Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść Café Auschwitz nie znalazła wydawcy w kraju autora. Z jakiego powodu? Sam fakt, że sensacyjnie napisana niemiecka książka ukazała się najpierw w polskim tłumaczeniu jest bez precedensu.
Wartka trzymająca w napięciu akcja powieści niemieckiego pisarza średniego pokolenia Dirka Braunsa dzieje się współcześnie w Polsce i w Niemczech. Urodzony w NRD, młody nauczyciel niemieckiego i historii w niemieckiej szkole w Warszawie (porte-parole autora) staje się świadkiem wspomnień i wykonawcą zaskakującej ostatniej woli przypadkowo poznanego Janusza, byłego więźnia KL Auschwitz. Ich spotkanie w warszawskiej kawiarni staje się punktem wyjścia dla ciągu wydarzeń obfitujących w zaskakujące i nagłe zwroty akcji.
Bez koturnów i śladów „kiczu pojednania” autor dzięki swej szczerości, autoironii, oraz świadomości własnych ograniczeń odpiera pokusę stawiania jednoznacznych ocen i wniosków. Jest to książka również o dzisiejszej Polsce, pokazanej w taki sposób, że już pierwsza strona nie pozwala się oderwać od lektury i zmusza do czytania następnej i następnej, i następnej. Dla czytelnika polskiego szczególną atrakcją jest możliwość spojrzenia na naszą polską rzeczywistość (także na tę nie-kombatancką) okiem przedstawiciela kraju sąsiedniego, niby bliskiego, a jakże często odległego o całe galaktyki…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DIRK BRAUNS
Café Auschwitz
WYDAWNICTWO AKCENT ∙ WARSZAWA 2013
Tytuł oryginałuCafé Auschwitz
PrzekładWojciech Włoskowicz
Redakcja i korektaMarek Bluszcz, Ewa Bluszcz
Projekt typograficzny, skład i łamanie, projekt okładkiMaciej Matejewski · www.zecerstwo.pl
Wydano we współpracy z Fundacją Konrada Adenauerai jej finansowym wsparciem.Herausgegeben in Zusammenarbeit und mit finanzieller Unterstützung der Konrad-Adenauer-Stiftung.
Wydano z finansowym wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej.Herausgegeben mit finanzieller Unterstützung der Stiftung fϋr Deutsch-Polnische Zusammenarbeit.
Wydanie pierwszeWarszawa 2013
© Copyright by BC Edukacja sp. z o.o., Warszawa 2013
ISBN 978-83-7802-188-9
Wydawnictwo AkcentBC Edukacja sp. z o.o. · ul. Żurawia 43 lok. 320, 00-680 Warszawa tel. 22 862 17 96 · [email protected]
www.wydawnictwoakcent.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Z upływem lat granica między nami i wami staje się coraz mniej wyraźna, jesteście częścią nas, a my jesteśmy w jakimś stopniu waszym dziełem (…) przeklinać was za to czy błogosławić, nie wiem, wiem jedno, nigdy nie uwolnimy się od was, obojętne, wykroimy z żywego ciała ten kawałek skóry z tatuażem czy nie (…).
Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem
Znakomita książka. Jej tematem jest przyjaźń młodego Niemca z Januszem, byłym więźniem obozu Auschwitz-Birkenau, stanowiąca fabularną oś utworu. Historia przedstawiona bez upiększeń, w poetyce wręcz reportażowej, porusza autentyzmem, pobudza do myślenia, a może i do przewartościowania stereotypowych zapatrywań.
Kompozycja sprawia, że czyta się ten quasi-reportaż jak powieść sensacyjną: przeplatają się wątki, realia, zmienia się odpowiednio poetyka. Poznajemy prywatne życie narratora, nauczyciela w niemieckiej szkole w Warszawie, i zaburzenia w tym życiu po poznaniu Janusza. Następują zwroty akcji: uczestnictwo w pracach wolontariuszy niemieckich w Muzeum Auschwitz-Birkenau, późniejsza z Januszem wyprawa do Oświęcimia, uczestnictwo w zjeździe byłych więźniów i spotkania z niemieckimi „turystami”, niekonwencjonalnie, werystycznie opisane, wreszcie podróż do Niemiec w poszukiwaniu byłego esesmana, którego Janusz jakoby pamiętał z pobytu w obozie.
Ten rozdział powieści, w którym narrator występuje w roli dziennikarza śledczego, jest fascynującym reportażem. Narrację uzupełniają dokumenty same w sobie niezmiernie ciekawe. I wreszcie – być może najbardziej istotny – walor utworu: wizerunek Janusza z jego słabościami, kompleksami, poobozową traumą. Psychologiczne portrety drugoplanowych postaci, nakreślone nieraz kilkoma zdaniami, oraz autopsychoanaliza samego narratora sprawiają, że ta sugestywna proza mówi o kondycji ludzkiej w ogóle.
Na koniec pragnę zaznaczyć, że nie jestem krytykiem literackim, a wypowiadam się jako czytelniczka i była więźniarka obozu Auschwitz-Birkenau. Od lat współpracuję z Międzynarodowym Domem Spotkań Młodzieży w Oświęcimiu. Przybywają tutaj z Polski i Europy młodzi ludzie, którzy, znając temat obozów zagłady z literatury czy filmu, chcą swoją wiedzę poszerzyć. W Muzeum Auschwitz-Birkenau studiują dokumenty, zwiedzają obozy, a na koniec spotykają się z byłymi więźniami, nielicznymi już świadkami historii. Otóż marzy mi się, aby powieść Café Auschwitz stała się ich lekturą. Może znajdzie się wśród nich ktoś, kto, jak Dirk Brauns, podejmie temat i pamięć o obozach zagłady przekaże przyszłym pokoleniom jako znak ostrzegawczy?
Zofia Posmysz
Szum komory gazowej. Janusz wybałuszył oczy, nadął policzki i zademonstrował, jaki odgłos wydobywał się z budynku krematorium nr 4, gdy wszyscy już poumierali.
– Jak z ula – powiedział.
Przez kawiarnię niosło się dudnienie muzyki pop. Obok nas siedziała wymieniająca czułości parka nastolatków i zdawało mi się, że wobec pokazu Janusza wszystko jest, wszystko musi być nie takie: stół pomiędzy nami, a na nim napoczęte kawałki szarlotki, w filiżankach tłuste, posypane kakao kopczyki bitej śmietany i nasze niemieckie słowa – skuliłem się, ściszyłem głos, jednocześnie nie chciałem i chciałem tam być.
Janusza po raz pierwszy spotkałem w pewien czwartek. We czwartki miałem lekcje od jedenastej i przed lekcjami chętnie zamawiałem cappuccino w „Corso” przy placu Zbawiciela. Były w Warszawie lepsze kawiarnie. Naprzeciwko, pod arkadami, chętnie wybierana przez studentów „Karma” albo na rogu – nastawiona na biznesmenów – „W biegu café”. W obu był dostęp do Internetu i doskonała kawa.
Po zaliczeniu wszystkich chodziłem już tylko do tej zazwyczaj pustej lodziarni z oknami i drzwiami zielonymi jak wielkanocne ozdoby, narożnymi siedzeniami, sprawiającymi wrażenie wykonanych samodzielnie przez właściciela, i największym sztucznym fikusem, jaki kiedykolwiek widziałem.
Prawdopodobnie ten stary człowiek o popielatosiwych włosach często tam siedział, podczas gdy ja gapiłem się przez okno ściskając w ręku filiżankę z kawą. Ale nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by w tym samym czasie zadzwonił mój telefon. Nigdy przedtem nie mówiłem w „Corso” po niemiecku.
– Pan pozwoli do mnie! – zawołał, odsunął na bok gazetę i zaproponował szarlotkę. Niestety, po telefonie musiałem udać się do szkoły. Dałem mu numer i przyrzekliśmy sobie uroczyście spotkać się we czwartek za tydzień.
Podejrzewałem już wtedy, że to nie dojdzie do skutku, podejrzewałem już wtedy, gdy ściskaliśmy sobie dłonie. Nie pociągali mnie głośni, weseli ludzie. Nie musieli być w jakikolwiek sposób niemili, ale natarczywość, z jaką chcieli dzielić się swoim dobrym nastrojem, odpychała mnie. Równie nieprzyjemna była myśl o tym, że w oczach tego bywalca kawiarni, który widocznie lubił Niemców, mogę stać się niesłownym, jednak moje czwartkowe cappuccino ustąpiło wkrótce mojej wszechogarniającej bezsilności.
Były na to specjalistyczne terminy i środki farmakologiczne, ale z biegiem lat przyzwyczaiłem się znosić napady słabości jak złą pogodę. Zawód nauczyciela nie daje możliwości, by sobie pofolgować. Dlatego z wielkim hukiem zamykały się za mną wieczorem drzwi mojej szkoły. Tak jak w dzieciństwie kładłem się na dywanie w salonie, wodziłem oczyma po stosach niesprawdzonych klasówek i zanurzałem w muzyce Van Morrisona. To było takie „nic”, wisząca nade mną ciepława chmura, która przypominała mi o czasach, gdy jako chory sześciolatek, przy pierwszym symptomie choroby owijany w wełniane koce, musiałem jeść rosół z rozdrobnionym chlebem.
W niemałym stopniu przyczyny moich awarii upatrywałem w wartkim tempie życia stolicy. Warszawa z pewnością nie była prowincjonalna ani zaspana. Na stacji metra Centrum wielu ludzi, chcąc dostać się do góry, zamiast ze schodów ruchomych, korzystało ze znajdujących się obok schodów kamiennych. Fenomen ten obserwowałem o różnych porach dnia. Zawsze z takim samym wynikiem. Połowa pasażerów decydowała się na bieg. Z tego niemała część – sprintem.
Na automatycznej sekretarce była jakaś wiadomość, prawdopodobnie od Janusza. Dzwoniący od razu zaczął mówić i sygnał sekretarki zbił go z tropu. Usłyszałem sapanie, zobaczyłem numer na wyświetlaczu, ale nie oddzwoniłem. Czego ode mnie chciał? Łączyła nas dziwaczna skłonność do świecącej pustkami kawiarni, co jako bodziec do zawarcia znajomości było w zupełności wystarczające. Ale była we mnie ta bezwładność. W chwilach mobilizacji walczyłem z nią jak ze smokiem, którego odrąbywane głowy ciągle odrastały.
Dopiero gdy kilka dni później Janusz bezpośrednio się do mnie dodzwonił i usilnie nalegał na spotkanie w „Corso”, bo chciał mi coś opowiedzieć, przemogłem się i obiecałem przyjść.
Za niemieckiej okupacji był członkiem grupy wywiadowczej „Komenda Obrońców Polski”. W Generalnym Gubernatorstwie, na Białorusi, na Litwie i Ukrainie agenci tacy jak on zbierali informacje o ruchach wojsk niemieckich oraz transportach sprzętu i zaopatrzenia i przekazywali je brytyjskiemu wywiadowi. Po tym, jak organizacja została rozbita i Janusz został we Lwowie aresztowany, przez trzy miesiące przesłuchiwało go gestapo.
Wskazał na swoje przednie zęby. Potem je wyjął, wspomniał o otrzymanych ciosach, włożył zęby z powrotem i krzyknął, przechodząc odtąd na „ty”:
– Musisz mówić głośniej. Na przesłuchaniach bili mnie po uszach. Co chcesz wiedzieć?
Co chciałem wiedzieć? Oświęcim Janusza natarł na mnie niczym fala z puszek cyklonu B przy krematorium nr 4 wypełniona obrazami zagazowania jego matki, planów samobójstwa, przeżycia jako akordeonista, jego obozowej miłości Soni z baraku ze skonfiskowanymi rzeczami i wszystkich zamordowanych.
Większość z nich stanowili Żydzi, dla mnie egzotyczni jak indiańskie plemię. Dorastałem w świecie, w którym nie istnieli. Ani nie odczuwałem ich braku, ani nie przypominałem sobie, żeby w czasach mojego dzieciństwa się o nich mówiło. Jak często padały słowa „Żyd” i „żydowski”? Raz na pięć lat?
Ale pomordowani przypomnieli mi moich dziadków.
To oni siedzieli obok mnie i przysłuchiwali się Januszowi, powojenni Niemcy, opiekujący się mną po śmierci rodziców. Nie rozumiałem. Co mój dziadek, którego z powodu zamiłowania do opery wszyscy nazywali Caruso, miał wspólnego z tymi zamordowanymi? Jego służba wojskowa w czasie wojny jako szeregowego żołnierza Wehrmachtu nie kryła w sobie, jak zakładałem, żadnych zbrodni. To było coś innego, raczej wspomnienie atmosfery pełnej aluzji i tłumionych westchnień, niebezpiecznie lśniącej powierzchowności, po której zdawało się płynąć całe moje dzieciństwo. Przypomniałem sobie starych mężczyzn, którzy w czasie przyjęć urodzinowych stali przed domem moich dziadków i palili cygara albo wujków, którzy przy stole zastawionym kawą chwalili koleżeństwo, poklepywali mnie po policzkach, a przy pożegnaniu próbowali całować w usta.
Chociaż krępowała mnie rozmowa prowadzona w Warszawie po niemiecku, odczuwałem jednocześnie zadowolenie. Janusz, opowiadając, dotykał często moich rąk. Ponad stołem wciągał mnie w swoje życie. Czułem ten zapach starych ludzi, widziałem srebrne kępki włosów wystające z nosa, jego wąskie palce i skórę pokrytą starczymi plamami.
Britta podsunęła mi kronikę Powstania Warszawskiego. Tygodniami wszędzie taszczyłem ze sobą tę książkę. Miała czarną okładkę, a pod tytułem znajdował się kolaż fotografii ukazujących ruiny. W czasie przerwy w rozmowie podałem ją Januszowi, a on pomyślał, że egzemplarz należy do mnie i że ma w nim złożyć podpis. „Alexowi Ambergowi Janusz Cichowski – na pamiątką naszego spotkania w Warszawie” – wpisał i książka z licznymi zakreśleniami zrobionymi przez Brittę przeszła na moją własność.
Gdy jej o tym wieczorem opowiedziałem, wyszła z siebie. Chociaż byliśmy ze sobą związani od wieków, a rozpoczynając pracę w niemieckiej szkole w Warszawie zrobiliśmy następny krok – zamieszkaliśmy wspólnie, obstawała przy oddzielnej własności i osobnej kasie. Krzycząc:
– To jest prezent od mojego wujka! – stukała palcem w dedykację od Janusza.
– Przepraszam! Nic nie mogłem zrobić. Po prostu się wpisał.
– Po prostu się wpisał? Nie potrafisz tego zrozumieć, że są rzeczy, którymi nie da się dzielić!
Oddała mi książkę i zniknęła w swoim gabinecie.
Przy pożegnaniu przed „Corso” dostałem od Janusza plik papierów.
– To materiały o esesmanie Kurcie Gersteinie, przede wszystkim jego relacja o pierwszych masowych mordach. Znasz go?
Zaprzeczyłem i otrzymałem polecenie, by zapoznać się z dokumentami i potem zadzwonić.
Zrobiłem to dopiero po paru tygodniach. Najpierw jak bohater Franza Kafki rzuciłem się w wir pracy nauczycielskiej. Nigdy nie uważałem się za utalentowanego pedagoga. Na drugim roku studiów wypełniłem ankietę psychologiczną i od tego czasu byłem przekonany, że przygotowuję się do niewłaściwego zawodu. Moją słabą stroną były kwestie takie jak przyjemność z pracy z dziećmi i odporność na stres. Zastanawiałem się, czy nie odpuścić. Główną cechą mojej grupy ryzyka była rezygnacja. Ponadto problem braku umiejętności odpoczywania. Mimo to kontynuowałem studia. Potem staż. W końcu uzyskałem dyplom nauczyciela.
W czasie pracy w Berlinie wykładałem się przede wszystkim na braku umiejętności działania w sposób autorytarny. Tutaj, w modelowej niemieckiej placówce w Warszawie, jeśli chodzi o dyscyplinę i motywację uczniów, był raj. Już sama wielkość klas – maksymalnie piętnastka uczniów – to był luksus. Ale wcale nie poczułem się lepiej. Zamiast tego opanowała mnie złość na trzymane pod kloszem dzieci dobrobytu oraz ich arogancję.
Podczas lekcji niemieckiego w klasie 13A, właściwie mojej ulubionej, Marcin Kisznik, syn polskiego lekarza, wygłaszał referat o powieści Poddany Henryka Manna. Przesiadłem się na koniec sali. Marcin miał w klasie ksywkę „Profesor”. Gdy temu niezdarnemu chłopakowi dawałem możliwość błyśnięcia wykładem, zmieniał się nie do poznania. Na początku przyznał, że z braku czasu książki nie przeczytał do końca. Swoją fantastyczną niemczyzną mówił o powieści jako o „karykaturze czasów wilhelmińskich”, nakreślił koloryt epoki, wyjaśnił krytykę niemieckiego nacjonalizmu, a potem, ku mojemu osłupieniu, zaczął drwić z książki i z autora.
– Henryk Mann zapomniał opisać studia chemiczne swojej głównej postaci, a ponadto książka z takim głupim bohaterem dziś już raczej nie może nikogo wciągnąć.
Powinienem był cieszyć się z tego przerywnika, ale nie byłem aż tak opanowany. Rozzłoszczony poderwałem się, chwyciłem książkę Marcina i przeczytałem sam jej początek:
„Diederich Hessling był dzieckiem potulnym, skłonnym do marzeń, wszystkiego się lękał i często chorował na uszy. W zimie niechętnie wychodził z ciepłego pokoju, latem nie opuszczał małego ogródka, w którym cuchnęło gałganami z papierni, a dokoła którego, nad krzakami forsycji i bzu, sterczały drewniane ściany starych domów. Niekiedy, gdy Diederich oderwał wzrok od ulubionej książki z bajkami, przenikało go uczucie wielkiego strachu. Najwyraźniej widział obok siebie na ławce ropuchę, niemal tak wielką jak on! Albo naprzeciw, pod murem, tkwił aż po sam pas w ziemi karzełek i zerkał w jego stronę!
Straszniejszy niż ropucha i karzełek był ojciec, którego na domiar złego trzeba było kochać…”
– To jest twoim zdaniem nudne?
– Właściwie to tak.
– Ta książka powstała w 1914 roku. Nie czujesz witalności zachowanej w jej języku?
– Nie interesuje mnie to.
– Ale my tutaj jesteśmy na lekcji języka niemieckiego. Masz przed sobą stuletnie dzieło, wypowiadasz się o jego wartości literackiej z ignorancją i małostkowością, a nie doczytałeś nawet do końca. Czy to nie jest brak szacunku?
– Dla pana?
– Chodzi raczej o autora!
– Już dawno nie żyje i wedle mojej wiedzy jako twórca słusznie znajduje się w cieniu swojego brata.
I tak to wyglądało aż do dzwonka.
Marcin uśmiechał się szyderczo, a czternaścioro uczniów rozkoszowało się moją bezsilnością.
W ponurym nastroju zmieniłem salę. W czasie wakacji na klatce schodowej pojawił się dziwaczny wzór maskujący, którego zielone i brązowe plamy sprawiały, że wnętrze szkoły przypominało koszary. Myślałem o własnych nauczycielach, ale byli oni cieniami we mgle i nie stanowili wzoru. Mimo to zacząłem grzebać w epizodach. Co znaczył pan G., matematyk, którego na dziedzińcu szkoły trafiłem w głowę pigułą, a on się nie odwrócił? A pani W. od rosyjskiego, która na złe zachowanie reagowała wybuchami płaczu?
Za drzwiami, które pchnąłem, czekała mnie lekcja historii, klasa 12. Temat: wojna w Wietnamie. Zapytałem chłopaka, którego imienia nigdy nie mogłem sobie przypomnieć, o przyczyny konfliktu. Mówił przez minutę, a ja kiwałem głową. Aż jego sąsiad z ławki się zorientował, że opowiada o wojnie w Korei.
Po takich dniach Britta była moim ratunkiem. Kochaliśmy się w mansardzie pod pochyłą ścianą. Nasze ruchy przypominały mi koła lub ósemki, krągłe doskonałości, pośród których – nieskończonych krzywizn – oddawaliśmy się sobie trzymając jedno drugie w mocnym uścisku dopóki uśmiech nie rozpromienił naszych twarzy.
Jeśli chodzi stosunek do książek i rzeczy, Britta pozostawała obcym człowiekiem. Otwierała szeroko oczy i wydawała gardłowe, bawarskie dźwięki zdziwienia, gdy opowiadałem jej, jak bardzo obywatele NRD czekali na nowości wydawnicze. Często sam tkwiłem przed księgarnią „Das gute Buch” na Alexanderplatz, by coś zdobyć, a po przeczytaniu podać dalej.
– Pożyczyć znaczy podarować? – spytała.
Jeśli miałbym wytłumaczyć, jakie były Niemcy Wschodnie – lata te sprawiały wrażenie odległej, mitycznej krainy. Gdy temat dedykacji od Janusza był już zamknięty, a my pogodzeni, przypomniałem sobie drugiego pilota Interflugu, którego poznałem w budce z przekąskami na Schönhauser Allee. Obaj czekaliśmy na kurczaka z rożna. Powiedział, że poprzedniego dnia był w Hawanie, co wydało mi się informacją drugorzędną wobec faktu, że w czasie międzylądowania na lotnisku we Frankfurcie nad Menem kupił egzemplarz opowiadania Christy Wolf Störfall i już je przeczytał. W NRD nakład rozszedł się momentalnie.
– Książkę wysłał mi pocztą i natychmiast ją pochłonąłem.
– Chcesz tego wszystkiego znowu? – zapytała Britta, ziewając.
– Bzdura – powiedziałem i poszliśmy myć zęby.
Bardziej chciałbym mieć znowu tamtą Brittę – partnerkę z czasów przemian końca lat osiemdziesiątych. Przypomniałem sobie potarganą koleżankę ze studiów, w kowbojskich butach, z mocnym bawarskim akcentem i jeszcze większą pasją poznawania Niemiec Wschodnich. A na początku Niemcy Wschodnie to byłem przede wszystkim ja. Śmiałem się z jej białych spodni, które uważałem za niepraktyczne. Bordeaux piłem tylko ze słodzikiem, bo inaczej mi nie smakowało. Wolałem meble bejcowane na ciemno, a nie jasne w stylu Ikei.
I nie potrafiłem rozmawiać o seksie.
Miałem sny niemal każdej nocy. Wysoko w górze niedźwiedzie biegły po kładce, a ja stałem na peronie i czułem, że chcą mnie dopaść. Albo uciekałem aż do kabiny pilota w odrzutowcu, ale ostatnie drzwi były zamknięte i chowałem się pod składanym fotelem.
Obrazy te nawiedzały mnie w mieście pełnym śladów powstania i wojny. Podmiejskie dzielnice z wiszącymi na zawiasach bramami podziurawionymi odłamkami granatów. Pośród domów bliźniaki, których różowa połowa udaje współczesną, podczas gdy druga jest szara i pełna śladów po pociskach, jakby zaraz po walce. Podczas burzy patrzyłem na poobsuwane dachówki i myślałem o strzelcach, którzy je poluzowali, aby przez szparę wsunąć lufę broni. W artykułach prasowych i pamiętnikach znajdowałem nazwy ulic i placów naszej dzielnicy. Naprzeciwko przystanku autobusowego kuśtykał jednonogi, którego kompania zatrzymała sobie jako maskotkę. Zdawało mi się, że dostrzegam przed wejściem do szpitala powieszone przez nich nagie pielęgniarki.
Przeszłość Warszawy była sąsiadką, która nie zna litości. „Pamiętamy” – takie napisy wykonane czarną farbą znajdowały się na wielu budynkach i często je odnawiano. Czytałem o tym, jak niemieckie oddziały szturmowe przed natarciami piły alkohol na pusty żołądek, o gwałtach, w czasie których żołnierze nie wypuszczali broni z ręki, i o podłogach pokrytych warstwą piasku, za pomocą której mieszkańcy próbowali zapobiegać zniszczeniu ich przez ogień. Na nic się to nie zdawało. Pobite, ciemne miasto piwnic i kanałów przypominało o sobie przy okazji kolejnych awarii starych instalacji wodociągowych pod ulicami, gdy stało się w kolejce do wystawionych przez wodociągi miejskie kadzi z wodą, by następnie chwiejnym krokiem zanieść napełnione wiadro do domu.
Na początku próbowałem swoje przeżycia wpleść w lekcje. To, co odkryłem i co zrobiło na mnie wrażenie, wychodziło na dobre także uczniom. Kazałem pisać prace domowe, zorganizowałem tydzień projektów związanych z warszawskimi tablicami pamiątkowymi i przewodniczyłem grupie badającej historię getta. Przez pewien czas w taki sposób nadawałem sens byciu nauczycielem.
Gdy spotkałem się z Januszem w marcu, zadałem sobie pytanie, dlaczego szuka ze mną kontaktu? Czy byłem swego rodzaju symbolem, potomkiem wroga, w relacji z którym chciał dokonać pojednania? Różnica wieku między nami wynosiła pół stulecia. Przypominałem mu kogoś? Wypełniał mną jakąś lukę, która rozwarła się z biegiem lat?
Pewnego wieczora zadzwonił Christian Krefeld, mój przyjaciel z czasów studenckich, który pracował w szkole zawodowej dla trudnej młodzieży. Usłyszałem jego głos i wiedziałem, o co mu chodzi.
– Nie odezwałeś się. Przyjeżdżasz?
Raz w roku Christian jeździł do Oświęcimia na dwa tygodnie z osiemnasto-, dziewiętnastoletnią młodzieżą, która nierzadko miała za sobą sporą karierę kryminalną. Do pracy na terenie dawnego obozu. W zeszłym roku nie przyjąłem jego zaproszenia, a dwa miesiące temu z takim samym zamiarem obiecałem, że sprawę przemyślę.
– Czemu nie? – usłyszałem swój własny głos.
Britta w czasie ferii wielkanocnych i tak była na seminarium doszkalającym w Niemczech.
Trzy dni później siedziałem w pociągu InterCity z Warszawy do Krakowa i studiowałem otrzymany od Janusza zbiór dokumentów dotyczących oficera SS, Kurta Gersteina, który jako jeden z pierwszych złożył zeznania o tym, jak zagazowywano ludzi na wschodzie. Im więcej o nim czytałem, tym bardziej nieprawdopodobne wydawało mi się, że człowiek ten rzeczywiście istniał. Co do tego nie mogło być jednak żadnych wątpliwości. W dokumentach było parę kserokopii z leksykonów, w tym z Brockhausa.
Szperanie w biografiach, a szczególnie w autobiografiach, zawsze mnie fascynowało. Z niemal bezgranicznym apetytem przekopywałem się przez cudze losy. Obraz brutalności, z jaką Picasso tworzył swoje dzieła, przywołany we wspomnieniach jego przyjaciółki Françoise Gilot. Pamiętniki Alberta Speera, w których ten technokrata myślami wciąż lojalnie wracał do swojego führera, albo charakterystyka Lenina jako swego rodzaju amoralnej rewolucyjnej maszyny dokonana przez historyka Wołkogonowa. Czasem psychika zmuszała mnie do tego, że podczas lektury robiłem notatki, a na koniec tworzyłem własną wersję. Opierała się ona na faktach, jednak ich interpretowanie było wyśmienitą rozrywką. Gersteinowi uległem natychmiast. Już w pociągu zapisałem pierwsze zdania. Co za biografia! Co za koszmar!
Zanotowałem:
Ekscentryczność i moralność
Kurt Gerstein urodził się 11 sierpnia 1905 roku w Münster w Westfalii. 25 lipca 1945 roku znaleziono go powieszonego w jego celi w paryskim więzieniu wojskowym Cherche-Midi.
Czterdziestoletni okres pomiędzy tymi dwiema datami wypełnia najbardziej chyba sprzeczna wewnętrznie niemiecka biografia XX wieku.
Gerstein dorastał jako szóste z siedmiorga dzieci w warunkach dobrobytu materialnego. Władczy ojciec był wysokim rangą urzędnikiem wymiaru sprawiedliwości i w związku z tym, że był przenoszony do różnych miast, dzieciństwo i młodość Gersteina pełne były zmian. Składały się na nie następujące etapy: Münster (1905–1910), Saarbrücken (1910–1919), Halberstadt (1919–1921) i Neuruppin (1921–1925).
U matki przytłoczonej nadmiarem obowiązków uparty chłopiec nie znajdował emocjonalnego oparcia i wcześnie rozwinął skłonność do budowania własnej tożsamości i zwracania na siebie uwagi poprzez aktorskie zachowania. Skłonność tę miał utrzymywać potem przez całe życie. Po trudnych latach szkolnych jako klasowy błazen i buntownik zaprzyjaźnił się w Neuruppin z synami tamtejszego superintendenta. Pod ich wpływem przyłączył się do protestanckiego ruchu młodzieżowego, stał się gorliwym wyznawcą swojego kościoła i jeszcze do 1937 roku prowadził koła biblijne w szkołach wyższych. W latach dwudziestych poznał pastora, późniejszego więźnia obozu koncentracyjnego, Martina Niemöllera, który po wojnie zeznał, że Gerstein w głębi ducha zawsze silnie sprzeciwiał się swojej rodzinie.
Po ukończeniu studiów z zakresu górnictwa nowo desygnowany asesor górniczy ku zadowoleniu swoich rodziców wstąpił w maju 1933 roku do NSDAP. Do spodziewanej adaptacji jednak nie doszło. W następnych miesiącach Gerstein ostro protestował przeciw przejęciu ewangelickiej organizacji młodzieżowej przez Hitlerjugend, a w czasie uroczystości partyjnej w teatrze miejskim w Hagen 30 stycznia 1935 roku zakłócał inscenizację antychrześcijańskiego dramatu Wittekind tak głośnymi okrzykami i komentarzami, że został za to pobity. Od połowy 1936 roku rozsyłał tysiące religijnych i antyfaszystowskich broszur, które drukował na własny koszt ze swoich dochodów jako udziałowiec Düsseldorfer Maschinenfabrik De Limon Fluhme & Co. Według jego własnych zeznań przesyłki te trafiały do „wszystkich dyrektorów ministerialnych i wysokich rangą urzędników wymiaru sprawiedliwości w Niemczech”.
W związku z tym 27 września 1936 roku miało miejsce jego pierwsze aresztowanie i przesłuchanie przez gestapo. Dochodzenie zakończyło się dyscyplinarnym wykluczeniem z NSDAP, które po złożonym w wyniku nalegań ojca odwołaniu do naczelnego sądu partyjnego, zamienione zostało na łagodniejsze „wypisanie”, jak również wypowiedzeniem mu pracy urzędnika państwowego w zarządzie kopalń Saary w Saarbrücken. Następnie, nie przerywając swej „antypaństwowej działalności”, Gerstein podjął studia medyczne w Tybindze. Po dalszych upomnieniach i przesłuchaniach przez gestapo oraz po wydaniu mu zakazu wystąpień publicznych na całym terytorium Rzeszy, został 14 lipca 1938 roku ponownie aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym w Welzheim koło Stuttgartu.
W zwykłych okolicznościach historia jego oporu wobec Trzeciej Rzeszy na tym by się zakończyła. Ale Gerstein nękany w więzieniu przez myśli samobójcze został po kilku tygodniach zwolniony i wykonał – przypuszczalnie dla zmylenia swoich przeciwników i zdobycia nowego pola manewru – niespotykany piruet ideologiczny.
Zszokowany przymusową eutanazją dokonaną na chorej psychicznie szwagierce Bercie Ebeling, powziął decyzję o wstąpieniu do SS. Chciał wiedzieć, co z pogłosek o zabijaniu ludzi było prawdą i uzyskać możliwość wejrzenia w „siedlisko zła”, jak wyjaśnił przyjacielowi w dniu jej pogrzebu. W napisanej później relacji ze swoich działań Gerstein podkreślał, że udało mu się zakamuflować przede wszystkim dzięki opiniom dwóch funkcjonariuszy gestapo, „którzy zajmowali się moją sprawą i byli zdania, że mój idealizm, który chyba podziwiali, musi przynieść korzyść sprawie narodowego socjalizmu”.
1 marca 1941 roku wstąpił do SS. Po przeszkoleniu podstawowym w dzielnicy Hamburga Langehorn i okresach spędzonych w holenderskim Arnhem i w Oranienburgu przydzielony został do wydziału higieny w Kwaterze Głównej SS. Z dużym zapałem i powodzeniem konstruował mobilne oraz stacjonarne instalacje dezynfekcyjne dla oddziałów oraz obozów jenieckich i koncentracyjnych. Szybko awansował z uwagi na swój „geniusz techniczny”.
„Wichrzyciel”, skazany zaledwie cztery lata wcześniej na osadzenie w obozie koncentracyjnym, już w styczniu 1942 roku jako szef wydziału techniki medycznej objął kierownictwo nad całą służbą dezynfekcyjną SS i policji, w tym nad dezynfekcją przy użyciu silnie trujących gazów – takich jak zawierający cyjanowodór cyklon B.
Sądowi partyjnemu, który wykluczył Gersteina z NSDAP, pod koniec 1941 roku jeszcze raz rzuciła się w oczy i podejrzana wydała jego niesamowita zmiana poglądów, choć w międzyczasie „budował nowoczesne pociągi sanitarne, zwalczał epidemie tyfusu plamistego i dokonał istotnych ulepszeń w zakresie zaopatrzenia wojsk w wodę pitną”.
Jednostka organizacyjna SS, w której pracował, udaremniła jednak „nagonkę” i wzięła go w obronę.
Droga do „pieców ciemności”, do których ów ekscentryczny idealista chciał koniecznie zajrzeć, stała otworem.
Jako naczelny specjalista do spraw cyjanowodoru otrzymał w czerwcu 1942 roku tajny rozkaz z Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy nakazujący mu zdobycie 100 kg cyjanowodoru i zachowanie gotowości. Oczekiwaniom towarzyszyły emocje, bowiem „przez przypadek powstała długo wyglądana przeze mnie okazja przyjrzenia się tym sprawom”. Kilka tygodni później z ładunkiem udał się przez Pragę do Lublina.
Tam, 17 sierpnia 1942 roku, przyjął go dowódca SS i policji na Dystrykt Lublin, SS-gruppenführer Globocnik, któremu Heinrich Himmler powierzył likwidację Żydów w Generalnym Gubernatorstwie („Akcja Reinhardt”). Globocnik poinformował go: „Cała ta sprawa jest jedną z najtajniejszych rzeczy, jakie się obecnie odbywają, można powiedzieć – najtajniejszą. Kto o tym mówi, jest na miejscu rozstrzeliwany”.
W celu udoskonalenia „pracy” w utworzonych dotychczas obozach zagłady w Bełżcu, Treblince i Sobiborze Gerstein otrzymał polecenie „przestawienia naszych komór gazowych, które teraz wykorzystują spaliny z silników Diesla, na coś lepszego i szybszego. Przede wszystkim mam na myśli cyjanowodór”.
Przed wizytą w obozie Globocnik, który miał po pojmaniu przez wojska brytyjskie w maju 1945 roku otruć się cyjankiem potasu, wyjaśnił, że „przedwczoraj byli tu führer z Himmlerem. Na ich polecenie mam tam pana zawieźć osobiście i nikomu nie wystawiać pisemnych zaświadczeń lub przepustek!”.
W dniu 18 i 19 sierpnia 1942 roku Gerstein jako ekspert stał w czarnym mundurze przy komorach gazowych i widział to, co chciał zobaczyć. „Krzycząc do Boga”, poszedł niepewnym krokiem w kąt i też chciał umrzeć, jednak dalsze zbieranie świadectw wydało mu się ważniejsze.
Do końca wojny starał się sabotować należące do jego obowiązków dostawy cyklonu B i zwrócić uwagę światowej opinii publicznej na dokonujące się piekło. Próbował tego dokonać poprzez kontakty z Kościołem, np. z ewangelickim superintendentem Berlina Ottonem Dibeliusem, wielokrotnie informował dyplomatów szwedzkich i szwajcarskich, jak również członków holenderskiego ruchu oporu oraz podjął zakończoną fiaskiem próbę osobistego powierzenia sprawy nuncjuszowi w Berlinie.
Jego szczegółowy opis współrealizowanego przez niego ludobójstwa w komorach gazowych, który w maju 1945 roku przekazał aliantom, wykorzystano w postępowaniu dowodowym w procesach norymberskich, a później także przeciwko Adolfowi Eichmannowi. Opis ten uznawany jest za jedną z najważniejszych relacji dotyczących Holokaustu złożonych przez naocznego świadka.
Okoliczności jego śmierci w paryskim więzieniu wojskowym w 1945 roku pozostały niewyjaśnione.
Miałem przesiadkę w Krakowie i po południu byłem w Oświęcimiu, małym polskim mieście, które swoją światową rozpoznawalność zawdzięcza sześcioletniej niemieckiej okupacji, w czasie której nosiło nazwę Auschwitz. Nie było Christiana, który chciał mnie odebrać. Siadłem więc na kamiennej ławce w poczekalni, zaraz obok kiosku z zegarkami. Minęło dwadzieścia minut. Minęło pół godziny. Nie wiedziałem, co się stało, nie miałem też numeru telefonu do Christiana. Wstałem i zacząłem przechadzać się po poczekalni.
Chociaż nie inaczej wyobrażałem sobie to miejsce i chciałem powstrzymać się przed pochopną opinią, ta normalność była drażniąca. Reklamy baterii i coli. Grupka nastolatków przed rozkładami jazdy zajęta telefonowaniem. Mężczyzna o tępym spojrzeniu zapytał, czy nie poratowałbym dwoma złotymi na piwo. Dałem, żeby się go pozbyć. Zanurzyłem się w wystawę z zegarkami. Obok ręcznych tykały wykonane z pomalowanego na brązowo plastiku kopie barokowych zegarów kominkowych otoczone całą armią bibelotów, przede wszystkim słoni z tarczami zegarowymi w trąbach.
Dworzec i jego gra z teraźniejszością były zbyt słabe, by zatrzeć wrażenie czterech godzin z Gersteinem.
Zwariowany esesman siedział mi na karku, ujeżdżał mnie jak hasające dziecko i wykrzykiwał swoją historię.
Na przykład, jak Globocnik opowiadał mu o wizycie Hitlera w Lublinie. Towarzyszący mu radca ministerialny dopytywał się:
– Panie Globocnik, czy uważa to pan za właściwe, by grzebać całe ciała, zamiast je spalać? Czy po nas może przyjść pokolenie, które tego wszystkiego nie będzie rozumiało? Prężący się przed swoim führerem kat odpowiedział:
– Panowie, jeżeli kiedykolwiek miałoby po nas przyjść pokolenie, które będzie tak nędzne i słabe, że nie zrozumie naszego wielkiego zadania, to znaczyć to będzie, że narodowy socjalizm zbudowaliśmy na marne. Przeciwnie, jestem zdania, że należałoby wkopać brązowe tablice, na których uwiecznione zostanie, że my mieliśmy odwagę wykonać tę wielką i ważną pracę.
Na co Hitler odrzekł:
– Słusznie, Globocnik, takie jest i moje zdanie.
I oto przyszło to następne pokolenie, które nie rozumiało. Sześćdziesiąt lat później stanęło nad grobami. Sformułowania „nędzne” i „słabe” dowódcy SS i policji zaprzątały mnie, gdy pomiędzy nastolatkami a menelami czekałem na mojego przyjaciela ze studenckich czasów.
Pewne zarzuty, myślałem, nie troszczą się o tych, którzy je wysuwają. Minęło pół godziny i coraz bardziej zdenerwowany, chodząc tam i z powrotem, wydałem się sobie w porównaniu z Gersteinem i spółką rzeczywiście „słaby”, niedoświadczony.
Christian pojawił się taki, jakim go pamiętałem. Blondyn z kręconymi włosami. Ciągle w walce z niesamowitymi trudnościami.
– Przepraszam! Musieliśmy jednego z chłopaków zawieźć do szpitala.
Szczerze się ucieszyłem, gdy go zobaczyłem. Wsiedliśmy do jego starego volvo, którego lewe lusterko zwisało luźno, i pojechaliśmy do hostelu w sąsiednim Rajsku.
– Co się stało?
– Jeden z naszych rosyjskich Niemców. Dzisiaj koło południa zadzwoniła do niego matka z wiadomością. Jego brat jechał dwieście na godzinę, wjechał w koniec korka na drodze, nie żyje. Chłopak chwycił więc nóż do chleba, pobiegł do toalety, zamknął się i ryczał, że się zabije.
– O cholera.
– Wyważyliśmy drzwi i w szpitalu w Oświęcimiu dali mu zastrzyk na uspokojenie.
Jechaliśmy wzdłuż szarych domówi i długich murów asfaltową drogą, na której obluzowane lusterko klapało.
– W tamtej willi mieszkał komendant. Za nią jest obóz główny, ale to ci jeszcze pokażemy.
– Co ja mam właściwie robić?
Groźnych kształtów nabrało wyobrażenie o tym, że mam nadzorować gotowych do samobójstwa gburów przy grabieniu przed krematorium. Opanowało mnie uczucie podobne do obawy, że nagle przed klasą nie będę mógł myśleć ani mówić.
– Teraz to najpierw kolacja. Zainstalujesz się w swoim pokoju i poznasz naszych ekspertów.
Młodzi mężczyźni, dla których, jak rozumiałem, wyuczenie się na murarza lub malarza było ostatnią szansą wejścia w normalne życie zawodowe, pozajmowali miejsca przy długich stołach w przeznaczonej na imprezy piwnicy schroniska i jedli zupę fasolową.
Kolega Christiana, Johannes, mniej więcej pięćdziesięcioletni nauczyciel elektrotechniki, który w czasie rozmowy z wielkim spokojem patrzył w oczy, wyjaśnił mi koncepcję dydaktycznej roli Oświęcimia.
– Przyjeżdżamy tu od ponad dziesięciu lat i pomagamy w naprawach i remontach. Wielu spośród chłopców pochodzi z rozbitych rodzin i bez wsparcia i kontroli raczej nie mieliby szans. Dla nich same regularne posiłki i ktoś, kto ich wysłucha, to nowe doświadczenie.
– Trzeba się pilnować, ale się opłaca. Oni na pewno coś z tego wyniosą – dodał Christian i opowiedział o „wstrząsających spotkaniach ze świadkami tamtych czasów” i „kłopotliwie nowych perspektywach patrzenia”.
Gdy słuchałem, zdawało mi się, że toczę się w dół stromą ulicą. Zdziwiony przyspieszeniem zauważam, że jednocześnie ciągnie mnie ku sobie niewidoczny cel. Z ciekawością wyciągam szyję, ale niczego nie da się rozpoznać. Jedynie szum opowieści Christiana sączy się na mnie.
To ich przenikliwie życzliwy ton sprawił, że zacząłem myśleć o naszych studenckich czasach w Berlinie okresu przemian. Transformacja Christiana wydawała się nienagannie udana.
W atmosferze wspomnień, która w długie wieczory potrafi ogarnąć starych przyjaciół, odkopywaliśmy różne historyjki. Młodzież już dawno wstała od stołów, naczynia były posprzątane. Z Johannesem siedzieliśmy w tej sali imprezowej koło Oświęcimia, a Christian, który umiał być bardzo dowcipny, zabawiał nas rozmową.
Słabo ją słyszałem. Tłumił ją szum komór gazowych w moich uszach. Tak jakbym był przygłuchy na własne życie, jak gdyby wchodnioniemieckie przygody nie miały w tym miejscu żadnego znaczenia. Podczas gdy Christian angażował się w opowieść, ja splatałem rzeczy, które nie miały ze sobą nic wspólnego. Programem humorystycznym rozbawialiśmy stojący przed krematorium tłum. Janusz w pasiaku akompaniował nam na akordeonie.
– Lubiłem twoje niekonwencjonalne zachowanie w knajpach i kawiarniach – wymamrotał Christian.
O co mu chodziło?
– Pamiętasz, w Bernau często siedzieliśmy w „Domu Pracy Twórczej”.
– Po strawie dla ciała była strawa artystyczna.
– Jak się nazywało nasze danie główne?
– Stek Strindberga.
– A co do tego podawali?
– Surówkę.
– Zawsze chowałeś sałatę pod obrus.
– To ci niezapomniana sprawa.
– Uderzało się pięścią w wybrzuszenie.
– A potem zakrywało plamę kartą dań i prosiło o rachunek.
– To było właśnie NRD! – włączył się Johannes.
– Czerwone i zachwaszczone. – Dorzucił Christian i przeszedł do następnej anegdoty.
– A pamiętasz jak z flaszką whisky w ręku wparowaliśmy do tego klubu na Pankow?
– Nie bardzo.
– Zniknąłeś za barem i wróciłeś z dwiema szklankami i barmanem.
– A tak, był wkurzony o ten wniesiony alkohol.
– Ale po groźbie użycia siły wycofał się.
– A nie chodziło wtedy o coś z napiwkiem?
– Rzuciłeś mu go z trzech metrów.
– Złe chłopaki z nas były – stwierdziłem, ziewając. Christiana nie dało się powstrzymać.
– Albo jak uciekliśmy z tej kawiarni na Prenzlauer Berg?
– Pewnie, jak ona się nazywała?
– Nie pamiętam. W każdym razie obsługa była niemiła i postanowiliśmy nie płacić rachunku. Jeszcze nawet za to wznieśliśmy toast.
– Osiemdziesiąt marek?
– Sto! Na koniec wybiegliśmy z lokalu i goniło nas przynajmniej pięciu typów.
Chciałem sobie przypomnieć ciąg dalszy, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Zapytałem zrezygnowany:
– Co było dalej?
– Schowaliśmy się w twoim samochodzie, a ja zgubiłem szalik.
Zgubił szalik? Zakończyłem tę wymianę haseł i pożegnałem się, życząc dobrej nocy.
Następnego ranka towarzyszyłem grupie Johannesa w obozie. Busem podjechaliśmy na teren warsztatów zaraz za głównym wejściem, wyładowaliśmy kilofy, łopaty, szufle i dwie skrzynki z butelkami wody mineralnej i przez świeżo odnowione podziemia udaliśmy się na teren obozu.
To były moje pierwsze kroki na historycznym terenie obozu Auschwitz – wraz z Johannesem i jedenastką młodzieży z Augsburga koło betoniarek i kosiarek do trawy człapałem przez pobielone katakumby. Przez ramię przełożony kilof z OBI. Przed ostatnią elektroniczną roletą musieliśmy jeszcze zaczekać na pracownika z kartą kodową. Za roletą byliśmy już w obozie.
Masowo fotografowana brama ze znajdującym się nad nią napisem znajdowała się po prawej stronie. Była już oblężona przez pierwszych turystów, którzy poustawiali się pod nią i nawzajem robili sobie zdjęcia.
Zadanie na to przedpołudnie polegało na ustawieniu na nowo ogrodzenia po zachodniej stronie terenu. Trzeba było spulchnić ziemię, wykopać i oszalować doły na słupy. Johannes, z którym wymienialiśmy się przy pracy kilofem, stwierdził:
– Obóz staje się coraz ładniejszy. Z roku na rok. Nowy drut kolczasty, pomalowane ogrodzenia, skoszone trawniki. – Wytarł sobie pot z czoła i wyglądał jak ktoś, kogo refleksja dopadła zupełnie tak jak grypa. – Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. No, ale renowacja jest konieczna.
Ponieważ wciąż nie było cementu do zalania szalunku, siedliśmy na trawie. Bezspornie nastała już wiosna. Drzewa owocowe wypuściły pączki. Pająki chodziły po pniach w górę i w dół. W cieniu dawnego budynku gospodarczego dawało się wytrzymać. Johannes opowiadał o renowacji lamp na ogrodzeniu z drutu kolczastego.
– Po pracach nad Listą Schindlera zostały setki lamp wykonanych zgodnie z wyglądem tych oryginalnych z obozu. Tylko zakrzywienie metalowej rurki, do której mocowana była lampa, się nie zgadzało. Więc oddzieliliśmy rurki i przyspawaliśmy je pod kątem odpowiadającym oryginałowi. – Na twarzy Johannesa rzemieślnicza duma mieszała się z wyrazem niesmaku.