Cafe Auschwitz - Dirk Brauns - ebook

Cafe Auschwitz ebook

Dirk Brauns

4,0

Opis

Powieść Café Auschwitz nie znalazła wydawcy w kraju autora. Z jakiego powodu? Sam fakt, że sensacyjnie napisana niemiecka książka ukazała się najpierw w polskim tłumaczeniu jest bez precedensu.

Wartka trzymająca w napięciu akcja powieści niemieckiego pisarza średniego pokolenia Dirka Braunsa dzieje się współcześnie w Polsce i w Niemczech. Urodzony w NRD, młody nauczyciel niemieckiego i historii w niemieckiej szkole w Warszawie (porte-parole autora) staje się świadkiem wspomnień i wykonawcą zaskakującej ostatniej woli przypadkowo poznanego Janusza, byłego więźnia KL Auschwitz. Ich spotkanie w warszawskiej kawiarni staje się punktem wyjścia dla ciągu wydarzeń obfitujących w zaskakujące i nagłe zwroty akcji.

Bez koturnów i śladów „kiczu pojednania” autor dzięki swej szczerości, autoironii, oraz świadomości własnych ograniczeń odpiera pokusę stawiania jednoznacznych ocen i wniosków. Jest to książka również o dzisiejszej Polsce, pokazanej w taki sposób, że już pierwsza strona nie pozwala się oderwać od lektury i zmusza do czytania następnej i następnej, i następnej. Dla czytelnika polskiego szczególną atrakcją jest możliwość spojrzenia na naszą polską rzeczywistość (także na tę nie-kombatancką) okiem przedstawiciela kraju sąsiedniego, niby bliskiego, a jakże często odległego o całe galaktyki…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (28 ocen)
11
7
10
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka była najbardziej interesująca i najbardziej przystępna z tych, co ostatnio czytałam Czyta się lekko, szybko i pzyjemnie, jest napisana bardzo przystępnym językiem. Jestem zadowolona, że trafiłam na tą książkę. Nie jest tak drastyczna jak niektóre. Ciekawie jest opisana postawa zbrodniarza SS, który nie chce z nikim rozmawiać o tym, co robił. Wszystkim tą książkę polecam.
00

Popularność




DIRK BRAUNS

Café Au­schwitz

WY­DAW­NIC­TWO AK­CENT ∙ WAR­SZA­WA 2013

Ty­tuł ory­gi­na­łuCafé Au­schwitz

Prze­kładWoj­ciech Wło­sko­wicz

Re­dak­cja i ko­rek­taMa­rek Bluszcz, Ewa Bluszcz

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i ła­ma­nie, pro­jekt okład­kiMa­ciej Ma­te­jew­ski · www.ze­cer­stwo.pl

Wy­da­no we współ­pra­cy z Fun­da­cją Kon­ra­da Ade­nau­erai jej fi­nan­so­wym wspar­ciem.He­raus­ge­ge­ben in Zu­sam­me­nar­be­it und mit fi­nan­ziel­ler Unter­stüt­zung der Kon­rad-Ade­nau­er-Sti­ftung.

Wy­da­no z fi­nan­so­wym wspar­ciem Fun­da­cji Współ­pra­cy Pol­sko-Nie­miec­kiej.He­raus­ge­ge­ben mit fi­nan­ziel­ler Unter­stüt­zung der Sti­ftung fϋr Deutsch-Po­lni­sche Zu­sam­me­nar­be­it.

Wy­da­nie pierw­szeWar­sza­wa 2013

© Co­py­ri­ght by BC Edu­ka­cja sp. z o.o., War­sza­wa 2013

ISBN 978-83-7802-188-9

Wy­daw­nic­two Ak­centBC Edu­ka­cja sp. z o.o. · ul. Żu­ra­wia 43 lok. 320, 00-680 War­sza­wa tel. 22 862 17 96 · [email protected]

www.wy­daw­nic­two­ak­cent.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Z upły­wem lat gra­ni­ca mię­dzy nami i wami sta­je się co­raz mniej wy­raź­na, je­ste­ście czę­ścią nas, a my je­ste­śmy w ja­kimś stop­niu wa­szym dzie­łem (…) prze­kli­nać was za to czy bło­go­sła­wić, nie wiem, wiem jed­no, nig­dy nie uwol­ni­my się od was, obo­jęt­ne, wy­kro­imy z ży­we­go cia­ła ten ka­wa­łek skó­ry z ta­tu­ażem czy nie (…).

Zo­fia Po­smysz, Wa­ka­cje nad Ad­ria­ty­kiem

WSTĘP Słowo od Świadka

Zna­ko­mi­ta książ­ka. Jej te­ma­tem jest przy­jaźń mło­de­go Niem­ca z Ja­nu­szem, by­łym więź­niem obo­zu Au­schwitz-Bir­ke­nau, sta­no­wią­ca fa­bu­lar­ną oś utwo­ru. Hi­sto­ria przed­sta­wio­na bez upięk­szeń, w po­ety­ce wręcz re­por­ta­żo­wej, po­ru­sza au­ten­ty­zmem, po­bu­dza do my­śle­nia, a może i do prze­war­to­ścio­wa­nia ste­reo­ty­po­wych za­pa­try­wań.

Kom­po­zy­cja spra­wia, że czy­ta się ten qu­asi-re­por­taż jak po­wieść sen­sa­cyj­ną: prze­pla­ta­ją się wąt­ki, re­alia, zmie­nia się od­po­wied­nio po­ety­ka. Po­zna­je­my pry­wat­ne ży­cie nar­ra­to­ra, na­uczy­cie­la w nie­miec­kiej szko­le w War­sza­wie, i za­bu­rze­nia w tym ży­ciu po po­zna­niu Ja­nu­sza. Na­stę­pu­ją zwro­ty ak­cji: uczest­nic­two w pra­cach wo­lon­ta­riu­szy nie­miec­kich w Mu­zeum Au­schwitz-Bir­ke­nau, póź­niej­sza z Ja­nu­szem wy­pra­wa do Oświę­ci­mia, uczest­nic­two w zjeź­dzie by­łych więź­niów i spo­tka­nia z nie­miec­ki­mi „tu­ry­sta­mi”, nie­kon­wen­cjo­nal­nie, we­ry­stycz­nie opi­sa­ne, wresz­cie po­dróż do Nie­miec w po­szu­ki­wa­niu by­łe­go es­es­ma­na, któ­re­go Ja­nusz ja­ko­by pa­mię­tał z po­by­tu w obo­zie.

Ten roz­dział po­wie­ści, w któ­rym nar­ra­tor wy­stę­pu­je w roli dzien­ni­ka­rza śled­cze­go, jest fa­scy­nu­ją­cym re­por­ta­żem. Nar­ra­cję uzu­peł­nia­ją do­ku­men­ty same w so­bie nie­zmier­nie cie­ka­we. I wresz­cie – być może naj­bar­dziej istot­ny – wa­lor utwo­ru: wi­ze­ru­nek Ja­nu­sza z jego sła­bo­ścia­mi, kom­plek­sa­mi, po­obo­zo­wą trau­mą. Psy­cho­lo­gicz­ne por­tre­ty dru­go­pla­no­wych po­sta­ci, na­kre­ślo­ne nie­raz kil­ko­ma zda­nia­mi, oraz au­top­sy­cho­ana­li­za sa­me­go nar­ra­to­ra spra­wia­ją, że ta su­ge­styw­na pro­za mówi o kon­dy­cji ludz­kiej w ogó­le.

Na ko­niec pra­gnę za­zna­czyć, że nie je­stem kry­ty­kiem li­te­rac­kim, a wy­po­wia­dam się jako czy­tel­nicz­ka i była więź­niar­ka obo­zu Au­schwitz-Bir­ke­nau. Od lat współ­pra­cu­ję z Mię­dzy­na­ro­do­wym Do­mem Spo­tkań Mło­dzie­ży w Oświę­ci­miu. Przy­by­wa­ją tu­taj z Pol­ski i Eu­ro­py mło­dzi lu­dzie, któ­rzy, zna­jąc te­mat obo­zów za­gła­dy z li­te­ra­tu­ry czy fil­mu, chcą swo­ją wie­dzę po­sze­rzyć. W Mu­zeum Au­schwitz-Bir­ke­nau stu­diu­ją do­ku­men­ty, zwie­dza­ją obo­zy, a na ko­niec spo­ty­ka­ją się z by­ły­mi więź­nia­mi, nie­licz­ny­mi już świad­ka­mi hi­sto­rii. Otóż ma­rzy mi się, aby po­wieść Café Au­schwitz sta­ła się ich lek­tu­rą. Może znaj­dzie się wśród nich ktoś, kto, jak Dirk Brauns, po­dej­mie te­mat i pa­mięć o obo­zach za­gła­dy prze­ka­że przy­szłym po­ko­le­niom jako znak ostrze­gaw­czy?

Zo­fia Po­smysz

I Warszawa

Szum ko­mo­ry ga­zo­wej. Ja­nusz wy­ba­łu­szył oczy, na­dął po­licz­ki i za­de­mon­stro­wał, jaki od­głos wy­do­by­wał się z bu­dyn­ku kre­ma­to­rium nr 4, gdy wszy­scy już po­umie­ra­li.

– Jak z ula – po­wie­dział.

Przez ka­wiar­nię nio­sło się dud­nie­nie mu­zy­ki pop. Obok nas sie­dzia­ła wy­mie­nia­ją­ca czu­ło­ści par­ka na­sto­lat­ków i zda­wa­ło mi się, że wo­bec po­ka­zu Ja­nu­sza wszyst­ko jest, wszyst­ko musi być nie ta­kie: stół po­mię­dzy nami, a na nim na­po­czę­te ka­wał­ki szar­lot­ki, w fi­li­żan­kach tłu­ste, po­sy­pa­ne ka­kao kop­czy­ki bi­tej śmie­ta­ny i na­sze nie­miec­kie sło­wa – sku­li­łem się, ści­szy­łem głos, jed­no­cze­śnie nie chcia­łem i chcia­łem tam być.

Ja­nu­sza po raz pierw­szy spo­tka­łem w pe­wien czwar­tek. We czwart­ki mia­łem lek­cje od je­de­na­stej i przed lek­cja­mi chęt­nie za­ma­wia­łem cap­puc­ci­no w „Cor­so” przy pla­cu Zba­wi­cie­la. Były w War­sza­wie lep­sze ka­wiar­nie. Na­prze­ciw­ko, pod ar­ka­da­mi, chęt­nie wy­bie­ra­na przez stu­den­tów „Kar­ma” albo na rogu – na­sta­wio­na na biz­nes­me­nów – „W bie­gu café”. W obu był do­stęp do In­ter­ne­tu i do­sko­na­ła kawa.

Po za­li­cze­niu wszyst­kich cho­dzi­łem już tyl­ko do tej za­zwy­czaj pu­stej lo­dziar­ni z okna­mi i drzwia­mi zie­lo­ny­mi jak wiel­ka­noc­ne ozdo­by, na­roż­ny­mi sie­dze­nia­mi, spra­wia­ją­cy­mi wra­że­nie wy­ko­na­nych sa­mo­dziel­nie przez wła­ści­cie­la, i naj­więk­szym sztucz­nym fi­ku­sem, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem.

Praw­do­po­dob­nie ten sta­ry czło­wiek o po­pie­la­to­si­wych wło­sach czę­sto tam sie­dział, pod­czas gdy ja ga­pi­łem się przez okno ści­ska­jąc w ręku fi­li­żan­kę z kawą. Ale nig­dy wcze­śniej nie zda­rzy­ło się, by w tym sa­mym cza­sie za­dzwo­nił mój te­le­fon. Nig­dy przed­tem nie mó­wi­łem w „Cor­so” po nie­miec­ku.

– Pan po­zwo­li do mnie! – za­wo­łał, od­su­nął na bok ga­ze­tę i za­pro­po­no­wał szar­lot­kę. Nie­ste­ty, po te­le­fo­nie mu­sia­łem udać się do szko­ły. Da­łem mu nu­mer i przy­rze­kli­śmy so­bie uro­czy­ście spo­tkać się we czwar­tek za ty­dzień.

Po­dej­rze­wa­łem już wte­dy, że to nie doj­dzie do skut­ku, po­dej­rze­wa­łem już wte­dy, gdy ści­ska­li­śmy so­bie dło­nie. Nie po­cią­ga­li mnie gło­śni, we­se­li lu­dzie. Nie mu­sie­li być w ja­ki­kol­wiek spo­sób nie­mi­li, ale na­tar­czy­wość, z jaką chcie­li dzie­lić się swo­im do­brym na­stro­jem, od­py­cha­ła mnie. Rów­nie nie­przy­jem­na była myśl o tym, że w oczach tego by­wal­ca ka­wiar­ni, któ­ry wi­docz­nie lu­bił Niem­ców, mogę stać się nie­słow­nym, jed­nak moje czwart­ko­we cap­puc­ci­no ustą­pi­ło wkrót­ce mo­jej wszech­ogar­nia­ją­cej bez­sil­no­ści.

Były na to spe­cja­li­stycz­ne ter­mi­ny i środ­ki far­ma­ko­lo­gicz­ne, ale z bie­giem lat przy­zwy­cza­iłem się zno­sić na­pa­dy sła­bo­ści jak złą po­go­dę. Za­wód na­uczy­cie­la nie daje moż­li­wo­ści, by so­bie po­fol­go­wać. Dla­te­go z wiel­kim hu­kiem za­my­ka­ły się za mną wie­czo­rem drzwi mo­jej szko­ły. Tak jak w dzie­ciń­stwie kła­dłem się na dy­wa­nie w sa­lo­nie, wo­dzi­łem oczy­ma po sto­sach nie­spraw­dzo­nych kla­só­wek i za­nu­rza­łem w mu­zy­ce Van Mor­ri­so­na. To było ta­kie „nic”, wi­szą­ca nade mną cie­pła­wa chmu­ra, któ­ra przy­po­mi­na­ła mi o cza­sach, gdy jako cho­ry sze­ścio­la­tek, przy pierw­szym symp­to­mie cho­ro­by owi­ja­ny w weł­nia­ne koce, mu­sia­łem jeść ro­sół z roz­drob­nio­nym chle­bem.

W nie­ma­łym stop­niu przy­czy­ny mo­ich awa­rii upa­try­wa­łem w wart­kim tem­pie ży­cia sto­li­cy. War­sza­wa z pew­no­ścią nie była pro­win­cjo­nal­na ani za­spa­na. Na sta­cji me­tra Cen­trum wie­lu lu­dzi, chcąc do­stać się do góry, za­miast ze scho­dów ru­cho­mych, ko­rzy­sta­ło ze znaj­du­ją­cych się obok scho­dów ka­mien­nych. Fe­no­men ten ob­ser­wo­wa­łem o róż­nych po­rach dnia. Za­wsze z ta­kim sa­mym wy­ni­kiem. Po­ło­wa pa­sa­że­rów de­cy­do­wa­ła się na bieg. Z tego nie­ma­ła część – sprin­tem.

Na au­to­ma­tycz­nej se­kre­tar­ce była ja­kaś wia­do­mość, praw­do­po­dob­nie od Ja­nu­sza. Dzwo­nią­cy od razu za­czął mó­wić i sy­gnał se­kre­tar­ki zbił go z tro­pu. Usły­sza­łem sa­pa­nie, zo­ba­czy­łem nu­mer na wy­świe­tla­czu, ale nie od­dzwo­ni­łem. Cze­go ode mnie chciał? Łą­czy­ła nas dzi­wacz­na skłon­ność do świe­cą­cej pust­ka­mi ka­wiar­ni, co jako bo­dziec do za­war­cia zna­jo­mo­ści było w zu­peł­no­ści wy­star­cza­ją­ce. Ale była we mnie ta bez­wład­ność. W chwi­lach mo­bi­li­za­cji wal­czy­łem z nią jak ze smo­kiem, któ­re­go od­rą­by­wa­ne gło­wy cią­gle od­ra­sta­ły.

Do­pie­ro gdy kil­ka dni póź­niej Ja­nusz bez­po­śred­nio się do mnie do­dzwo­nił i usil­nie na­le­gał na spo­tka­nie w „Cor­so”, bo chciał mi coś opo­wie­dzieć, prze­mo­głem się i obie­ca­łem przyjść.

Za nie­miec­kiej oku­pa­cji był człon­kiem gru­py wy­wia­dow­czej „Ko­men­da Obroń­ców Pol­ski”. W Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie, na Bia­ło­ru­si, na Li­twie i Ukra­inie agen­ci tacy jak on zbie­ra­li in­for­ma­cje o ru­chach wojsk nie­miec­kich oraz trans­por­tach sprzę­tu i za­opa­trze­nia i prze­ka­zy­wa­li je bry­tyj­skie­mu wy­wia­do­wi. Po tym, jak or­ga­ni­za­cja zo­sta­ła roz­bi­ta i Ja­nusz zo­stał we Lwo­wie aresz­to­wa­ny, przez trzy mie­sią­ce prze­słu­chi­wa­ło go ge­sta­po.

Wska­zał na swo­je przed­nie zęby. Po­tem je wy­jął, wspo­mniał o otrzy­ma­nych cio­sach, wło­żył zęby z po­wro­tem i krzyk­nął, prze­cho­dząc od­tąd na „ty”:

– Mu­sisz mó­wić gło­śniej. Na prze­słu­cha­niach bili mnie po uszach. Co chcesz wie­dzieć?

Co chcia­łem wie­dzieć? Oświę­cim Ja­nu­sza na­tarł na mnie ni­czym fala z pu­szek cy­klo­nu B przy kre­ma­to­rium nr 4 wy­peł­nio­na ob­ra­za­mi za­ga­zo­wa­nia jego mat­ki, pla­nów sa­mo­bój­stwa, prze­ży­cia jako akor­de­oni­sta, jego obo­zo­wej mi­ło­ści Soni z ba­ra­ku ze skon­fi­sko­wa­ny­mi rze­cza­mi i wszyst­kich za­mor­do­wa­nych.

Więk­szość z nich sta­no­wi­li Ży­dzi, dla mnie eg­zo­tycz­ni jak in­diań­skie ple­mię. Do­ra­sta­łem w świe­cie, w któ­rym nie ist­nie­li. Ani nie od­czu­wa­łem ich bra­ku, ani nie przy­po­mi­na­łem so­bie, żeby w cza­sach mo­je­go dzie­ciń­stwa się o nich mó­wi­ło. Jak czę­sto pa­da­ły sło­wa „Żyd” i „ży­dow­ski”? Raz na pięć lat?

Ale po­mor­do­wa­ni przy­po­mnie­li mi mo­ich dziad­ków.

To oni sie­dzie­li obok mnie i przy­słu­chi­wa­li się Ja­nu­szo­wi, po­wo­jen­ni Niem­cy, opie­ku­ją­cy się mną po śmier­ci ro­dzi­ców. Nie ro­zu­mia­łem. Co mój dzia­dek, któ­re­go z po­wo­du za­mi­ło­wa­nia do ope­ry wszy­scy na­zy­wa­li Ca­ru­so, miał wspól­ne­go z tymi za­mor­do­wa­ny­mi? Jego służ­ba woj­sko­wa w cza­sie woj­ny jako sze­re­go­we­go żoł­nie­rza We­hr­mach­tu nie kry­ła w so­bie, jak za­kła­da­łem, żad­nych zbrod­ni. To było coś in­ne­go, ra­czej wspo­mnie­nie at­mos­fe­ry peł­nej alu­zji i tłu­mio­nych wes­tchnień, nie­bez­piecz­nie lśnią­cej po­wierz­chow­no­ści, po któ­rej zda­wa­ło się pły­nąć całe moje dzie­ciń­stwo. Przy­po­mnia­łem so­bie sta­rych męż­czyzn, któ­rzy w cza­sie przy­jęć uro­dzi­no­wych sta­li przed do­mem mo­ich dziad­ków i pa­li­li cy­ga­ra albo wuj­ków, któ­rzy przy sto­le za­sta­wio­nym kawą chwa­li­li ko­le­żeń­stwo, po­kle­py­wa­li mnie po po­licz­kach, a przy po­że­gna­niu pró­bo­wa­li ca­ło­wać w usta.

Cho­ciaż krę­po­wa­ła mnie roz­mo­wa pro­wa­dzo­na w War­sza­wie po nie­miec­ku, od­czu­wa­łem jed­no­cze­śnie za­do­wo­le­nie. Ja­nusz, opo­wia­da­jąc, do­ty­kał czę­sto mo­ich rąk. Po­nad sto­łem wcią­gał mnie w swo­je ży­cie. Czu­łem ten za­pach sta­rych lu­dzi, wi­dzia­łem srebr­ne kęp­ki wło­sów wy­sta­ją­ce z nosa, jego wą­skie pal­ce i skó­rę po­kry­tą star­czy­mi pla­ma­mi.

Brit­ta pod­su­nę­ła mi kro­ni­kę Po­wsta­nia War­szaw­skie­go. Ty­go­dnia­mi wszę­dzie tasz­czy­łem ze sobą tę książ­kę. Mia­ła czar­ną okład­kę, a pod ty­tu­łem znaj­do­wał się ko­laż fo­to­gra­fii uka­zu­ją­cych ru­iny. W cza­sie prze­rwy w roz­mo­wie po­da­łem ją Ja­nu­szo­wi, a on po­my­ślał, że eg­zem­plarz na­le­ży do mnie i że ma w nim zło­żyć pod­pis. „Ale­xo­wi Am­ber­go­wi Ja­nusz Ci­chow­ski – na pa­miąt­ką na­sze­go spo­tka­nia w War­sza­wie” – wpi­sał i książ­ka z licz­ny­mi za­kre­śle­nia­mi zro­bio­ny­mi przez Brit­tę prze­szła na moją wła­sność.

Gdy jej o tym wie­czo­rem opo­wie­dzia­łem, wy­szła z sie­bie. Cho­ciaż by­li­śmy ze sobą zwią­za­ni od wie­ków, a roz­po­czy­na­jąc pra­cę w nie­miec­kiej szko­le w War­sza­wie zro­bi­li­śmy na­stęp­ny krok – za­miesz­ka­li­śmy wspól­nie, ob­sta­wa­ła przy od­dziel­nej wła­sno­ści i osob­nej ka­sie. Krzy­cząc:

– To jest pre­zent od mo­je­go wuj­ka! – stu­ka­ła pal­cem w de­dy­ka­cję od Ja­nu­sza.

– Prze­pra­szam! Nic nie mo­głem zro­bić. Po pro­stu się wpi­sał.

– Po pro­stu się wpi­sał? Nie po­tra­fisz tego zro­zu­mieć, że są rze­czy, któ­ry­mi nie da się dzie­lić!

Od­da­ła mi książ­kę i znik­nę­ła w swo­im ga­bi­ne­cie.

Przy po­że­gna­niu przed „Cor­so” do­sta­łem od Ja­nu­sza plik pa­pie­rów.

– To ma­te­ria­ły o es­es­ma­nie Kur­cie Ger­ste­inie, przede wszyst­kim jego re­la­cja o pierw­szych ma­so­wych mor­dach. Znasz go?

Za­prze­czy­łem i otrzy­ma­łem po­le­ce­nie, by za­po­znać się z do­ku­men­ta­mi i po­tem za­dzwo­nić.

Zro­bi­łem to do­pie­ro po paru ty­go­dniach. Naj­pierw jak bo­ha­ter Fran­za Kaf­ki rzu­ci­łem się w wir pra­cy na­uczy­ciel­skiej. Nig­dy nie uwa­ża­łem się za uta­len­to­wa­ne­go pe­da­go­ga. Na dru­gim roku stu­diów wy­peł­ni­łem an­kie­tę psy­cho­lo­gicz­ną i od tego cza­su by­łem prze­ko­na­ny, że przy­go­to­wu­ję się do nie­wła­ści­we­go za­wo­du. Moją sła­bą stro­ną były kwe­stie ta­kie jak przy­jem­ność z pra­cy z dzieć­mi i od­por­ność na stres. Za­sta­na­wia­łem się, czy nie od­pu­ścić. Głów­ną ce­chą mo­jej gru­py ry­zy­ka była re­zy­gna­cja. Po­nad­to pro­blem bra­ku umie­jęt­no­ści od­po­czy­wa­nia. Mimo to kon­ty­nu­owa­łem stu­dia. Po­tem staż. W koń­cu uzy­ska­łem dy­plom na­uczy­cie­la.

W cza­sie pra­cy w Ber­li­nie wy­kła­da­łem się przede wszyst­kim na bra­ku umie­jęt­no­ści dzia­ła­nia w spo­sób au­to­ry­tar­ny. Tu­taj, w mo­de­lo­wej nie­miec­kiej pla­ców­ce w War­sza­wie, je­śli cho­dzi o dys­cy­pli­nę i mo­ty­wa­cję uczniów, był raj. Już sama wiel­kość klas – mak­sy­mal­nie pięt­nast­ka uczniów – to był luk­sus. Ale wca­le nie po­czu­łem się le­piej. Za­miast tego opa­no­wa­ła mnie złość na trzy­ma­ne pod klo­szem dzie­ci do­bro­by­tu oraz ich aro­gan­cję.

Pod­czas lek­cji nie­miec­kie­go w kla­sie 13A, wła­ści­wie mo­jej ulu­bio­nej, Mar­cin Kisz­nik, syn pol­skie­go le­ka­rza, wy­gła­szał re­fe­rat o po­wie­ści Pod­da­ny Hen­ry­ka Man­na. Prze­sia­dłem się na ko­niec sali. Mar­cin miał w kla­sie ksyw­kę „Pro­fe­sor”. Gdy temu nie­zdar­ne­mu chło­pa­ko­wi da­wa­łem moż­li­wość bły­śnię­cia wy­kła­dem, zmie­niał się nie do po­zna­nia. Na po­cząt­ku przy­znał, że z bra­ku cza­su książ­ki nie prze­czy­tał do koń­ca. Swo­ją fan­ta­stycz­ną niem­czy­zną mó­wił o po­wie­ści jako o „ka­ry­ka­tu­rze cza­sów wil­hel­miń­skich”, na­kre­ślił ko­lo­ryt epo­ki, wy­ja­śnił kry­ty­kę nie­miec­kie­go na­cjo­na­li­zmu, a po­tem, ku mo­je­mu osłu­pie­niu, za­czął drwić z książ­ki i z au­to­ra.

– Hen­ryk Mann za­po­mniał opi­sać stu­dia che­micz­ne swo­jej głów­nej po­sta­ci, a po­nad­to książ­ka z ta­kim głu­pim bo­ha­te­rem dziś już ra­czej nie może ni­ko­go wcią­gnąć.

Po­wi­nie­nem był cie­szyć się z tego prze­ryw­ni­ka, ale nie by­łem aż tak opa­no­wa­ny. Roz­złosz­czo­ny po­de­rwa­łem się, chwy­ci­łem książ­kę Mar­ci­na i prze­czy­ta­łem sam jej po­czą­tek:

„Die­de­rich Hes­sling był dziec­kiem po­tul­nym, skłon­nym do ma­rzeń, wszyst­kie­go się lę­kał i czę­sto cho­ro­wał na uszy. W zi­mie nie­chęt­nie wy­cho­dził z cie­płe­go po­ko­ju, la­tem nie opusz­czał ma­łe­go ogród­ka, w któ­rym cuch­nę­ło gał­ga­na­mi z pa­pier­ni, a do­ko­ła któ­re­go, nad krza­ka­mi for­sy­cji i bzu, ster­cza­ły drew­nia­ne ścia­ny sta­rych do­mów. Nie­kie­dy, gdy Die­de­rich ode­rwał wzrok od ulu­bio­nej książ­ki z baj­ka­mi, prze­ni­ka­ło go uczu­cie wiel­kie­go stra­chu. Naj­wy­raź­niej wi­dział obok sie­bie na ław­ce ro­pu­chę, nie­mal tak wiel­ką jak on! Albo na­prze­ciw, pod mu­rem, tkwił aż po sam pas w zie­mi ka­rze­łek i zer­kał w jego stro­nę!

Strasz­niej­szy niż ro­pu­cha i ka­rze­łek był oj­ciec, któ­re­go na do­miar złe­go trze­ba było ko­chać…”

– To jest two­im zda­niem nud­ne?

– Wła­ści­wie to tak.

– Ta książ­ka po­wsta­ła w 1914 roku. Nie czu­jesz wi­tal­no­ści za­cho­wa­nej w jej ję­zy­ku?

– Nie in­te­re­su­je mnie to.

– Ale my tu­taj je­ste­śmy na lek­cji ję­zy­ka nie­miec­kie­go. Masz przed sobą stu­let­nie dzie­ło, wy­po­wia­dasz się o jego war­to­ści li­te­rac­kiej z igno­ran­cją i ma­łost­ko­wo­ścią, a nie do­czy­ta­łeś na­wet do koń­ca. Czy to nie jest brak sza­cun­ku?

– Dla pana?

– Cho­dzi ra­czej o au­to­ra!

– Już daw­no nie żyje i we­dle mo­jej wie­dzy jako twór­ca słusz­nie znaj­du­je się w cie­niu swo­je­go bra­ta.

I tak to wy­glą­da­ło aż do dzwon­ka.

Mar­cin uśmie­chał się szy­der­czo, a czter­na­ścio­ro uczniów roz­ko­szo­wa­ło się moją bez­sil­no­ścią.

W po­nu­rym na­stro­ju zmie­ni­łem salę. W cza­sie wa­ka­cji na klat­ce scho­do­wej po­ja­wił się dzi­wacz­ny wzór ma­sku­ją­cy, któ­re­go zie­lo­ne i brą­zo­we pla­my spra­wia­ły, że wnę­trze szko­ły przy­po­mi­na­ło ko­sza­ry. My­śla­łem o wła­snych na­uczy­cie­lach, ale byli oni cie­nia­mi we mgle i nie sta­no­wi­li wzo­ru. Mimo to za­czą­łem grze­bać w epi­zo­dach. Co zna­czył pan G., ma­te­ma­tyk, któ­re­go na dzie­dziń­cu szko­ły tra­fi­łem w gło­wę pi­gu­łą, a on się nie od­wró­cił? A pani W. od ro­syj­skie­go, któ­ra na złe za­cho­wa­nie re­ago­wa­ła wy­bu­cha­mi pła­czu?

Za drzwia­mi, któ­re pchną­łem, cze­ka­ła mnie lek­cja hi­sto­rii, kla­sa 12. Te­mat: woj­na w Wiet­na­mie. Za­py­ta­łem chło­pa­ka, któ­re­go imie­nia nig­dy nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć, o przy­czy­ny kon­flik­tu. Mó­wił przez mi­nu­tę, a ja ki­wa­łem gło­wą. Aż jego są­siad z ław­ki się zo­rien­to­wał, że opo­wia­da o woj­nie w Ko­rei.

Po ta­kich dniach Brit­ta była moim ra­tun­kiem. Ko­cha­li­śmy się w man­sar­dzie pod po­chy­łą ścia­ną. Na­sze ru­chy przy­po­mi­na­ły mi koła lub ósem­ki, krą­głe do­sko­na­ło­ści, po­śród któ­rych – nie­skoń­czo­nych krzy­wizn – od­da­wa­li­śmy się so­bie trzy­ma­jąc jed­no dru­gie w moc­nym uści­sku do­pó­ki uśmiech nie roz­pro­mie­nił na­szych twa­rzy.

Je­śli cho­dzi sto­su­nek do ksią­żek i rze­czy, Brit­ta po­zo­sta­wa­ła ob­cym czło­wie­kiem. Otwie­ra­ła sze­ro­ko oczy i wy­da­wa­ła gar­dło­we, ba­war­skie dźwię­ki zdzi­wie­nia, gdy opo­wia­da­łem jej, jak bar­dzo oby­wa­te­le NRD cze­ka­li na no­wo­ści wy­daw­ni­cze. Czę­sto sam tkwi­łem przed księ­gar­nią „Das gute Buch” na Ale­xan­der­platz, by coś zdo­być, a po prze­czy­ta­niu po­dać da­lej.

– Po­ży­czyć zna­czy po­da­ro­wać? – spy­ta­ła.

Je­śli miał­bym wy­tłu­ma­czyć, ja­kie były Niem­cy Wschod­nie – lata te spra­wia­ły wra­że­nie od­le­głej, mi­tycz­nej kra­iny. Gdy te­mat de­dy­ka­cji od Ja­nu­sza był już za­mknię­ty, a my po­go­dze­ni, przy­po­mnia­łem so­bie dru­gie­go pi­lo­ta In­ter­flu­gu, któ­re­go po­zna­łem w bud­ce z prze­ką­ska­mi na Schön­hau­ser Al­lee. Obaj cze­ka­li­śmy na kur­cza­ka z roż­na. Po­wie­dział, że po­przed­nie­go dnia był w Ha­wa­nie, co wy­da­ło mi się in­for­ma­cją dru­go­rzęd­ną wo­bec fak­tu, że w cza­sie mię­dzy­lą­do­wa­nia na lot­ni­sku we Frank­fur­cie nad Me­nem ku­pił eg­zem­plarz opo­wia­da­nia Chri­sty Wolf Stör­fall i już je prze­czy­tał. W NRD na­kład roz­szedł się mo­men­tal­nie.

– Książ­kę wy­słał mi pocz­tą i na­tych­miast ją po­chło­ną­łem.

– Chcesz tego wszyst­kie­go zno­wu? – za­py­ta­ła Brit­ta, zie­wa­jąc.

– Bzdu­ra – po­wie­dzia­łem i po­szli­śmy myć zęby.

Bar­dziej chciał­bym mieć zno­wu tam­tą Brit­tę – part­ner­kę z cza­sów prze­mian koń­ca lat osiem­dzie­sią­tych. Przy­po­mnia­łem so­bie po­tar­ga­ną ko­le­żan­kę ze stu­diów, w kow­boj­skich bu­tach, z moc­nym ba­war­skim ak­cen­tem i jesz­cze więk­szą pa­sją po­zna­wa­nia Nie­miec Wschod­nich. A na po­cząt­ku Niem­cy Wschod­nie to by­łem przede wszyst­kim ja. Śmia­łem się z jej bia­łych spodni, któ­re uwa­ża­łem za nie­prak­tycz­ne. Bor­de­aux pi­łem tyl­ko ze sło­dzi­kiem, bo in­a­czej mi nie sma­ko­wa­ło. Wo­la­łem me­ble bej­co­wa­ne na ciem­no, a nie ja­sne w sty­lu Ikei.

I nie po­tra­fi­łem roz­ma­wiać o sek­sie.

II Nowy wspaniały obóz

Mia­łem sny nie­mal każ­dej nocy. Wy­so­ko w gó­rze niedź­wie­dzie bie­gły po kład­ce, a ja sta­łem na pe­ro­nie i czu­łem, że chcą mnie do­paść. Albo ucie­ka­łem aż do ka­bi­ny pi­lo­ta w od­rzu­tow­cu, ale ostat­nie drzwi były za­mknię­te i cho­wa­łem się pod skła­da­nym fo­te­lem.

Ob­ra­zy te na­wie­dza­ły mnie w mie­ście peł­nym śla­dów po­wsta­nia i woj­ny. Pod­miej­skie dziel­ni­ce z wi­szą­cy­mi na za­wia­sach bra­ma­mi po­dziu­ra­wio­ny­mi odłam­ka­mi gra­na­tów. Po­śród do­mów bliź­nia­ki, któ­rych ró­żo­wa po­ło­wa uda­je współ­cze­sną, pod­czas gdy dru­ga jest sza­ra i peł­na śla­dów po po­ci­skach, jak­by za­raz po wal­ce. Pod­czas bu­rzy pa­trzy­łem na po­ob­su­wa­ne da­chów­ki i my­śla­łem o strzel­cach, któ­rzy je po­lu­zo­wa­li, aby przez szpa­rę wsu­nąć lufę bro­ni. W ar­ty­ku­łach pra­so­wych i pa­mięt­ni­kach znaj­do­wa­łem na­zwy ulic i pla­ców na­szej dziel­ni­cy. Na­prze­ciw­ko przy­stan­ku au­to­bu­so­we­go kuś­ty­kał jed­no­no­gi, któ­re­go kom­pa­nia za­trzy­ma­ła so­bie jako ma­skot­kę. Zda­wa­ło mi się, że do­strze­gam przed wej­ściem do szpi­ta­la po­wie­szo­ne przez nich na­gie pie­lę­gniar­ki.

Prze­szłość War­sza­wy była są­siad­ką, któ­ra nie zna li­to­ści. „Pa­mię­ta­my” – ta­kie na­pi­sy wy­ko­na­ne czar­ną far­bą znaj­do­wa­ły się na wie­lu bu­dyn­kach i czę­sto je od­na­wia­no. Czy­ta­łem o tym, jak nie­miec­kie od­dzia­ły sztur­mo­we przed na­tar­cia­mi piły al­ko­hol na pu­sty żo­łą­dek, o gwał­tach, w cza­sie któ­rych żoł­nie­rze nie wy­pusz­cza­li bro­ni z ręki, i o pod­ło­gach po­kry­tych war­stwą pia­sku, za po­mo­cą któ­rej miesz­kań­cy pró­bo­wa­li za­po­bie­gać znisz­cze­niu ich przez ogień. Na nic się to nie zda­wa­ło. Po­bi­te, ciem­ne mia­sto piw­nic i ka­na­łów przy­po­mi­na­ło o so­bie przy oka­zji ko­lej­nych awa­rii sta­rych in­sta­la­cji wo­do­cią­go­wych pod uli­ca­mi, gdy sta­ło się w ko­lej­ce do wy­sta­wio­nych przez wo­do­cią­gi miej­skie ka­dzi z wodą, by na­stęp­nie chwiej­nym kro­kiem za­nieść na­peł­nio­ne wia­dro do domu.

Na po­cząt­ku pró­bo­wa­łem swo­je prze­ży­cia wpleść w lek­cje. To, co od­kry­łem i co zro­bi­ło na mnie wra­że­nie, wy­cho­dzi­ło na do­bre tak­że uczniom. Ka­za­łem pi­sać pra­ce do­mo­we, zor­ga­ni­zo­wa­łem ty­dzień pro­jek­tów zwią­za­nych z war­szaw­ski­mi ta­bli­ca­mi pa­miąt­ko­wy­mi i prze­wod­ni­czy­łem gru­pie ba­da­ją­cej hi­sto­rię get­ta. Przez pe­wien czas w taki spo­sób nada­wa­łem sens by­ciu na­uczy­cie­lem.

Gdy spo­tka­łem się z Ja­nu­szem w mar­cu, za­da­łem so­bie py­ta­nie, dla­cze­go szu­ka ze mną kon­tak­tu? Czy by­łem swe­go ro­dza­ju sym­bo­lem, po­tom­kiem wro­ga, w re­la­cji z któ­rym chciał do­ko­nać po­jed­na­nia? Róż­ni­ca wie­ku mię­dzy nami wy­no­si­ła pół stu­le­cia. Przy­po­mi­na­łem mu ko­goś? Wy­peł­niał mną ja­kąś lukę, któ­ra roz­war­ła się z bie­giem lat?

Pew­ne­go wie­czo­ra za­dzwo­nił Chri­stian Kre­feld, mój przy­ja­ciel z cza­sów stu­denc­kich, któ­ry pra­co­wał w szko­le za­wo­do­wej dla trud­nej mło­dzie­ży. Usły­sza­łem jego głos i wie­dzia­łem, o co mu cho­dzi.

– Nie ode­zwa­łeś się. Przy­jeż­dżasz?

Raz w roku Chri­stian jeź­dził do Oświę­ci­mia na dwa ty­go­dnie z osiem­na­sto-, dzie­więt­na­sto­let­nią mło­dzie­żą, któ­ra nie­rzad­ko mia­ła za sobą spo­rą ka­rie­rę kry­mi­nal­ną. Do pra­cy na te­re­nie daw­ne­go obo­zu. W ze­szłym roku nie przy­ją­łem jego za­pro­sze­nia, a dwa mie­sią­ce temu z ta­kim sa­mym za­mia­rem obie­ca­łem, że spra­wę prze­my­ślę.

– Cze­mu nie? – usły­sza­łem swój wła­sny głos.

Brit­ta w cza­sie fe­rii wiel­ka­noc­nych i tak była na se­mi­na­rium do­szka­la­ją­cym w Niem­czech.

Trzy dni póź­niej sie­dzia­łem w po­cią­gu In­ter­Ci­ty z War­sza­wy do Kra­ko­wa i stu­dio­wa­łem otrzy­ma­ny od Ja­nu­sza zbiór do­ku­men­tów do­ty­czą­cych ofi­ce­ra SS, Kur­ta Ger­ste­ina, któ­ry jako je­den z pierw­szych zło­żył ze­zna­nia o tym, jak za­ga­zo­wy­wa­no lu­dzi na wscho­dzie. Im wię­cej o nim czy­ta­łem, tym bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne wy­da­wa­ło mi się, że czło­wiek ten rze­czy­wi­ście ist­niał. Co do tego nie mo­gło być jed­nak żad­nych wąt­pli­wo­ści. W do­ku­men­tach było parę kse­ro­ko­pii z lek­sy­ko­nów, w tym z Broc­khau­sa.

Szpe­ra­nie w bio­gra­fiach, a szcze­gól­nie w au­to­bio­gra­fiach, za­wsze mnie fa­scy­no­wa­ło. Z nie­mal bez­gra­nicz­nym ape­ty­tem prze­ko­py­wa­łem się przez cu­dze losy. Ob­raz bru­tal­no­ści, z jaką Pi­cas­so two­rzył swo­je dzie­ła, przy­wo­ła­ny we wspo­mnie­niach jego przy­ja­ciół­ki Fra­nço­ise Gi­lot. Pa­mięt­ni­ki Al­ber­ta Spe­era, w któ­rych ten tech­no­kra­ta my­śla­mi wciąż lo­jal­nie wra­cał do swo­je­go füh­re­ra, albo cha­rak­te­ry­sty­ka Le­ni­na jako swe­go ro­dza­ju amo­ral­nej re­wo­lu­cyj­nej ma­szy­ny do­ko­na­na przez hi­sto­ry­ka Woł­ko­go­no­wa. Cza­sem psy­chi­ka zmu­sza­ła mnie do tego, że pod­czas lek­tu­ry ro­bi­łem no­tat­ki, a na ko­niec two­rzy­łem wła­sną wer­sję. Opie­ra­ła się ona na fak­tach, jed­nak ich in­ter­pre­to­wa­nie było wy­śmie­ni­tą roz­ryw­ką. Ger­ste­ino­wi ule­głem na­tych­miast. Już w po­cią­gu za­pi­sa­łem pierw­sze zda­nia. Co za bio­gra­fia! Co za kosz­mar!

Za­no­to­wa­łem:

Eks­cen­trycz­ność i mo­ral­ność

Kurt Ger­ste­in uro­dził się 11 sierp­nia 1905 roku w Mün­ster w West­fa­lii. 25 lip­ca 1945 roku zna­le­zio­no go po­wie­szo­ne­go w jego celi w pa­ry­skim wię­zie­niu woj­sko­wym Cher­che-Midi.

Czter­dzie­sto­let­ni okres po­mię­dzy tymi dwie­ma da­ta­mi wy­peł­nia naj­bar­dziej chy­ba sprzecz­na we­wnętrz­nie nie­miec­ka bio­gra­fia XX wie­ku.

Ger­ste­in do­ra­stał jako szó­ste z sied­mior­ga dzie­ci w wa­run­kach do­bro­by­tu ma­te­rial­ne­go. Wład­czy oj­ciec był wy­so­kim ran­gą urzęd­ni­kiem wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści i w związ­ku z tym, że był prze­no­szo­ny do róż­nych miast, dzie­ciń­stwo i mło­dość Ger­ste­ina peł­ne były zmian. Skła­da­ły się na nie na­stę­pu­ją­ce eta­py: Mün­ster (1905–1910), Sa­ar­brüc­ken (1910–1919), Hal­ber­stadt (1919–1921) i Neu­rup­pin (1921–1925).

U mat­ki przy­tło­czo­nej nad­mia­rem obo­wiąz­ków upar­ty chło­piec nie znaj­do­wał emo­cjo­nal­ne­go opar­cia i wcze­śnie roz­wi­nął skłon­ność do bu­do­wa­nia wła­snej toż­sa­mo­ści i zwra­ca­nia na sie­bie uwa­gi po­przez ak­tor­skie za­cho­wa­nia. Skłon­ność tę miał utrzy­my­wać po­tem przez całe ży­cie. Po trud­nych la­tach szkol­nych jako kla­so­wy bła­zen i bun­tow­nik za­przy­jaź­nił się w Neu­rup­pin z sy­na­mi tam­tej­sze­go su­per­in­ten­den­ta. Pod ich wpły­wem przy­łą­czył się do pro­te­stanc­kie­go ru­chu mło­dzie­żo­we­go, stał się gor­li­wym wy­znaw­cą swo­je­go ko­ścio­ła i jesz­cze do 1937 roku pro­wa­dził koła bi­blij­ne w szko­łach wyż­szych. W la­tach dwu­dzie­stych po­znał pa­sto­ra, póź­niej­sze­go więź­nia obo­zu kon­cen­tra­cyj­ne­go, Mar­ti­na Nie­möl­le­ra, któ­ry po woj­nie ze­znał, że Ger­ste­in w głę­bi du­cha za­wsze sil­nie sprze­ci­wiał się swo­jej ro­dzi­nie.

Po ukoń­cze­niu stu­diów z za­kre­su gór­nic­twa nowo de­sy­gno­wa­ny ase­sor gór­ni­czy ku za­do­wo­le­niu swo­ich ro­dzi­ców wstą­pił w maju 1933 roku do NSDAP. Do spo­dzie­wa­nej ad­ap­ta­cji jed­nak nie do­szło. W na­stęp­nych mie­sią­cach Ger­ste­in ostro pro­te­sto­wał prze­ciw prze­ję­ciu ewan­ge­lic­kiej or­ga­ni­za­cji mło­dzie­żo­wej przez Hi­tler­ju­gend, a w cza­sie uro­czy­sto­ści par­tyj­nej w te­atrze miej­skim w Ha­gen 30 stycz­nia 1935 roku za­kłó­cał in­sce­ni­za­cję an­ty­chrze­ści­jań­skie­go dra­ma­tu Wit­te­kind tak gło­śny­mi okrzy­ka­mi i ko­men­ta­rza­mi, że zo­stał za to po­bi­ty. Od po­ło­wy 1936 roku roz­sy­łał ty­sią­ce re­li­gij­nych i an­ty­fa­szy­stow­skich bro­szur, któ­re dru­ko­wał na wła­sny koszt ze swo­ich do­cho­dów jako udzia­ło­wiec Düs­sel­dor­fer Ma­schi­nen­fa­brik De Li­mon Fluh­me & Co. We­dług jego wła­snych ze­znań prze­sył­ki te tra­fia­ły do „wszyst­kich dy­rek­to­rów mi­ni­ste­rial­nych i wy­so­kich ran­gą urzęd­ni­ków wy­mia­ru spra­wie­dli­wo­ści w Niem­czech”.

W związ­ku z tym 27 wrze­śnia 1936 roku mia­ło miej­sce jego pierw­sze aresz­to­wa­nie i prze­słu­cha­nie przez ge­sta­po. Do­cho­dze­nie za­koń­czy­ło się dys­cy­pli­nar­nym wy­klu­cze­niem z NSDAP, któ­re po zło­żo­nym w wy­ni­ku na­le­gań ojca od­wo­ła­niu do na­czel­ne­go sądu par­tyj­ne­go, za­mie­nio­ne zo­sta­ło na ła­god­niej­sze „wy­pi­sa­nie”, jak rów­nież wy­po­wie­dze­niem mu pra­cy urzęd­ni­ka pań­stwo­we­go w za­rzą­dzie ko­palń Sa­ary w Sa­ar­brüc­ken. Na­stęp­nie, nie prze­ry­wa­jąc swej „an­ty­pań­stwo­wej dzia­łal­no­ści”, Ger­ste­in pod­jął stu­dia me­dycz­ne w Ty­bin­dze. Po dal­szych upo­mnie­niach i prze­słu­cha­niach przez ge­sta­po oraz po wy­da­niu mu za­ka­zu wy­stą­pień pu­blicz­nych na ca­łym te­ry­to­rium Rze­szy, zo­stał 14 lip­ca 1938 roku po­now­nie aresz­to­wa­ny i osa­dzo­ny w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w We­lzhe­im koło Stut­t­gar­tu.

W zwy­kłych oko­licz­no­ściach hi­sto­ria jego opo­ru wo­bec Trze­ciej Rze­szy na tym by się za­koń­czy­ła. Ale Ger­ste­in nę­ka­ny w wię­zie­niu przez my­śli sa­mo­bój­cze zo­stał po kil­ku ty­go­dniach zwol­nio­ny i wy­ko­nał – przy­pusz­czal­nie dla zmy­le­nia swo­ich prze­ciw­ni­ków i zdo­by­cia no­we­go pola ma­new­ru – nie­spo­ty­ka­ny pi­ru­et ide­olo­gicz­ny.

Zszo­ko­wa­ny przy­mu­so­wą eu­ta­na­zją do­ko­na­ną na cho­rej psy­chicz­nie szwa­gier­ce Ber­cie Ebe­ling, po­wziął de­cy­zję o wstą­pie­niu do SS. Chciał wie­dzieć, co z po­gło­sek o za­bi­ja­niu lu­dzi było praw­dą i uzy­skać moż­li­wość wej­rze­nia w „sie­dli­sko zła”, jak wy­ja­śnił przy­ja­cie­lo­wi w dniu jej po­grze­bu. W na­pi­sa­nej póź­niej re­la­cji ze swo­ich dzia­łań Ger­ste­in pod­kre­ślał, że uda­ło mu się za­ka­mu­flo­wać przede wszyst­kim dzię­ki opi­niom dwóch funk­cjo­na­riu­szy ge­sta­po, „któ­rzy zaj­mo­wa­li się moją spra­wą i byli zda­nia, że mój ide­alizm, któ­ry chy­ba po­dzi­wia­li, musi przy­nieść ko­rzyść spra­wie na­ro­do­we­go so­cja­li­zmu”.

1 mar­ca 1941 roku wstą­pił do SS. Po prze­szko­le­niu pod­sta­wo­wym w dziel­ni­cy Ham­bur­ga Lan­ge­horn i okre­sach spę­dzo­nych w ho­len­der­skim Arn­hem i w Ora­nien­bur­gu przy­dzie­lo­ny zo­stał do wy­dzia­łu hi­gie­ny w Kwa­te­rze Głów­nej SS. Z du­żym za­pa­łem i po­wo­dze­niem kon­stru­ował mo­bil­ne oraz sta­cjo­nar­ne in­sta­la­cje de­zyn­fek­cyj­ne dla od­dzia­łów oraz obo­zów je­niec­kich i kon­cen­tra­cyj­nych. Szyb­ko awan­so­wał z uwa­gi na swój „ge­niusz tech­nicz­ny”.

„Wi­chrzy­ciel”, ska­za­ny za­le­d­wie czte­ry lata wcze­śniej na osa­dze­nie w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, już w stycz­niu 1942 roku jako szef wy­dzia­łu tech­ni­ki me­dycz­nej ob­jął kie­row­nic­two nad całą służ­bą de­zyn­fek­cyj­ną SS i po­li­cji, w tym nad de­zyn­fek­cją przy uży­ciu sil­nie tru­ją­cych ga­zów – ta­kich jak za­wie­ra­ją­cy cy­ja­no­wo­dór cy­klon B.

Są­do­wi par­tyj­ne­mu, któ­ry wy­klu­czył Ger­ste­ina z NSDAP, pod ko­niec 1941 roku jesz­cze raz rzu­ci­ła się w oczy i po­dej­rza­na wy­da­ła jego nie­sa­mo­wi­ta zmia­na po­glą­dów, choć w mię­dzy­cza­sie „bu­do­wał no­wo­cze­sne po­cią­gi sa­ni­tar­ne, zwal­czał epi­de­mie ty­fu­su pla­mi­ste­go i do­ko­nał istot­nych ulep­szeń w za­kre­sie za­opa­trze­nia wojsk w wodę pit­ną”.

Jed­nost­ka or­ga­ni­za­cyj­na SS, w któ­rej pra­co­wał, uda­rem­ni­ła jed­nak „na­gon­kę” i wzię­ła go w obro­nę.

Dro­ga do „pie­ców ciem­no­ści”, do któ­rych ów eks­cen­trycz­ny ide­ali­sta chciał ko­niecz­nie zaj­rzeć, sta­ła otwo­rem.

Jako na­czel­ny spe­cja­li­sta do spraw cy­ja­no­wo­do­ru otrzy­mał w czerw­cu 1942 roku taj­ny roz­kaz z Głów­ne­go Urzę­du Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy na­ka­zu­ją­cy mu zdo­by­cie 100 kg cy­ja­no­wo­do­ru i za­cho­wa­nie go­to­wo­ści. Ocze­ki­wa­niom to­wa­rzy­szy­ły emo­cje, bo­wiem „przez przy­pa­dek po­wsta­ła dłu­go wy­glą­da­na prze­ze mnie oka­zja przyj­rze­nia się tym spra­wom”. Kil­ka ty­go­dni póź­niej z ła­dun­kiem udał się przez Pra­gę do Lu­bli­na.

Tam, 17 sierp­nia 1942 roku, przy­jął go do­wód­ca SS i po­li­cji na Dys­trykt Lu­blin, SS-grup­pen­füh­rer Glo­boc­nik, któ­re­mu He­in­rich Him­m­ler po­wie­rzył li­kwi­da­cję Ży­dów w Ge­ne­ral­nym Gu­ber­na­tor­stwie („Ak­cja Re­in­hardt”). Glo­boc­nik po­in­for­mo­wał go: „Cała ta spra­wa jest jed­ną z naj­taj­niej­szych rze­czy, ja­kie się obec­nie od­by­wa­ją, moż­na po­wie­dzieć – naj­taj­niej­szą. Kto o tym mówi, jest na miej­scu roz­strze­li­wa­ny”.

W celu udo­sko­na­le­nia „pra­cy” w utwo­rzo­nych do­tych­czas obo­zach za­gła­dy w Bełż­cu, Tre­blin­ce i So­bi­bo­rze Ger­ste­in otrzy­mał po­le­ce­nie „prze­sta­wie­nia na­szych ko­mór ga­zo­wych, któ­re te­raz wy­ko­rzy­stu­ją spa­li­ny z sil­ni­ków Die­sla, na coś lep­sze­go i szyb­sze­go. Przede wszyst­kim mam na my­śli cy­ja­no­wo­dór”.

Przed wi­zy­tą w obo­zie Glo­boc­nik, któ­ry miał po poj­ma­niu przez woj­ska bry­tyj­skie w maju 1945 roku otruć się cy­jan­kiem po­ta­su, wy­ja­śnił, że „przed­wczo­raj byli tu füh­rer z Him­m­le­rem. Na ich po­le­ce­nie mam tam pana za­wieźć oso­bi­ście i ni­ko­mu nie wy­sta­wiać pi­sem­nych za­świad­czeń lub prze­pu­stek!”.

W dniu 18 i 19 sierp­nia 1942 roku Ger­ste­in jako eks­pert stał w czar­nym mun­du­rze przy ko­mo­rach ga­zo­wych i wi­dział to, co chciał zo­ba­czyć. „Krzy­cząc do Boga”, po­szedł nie­pew­nym kro­kiem w kąt i też chciał umrzeć, jed­nak dal­sze zbie­ra­nie świa­dectw wy­da­ło mu się waż­niej­sze.

Do koń­ca woj­ny sta­rał się sa­bo­to­wać na­le­żą­ce do jego obo­wiąz­ków do­sta­wy cy­klo­nu B i zwró­cić uwa­gę świa­to­wej opi­nii pu­blicz­nej na do­ko­nu­ją­ce się pie­kło. Pró­bo­wał tego do­ko­nać po­przez kon­tak­ty z Ko­ścio­łem, np. z ewan­ge­lic­kim su­per­in­ten­den­tem Ber­li­na Ot­to­nem Di­be­liu­sem, wie­lo­krot­nie in­for­mo­wał dy­plo­ma­tów szwedz­kich i szwaj­car­skich, jak rów­nież człon­ków ho­len­der­skie­go ru­chu opo­ru oraz pod­jął za­koń­czo­ną fia­skiem pró­bę oso­bi­ste­go po­wie­rze­nia spra­wy nun­cju­szo­wi w Ber­li­nie.

Jego szcze­gó­ło­wy opis współ­re­ali­zo­wa­ne­go przez nie­go lu­do­bój­stwa w ko­mo­rach ga­zo­wych, któ­ry w maju 1945 roku prze­ka­zał alian­tom, wy­ko­rzy­sta­no w po­stę­po­wa­niu do­wo­do­wym w pro­ce­sach no­rym­ber­skich, a póź­niej tak­że prze­ciw­ko Adol­fo­wi Eich­man­no­wi. Opis ten uzna­wa­ny jest za jed­ną z naj­waż­niej­szych re­la­cji do­ty­czą­cych Ho­lo­kau­stu zło­żo­nych przez na­ocz­ne­go świad­ka.

Oko­licz­no­ści jego śmier­ci w pa­ry­skim wię­zie­niu woj­sko­wym w 1945 roku po­zo­sta­ły nie­wy­ja­śnio­ne.

Mia­łem prze­siad­kę w Kra­ko­wie i po po­łu­dniu by­łem w Oświę­ci­miu, ma­łym pol­skim mie­ście, któ­re swo­ją świa­to­wą roz­po­zna­wal­ność za­wdzię­cza sze­ścio­let­niej nie­miec­kiej oku­pa­cji, w cza­sie któ­rej no­si­ło na­zwę Au­schwitz. Nie było Chri­stia­na, któ­ry chciał mnie ode­brać. Sia­dłem więc na ka­mien­nej ław­ce w po­cze­kal­ni, za­raz obok kio­sku z ze­gar­ka­mi. Mi­nę­ło dwa­dzie­ścia mi­nut. Mi­nę­ło pół go­dzi­ny. Nie wie­dzia­łem, co się sta­ło, nie mia­łem też nu­me­ru te­le­fo­nu do Chri­stia­na. Wsta­łem i za­czą­łem prze­cha­dzać się po po­cze­kal­ni.

Cho­ciaż nie in­a­czej wy­obra­ża­łem so­bie to miej­sce i chcia­łem po­wstrzy­mać się przed po­chop­ną opi­nią, ta nor­mal­ność była draż­nią­ca. Re­kla­my ba­te­rii i coli. Grup­ka na­sto­lat­ków przed roz­kła­da­mi jaz­dy za­ję­ta te­le­fo­no­wa­niem. Męż­czy­zna o tę­pym spoj­rze­niu za­py­tał, czy nie po­ra­to­wał­bym dwo­ma zło­ty­mi na piwo. Da­łem, żeby się go po­zbyć. Za­nu­rzy­łem się w wy­sta­wę z ze­gar­ka­mi. Obok ręcz­nych ty­ka­ły wy­ko­na­ne z po­ma­lo­wa­ne­go na brą­zo­wo pla­sti­ku ko­pie ba­ro­ko­wych ze­ga­rów ko­min­ko­wych oto­czo­ne całą ar­mią bi­be­lo­tów, przede wszyst­kim sło­ni z tar­cza­mi ze­ga­ro­wy­mi w trą­bach.

Dwo­rzec i jego gra z te­raź­niej­szo­ścią były zbyt sła­be, by za­trzeć wra­że­nie czte­rech go­dzin z Ger­ste­inem.

Zwa­rio­wa­ny es­es­man sie­dział mi na kar­ku, ujeż­dżał mnie jak ha­sa­ją­ce dziec­ko i wy­krzy­ki­wał swo­ją hi­sto­rię.

Na przy­kład, jak Glo­boc­nik opo­wia­dał mu o wi­zy­cie Hi­tle­ra w Lu­bli­nie. To­wa­rzy­szą­cy mu rad­ca mi­ni­ste­rial­ny do­py­ty­wał się:

– Pa­nie Glo­boc­nik, czy uwa­ża to pan za wła­ści­we, by grze­bać całe cia­ła, za­miast je spa­lać? Czy po nas może przyjść po­ko­le­nie, któ­re tego wszyst­kie­go nie bę­dzie ro­zu­mia­ło? Prę­żą­cy się przed swo­im füh­re­rem kat od­po­wie­dział:

– Pa­no­wie, je­że­li kie­dy­kol­wiek mia­ło­by po nas przyjść po­ko­le­nie, któ­re bę­dzie tak nędz­ne i sła­be, że nie zro­zu­mie na­sze­go wiel­kie­go za­da­nia, to zna­czyć to bę­dzie, że na­ro­do­wy so­cja­lizm zbu­do­wa­li­śmy na mar­ne. Prze­ciw­nie, je­stem zda­nia, że na­le­ża­ło­by wko­pać brą­zo­we ta­bli­ce, na któ­rych uwiecz­nio­ne zo­sta­nie, że my mie­li­śmy od­wa­gę wy­ko­nać tę wiel­ką i waż­ną pra­cę.

Na co Hi­tler od­rzekł:

– Słusz­nie, Glo­boc­nik, ta­kie jest i moje zda­nie.

I oto przy­szło to na­stęp­ne po­ko­le­nie, któ­re nie ro­zu­mia­ło. Sześć­dzie­siąt lat póź­niej sta­nę­ło nad gro­ba­mi. Sfor­mu­ło­wa­nia „nędz­ne” i „sła­be” do­wód­cy SS i po­li­cji za­przą­ta­ły mnie, gdy po­mię­dzy na­sto­lat­ka­mi a me­ne­la­mi cze­ka­łem na mo­je­go przy­ja­cie­la ze stu­denc­kich cza­sów.

Pew­ne za­rzu­ty, my­śla­łem, nie trosz­czą się o tych, któ­rzy je wy­su­wa­ją. Mi­nę­ło pół go­dzi­ny i co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wa­ny, cho­dząc tam i z po­wro­tem, wy­da­łem się so­bie w po­rów­na­niu z Ger­ste­inem i spół­ką rze­czy­wi­ście „sła­by”, nie­do­świad­czo­ny.

Chri­stian po­ja­wił się taki, ja­kim go pa­mię­ta­łem. Blon­dyn z krę­co­ny­mi wło­sa­mi. Cią­gle w wal­ce z nie­sa­mo­wi­ty­mi trud­no­ścia­mi.

– Prze­pra­szam! Mu­sie­li­śmy jed­ne­go z chło­pa­ków za­wieźć do szpi­ta­la.

Szcze­rze się ucie­szy­łem, gdy go zo­ba­czy­łem. Wsie­dli­śmy do jego sta­re­go vo­lvo, któ­re­go lewe lu­ster­ko zwi­sa­ło luź­no, i po­je­cha­li­śmy do ho­ste­lu w są­sied­nim Raj­sku.

– Co się sta­ło?

– Je­den z na­szych ro­syj­skich Niem­ców. Dzi­siaj koło po­łu­dnia za­dzwo­ni­ła do nie­go mat­ka z wia­do­mo­ścią. Jego brat je­chał dwie­ście na go­dzi­nę, wje­chał w ko­niec kor­ka na dro­dze, nie żyje. Chło­pak chwy­cił więc nóż do chle­ba, po­biegł do to­a­le­ty, za­mknął się i ry­czał, że się za­bi­je.

– O cho­le­ra.

– Wy­wa­ży­li­śmy drzwi i w szpi­ta­lu w Oświę­ci­miu dali mu za­strzyk na uspo­ko­je­nie.

Je­cha­li­śmy wzdłuż sza­rych do­mó­wi i dłu­gich mu­rów as­fal­to­wą dro­gą, na któ­rej ob­lu­zo­wa­ne lu­ster­ko kla­pa­ło.

– W tam­tej wil­li miesz­kał ko­men­dant. Za nią jest obóz głów­ny, ale to ci jesz­cze po­ka­że­my.

– Co ja mam wła­ści­wie ro­bić?

Groź­nych kształ­tów na­bra­ło wy­obra­że­nie o tym, że mam nad­zo­ro­wać go­to­wych do sa­mo­bój­stwa gbu­rów przy gra­bie­niu przed kre­ma­to­rium. Opa­no­wa­ło mnie uczu­cie po­dob­ne do oba­wy, że na­gle przed kla­są nie będę mógł my­śleć ani mó­wić.

– Te­raz to naj­pierw ko­la­cja. Za­in­sta­lu­jesz się w swo­im po­ko­ju i po­znasz na­szych eks­per­tów.

Mło­dzi męż­czyź­ni, dla któ­rych, jak ro­zu­mia­łem, wy­ucze­nie się na mu­ra­rza lub ma­la­rza było ostat­nią szan­są wej­ścia w nor­mal­ne ży­cie za­wo­do­we, po­zaj­mo­wa­li miej­sca przy dłu­gich sto­łach w prze­zna­czo­nej na im­pre­zy piw­ni­cy schro­ni­ska i je­dli zupę fa­so­lo­wą.

Ko­le­ga Chri­stia­na, Jo­han­nes, mniej wię­cej pięć­dzie­się­cio­let­ni na­uczy­ciel elek­tro­tech­ni­ki, któ­ry w cza­sie roz­mo­wy z wiel­kim spo­ko­jem pa­trzył w oczy, wy­ja­śnił mi kon­cep­cję dy­dak­tycz­nej roli Oświę­ci­mia.

– Przy­jeż­dża­my tu od po­nad dzie­się­ciu lat i po­ma­ga­my w na­pra­wach i re­mon­tach. Wie­lu spo­śród chłop­ców po­cho­dzi z roz­bi­tych ro­dzin i bez wspar­cia i kon­tro­li ra­czej nie mie­li­by szans. Dla nich same re­gu­lar­ne po­sił­ki i ktoś, kto ich wy­słu­cha, to nowe do­świad­cze­nie.

– Trze­ba się pil­no­wać, ale się opła­ca. Oni na pew­no coś z tego wy­nio­są – do­dał Chri­stian i opo­wie­dział o „wstrzą­sa­ją­cych spo­tka­niach ze świad­ka­mi tam­tych cza­sów” i „kło­po­tli­wie no­wych per­spek­ty­wach pa­trze­nia”.

Gdy słu­cha­łem, zda­wa­ło mi się, że to­czę się w dół stro­mą uli­cą. Zdzi­wio­ny przy­spie­sze­niem za­uwa­żam, że jed­no­cze­śnie cią­gnie mnie ku so­bie nie­wi­docz­ny cel. Z cie­ka­wo­ścią wy­cią­gam szy­ję, ale ni­cze­go nie da się roz­po­znać. Je­dy­nie szum opo­wie­ści Chri­stia­na są­czy się na mnie.

To ich prze­ni­kli­wie życz­li­wy ton spra­wił, że za­czą­łem my­śleć o na­szych stu­denc­kich cza­sach w Ber­li­nie okre­su prze­mian. Trans­for­ma­cja Chri­stia­na wy­da­wa­ła się nie­na­gan­nie uda­na.

W at­mos­fe­rze wspo­mnień, któ­ra w dłu­gie wie­czo­ry po­tra­fi ogar­nąć sta­rych przy­ja­ciół, od­ko­py­wa­li­śmy róż­ne hi­sto­ryj­ki. Mło­dzież już daw­no wsta­ła od sto­łów, na­czy­nia były po­sprzą­ta­ne. Z Jo­han­ne­sem sie­dzie­li­śmy w tej sali im­pre­zo­wej koło Oświę­ci­mia, a Chri­stian, któ­ry umiał być bar­dzo dow­cip­ny, za­ba­wiał nas roz­mo­wą.

Sła­bo ją sły­sza­łem. Tłu­mił ją szum ko­mór ga­zo­wych w mo­ich uszach. Tak jak­bym był przy­głu­chy na wła­sne ży­cie, jak gdy­by wchod­nio­nie­miec­kie przy­go­dy nie mia­ły w tym miej­scu żad­ne­go zna­cze­nia. Pod­czas gdy Chri­stian an­ga­żo­wał się w opo­wieść, ja spla­ta­łem rze­czy, któ­re nie mia­ły ze sobą nic wspól­ne­go. Pro­gra­mem hu­mo­ry­stycz­nym roz­ba­wia­li­śmy sto­ją­cy przed kre­ma­to­rium tłum. Ja­nusz w pa­sia­ku akom­pa­nio­wał nam na akor­de­onie.

– Lu­bi­łem two­je nie­kon­wen­cjo­nal­ne za­cho­wa­nie w knaj­pach i ka­wiar­niach – wy­mam­ro­tał Chri­stian.

O co mu cho­dzi­ło?

– Pa­mię­tasz, w Ber­nau czę­sto sie­dzie­li­śmy w „Domu Pra­cy Twór­czej”.

– Po stra­wie dla cia­ła była stra­wa ar­ty­stycz­na.

– Jak się na­zy­wa­ło na­sze da­nie głów­ne?

– Stek Strind­ber­ga.

– A co do tego po­da­wa­li?

– Su­rów­kę.

– Za­wsze cho­wa­łeś sa­ła­tę pod ob­rus.

– To ci nie­za­po­mnia­na spra­wa.

– Ude­rza­ło się pię­ścią w wy­brzu­sze­nie.

– A po­tem za­kry­wa­ło pla­mę kar­tą dań i pro­si­ło o ra­chu­nek.

– To było wła­śnie NRD! – włą­czył się Jo­han­nes.

– Czer­wo­ne i za­chwasz­czo­ne. – Do­rzu­cił Chri­stian i prze­szedł do na­stęp­nej aneg­do­ty.

– A pa­mię­tasz jak z flasz­ką whi­sky w ręku wpa­ro­wa­li­śmy do tego klu­bu na Pan­kow?

– Nie bar­dzo.

– Znik­ną­łeś za ba­rem i wró­ci­łeś z dwie­ma szklan­ka­mi i bar­ma­nem.

– A tak, był wku­rzo­ny o ten wnie­sio­ny al­ko­hol.

– Ale po groź­bie uży­cia siły wy­co­fał się.

– A nie cho­dzi­ło wte­dy o coś z na­piw­kiem?

– Rzu­ci­łeś mu go z trzech me­trów.

– Złe chło­pa­ki z nas były – stwier­dzi­łem, zie­wa­jąc. Chri­stia­na nie dało się po­wstrzy­mać.

– Albo jak ucie­kli­śmy z tej ka­wiar­ni na Pren­zlau­er Berg?

– Pew­nie, jak ona się na­zy­wa­ła?

– Nie pa­mię­tam. W każ­dym ra­zie ob­słu­ga była nie­mi­ła i po­sta­no­wi­li­śmy nie pła­cić ra­chun­ku. Jesz­cze na­wet za to wznie­śli­śmy to­ast.

– Osiem­dzie­siąt ma­rek?

– Sto! Na ko­niec wy­bie­gli­śmy z lo­ka­lu i go­ni­ło nas przy­najm­niej pię­ciu ty­pów.

Chcia­łem so­bie przy­po­mnieć ciąg dal­szy, ale nic mi nie przy­cho­dzi­ło do gło­wy. Za­py­ta­łem zre­zy­gno­wa­ny:

– Co było da­lej?

– Scho­wa­li­śmy się w two­im sa­mo­cho­dzie, a ja zgu­bi­łem sza­lik.

Zgu­bił sza­lik? Za­koń­czy­łem tę wy­mia­nę ha­seł i po­że­gna­łem się, ży­cząc do­brej nocy.

Na­stęp­ne­go ran­ka to­wa­rzy­szy­łem gru­pie Jo­han­ne­sa w obo­zie. Bu­sem pod­je­cha­li­śmy na te­ren warsz­ta­tów za­raz za głów­nym wej­ściem, wy­ła­do­wa­li­śmy ki­lo­fy, ło­pa­ty, szu­fle i dwie skrzyn­ki z bu­tel­ka­mi wody mi­ne­ral­nej i przez świe­żo od­no­wio­ne pod­zie­mia uda­li­śmy się na te­ren obo­zu.

To były moje pierw­sze kro­ki na hi­sto­rycz­nym te­re­nie obo­zu Au­schwitz – wraz z Jo­han­ne­sem i je­de­nast­ką mło­dzie­ży z Au­gs­bur­ga koło be­to­nia­rek i ko­sia­rek do tra­wy czła­pa­łem przez po­bie­lo­ne ka­ta­kum­by. Przez ra­mię prze­ło­żo­ny ki­lof z OBI. Przed ostat­nią elek­tro­nicz­ną ro­le­tą mu­sie­li­śmy jesz­cze za­cze­kać na pra­cow­ni­ka z kar­tą ko­do­wą. Za ro­le­tą by­li­śmy już w obo­zie.

Ma­so­wo fo­to­gra­fo­wa­na bra­ma ze znaj­du­ją­cym się nad nią na­pi­sem znaj­do­wa­ła się po pra­wej stro­nie. Była już ob­lę­żo­na przez pierw­szych tu­ry­stów, któ­rzy po­usta­wia­li się pod nią i na­wza­jem ro­bi­li so­bie zdję­cia.

Za­da­nie na to przed­po­łu­dnie po­le­ga­ło na usta­wie­niu na nowo ogro­dze­nia po za­chod­niej stro­nie te­re­nu. Trze­ba było spulch­nić zie­mię, wy­ko­pać i osza­lo­wać doły na słu­py. Jo­han­nes, z któ­rym wy­mie­nia­li­śmy się przy pra­cy ki­lo­fem, stwier­dził:

– Obóz sta­je się co­raz ład­niej­szy. Z roku na rok. Nowy drut kol­cza­sty, po­ma­lo­wa­ne ogro­dze­nia, sko­szo­ne traw­ni­ki. – Wy­tarł so­bie pot z czo­ła i wy­glą­dał jak ktoś, kogo re­flek­sja do­pa­dła zu­peł­nie tak jak gry­pa. – Sam nie wiem, co mam o tym my­śleć. No, ale re­no­wa­cja jest ko­niecz­na.

Po­nie­waż wciąż nie było ce­men­tu do za­la­nia sza­lun­ku, sie­dli­śmy na tra­wie. Bez­spor­nie na­sta­ła już wio­sna. Drze­wa owo­co­we wy­pu­ści­ły pącz­ki. Pa­ją­ki cho­dzi­ły po pniach w górę i w dół. W cie­niu daw­ne­go bu­dyn­ku go­spo­dar­cze­go da­wa­ło się wy­trzy­mać. Jo­han­nes opo­wia­dał o re­no­wa­cji lamp na ogro­dze­niu z dru­tu kol­cza­ste­go.

– Po pra­cach nad Li­stą Schin­dle­ra zo­sta­ły set­ki lamp wy­ko­na­nych zgod­nie z wy­glą­dem tych ory­gi­nal­nych z obo­zu. Tyl­ko za­krzy­wie­nie me­ta­lo­wej rur­ki, do któ­rej mo­co­wa­na była lam­pa, się nie zga­dza­ło. Więc od­dzie­li­li­śmy rur­ki i przy­spa­wa­li­śmy je pod ką­tem od­po­wia­da­ją­cym ory­gi­na­ło­wi. – Na twa­rzy Jo­han­ne­sa rze­mieśl­ni­cza duma mie­sza­ła się z wy­ra­zem nie­sma­ku.