokoić. Dlaczego tam poszedłem?! Przecież prosiła tyle razy! I co ona z nim robiła, ta stara Niemra?
Ojciec próbował się za mną wstawić:
– Grała mu Wagnera. To wszystko.
Ale w mamę wstąpił zły duch.
– Niemcy! Niemcy! Niemcy! – mówiła coraz głośniej. – Zawsze ci Niemcy! Budują autostrady i maszyny, mają najlepsze na świecie samoloty i najlepsze piece do palenia ludzi. Niemcy grają Wagnera i zawsze czują się doskonale, zawsze są zdrowi i mają dobre apetyty!
Nigdy jeszcze nie widziałem mamy w takim stanie. Krzyczała na ojca, że niepotrzebnie przywiózł ją do tego miasta, że zrobił to chyba tylko po to, aby przez pięć lat mieszkała pod jednym dachem z Niemką.
– Dlaczego ona stąd nie wyjechała?! Dlaczego nie uciekła jak inni?
– Uspokój się – próbował wpłynąć na mamę ojciec. – On nie powinien tego słuchać.
Ale zły duch nie opuszczał mamy:
– Dlaczego nie powinien? Kiedyś wreszcie musi się dowiedzieć! – I zaczęła głośno wywoływać różne imiona, imiona dobrze jej znane, ukochane, i przy każdym imieniu odchylała jeden palec, najpierw lewej, a potem prawej ręki, a kiedy odchylone były już wszystkie, płacząc wykonywała ten gest jeszcze wiele razy od nowa, bo zabitych było znacznie więcej niż palców u rąk, a nawet u rąk i stóp razem wziętych.
Tymczasem ojciec, nie mogąc już tego wytrzymać, prosił, żeby przestała, wykrzykiwał, że to nie on ostatecznie wywołał tę wojnę, nie on przesuwał granice, nie on odbierał miasta jednym i dawał je drugim, a ja stałem pomiędzy nimi, rozdarty na dwie części, i widziałem ich ciała, widziałem postać mężczyzny i kobiety jak na barwnej ilustracji, niczym dwie pulsujące i żywe rany.
Ojciec zamilkł wreszcie, po czym wyjął z szafki proszek i podał go mamie razem ze szklanką wody. Mama doszła w końcu do siebie i pogodziła się z nim, a jednak, mimo to, gdy zasypialiśmy już w łóżkach, słowo „Niemcy” długo jeszcze krążyło po pokoju jak ptak obudzony w ciemności.
W poniedziałek rano pan Bieszke przyjechał pod sam fronton domu. Ładowaliśmy cały nasz dobytek na platformę, a konie strzygły uszami, jak zawsze przed drogą. Wreszcie lipową aleją ruszyliśmy w dół, pomiędzy rzędami starych drzew. Patrzyłem na wysuszony staw, na kaskadę, z której nie spływała ani jedna kropla wody, i na pokrzywy, gdzie kryły się przedmioty o niejasnym bądź zapomnianym przeznaczeniu. Dom pani Grety Hoffmann stawał się coraz mniejszy, aż wreszcie zniknął wśród drzew jak brązowy punkt z czerwoną kropką dachu. Kopyta plaskały o bruk. Konie pana Bieszke parskały wesoło, a on sam śpiewał kaszubską piosenkę, która chodziła mu po głowie pewnie jeszcze od chrzcin: Chcela me so wypyc z tej malutczci buteleczci! Minęliśmy most i zajezdnię tramwajową. Zaczynały się tu kasztany i ulica Świętego Huberta. Nowy dom, jeszcze nieotynkowany, stał już niedaleko. Kiedy wszedłem do mojego pokoju, poczułem zapach świeżej farby, wapna i klepek parkietu. I wtedy znów pomyślałem o tamtej melodii. Pani Greta nie zdążyła mi jej zagrać. Na pewno była to melodia miłosna. Ale czy napisał ją Ryszard Wagner? Za ścianą, w drugim pokoju, przesuwano meble. A ja pomyślałem, że nigdy się już tego nie dowiem. I nie dowiem się także, z kim rozmawiała pani Greta Hoffmann w Geburtstag, gdy podglądałem ją przez szklane drzwi Wielkiego Pokoju.
Stół
– Stół, stół – krzyczała mama – nie mogę już tego wytrzymać! Ludzie mają meble, a tylko my coś takiego – i pokazywała ręką na nasz okrągły stół, przy którym codziennie jedliśmy obiad. – Czy to w ogóle można nazwać stołem? – pytała, załamując głos i ramiona. Ojciec nie odpowiadał na jej zaczepki i zamykał się w sobie, wypełniając pokój ciężkim milczeniem. W końcu stół nie był taki zły. Krótszą nogę podkładało się specjalnym klockiem, a sękaty fornir na blacie można było zakryć obrusem. Ten stół kupił w roku czterdziestym szóstym od pana Polaske z Zaspy, kiedy pan Polaske pakował tobołki i ostatnim pociągiem udawał się na zachód, do Niemiec. Ojciec dał wtedy panu Polaske parę wojskowych butów, które wcześniej wyhandlował od sowieckiego sierżanta za używany zegarek, a ponieważ te buty nie były pierwszej świeżości, ojciec dołożył jeszcze trochę masła z Unry, na co wzruszony pan Polaske zostawił ojcu oprócz stołu fotografię z rodzinnego albumu. Przedstawiała dwóch eleganckich mężczyzn w garniturach, którzy stali na Lange Brücke. Lubiłem oglądać tę fotografię. Nie dlatego, że interesował mnie pan Polaske i jego brat, o których wiedziałem niewiele, ale dlatego, że za ich plecami, w tle, rozciągał się widok, jakiego próżno szukałem na Długim Pobrzeżu. Dziesiątki rybackich łodzi cumowało do kei Targu Rybnego, na nabrzeżu pełno było sprzedających i kupujących ludzi, a Motławą przepływały barki i parowe stateczki z długimi jak maszty kominami. Pełno tu było ruchu i życia, Lange Brücke wyglądało jak prawdziwy port i chociaż wszystkie szyldy hoteli, barów i kantorów kupieckich brzmiały obco, to jednak był to widok pociągający. W niczym nie przypominał Długiego Pobrzeża, które odbudowano wprawdzie po wielkim pożarze i bombardowaniu, ale które świeciło pustką nikomu niepotrzebnych urzędów, czerwonych haseł zawieszonych na murach i zieloną nitką Motławy, po której pływała milicyjna motorówka i raz dziennie statek Wojsk Ochrony Pogranicza.
– To niemiecki stół – podnosiła głos mama – już dawno powinieneś go porąbać na kawałki. Gdy pomyślę – ciągnęła już nieco spokojniej – że siedział przy nim jakiś gestapowiec i jadł po pracy węgorze, robi mi się niedobrze.
Ojciec wzruszał ramionami i wyciągał fotografię pana Polaske.
– Spójrz – mówił do mamy – czy to jest gestapowiec? – I opowiadał zaraz historię pana Polaske, który był socjaldemokratą i siedział trzy lata w obozie koncentracyjnym Stuthoff, bo nie zgadzał się z Hitlerem. Kiedy nasze miasto w roku trzydziestym dziewiątym włączono do Rzeszy, pan Polaske ostentacyjnie nie wywiesił flagi na swoim domu i wtedy go zabrali.
– W takim razie jego brat był gestapowcem – ucinała dyskusję mama i wychodziła do kuchni, a ojciec, niepocieszony stratą słuchacza, opowiadał o drugim panu Polaske, który zaraz po wojnie, z senatorem Kunze, pojechał do Warszawy prosić prezydenta Bieruta o gdańskich Niemców, żeby mogli zostać, podpisując deklarację lojalności.
– Wtedy – ciągnął swoją opowieść ojciec – prezydent Bierut nastroszył swój wąsik i powiedział delegatom, że socjaldemokrata niemiecka nigdy nie grzeszyła poczuciem historycznego rozsądku, że zdradziła swój klasowy instynkt już dawno, o czym mądrze i wyczerpująco napisał towarzysz Stalin. I jakiekolwiek prośby – tu prezydent Bierut zacisnął swoją robotniczą pięść i uderzył nią w blat biurka – są działalnością antypaństwową. Brat pana Polaske wrócił wtedy do Gdańska i powiesił się na strychu ich domku na Zaspie. Właściwie dlaczego to zrobił? – pytał głośno ojciec – przecież mógł pojechać do Niemiec, jak jego brat.
– Powiesił się – mama wchodziła właśnie do pokoju, niosąc dymiący półmisek – bo wreszcie ruszyło go sumienie. Gdyby wszystkich Niemców ruszyło sumienie, to wszyscy zrobiliby tak samo – dodała, stawiając na stole ziemniaki w mundurkach – wszyscy powinni się powiesić po tym, co zrobili.
– A Sowieci?! – wykrzykiwał ojciec, odrzucając na skraj talerza łupy – a Sowieci?
Wiedziałem, że zaraz zacznie się kłótnia. Mama bała się Niemców panicznie i nic nie było w stanie uleczyć jej z tego lęku, podczas gdy ojciec największy uraz czuł do rodaków Fiodora Dostojewskiego. Niewidoczna granica przebiegała teraz przez stół pana Polaske z Zaspy i oboje byli nią rozdzieleni, jak wtedy, w roku trzydziestym dziewiątym, gdy kraj ich dzieciństwa, pachnący jabłkami, chałwą i drewnianym piórnikiem, w którym grzechotały kredki, rozdarto niczym sztukę płótna na dwie części, między którymi łyskała srebrna nitka Bugu.
– Widziałem – ojciec połykał białe mięso ziemniaków – widziałem... – Oczywiście chodziło mu o defiladę w miasteczku, gdzie obie armie spotkały się ze sobą. – Kurz wzbijał się pod samo niebo – ojciec dokładał sobie skwarków – a oni maszerowali równym krokiem obok siebie i śpiewali raz po niemiecku, a raz po rosyjsku, ale rosyjski słychać było głośniej, bo Sowieci przysyłali na defiladę cały pułk, a Niemcy tylko dwie kompanie.
– Niemcy byli gorsi – przerwała mama – bo nie mieli w sobie żadnych ludzkich uczuć.
Nie lubiłem tych rozmów. Zwłaszcza kiedy toczyły się przy obiedzie i w gęsty zapach rosołu czy aromatyczny zapach sosu chrzanowego wkradał się huk armat albo stukot pociągu, którym wieziono ludzi na powolną lub natychmiastową śmierć. Nie lubiłem, kiedy kłócili się o takie rzeczy, bo zapominali wtedy o mnie i tkwiłem pomiędzy nimi jak zużyta i nikomu już niepotrzebna rzecz. Ostatecznie wszystkiemu winien był pan Polaske i jego stół. Tak myślałem, przełykając ziemniaki w mundurkach albo leniwe pierogi. Gdyby nie ten stół, rodzice rozmawialiby ze sobą o filmie z Marilyn Monroe, urodzaju truskawek albo ostatnim wodowaniu w Stoczni Lenina, na które przybył premier Cyrankiewicz. Mogliby zresztą mówić o czymkolwiek innym, lecz stół pana Polaske upodobnił się z czasem do ćmiącego zęba. Kiedy ból słabł i zdawał się przemijać, tym większa chętka brała ich, żeby dotknąć tego miejsca i wzbudzić pulsującą udrękę na nowo. Czy mogłem coś zrobić? Gdyby chodziło o krzesło, poradziłbym z pewnością. Ale stół – duży i okrągły, z rzeźbionymi nogami, tak bardzo ciężki, z dębowego drewna – stół pana Polaske z Zaspy wydawał się zbyt masywny, aby go unicestwić bez niczyjej pomocy. Podejrzewałem, że pan Polaske zostawił go nam specjalnie, jakby wiedział o niewidzialnej granicy między moimi rodzicami. I jakby przypuszczał, że jego mebel, którego nie mógł zabrać do Niemiec, stanie się przyczyną nieustającej kłótni. Ojciec, niechętny zmianom, upierał się przy swoim, a mama coraz częściej przypalała bigos albo żeberka, wyszukując w niemieckim stole wciąż nowe usterki. Do kulawej nogi i spękanego forniru dochodziły zatem komiki, których sekretna robota, niesłyszalna w dzień, nocą nie dawała mamie spać. Rano była niewyspana i w złym humorze.
– Zrób coś – mówiła do ojca – nie mogę już dłużej tego wytrzymać!
– Jakie znów komiki? – pytał ojciec.
– Niemieckie – odpowiadała mama. – To niemieckie robaki. Niedługo zaatakują kredens i szafę, bo są nienasycone. Jak wszystko, co niemieckie – szeptała ojcu do ucha.
Jeśli pan Polaske chciał się zemścić, nie mógł znaleźć lepszego sposobu. Coraz częściej wyobrażałem sobie, że śmieje się gdzieś w Hamburgu albo
Monachium i zaciera ręce. Masło z Unry zjadł w ciągu kilku dni, sowieckie buty wyrzucił po roku, a my męczyliśmy się z jego stołem jak z obcym domownikiem, który przeszkadza wszystkim bardzo, lecz którego nie można wyrzucić. Tylko dlaczego miałby się na nas mścić – zastanawiałem się chwilami. Nie zrobiliśmy mu przecież nic złego. Nie mieszkaliśmy nawet w jego domu, który zajmował teraz jakiś wysoki urzędnik partyjny. Czyżby życzył nam źle tylko dlatego, że byliśmy Polakami? Nie znajdowałem na to pytanie gotowej odpowiedzi. Ani na żadne inne związane z panem Polaske. Godzinami oglądałem fotografię, na której Długie Pobrzeże wyglądało jak prawdziwy port, i liczyłem kominy parowych statków ciągnących po Motławie. Tymczasem stół z każdym dniem wydawał się większy i pęczniał w zamkniętej przestrzeni pokoju do niemożliwych rozmiarów.
Aż wreszcie któregoś dnia stało się to, co stać się musiało. Kiedy mama postawiła na blacie wazę z zupą, klocek spod krótszej nogi puścił i stół zakołysał się jak raniony zwierz. Barszcz chlapnął ojcu na koszulę i spodnie.
– Ach! – mama z zachwytem klasnęła w dłonie – a nie mówiłam? Czyż nie przepowiadałam katastrofy?
Ojciec nie odezwał się ani słowem. Podłożył klocek, zjadł drugie danie, doczekał w milczeniu galaretki wiśniowej i dopiero po deserze, z papierosem w zębach, zszedł do piwnicy po piłę i metr. Za parę chwil, pochylony nad stołem, mrużąc raz jedno, to znów drugie oko, wyglądał wspaniale, niczym frontowy chirurg przystępujący do operacji. Tu jednak zdarzyła się rzecz niesłychana. Ojciec, który miał dobrą rękę do napraw i przeróbek, nie mógł sobie poradzić ze stołem pana Polaske. A właściwie nie ze stołem, tylko z jego nierównymi nogami. Po każdym przycięciu okazywało się, że jedna z nich, zawsze inna, jest nieco krótsza od pozostałych. Opanowany furią doskonałości, a może niemieckiej pedanterii, ojciec nie dawał za wygraną: skracał i skracał stołowe nogi coraz bardziej, aż wreszcie naszym oczom ukazał się niecodzienny widok. Na podłodze obok mnóstwa spiłowanych kawałków drewna i morza trocin spoczywał blat stołu pana Polaske, bez nóg, jak wielka brązowa tarcza. Oczy mamy błyszczały ze wzruszenia, wzrok ojca ciskał gromy, ale nic nie mogło powstrzymać rozpoczętego dzieła. Jak w transie warcząca piła wdarła się teraz w blat, ojciec sapał i wzdychał, mama powstrzymywała oddech, by w końcu wykrzyknąć:
– No, nareszcie!
Stół pana Polaske nadawał się już tylko do spalenia.
Ojciec wynosił kawałki drewna do piwnicy, mama sprzątała trociny i tylko ja czułem przez skórę, że to jeszcze nie koniec i że prawdziwe kłopoty są dopiero przed nami.
Następnego dnia zjedliśmy obiad w kuchni. Było tu ciasno i niewygodnie, a zapach smażonych śledzi, gęsty jak chmura, wcale nie dodawał apetytu.
– Musimy kupić nowy stół – mówiła mama – może trochę mniejszy od tamtego, ale też okrągły. A potem nowe krzesła – rozmarzyła się zupełnie – z pluszowymi obiciami!
Ojciec milczał. Po obiedzie pojechaliśmy tramwajem do sklepu meblowego. Sprzedawca rozłożył ramiona, uśmiechnął się znacząco i powiedział, że jest to, co widać: stoły trójkątne.
– To najnowszy model – wskazał równoboczną figurę – eksperymentalny!
– A okrągłe? – zapytała mama. – Czy nie ma okrągłych?
Wtedy sprzedawca wyjaśnił, że tegoroczny plan centralny został już wykonany i okrągłe stoły będą, owszem, ale dopiero w styczniu albo lutym. Ojciec uśmiechał się zgryźliwie, bo mieliśmy akurat połowę maja. Mama natomiast chodziła między trójkątnymi stołami i dotykała ich blatów jakby z niedowierzaniem i lękiem. Światło, które wpadało do sklepu przez zakurzoną szybę, oświetlało jej kasztanowe włosy dyskretną aureolą, co dodawało mamie melancholijnego uroku. Kiedy wyszliśmy na ulicę, zażądała wszakże, aby pojechać do innego sklepu. Jak wielkie było jej rozczarowanie! Nad wszystkimi sklepami meblowymi w mieście niczym widmo zawisło fatum planu centralnego. Jedyny nietrójkątny stół, wydobyty na jej kategoryczne żądanie z mrocznego magazynu, okazał się prostokątny, długi bardzo i wąski, całkiem nieprzydatny do naszego pokoju. Nie wiedziałem, czy pan Polaske mógłby sobie to wyobrazić – po kilku godzinach bezskutecznych poszukiwań przyszliśmy do domu zmęczeni, a jego stół tkwił między nami nadal jak ledwo widoczna drzazga.
– Ostatecznie – tłumaczył ojciec – można zamówić stół. Będzie droższy, ale – tu zawiesił znacząco głos i wzniósł palec jak kaznodzieja – wobec planu centralnego nie mamy innego wyjścia.
Czy było coś prostszego nad takie rozumowanie? Oczywiście, że nie, jednakże – jak okazało się wkrótce – z pięciu zakładów stolarskich w okolicy trzy były już zamknięte od dawna. Ich właściciele, zrujnowani domiarami, pracowali w państwowej fabryce, wykonując plan centralny. Czwarty – należący do wdowy po stolarzu z Wilna, Rupiejce – był właśnie w likwidacji. A piąty zakład przekształcił się w cichą manufakturę, gdzie wyrabiano piękne trumny, których produkcja – jak na razie – nie podlegała planowaniu centralnemu.
– Wszystko do czasu – powiedział ojciec po powrocie z miasta – ich także włączą w nurt historii.
A stołu nie było nadal. Pewne próby, podjęte przez ojca nieśmiało niczym ulotne i poetyckie improwizacje, już w samym zarodku skazane zostały na niepowodzenie. I tak deska do prasowania ustawiona na podwójnych skrzynkach, następnie prowizoryczny blat sklecony przez niego w piwnicy czy wreszcie ogłoszenie, które zamierzał umieścić w przedpołudniowej gazecie („Stół używany, zdecydowanie okrągły kupię”), nie znalazły cienia aprobaty w oczach mamy. Szczególnie ten ostatni wydał się jej okropny. Już raz mieliśmy używany stół, no i proszę, co z tego wynikło! Ostatnią deską ratunku miał być więc pan Gorzki, który bez szyldu i zezwoleń możliwych i niemożliwych urzędów parał się stolarką pokątnie. Robił to po godzinach pracy, z materiałów ukradzionych w stoczni. Brał przy tym wysokie zaliczki i pił w każdą sobotę i niedzielę, jakby był szewcem, a nie stolarzem. Pan Gorzki często zasypiał przed domem na koślawej ławce, a że zdarzało się to w niedzielę, ludzie wracający z kościoła wytykali go palcami, nazywając masonem. W każdym razie przyjął od ojca zaliczkę i obiecał zrobić stół w ciągu tygodnia. Okrągły, jak się patrzy. Mama ucieszyła się bardzo, a ojciec, który był legalistą, przeżywał teraz swój ciężki tydzień.
– Jeżeli wiem – pytał głośno co wieczór – że on zrobi nam stół z kradzionego drewna, to czy to jest w porządku? Czy to jest uczciwe?
Ale mama była pragmatykiem:
– Komu ukradnie? Wszystko jest państwowe. Wszystko! – I zatoczyła ręką wielkie koło w powietrzu, jakby przemawiał przez nią Duch Dziejów.
Tenże sam Duch Dziejów przemówił jednak bardziej stanowczo przez pana Gorzkiego i oto, co się stało: stolarz nie skończył picia w niedzielę wieczorem, przedłużając swój błogostan do poniedziałku. Odnowił go we wtorek, podtrzymał w środę, podsycał umiejętnie w czwartek, aż wreszcie przeciągnął do piątku po północy, gdzie czekała już na niego spragniona sobota z niedzielą. Kiedy w poniedziałek – ten następny – udaliśmy się z ojcem do szopy pana Gorzkiego, położonej tuż obok stawu za browarem, przyjął nas, siedząc na klepisku, pijany w sztok, pośród butelek i rozrzuconych narzędzi. Z jego twarzy biła wisielcza melancholia pomieszana z ekstatyczną radością. Co chwila unosił głowę, zaśmiewał się gardłowo i wykrzykiwał wciąż to samo zdanie, jak katarynka:
– Ja wiem! Ja wiem!
Ojciec spurpurowiał, jakby to on sam wypił szklankę spirytusu,
– Gdzie są moje pieniądze? – krzyczał – gdzie jest nasz stół? Proszę mi zwrócić zaliczkę! – zapiał falsetem, łamiąc głos. – Natychmiast!
Ale nawet ja rozumiałem, że ojciec krzyczy wyłącznie dla zachowania przyzwoitości. Nie miało to już bowiem nic wspólnego z panem Gorzkim, który teraz, właśnie na naszych oczach, przeciął nici łączące go ze światem skutków i przyczyn.
Od tego czasu w naszym mieszkaniu pojawiał się pan Polaske. Pukał do naszych drzwi cichutko, witał ojca skinieniem głowy, po czym w milczeniu obchodził dookoła swój dębowy stół, teraz całkiem niewidzialny. Kładł na nim swoje podarunki – paczkę kawy, czekoladę, puszkę angielskiej herbaty – i wychodził niepostrzeżenie, tak aby nie spotkać mamy. Prezenty wyglądały dość dziwnie, wisząc w powietrzu nad podłogą, lecz zawsze, gdy wyciągałem po nie rękę, znikały tak samo jak pan Polaske. Szybko i bez śladu. W spojrzeniu ojca nie znajdowałem rozstrzygnięcia dręczącej mnie wątpliwości – który mianowicie z braci przychodził do nas w odwiedziny? Ale nie rozmawiałem o tym z ojcem, który był coraz bardziej roztargniony i być może wcale nie zauważał chwilowej obecności gościa w naszym mieszkaniu. Również fotografia z Długim Pobrzeżem niewiele mogła mi pomóc. Obaj panowie Polaske byli do siebie tak podobni, że nie odróżniłbym, który z nich wyjechał do Niemiec, a który został w naszym mieście na zawsze, na brętowskim cmentarzu. Oczekiwałem więc rzeczy nadzwyczajnych i nieprzewidzianych. Do czego, na przykład, mogłoby doprowadzić spotkanie mojej mamy z panem Polaske? Albo pojawienie się nieoczekiwane gościa przy kuchennym stole? Lecz nic takiego nie nastąpiło.
Któregoś dnia ojciec przyszedł z pracy szczególnie podniecony.
– Mam! – krzyczał od progu. – Mam wreszcie stół!
Mama wyjrzała natychmiast przez okno.
– Nie widzę bagażówki – stwierdziła sucho.
I wtedy właśnie ojciec wyjął z kieszeni małą karteczkę i oznajmił, że trzeba pojechać do pana Kaspra, który robi stoły jak przed wojną – solidne i okrągłe, owalne lub w kształcie elipsy – wszystko na życzenie klienta. Tu tkwił sekret przedsięwzięcia: pan Kasper przyjmował tylko ludzi zaufanych, z polecenia. Ojciec wymachiwał karteczką w powietrzu jak biletem i dodał, że stolarz o nazwisku Kasper mieszka na Żuławach, po tamtej stronie Wisły.
Dom stolarza był niewielki. Tonął w zieleni starych wierzb i krzewów, jak drewniane pudełko z małym gankiem i fantazyjnymi oknami facjat. Staliśmy na podwórku, rozglądając się niepewnie, bo w obejściu nie było żywej duszy, nawet szczekającego psa. Wreszcie z ogrodu, który ciągnął się za domem, wyszła do nas kobieta w nieokreślonym wieku, o pomarszczonej twarzy.
– Do kogo? – spytała.
– Do pana Kaspra – uśmiechnął się ojciec. – Mamy interes do niego.
– On nie Kasper. On jest Kaspar – powiedziała kobieta.
– No tak – ojciec przestępował z nogi na nogę – więc mamy sprawę do pana Kaspara.
Kobieta patrzyła na nas podejrzliwie, a może tylko obojętnie, dość że nie powiedziała niczego więcej i staliśmy nadal, w gęstym i nieruchomym powietrzu południa, jak dwaj przybysze z obcego świata.
– Mam dla niego wiadomość – powiedział wreszcie ojciec. – Czy on jest w domu?
– W domu? – kobieta była oburzona. – Musicie iść drogą aż do spędu. On tam jest! – I odwróciła się szybko, łopocząc połami fartucha, jakbyśmy zupełnie przestali ją interesować. Obeszła narożnik domu i znikła gdzieś między krzewami.
– No to chodź – usłyszałem westchnienie ojca – musimy go znaleźć.
Ale w porównaniu z jazdą autobusem przez most pontonowy na Wiśle czy odkrytym wagonem kolei wąskotorowej, która wiozła nas przez groble, kanały i szpalery topoli, przeskakując zgrabnie żelazne mostki i ukryte śluzy, w porównaniu z tym wszystkim ostatni etap wyprawy po okrągły stół wydawał się drogą czyśćcową. Po kostki brnęliśmy w brudnym piachu, z którego unosił się gęsty kurz gryzący w gardle. Osiadał na wargach i języku, szczypał w oczy, zgrzytał między zębami, a prowadziły nas ślady racic.
– To już niedaleko – mówił ojciec – tą drogą pędzą bydło.
Lecz mnie było już wszystko jedno. Nawet widok wiatraka z kikutami skrzydeł, który stał przy drodze, bezużyteczny jak porzucone narzędzie, nie przyciągał mojej uwagi. Co chwila omijaliśmy zwierzęce odchody i trzeba było uważać, żeby nie zanurzyć nogi w końskie albo krowie gówno. Było gorąco i gdyby nie ojciec, na pewno bym zawrócił.
W końcu dotarliśmy do placu, przy którym stał budynek przypominający bunkier. Cementowe ściany zabudowane w kwadrat nie miały właściwie okien i tylko pod samym dachem, płaskim jak decha, biegł rząd niewielkich świetlików. Żółty i odrapany szyld głosił, że stoimy przed barem „Pod Świnią”. We wnętrzu, chłodnym i mrocznym, siedziało przy kulawych stolikach kilku nadwerężonych mężczyzn.
– Piwa nie ma – krzyknął otyły barman – wszystko już wyżłopali!
Wirujące smugi tytoniowego dymu z ostrym zapachem potu, moczu i skwaśniałego alkoholu otaczały nas jak mgła. Ojciec tłumaczył barmanowi, kogo poszukujemy, a ja przyglądałem się twarzom mężczyzn. Były ogorzałe, pocięte bruzdami i z tym samym wyrazem, trudnym do określenia – zapatrzone w niewidzialny punkt.
Pan Kaspar siedział w samym kącie baru, prawie niewidoczny w półmroku, i palił ogryzek cygara. Na jego stoliku nie było pustego kufla, leżała za to kartka papieru, po której wodził kopiowym ołówkiem, pozostawiając na niej fioletowe linie. Ojciec, pochylony, wydostał z kieszeni karteczkę, położył ją na blacie jak bilet wizytowy i szeptał panu Kasparowi do ucha opowieść o stole. Kreślił przy tym w powietrzu fantazyjne linie, przecinał je i łączył, unosił się na palcach i siadał wolno na ławę, a jego rozmówca słuchał w milczeniu, dopalając cygaro.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, role się zmieniły. Pan Kaspar opowiadał, ciągnąc na sznurku prosiaka, o dzisiejszym spędzie – nieudanym, jak zwykle gdy przyjeżdżali urzędnicy i kontrolerzy. Właśnie dlatego pan Kaspar nie sprzedał świni i czekał w barze nie wiadomo na co, może na koniec świata, a może na lepsze czasy, aż zobaczył nas i od razu poczuł, że idziemy do niego.
Minęliśmy opustoszały wiatrak, a pan Kaspar mówił dalej, że kilka dni temu śnił mu się dorosły mężczyzna z chłopcem, którzy pukają do jego drzwi i mają dla niego dobrą nowinę. To przeczucie, dzisiaj właśnie spełnione, wprawiło go w doskonały nastrój, cóż bowiem piękniejszego może spotkać człowieka w takich czasach? Ojciec dyskretnie spoglądał na zegarek, czas płynął nieubłaganie, a ostatni wagon kolejki wąskotorowej odchodził za godzinę z sąsiedniej wsi.
– Niech się pan nie przejmuje – stolarz chwycił ojca za rękę – czymże jest nasze życie wobec wieczności? Maleńką chwilką, pyłkiem tylko!
Ojciec nie odpowiedział, a pan Kaspar rozwijał swoją myśl dalej:
– W tym pyłku, choć taki mały on jest i słaby, tkwią jednak tajemnice przeznaczenia. Bo dokąd idziemy? I skąd?
– Tak – ojciec opuścił głowę – to wszystko jest dosyć tajemnicze. Ale – zawahał się przez chwilę – czy zrobi pan ten stół? To dla nas bardzo ważne.
Stolarz zaplątał się w sznurek i pewnie dlatego nie odpowiedział ojcu natychmiast. Prosiak kwiczał żałośnie, pan Kaspar rozplątywał zamotane sploty, a wokół nas uniosła się gęsta chmura kurzu, który opadał powoli, wirując w promieniach popołudniowego słońca. A w chwilę potem, już przed domem, między krzakami czarnych porzeczek i gęstymi zaroślami piwonii, zaczął się niezwykły ruch. Kobieta o pomarszczonej twarzy wynosiła talerze i sztućce, a pan Kaspar, jakby nie słyszał pytania ojca albo zapomniał o celu naszej wizyty, ustawiał wiklinowe fotele wokół kamiennego stolika; i zanim ojciec zdążył powiedzieć cokolwiek, na przykład: „bardzo nam przykro, ale musimy już jechać”, siedzieliśmy nad rosołem, w którym pływały wielkie złote oka, i nad sztuką mięsa; a kiedy zjedliśmy i to, pan Kaspar przyniósł z piwniczki dzban, z którego nalewał do grubych szklanek jałowcowe piwo o ciemnej barwie i mocnym, aromatycznym zapachu.
– Cała sztuka – powiedział, unosząc szklankę do oczu – polega na tym, aby nie dodać zbyt dużo tych kuleczek. I żeby zebrać je w odpowiedniej porze, wczesnym popołudniem, kiedy nagrzane są od słońca i puszczają sok.
Patrzyłem, jak ojciec ciągnie cienisty napój długimi łykami i jak jego twarz, zawsze poważna i nieco zachmurzona, rozjaśnia się teraz, wypogadza i nabiera niezwykłego blasku. Zaraz też obaj panowie zaczęli snuć wspomnienia. Ojciec opowiadał o tym, jak w roku czterdziestym piątym przypłynął do Gdańska Wisłą, starym kajakiem, bo nie miał żadnych dokumentów i bał się kolejowych dwórców i miejsc, gdzie chodziły sowieckie patrole. Natomiast pan Kaspar mówił o długiej podróży w wagonie kolejowym, która skończyła się niedaleko stąd, kiedy niemieccy dywersanci wysadzili tory i trzeba było znaleźć jakieś miejsce na postój. Opowiadał, jak szedł przez puste wsie, gdzie skrzypiały otwarte okiennice i uchylone drzwi, wabiąc go cicho: „Kaspar tu! Kaspar chodź!”. Ale on nie mógł się zdecydować, bo za sobą zostawił miasto, najpiękniejsze na świecie, miasto kościołów i synagog, łagodnych wzgórz i sosnowych borów otaczających przedmieścia, miasto jego dzieciństwa, młodości i wojny, które teraz znalazło się pod bolszewicką władzą.
– A jest to władza szatana – zamyślił się pan Kaspar. – Kraina ciemności i srogiego ucisku.
Dzban był już pusty. Kobieta o pomarszczonej twarzy zabrała go na chwilę do domu.
– Tylko jak długo będzie to trwało? – pytał ojciec. -Jak długo można to wytrzymać?
Pan Kaspar odebrał napełnione naczynie i nalał znów piwa pachnącego jałowcem do szklanek. W powietrzu unosiła się przedwieczorna mgiełka, jaskółki z wizgiem krążyły pod okapem, a ojciec, jakby zapomniawszy o wąskotorowej kolejce i stole, mówił, że Pan Bóg chyba dawno przestał interesować się nami, skoro możliwy jest taki właśnie świat.
– O, nie! – żachnął się pan Kaspar. – Nie znamy dnia ani godziny. A swoją drogą – zapytał – czy świat zasłużył sobie na lepszy los?
Po tym pytaniu, w które niczym brzęczenie muchy wkradły się wątpliwości i niejasne cienie, ledwie widoczne, a przecież wyraźne, w postaci nagłych zmarszczek na czole mojego ojca, zaszumiały liście i przez ogród przeszedł lekki powiew od rzeki. Pan Kaspar nie od razu polubił krainę, gdzie plaska jak stół ziemia nie ma końca, a długie rzędy topól i wierzb umykają prostymi liniami w nieskończoność. Którejś wiosny sztorm przełamał zapory, obalił śluzy i morze wdarło się aż tutaj, pod dom pana Kaspara.
– Niech pan sobie wyobrazi – opowiadał, pochylając się nad ojcem – że zarzuciłem z okna wędkę i wyciągnąłem... no, niech pan zgadnie, co?
– Suma! – krzyknął ojciec. – W tych kanałach muszą być wielkie sumy!
– Wyciągnąłem siedmiokilowego dorsza! – z zachwytem wspominał pan Kaspar. – A gdy woda stała dłużej, mogłem sieciami ciągnąć śledzie!
Rozcierałem smak gorzkiego piwa na podniebieniu, bo dano mi spróbować dwa albo trzy łyki, i czułem, jak jałowcowe bąbelki zaczynają krążyć w mojej głowie. Niepostrzeżenie opuściłem werandę i zapuściłem się w gęstwinę ogrodu. Chodziłem po zarośniętych łopianami ścieżkach, a mocny zapach piwonii wirujący w powietrzu był dla mnie jak przedsmak gorącego lata.
– Myyy, pierwsza brygaaada! – głos ojca ulatywał wysoko ponad drzewa.
– Strzeeelecka gromaaada! – zawtórował mu pan Kaspar i dalej śpiewali już razem: – Na stos! – rzuciliśmy! – nasz życia los! – na stos! – na stos!
Następnie obaj panowie pociągnęli rozmarzonymi głosami za Niemen, a kiedy przebyli już tę rzekę w bród, z chrzęstem broni i łopotem sztandarów, wznieśli zdrowie marszałka Piłsudskiego i usłyszałem trzask tłuczonego szkła. Po chwili ujrzałem ich obu na szerokiej alejce między jabłoniami. Szli wolnym krokiem w stronę rzeki.
– Oczywiście, pomogę panu, choć nigdy tego nie robiłem – mówił ojciec – dlaczego nie?
– Tak, tak – odpowiadał stolarz – zawsze czekam do zmierzchu, bo to nie jest prosta sprawa. Trzeba uważać!
– Oczywiście, trzeba bardzo uważać – powtórzył jak echo ojciec.
Na niebie wschodziła czerwona tarcza księżyca, kiedy zniknęli w dużej szopie obsadzonej gęsto krzakami forsycji i leszczyny. Usiadłem niedaleko nad wodą i patrzyłem na żebro zwodzonego mostu. Jego opadłe ramię jak nieruchomy dźwig przecinało rzekę, a niżej, wśród tataraku i trzcin, zobaczyłem wrak barki. Był wbity w brzeg jak potężny klin i nawet teraz, w blasku księżyca, widziałem karłowate brzozy i olchy, które porastały dziób i nadbudówkę. Żaden dźwięk, nawet najmniejszy plusk wody, nie mącił spokoju nad rzeką. Powietrze stało nieruchome i znów przypomniałem sobie pana Polaske, który wchodził do naszego mieszkania niepostrzeżenie, szukając niewidzialnego stołu. Czy mógł zrobić to teraz, kiedy byliśmy z ojcem u pana Kaspara nad rzeką Tują? Ostatnia wąskotorówka odjechała już dawno, a mama dzwoniła pewnie od sąsiadki na pogotowie, milicję i do szpitali, aby potwierdzić najgorsze przeczucia. A jeśli spotka go na schodach, w ciemnej klatce, gdy w długim płaszczu przejdzie obok niej, milczący i zamyślony. To nie byłoby jeszcze najgorsze – myślałem. – Oby nie spotkała go tylko w mieszkaniu!
Tymczasem z szopy nie dochodziły żadne dźwięki, a przez zamknięte okiennice nie wydostawał się najmniejszy promyk światła. Dopiero po chwili zauważyłem, że z niewielkiego komina, prosto w granatowe niebo, sączy się siwa nitka dymu. Czekałem, aż warkot piły lub stukot młotka rozedrze ten namiot ciszy, ale zamiast odgłosów pracy powietrze przeszył nagle dziwny wrzask. Nigdy nie słyszałem czegoś równie okropnego. Ni to jęk, ni pisk świdrował przenikliwie ciszę, by nagle po paru sekundach umilknąć.
Byłem sparaliżowany. Stałem na brzegu, patrząc w czarne kontury szopy, i nie mogłem ruszyć się z miejsca, jakby tam, w środku, pomiędzy ojcem a panem Kasparem zdarzyło się coś, czego nie mogłem sobie nawet wyobrazić. Wreszcie, wiedziony niejasnym przeczuciem, podszedłem do szopy i uchyliłem cicho drzwi. Ujrzałem przez szparę postać pana Kaspara w białym fartuchu poplamionym krwią. Unosił w dłoniach wielki tasak i kiedy usłyszałem mojego ojca, który powiedział głośno: „nie, nie, to chyba nie tak!”, topór uderzył w coś miękkiego, co leżało na stole, a wtedy krew trysnęła na wszystkie strony i pan Kaspar, wycierając dłonie i twarz z czerwonych plam, powiedział: „tak, rzeczywiście chyba nie wszystko spłynęło jak trzeba”.
Ogień buzował w wielkim piecu, który miał kilka żelaznych drzwiczek, ojciec podrzucał do paleniska grube polana, a pan Kaspar odłożył tasak i z nożem w dłoni rozcinał teraz czerwone i różowe płaty mięsa wiszące na hakach. Obok, na podłodze z desek, leżał świński łeb. Otwarte oczy prosiaka patrzyły na mnie pytająco, a obaj panowie płukali kawałki mięsa w miednicach, niektóre wsadzali do kamiennych garnków, inne nacierali jakimś proszkiem, po czym wieszali je na żelaznym pręcie, który znikał w czeluściach wysokiego pieca.
– Do rana powinniśmy zdążyć – powiedział pan Kaspar, odkładając długi i szeroki nóż – całe szczęście, że przyjechał pan dzisiaj, bo moja żona nie znosi takich widoków.
Ojciec odłożył na chwilę robotę, wytarł dłonie i z kryształowej karafki, która stała na półce, nalał do kieliszków rubinowego płynu. Był ciemniejszy niż krew i bardziej gęsty, widziałem to przez uchylone drzwi, kiedy przechylali kieliszki.
– Pana żona jest małomówna – powiedział ojciec, wycierając usta – i ma dziwny akcent. Pomorski, a jednak inny.
– Zauważył pan to? – stolarz zabrał się znów do roboty. – Zauważył pan jednak!
I zanim ojciec wsadził do pieca następny ruszt, pan Kaspar zaczął mówić szybkimi zdaniami, że oni śnią mu się po nocach, że widzi ich jak na jawie, gdy w czarnych kapotach przekraczają bramy obozów, gdy w tych czarnych kapotach zdążają prosto do nieba, a tam, w górze, otwierają się wrota i Pan Bóg wita ich z uśmiechem. Bo któż miałby mu być milszy niż oni, którzy uprawiali tłustą ziemię w pocie czoła i z miłością, oni, którzy przekopywali pracowicie kanały, budowali śluzy, stawiali wiatraki, śpiewali psalmy i hymny i nigdy, pod żadnym pozorem, nie chcieli brać broni do ręki?
– Oni? – zapytał nieśmiało ojciec, przymykając drzwiczki pieca. A wtedy pan Kaspar westchnął cicho i mówił o mennonitach, po których nie został prawie żaden ślad, i o domu, do którego wszedł kilkanaście lat temu, myśląc, że będzie pusty jak pozostałe, w czym jednak się mylił, bo na strychu, w najgłębszym kącie i po dwóch dniach dopiero, zobaczył dwoje świecących oczu, i to były właśnie jej oczy, mennonickie, ostatnie na tej ziemi i pierwsze, jakie ujrzał nad rzeką Tują.
– Ach tak – powiedział mój ojciec – teraz rozumiem.
W garnku bulgotała wrząca woda, stolarz płukał w miednicy oczyszczone jelita, a nad szopą, ogrodem, rzeką i kanałami unosił się wielki księżyc. Stałem w drzwiach, patrząc na kryształową karafkę z rubinowym płynem, na płaty mięsa zawieszone na haku, a pan Kaspar, po chwili ciszy, dalej ciągnął swoją opowieść, jak to zapatrzył się w te oczy i natychmiast wiedział, że one go rozumieją, choć jeszcze przez długie miesiące potem nie potrafił jej wytłumaczyć, skąd właściwie przybywa i dlaczego tak długo jechał pociągiem na zachód. Nie potrafił jej opisać swojego miasta wśród wzgórz i sosnowych lasów, w którym kopuły kościołów przeglądały się w obłokach, bo ona – tu pan Kaspar odstawił miednicę i sięgnął po worek z kaszą – bo ona znała tylko jedno miasto, to, do którego pływali stąd łodzią na targ; całkiem inne – ciągnął dalej – spalone wtedy i zrujnowane.
– Mimo wszystko – powiedział ojciec, przytrzymując kiszkę, którą wypełniał stolarz – ruiny wyglądały niesamowicie. Kiedy wpłynąłem kajakiem na Motławę i zobaczyłem je z daleka, pomyślałem, że to księżycowe miasto.
Pan Kaspar pokiwał głową, zawiązał kiszkę cienkim sznurkiem i właśnie wtedy, gdy zamierzał coś odpowiedzieć, może o ruinach, a może o ostatnich mennonickich oczach, ojciec podniósł wzrok i zobaczy! mnie stojącego w drzwiach szopy.
– On jeszcze nie śpi?! – krzyknął ze zdumieniem.
– Która to już godzina?
Ale pan Kaspar uspokoił go ruchem ręki, odstawił miednicę, poprosił, żeby ojciec pilnował ognia, bo nic tak nie psuje wędzonki jak nierównomierny dym, i ruszył przez ogród, prowadząc mnie ścieżką do domu.
– A stół? – zapytałem nieśmiało. – Co ze stołem?
Pan Kaspar odpowiedział, że wszystko będzie dobrze i na wszystko przyjdzie odpowiedni czas.
Daleko, od strony rzeki, zadźwięczała harmonia. Kilka głosów zawodziło ochryple: A ty mene pożałujesz, a ty mene pocałujesz!
– To Ukraińcy – wyjaśnił stolarz, kiedy staliśmy już przed werandą – z tamtej strony rzeki. Piją, śpiewają, smutno im. A czy ty wiesz, dlaczego im smutno? – zapytał niespodziewanie.
Nie wiedziałem. Staliśmy przed domem, patrząc, jak długie cienie drzew kładą się na ścieżkach ogrodu.
– To przez ten księżyc – usłyszałem głos pana Kaspara. – Zawsze, kiedy jest pełnia, Ukraińcy z kołchozu piją i śpiewają. Nawet zimą. A któregoś razu przeszli przez lód na tę stronę i podpalili szopę. To było dawno, dziesięć lat temu – mówił coraz ciszej pan Kaspar – tylko księżyc wydawał się większy, jak zawsze kiedy leży śnieg.
Chciałem opowiedzieć panu Kasparowi o naszym stole inaczej niż ojciec, który na pewno nie wspominał o braciach Polaske z Zaspy, ale stolarz odszedł prędko, niknąć między drzewami jak cień.