Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohaterowie powieści Całe złoto Löwenstadt wracają do nas w drugiej części książki.
Czarna drogaukazuje nową powojenną rzeczywistość – brutalną i okrutną. Zupełnie inną niż sobie wyobrażano.
Łódź staje się domem dla Zajączka, ale nie jest mu dane zaznać spokoju. I tu dogania go rodzinne przekleństwo. Czy będzie umiał żyć w czasach, gdy działa stalinowska machina śmierci, której częścią jest jego ojciec? Zło podąża za nim krok w krok. Czy na czarnej drodze, na którą wepchnął go los, odnajdzie w końcu szczęście?
Brawurowo napisana powieść, łącząca elementy sagi rodzinnej i kryminału, przenosi czytelnika w niespokojny czas tuż po wojnie i pozwala poznać Łódź od podszewki. A w tym tętniącym życiem mieście oprócz huku wysłużonych już tramwajów słychać także… odgłosy strzałów, dochodzące z pobliskiego poligonu na Brusie. Bohaterowie stają się więc świadkami i uczestnikami historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 228
Zdjęcie górne na pierwszej stronie okładki – fot. T. Hetmańczyk
Zdjęcie na czwartej stronie okładki – zbiory
Ireny Francuz-Malczewskiej
Redakcja
Dominika Kawczyńska-Wojtuś
Projekt okładki
Ania Skurska
Skład
Tomasz Kuc
Redaktor prowadzący
Teresa Łozowska
© Copyright by Księży Młyn Dom Wydawniczy, Łódź 2022
Drogi Czytelniku
Książka, którą trzymasz w dłoni, jest efektem pracy autora, zespołu redakcyjnego, grafików i wydawcy. Prosimy, abyś uszanował ich pracę. Nie kopiuj większych fragmentów, nie publikuj ich w internecie. Cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści i zawsze podawaj ich źródło.
Dziękujemy.
ISBN 978-83-7729-753-7
KSIĘŻY MŁYN Dom Wydawniczy Michał Koliński
90-345 Łódź, ul. Księży Młyn 14
tel./faks 42 632 78 61, 42 630 71 17, 602 34 98 02
infolinia: 604 600 800 (codziennie 8-22, także sms), gg 414 79 54
www.km.com.pl; e-mail: [email protected]
Łódź 2022. Wydanie 1
Kto dziś upomni się o pamięć,
Synów i córek polskiej ziemi,
Gdy na ich kościach trawa rośnie
I nikt nie płacze już za nimi?...
zespół Forteca
słowa Anna Czerwiec-Banek
Tramwaj gwałtownie zahamował i wśród pasażerów ściśniętych w przedniej części wagonu wybuchło oburzenie.
– Gówniarz, cholera! Jak jedziesz?! Ludzi wozisz czy kartofle?! – posypały się epitety. Wszyscy zgodnie krzyczeli na motorniczego, bo nic tak ludzi nie jednoczy, jak możliwość grupowego dokuczenia innemu człowiekowi. Zajączek już jakiś czas obserwował to przedziwne zjawisko. Odkąd został motorowym, temat wyzywania przez pasażerów był motywem przewodnim w pracy. Ciągle komuś coś nie pasowało – a to tramwaj jechał za szybko, a to za wolno, a to szarpał, a to hałasował, nie czekał na przystankach godzinami. Jednym słowem – ludzie, zamiast się cieszyć, że w końcu tramwajem można jeździć w miarę normalnie, to marudzili i klęli. A bilety? Za drogie! Co do tego akurat wszyscy byli zgodni.
Janek jednak szczerze lubił tę pracę. To było niesamowite uczucie, jeździć ulicami Łodzi, gdzie ciągle coś się działo. Zupełnie inne życie niż w Brzezinach, które starał się wyrzucić z pamięci. A początki samodzielnego życia tutaj nie należały wcale do łatwych. Bał się strasznie, że Bolesław go wyśledzi, złapie, a wtedy – wiadomo! Koniec. Śmierć. A wcześniej jeszcze może jakieś cierpienie, bo taki zwyrodnialec jest zdolny do wszystkiego! Tęsknił za rodzeństwem, rozmyślał o tym, co się dzieje w domu, miotał się pomiędzy chęcią powrotu a postanowieniem rozpoczęcia nowego samodzielnego życia. Bez Bolesława, tak zwanego ojca. Głodny i mocno zagubiony pętał się po ulicach, omijając enkawudzistów, którzy mieli pilnować porządku w mieście. Jak to pilnowanie wyglądało, to lepiej nie mówić. Sami napadali, kradli i ludzie zwyczajnie się ich bali.
– Milicja ich nie łapie? Nie ma sądów, nic? Przecież tak nie można! – naiwnie zdziwił się chłopiec, bo jakaś babina właśnie straciła dźwigany na plecach tobołek i siedziała na chodniku, zalewając się łzami. Ktoś szepnął, że robią, co chcą, bo nie podlegają pod polski sąd.
– Już oni tu nie po to są, by pilnować i pomagać! Każdy wie, że Niemców pognali, a sami się będą rządzić! Wojna, panie! I to gorsza jak za Niemca, gorsza! – prognozował dalej człowiek w płaszczu, wtulając nos w gruby szalik. Płaszcz był chyba przerobiony ze starego munduru, pozostał ciemniejszy ślad po starannie odprutych pagonach. No, ale był ciepły, a to najważniejsze.
Ktoś gwałtownie zaprotestował i wybuchła sprzeczka, przy czym obaj rozmówcy popierali własną tezę, stukając się palcem w czoło. Zajączek przestał słuchać i podniósł łkającą staruszkę z zimnego chodnika. Nie wiedział, co dalej począć, bo ludzie się rozeszli, a babcia otarła łzy i orzekła:
– Z takim pięknym kawalerem to ja się nic nie boję! Ja, kawalerze, muszę na pociąg iść, bo jadę daleko, nad morze. Pracuję w restauracji i właśnie skończyła się moja zmiana.
I poczęła rozwodzić się nad tym, jak to kelneruje, jacy ludzie przychodzą, a nawet podała nazwiska. Nie chciało mu się wierzyć, że taka staruszka jest kelnerką, ale grzecznie słuchał i przytakiwał, nabierając podejrzeń, że coś jest z babcią nie tak. Upewniło go stwierdzenie:
– Dziś na ten przykład był Bodo. Piękny mężczyzna! W ogóle dużo ludzi było, ale ja od razu go poznałam. Powiedział do mnie, jak przyniosłam zamówienie, „pani ma urodę filmową”!
– Co?! Bodo był?! – zdumiał się Janek, bo interesował się filmem i Eugeniusza uwielbiał. Nawet od jakiegoś czasu nosił taką samą fryzurę i dostrzegał duże podobieństwo między sobą a aktorem. Szczególnie w uśmiechu, bo miał takie same lśniące białe zęby, które często oglądał w lusterku. Jednak ludzie mówili, że Bodo został rozstrzelany bądź aresztowany i wywieziony na Sybir, więc niemożliwe, by był w tym czasie w Łodzi. Postanowił jednak nie podnosić tego tematu, bo dyskutowanie ze staruszką, która prawdopodobnie cierpiała na demencję, nie miało sensu. „Tak jak babcia – przypomniał sobie – też mówiła różne rzeczy bez sensu”.
Babcia kelnerka dreptała koło swego wybawcy, który głowił się, co z nią zrobić, skoro sam nie miał gdzie się podziać. Zimno, śnieg, lód, na ulicy jej zostawić nie można, bo zamarznie, odprowadzić nie ma dokąd. Widać, że ze starości pomieszało jej się w głowie i niczego konkretnego się człowiek od niej nie dowie.
Dotarli do dworca, na ten pociąg, którym miała jechać nad morze. I całe szczęście, że tam poszli, bo na dworcu PCK opiekowało się ludźmi. Znajdował się tam punkt ambulatoryjny, bo rannych i potrzebujących medycznej pomocy nie brakowało. Rozdawano też gorącą zupę i do niej kolejka była najdłuższa. Nakazał staruszce ustawić się po posiłek i poszedł poszukać kogoś, kto powie, co zrobić z babcią kelnerką. Jedna z lekarek skończyła właśnie bandażować rannego w oko mężczyznę, który chyba nie cierpiał tak bardzo, bo zdrowym okiem spoglądał na jej biust, paskudnie przy tym oblizując spierzchnięte usta. Wysłuchała prośby Zajączka i podeszli razem do stojących w kolejce ludzi, ale babcia zniknęła. Oddaliła się, bo – jak poinformowała wszystkich wokół – jedzie nad morze, a narzeczony już zajął miejsce w pociągu. Popatrywano na Janka z uśmiechem, co mogło znaczyć tylko jedno – babcia musiała powiedzieć, że to on jest tym narzeczonym. Stanął na końcu kolejki, bo mowy nie było, by ktoś go wpuścił na poprzednie miejsce.
Dostał kubek zupy, posiedział, popatrzył i z wrodzoną sobie chęcią pomocy zagadał do siostry, opatrującej jakiegoś powracającego z wojennej tułaczki nieszczęśnika:
– Może bym się na coś przydał? Umiem opiekować się dziećmi i chorymi, nawet byłem przy porodzie…
Siostra ucieszyła się, bo rąk do pomocy brakowało. Od razu zajął się jakąś ledwo trzymającą się na nogach kobietą w letnich pantoflach na odmrożonych nogach. Kobieta opowiedziała mu całą swoją historię, przedstawiła drogę, jaką odbyła, by powrócić do rodzinnej Łodzi. Następny był chłopak z ręką nadającą się chyba tylko do amputacji, bo w ranę wdało się zakażenie. Ręka zrobiła się już czarna, a chłopak zwijał się, wyraźnie cierpiąc, i co chwila krzyczał obelżywe słowa.
– To z bólu – wyjaśniła siostra. – Nie zwracaj na to uwagi. Z bólu to różnie się ludzie zachowują.
Chłopak musiał trafić do szpitala, bo tu mu się nie dało pomóc, potrzebował operacji. Takich pacjentów odsyłano na schody i tam czekali na tramwaj medyczny, którym jechali na miejsce.
Inni ludzie wymagali jedzenia, kąpieli. Uruchomiono dla nich łaźnię, korzystanie z której jednym zdawało się przynosić wytchnienie, a w innych budzić strach – za nic nie chcieli wejść pod natrysk. To byli ci, którym udało się przeżyć obozy koncentracyjne. Odczuwali paniczny lęk przed natryskami. Spoglądali podejrzliwie na drzwi łaźni i woleli pozostać brudni, niż skorzystać z tak źle kojarzącego się miejsca. Z wielkim trudem dawali się przekonać, że nic im nie grozi, ale na ogół nie namawiano ich do kąpieli. Zmieniali odzież na czystą z wyraźną ulgą, myli się pod kranem i po łapczywym zjedzeniu ciepłego posiłku padali gdziekolwiek i zasypiali. Serce bolało, jak się na nich patrzyło, bo byli tak chudzi i wyniszczeni, że chyba tylko cud sprawiał, że zdołali się poruszać, a robili to powoli i z trudem. Cierpieli na wrzody, całe ciała mieli obolałe. Wyglądali, co tu dużo mówić, po prostu jak trupy. Jedna z kobiet nie trzymała moczu, a co gorsza kału też, była od pasa w dół zabrudzona i cuchnąca. Znajdowała miejsca z dala od tłumu, świadoma tego, że wzbudza odrazę. Nie prosiła o pomoc, ale szybko dano jej jakąś ligninę i czystą odzież. Nie miała siły się przebrać i jedna z sióstr pomagała jej założyć czyste pończochy. Kobieta miała na nogach cuchnące przetoki, a na całych udach dziury wypełnione ropą, które wyglądały, jakby ktoś nawiercił je świdrem. Trudno sobie wyobrazić, jak na tych nogach doszła do ambulatorium. I jak ten wycieńczony organizm jeszcze zdołał się utrzymać przy życiu. To była medyczna zagadka, tak powiedziała lekarka. Hitlerowcy poddawali kobietę jakimś eksperymentom i odesłano ją prosto do szpitala, a wśród ludzi wybuchła ostra dyskusja na temat takiej zbrodni. No, bo jak to inaczej nazwać?! Jakiś zarośnięty i potargany mężczyzna zaczął wymachiwać pięściami i krzyknął:
– Dajcie mi tego skurwysyna, co jej to zrobił! Ja go, o!, tymi ręcami zabiję! – I pokazał wszystkim te ręce, wielkie jak młyńskie kamienie. Nikt nie miał wątpliwości, że takimi rękami można zabić każdego, kto dopuścił się takich haniebnych uczynków. Odsunięto się na odpowiednią odległość, bo jednak nikt nie chciał się narażać na kontakt z takim siłaczem i zgodnie stwierdzono, że tak właśnie powinno być. Własnymi rękami trzeba takich pozabijać, za wszystkie krzywdy i cierpienia! Kobieta poszła w stronę tramwaju, słaniając się na nogach i co chwila dotykając pośladków. Widocznie próbowała zapobiec ponownemu zabrudzeniu odzieży albo cały czas sprawdzała, czy to się już nie stało. Za nią z równym trudem szedł staruszek, który cierpiał okropnie z powodu wstydliwej dolegliwości, spowodowanej dźwiganiem ponad siły.
Co jakiś czas podjeżdżał specjalny tramwaj i zabierał rannych do szpitali, jednocześnie przywożąc paczki z odzieżą, żywność, opatrunki. Kto mógł, wsiadał o własnych siłach, jednak większość trzeba było odnosić na noszach i siostry transportowały chorych niemal bez ustanku. Zajączek dwoił się i troił, bo pracy mieli tyle, że naprawdę nie wiedział, w co ręce włożyć. Tu ktoś jęczał, tu należało kogoś podnieść, przenieść, ktoś się awanturował i z tymi było najgorzej, bo awantura groziła biciem lub, co gorsza, strzelaniem. Nikt przecież nie wiedział, czy awanturnik nie posiada broni. Kilka dni wcześniej doszło do tragicznego wypadku – jakiś uciekający Niemiec strzelił do siostry opatrującej akurat chorego i zabił ją na miejscu. Do tej chwili wszyscy byli roztrzęsieni, bo aby zastrzelić siostrę, to już trzeba być najgorszym z łachudrów. Tak określiła Niemca czarnowłosa śliczna siostrzyczka, opowiadająca Jankowi o tym wydarzeniu. Widziała to na własne oczy i chyba cudem sama uniknęła śmierci, bo wcześniej zajmowała się tym chorym.
– Leżał na noszach, nie tu, na Piotrkowskiej, i ja go bandażowałam, bo miał ranę uda. Odeszłam na chwilę i wtedy ta dziewczyna podbiegła do niego i od razu upadła. Tak prosto na niego upadła, całym ciałem! Wszystko było zalane krwią. Dobrze, że chociaż nie męczyła się długo, prawie od razu umarła… A to mogłam być ja. Zamieniłyśmy się losem! Boże, całą wojnę przeżyć i zginąć teraz!
I opowiedziała o tym, że cały czas dręczą ją straszne wyrzuty sumienia i czuje się tak, jakby to wszystko stało się przez nią.
Rozmowa została przerwana, bo nadeszła lekarka i nakrzyczała na nich, że flirtują, zamiast pracować. Dziewczyna zaczerwieniła się, ludzie od razu zaczęli komentować, wyzywać, bo znaleźli okazję do rozładowania frustracji. „Ładnie się zaczyna” – pomyślał Zajączek i odszedł pospiesznie, bo lekarka odesłała go do innego zajęcia, do dźwigania bagaży, które przywiózł pecekowski tramwaj. Specjalnie, za karę! Chyba jednak nie miała zamiaru nikogo karać, bo uśmiechnęła się życzliwie i serdecznie, więc z miejsca jej wybaczył.
Został w tym punkcie kilka dni, bo po pierwsze nie miał dokąd iść, a po drugie nie mógł odejść z miejsca, w którym był potrzebny. Przespał się w punkcie noclegowym i ruszył z powrotem na dworzec. Ze smutkiem spostrzegł, że nie ma na dyżurze rozmownej czarnulki, za to lekarka cały czas przyjmuje. Musiała chyba w ogóle nie spać! Tym razem pracował w kuchni, do której ustawiła się ogromna kolejka. Spędził tam cały dzień, to wydając jedzenie, to dźwigając ogromne kotły, a wieczorem odesłano go do pomocy w szpitalu.
– W kuchni niech baby siedzą – stwierdził jakiś wysoki, niesympatyczny doktor i nakazał mu jechać z chorymi do pobliskiego szpitala na Pańską. Tramwaj był załadowany po brzegi, chorzy pojękiwali, bo wiadomo, że trudno wytrzymać, gdy coś boli, a pojazd szarpie. Jakiś młody, wychudzony chłopak kaszlał okropnie i pluł krwią tak mocno, że wyglądało to na krwotok. Siedział oparty o ścianę tramwaju i był na granicy omdlenia. Inny chory, z wysoką gorączką, majaczył coś, rzucając się na noszach.
Janek popatrywał na motorowego, młodego jak on chłopaka. Zagaił:
– Trudno kierować tramwajem?
– Coś ty! To proste! Chcesz się nauczyć? – Szybko znaleźli wspólny język i rozmowa się potoczyła.
– Sam nauczyłem się niedawno i teraz mam zajęcie, a jeszcze do tego dostałem zakwaterowanie. Nie miałem gdzie mieszkać, bo mój dom spłonął, spałem w bramach. Ale na szczęście trafiło mi się to zajęcie i chwała Bogu!
Zajączek zdecydował się natychmiast. Do tej pory spał w noclegowni, gdzie tak naprawdę o wypoczynku nie było mowy, bo ciągle ktoś się kręcił, chrapał, jęczał, umęczony drogą, padał na materac ledwo żywy. W takich warunkach sen przychodził późno i nie dawał odpoczynku. Rano Janek znów szedł do ambulatorium, później na kurs i tak mijał dzień. Słowem, czasu miał tyle, by się zdrzemnąć, ale był zadowolony, czuł się potrzebny. Taka sytuacja budziła jednak niepewność, ciągle mówiono o tym, że wojna przeciągnie się jeszcze nie wiadomo jak długo. Każdy był znerwicowany i często zdarzało się, że ktoś mówił:
– Zobaczycie! Jeszcze zawyją syreny i wszyscy poumieramy! Wspomnicie moje słowa!
I pewnego razu przepowiednia wydała się sprawdzać, bo w nocy syreny zawyły, jednak nie jako przepowiednia ataku, nalotu czy innego nieszczęścia. Ogłaszały mieszkańcom, że Armia Czerwona zdobyła Berlin. Źle jednak wybrano sposób. Artyleria przeciwlotnicza nic o tym nie wiedziała i od razu otworzyła ogień armatni; odezwały się też karabiny maszynowe. Powstał ogromny popłoch, ludzie uciekali do schronów i przerażeni stali tam po kolana w nieczystościach, bo już od dawna schrony traktowano jako szalety. Smród niósł się okropny, aż oczy łzawiły. A i robactwa pełno, i much. Trzeba było to jednak wytrzymać, bo strzelano do każdego na ulicy. Patrole we wszystkich widziały napastników. Dopiero później wyszła na jaw przyczyna tego zamieszania. Nastroje od razu uległy poprawie i nowe nadzieje na lepsze życie zakwitły ludziom w sercach.
Parę dni później ogłoszono maj miesiącem czystości i zaczęto schrony zasypywać, likwidować śmietniska. Życie się normalizowało, zaprowadzano porządek i ład. Znów nadciągnęła fala umęczonych, powracających z całego chyba świata ludzi. Roboty było więcej, więcej nawet niż w styczniu, bo zaczęli wracać przymusowi robotnicy, którzy pokonywali drogę do domu etapami, zatrzymując się w różnych miejscach na dłużej lub krócej. Wtedy Zajączek poznał pewnego Staśka, który pracował „u baora”, jak się mówiło w Brunszwiku. Jechał pociągiem z kilkoma przesiadkami, aż do Legnicy, gdzie znajdowała się centrala przesiedleńcza. Teraz dotarł do Łodzi, szczęśliwy, że dojechał w końcu na miejsce. Stasiek przywiózł ze sobą młodziutką Rosjankę w zaawansowanej ciąży. Miała całkiem płaską twarz i skośne oczy, była mała, chuda, ubrana w męskie wojskowe portki, ściągnięte paskiem pod biustem. Nie mieściła się w żadną ze swoich starych sukienek, więc wymyślili te spodnie, co sprawdziło się w podróży bardzo dobrze. Może nie wyglądało pięknie, ale było praktyczne, ciepłe, mogła się bez skrępowania położyć, nic jej nie uciskało, nie podwijało się. A że niezbyt ładne? Kto by się tym przejmował! Ludzie podróżowali w łachmanach, boso, byle tylko dostać się do domu. Stasiek bał się bardzo, by nie urodziła podczas podróży i odetchnął z ogromną ulgą, gdy wysiedli w końcu w Łodzi.
– Teraz może rodzić – zwierzył się nowemu znajomemu i pociągnął dziewczynę za warkocz. – Powiem ci, że ja strasznie się bałem, że urodzi w pociągu. Wtedy bym musiał pomagać, a ja nigdy w życiu nie chcę tego widzieć! – Aż zasłonił oczy na samą myśl, że mógłby zobaczyć coś tak okropnego. Krew, krzyki, no i… wiadomo. Nie, wszystko, tylko nie to!
Janek z pewnym lekceważeniem odparł, że był przy porodzie i to dla niego nie jest nic strasznego. Skłamał nawet dla lepszego efektu, że niejednokrotnie pomagał w tych ciężkich dla kobiety chwilach. Prawdę jednak powiedział, że nie ma nic piękniejszego, jak usłyszeć pierwszy krzyk dziecka.
Rosjankę należało umieścić w szpitalu. Nie mówiła ani słowa i nie odpowiadała na żadne pytania, ale widocznie ze Staśkiem się porozumiewali bez trudu, bo była mu całkiem oddana i ufna. Widać miłość posługuje się językiem uniwersalnym, zakochani ludzie rozmawiają sercem. Dziewczyna sprawiała wrażenie całkiem wycieńczonej, a przecież czekał ją poród. Trzeba było ją odkarmić, by wystarczyło jej sił. Stasiek nie mógł się nadziękować. Wyznał przy tym, że u bauera dziewczynę zgwałcili żołnierze i że bardzo się bał, że coś się stało dziecku. Od tego czasu, od tego strasznego zdarzenia, nie wypowiedziała ani jednego słowa, ale on, Stasiek, nie traci nadziei, że to się pewnego dnia zmieni. Zajączek pomógł Staśkowi urządzić pokój, bo musieli zamieszkać z ojcem. Postanowili więc powiesić zasłonkę, oddzielającą ich część izby od części ojca, i przesunąć komodę, która jakimś cudem przetrwała wojnę w takim stanie, jakby dopiero wyszła od stolarza. Ojciec Staśka zdecydował, że póki co Janek ma mieszkać z nimi, bo do czego to podobne, żeby przyjaciel syna tłukł się po noclegowniach. Spał więc chłopak w korytarzu na rozkładanym łóżku, które strasznie trzeszczało przy każdym ruchu, tak że wszyscy się budzili. Przeniósł się więc z łóżka na podłogę, ale wiadomo, że był to półśrodek i należało szukać innego domu. Sytuacja zaczynała każdemu doskwierać i szczęśliwie się złożyło, że dostał zakwaterowanie wraz z nową pracą, bo ukończył właśnie wszystkie kursy. Przeniósł się, a ze Staśkiem kontakt nieco się rozluźnił, być może dlatego, że wszyscy się tym wspólnym mieszkaniem bardzo umęczyli, a może dlatego, że każdy miał dużo własnych zajęć i brakowało czasu na odwiedziny i spotkania.
Teraz obsługiwał tramwaj, jeżdżący na daleki podłódzki Brus, i chwalił sobie trasę, bo była długa i ciekawa. Najpierw jechał przez miasto, okrążając plac Wolności, później zaś przez malownicze Polesie Konstantynowskie. Dojechał właśnie do zoo, gdy musiał gwałtownie hamować i posypał się na niego grad wyzwisk. Powojenna rzeczywistość była ciężka, a ludzie nerwowi, więc Zajączek z wrodzoną pobłażliwością odkrzyknął w głąb wagonu:
– Ludzie kochani! Wypadek jakiś był chyba, musiałem zahamować! Zobaczcie, co się dzieje!
Faktycznie, na torach stał milicjant i nakazywał natychmiast opuścić pojazd.
– Co się stało? My mamy bilety! – Złość przeniosła się z motorniczego na milicjanta. – Człowiek płaci i nie może na miejsce dojechać?!
– Bez dyskusji! – Milicjant przyjął poważny wyraz twarzy, wyprężył nikłą pierś i poprawił pas. Dziewiczy zarost nie ukrył rumieńca na młodzieńczej twarzy. Była to jego pierwsza służba i traktował ją niemal jak misję. – Proszę opuścić pojazd i rozejść się! Jak będzie można, to tramwaj ruszy!
Ludzie odpuścili i ciekawość poniosła ich w stronę gromadzącego się tłumu. Młody motorniczy z powodu chwilowego braku zajęcia również ruszył w kierunku alejek, gdzie stały milicyjny wóz i karetka pogotowia.
Okazało się, że doszło do strasznego zdarzenia. Jakiś młodzieniec, mieszkający na osiedlu Mireckiego, został rozerwany na strzępy w wyniku nieudanego doświadczenia chemicznego.
– Widzi pani? – szepnęła jakaś kobieta, wskazując na drzewo. – Aż tu go wyrzuciło!
– Gdzie? Gdzie? – zaszemrał tłum i zakołysał się nerwowo.
– Tam! – Palec kobiety jak batuta dyrygenta kierował tłumem. Głowy podniosły się i z lękiem patrzono na gałąź, na której wisiał kawałek skrwawionej odzieży.
– O, Jezu! Widzę! – pisnęła histerycznie kobieta o ogorzałej twarzy. Zaczęto komentować wypadek, ludzi przybywało, bo każdy chciał na własne oczy zobaczyć rozerwanego nieszczęśnika.
Faktycznie, wokół leżały rozrzucone szczątki ludzkie, a zmarły okazał się domorosłym chemikiem. Wykonywał jakieś doświadczenie, które zakończyło się potężnym wybuchem i pozbawiło go życia. Czemu to doświadczenie przeprowadzał w parku? Dziwne jakieś to się wydawało.
– Co dziwne! Co dziwne! Trzeba się cieszyć w nieszczęściu, że nie w domu, tylko w parku! Mogło cały dom rozwalić! Ludzi pozabijać!
– Ja go znałam! – oświadczyła młoda dziewczyna z krótko obciętymi włosami, ułożonymi w sztywno zaondulowane fale, które dodawały jej dziesięć lat. Była jednak w tym wieku, kiedy kobieta cieszy się, że wygląda na starszą. Za parę lat raczej będzie chciała ich sobie odjąć. Dziewczyna stanęła niedaleko milicjanta, a że kolana jej drżały ze strachu, ścisnęła je rozpaczliwie i powiedziała:
– Matka mu nie pozwalała w domu tych doświadczeń robić, to widocznie tu przyszedł, do parku!
– Znaliście go? – zainteresował się milicjant.
– To znaczy, tak naprawdę to go nie znałam, tylko wiedziałam, że on lubi chemię… – Dziewczę wiło się ze strachu przed milicjantem. – Nawet kiedyś mówił, że jest takie przysłowie: „pamiętaj, chemiku młody, nie wlewaj nigdy kwasu do wody” czy – zastanowiła się nagle – czy może „nie wlewaj nigdy do kwasu wody”?
Milicjant zniecierpliwił się:
– No to w końcu jak? Wlewaj czy nie wlewaj?
Zaondulowana nastolatka zapłakała bezradnie:
– Nie wiem! Nie pamiętam! Mogę iść do domu?
– Nie! Musimy zrobić protokół! To na pewno jakiś bandyta, a nie chemik! Może bombę konstruował? – pastwił się ciekawy chemicznych maksym milicjant, patrząc na dziewczęcy biust, rysujący się zachęcająco pod obcisłą bluzeczką. „Na komisariacie przesłuchałbym ją jak należy” – rozmarzył się. – Jesteś zatrzymana!
Poczuł ogromną chęć popisania się i pokazania, kto tu rządzi, napuszył się więc i rozpędził gapiów. Nadjechał wojskowy dodge, z szoferki wyskoczyła młoda lekarka i poprosiła o dostęp do zwłok.
Wyglądała dziewczęco, jasne włosy wysuwały się z luźno upiętego koczka, a piegi pokrywały zadarty nos. Pracowała jednak sprawnie, bez najmniejszej obawy poruszając się wśród krwawych szczątków, dyktowała asystentce jakieś uwagi, które tamta skrupulatnie notowała.
– Ło, panie kochany! – zachwycił się jakiś starszy, krępy mężczyzna, wspinający się na palce, by lepiej widzieć – aaaale kobitka ładna! Patrzaj pan tylko! – Szturchnął w bok stojącego przy nim człowieka. Asystentka musiała usłyszeć tę uwagę, bo poprawiła krótko podcięte włosy. Miała bystre, bardzo ciemne oczy i szczuplutką figurę, była wysoka i wiotka. Bardzo pasowało do niej romantyczne określenie „jak trzcinka”.
– Nie, ta druga, starsza, ładniejsza! Ta blondyneczka… – sprostował od razu krępy, widząc, że wzrok sąsiada skupił się na wysokiej asystentce. Chwilowo męska część gapiów zapomniała o trupie i ich uwagę całkiem pochłonęły kobiety w białych fartuchach.
– Ludzie kochani, co to się na świecie dzieje! Taka kobitka ładna i trupami się zajmuje! – Chłopak w czapce z lakierowanym daszkiem pokręcił głową, z niedowierzaniem patrząc na jasnowłosą lekarkę.
– To są wojskowe lekarze – wyjaśnił jakiś znawca. – One, panie, to są przyzwyczajone do trupów bardziej niż normalny doktór. Ale kobitka ładna, nie ma co gadać! Obrączkę ma na palcu?
Przez chwilę wzrok skupił się na dłoniach lekarki, ale były ukryte w gumowych rękawicach i kwestia stanu cywilnego pozostała tajemnicą.
Znawca wojskowej medycyny co chwila wtrącał uwagi, bo pragnął pochwalić się wiedzą i wzbudzić podziw. Nie znalazł wielu słuchaczy, chwycił się więc ostatniej deski ratunku i stwierdził nonszalancko:
– Tę lekarkę to ja znam, bo ona jeździ na ekshumacje.
– Na co jeździ? – zdziwiła się stojąca obok niemłoda kobieta ze złotym zębem, jedynym zresztą, jaki posiadała. – Na co ona jeździ?
Znawca poczuł się ważny i spojrzał na kobietę z politowaniem.
– Na ekshumacje. Wyjmują trupa z grobu i później go badają… I zakopują w innym miejscu… Na ten przykład tych Rusków, co byli pochowani na placu Wolności, też wykopali. I śladu teraz nie ma po tych grobach, co były na samym środku placu!
No, to prawda, że grób na placu Wolności został zlikwidowany. I dobrze, bo kto to słyszał, by groby, zamiast na cmentarzu, znajdowały się w centrum miasta! Zaczęto się spierać, co do słuszności zakłócania zmarłym spokoju. Znawca napuszył się i rzekł, że o tym decyduje ustawa o cmentarzach wojennych i dodał po chwili:
– Artykuł czwarty, punkt pierwszy!
Wywołało to pożądany efekt, tłum zakołysał się i wszystkie oczy skierowały się na niego. Zaraz jednak ktoś nieufnie szepnął, że tylko szpicel tak zna paragrafy i artykuły. Profilaktycznie odsunięto się więc od niego na bezpieczną odległość. Lekarka zakończyła oględziny i zdjęła rękawice.
– Nie ma obrączki! – znawca ucieszył się, ale zaraz posmutniał, bo stojący nieopodal milicjant orzekł:
– Lekarz nie może mieć żadnej biżuterii! Nawet obrączkę trzeba zdjąć! To ze względu na zagrożenie epidemiologiczne!
Ktoś parsknął śmiechem w jego stronę i stało się jasne, że podano jego wiedzę w wątpliwość. Wycofał się więc i przeszedł z drugiej strony tłumu, gdzie po chwili już dyskutował z kimś innym.
Zainteresowanie rozerwanym nieszczęśnikiem znów powróciło, bo milicyjny fotograf przystąpił do dokumentowania, pstrykała lampa aparatu, a później przystąpiono do sprzątania. Szczątki zapakowano w specjalny worek i obie lekarki wsiadły do karetki. Kierowca przekręcił kluczyk w stacyjce i silnik od razu podjął pracę. Potężny dodge pracował jako karetka pogotowia, bo doskonale dawał sobie radę w każdym terenie. Wjeżdżał wszędzie bez problemu i oszczędzało to siły lekarzy i sanitariuszy, bo nie trzeba było dźwigać noszy z chorym zbyt daleko. Pracował bez zarzutów, silnik nie gasł, był mocny, niezawodny.
Ludzie z wolna rozchodzili się, bo nie działo się już nic ciekawego. Janek pogapił się jeszcze chwilę i wrócił do porzuconego tramwaju. Można było już jechać dalej, pojazd szybko napełniał się ludźmi. Zajączek czekał cierpliwie, aż każdy zajmie miejsce, bo oczywiście pchano się, poszturchiwano, wyzywano, a drewniany wagon jęczał pod nadmiernym ciężarem i kolebał się na boki, jakby przerażony zadaniem, które go czekało. Zajączek musiał jechać ostrożnie, bo przepełniony tramwaj pękał w szwach, dodatkowo obciążany uczepionymi na zewnątrz pasażerami. Ktoś kiedyś nazwał ich winogronami. Było to dość trafne i malownicze określenie. Faktycznie, tramwaj wyglądał jak winogronowa kiść, gdy ludzie podróżowali, wisząc poza pojazdem; wystarczyło tylko chwycić się czegoś ręką i oprzeć choć jedną stopę o jakikolwiek wystający element. Również w tym przypadku obowiązywała hierarchia, były miejsca bardziej i mniej niebezpieczne, a wiadomo, że niebezpieczny sposób wiszenia wywoływał większy błysk w oku płci przeciwnej. Strategia ta rozszerzała się o ustąpienie miejsca w tramwaju kobiecie i pokonanie reszty drogi jako winogrono; jeszcze większy podziw budziło nonszalanckie trzymanie się jedną tylko ręką, podczas gdy drugą należało włożyć w kieszeń spodni.
Tramwaj zadudnił żelaznymi kołami na mostku, podskoczył i brawurowo pokonał zakręt do krańcówki. Pomiędzy ceglanymi budynkami zatrzymał się ze zgrzytaniem. Koniec trasy! Koniec zmiany! Motorniczy obejrzał wagon, pobujał się chwilę na uchwytach, kilka razy podciągnął na metalowych poręczach. To należało do obowiązków – kontrola wagonu po zakończeniu pracy, nie podciąganie na poręczach, rzecz jasna!
Wyskoczył z tramwaju na plac. W nozdrza uderzył go nieprzyjemny trupi odór, jednak głównym akcentem tego podmiejskiego powietrza był zapach łąk, mleka, czegoś dobrze znanego z dzieciństwa i przez to sielskiego.
Obok krańcówki znajdował się folwark, w którym przyznano mu pokoik. Odkąd Zajączek uciekł z Brzezin i podjął pracę jako motorniczy, jego życie stało się spokojne i stabilne. Miał własny kąt, pracę, którą lubił, a do pełni szczęścia brakowało jeszcze tylko dziewczyny, z którą można by chodzić na spacery i robić inne rzeczy dozwolone dorosłym i odpowiedzialnym ludziom, do których przecież należał. Nie poznał jednak do tej pory takiej, która odpowiadałaby jego marzeniom. W bezsenne noce wyobrażał ją sobie, długowłosą, mocno zbudowaną, nie taką jak dziewczyny, które widywał codziennie, zaondulowane, chude, krzykliwe. Jego dziewczyna ze snów była inna. Czekała na niego stęskniona, przybywała zawsze, gdy tylko przymknął powieki, rozplatała grube warkocze, ukrywała nagość pod płaszczem włosów, drżała pod jego gorącą dłonią. Na pewno gdzieś istniała, dokładnie taka, jaką sobie wymarzył, musiał ją tylko odnaleźć. Po takich nocach Zajączek obserwował ze wzmożoną czujnością dziewczęta. Jednak żadna nie sprawiła, by jego serce zabiło mocniej, żadna też nie zwracała na niego jakiejś szczególnej uwagi. Czyżby był skazany na samotne, smutne życie? Może wszystko przez te usta? Musiała istnieć jakaś inna przyczyna, bo ust w sumie nie było widać, odkąd przykryły je wąsy.
Minął przydrożną kapliczkę i skręcił w lewo, pchnął żelazną furtkę. Machnął przyjaźnie ręką do stróża, przysypiającego w małej budce.
Stróż pracował na folwarku jeszcze za Biedermanna i z żalem patrzył na upadek całego majątku. Kochał folwark jak własny i mógł godzinami opowiadać jego historię. Wystarczyło o coś zapytać, a wspomnieniom nie było końca. Zaczęto przed nim uciekać, bo owszem, miło było czasem zetknąć się z historią, ale stróż w swych opowieściach nie znał umiaru, a każdy miał własne zajęcia. Jedno było pożyteczne – stróż prowadził dziennik, w którym notował wydarzenia każdego dnia! Wystarczyło zapytać i od razu sięgał do notatek opatrzonych datami i godzinami. Każdy dzień dokładnie opisany! W stróżu mieszkała dusza historyka. Ludzie coraz częściej go unikali, bo po co wracać to takich strasznych spraw jak śmierć rodziny Biedermannów? Lub zajęcie folwarku przez Hansa Rezlera, niemieckiego generała, później znów dewastacja przez czerwonoarmistów, gwałty, rozboje? Niech te czasy zostaną wyłącznie w notatkach stróża dziwaka, po co o nich mówić? Kalendarz wskazywał rok 1945 i trzeba żyć dniem obecnym. To, że kiedyś Rezler mieszkał w budynku obok wejścia, nie miało już żadnego znaczenia. Teraz mieli tam dom ludzie, którzy nie wiedzieli wcale, kto wcześniej zajmował ich izby. I bardzo dobrze, bo po takim człowieku nikt by chyba nie chciał mieszkać! Po samym Rezlerze pozostało niewiele, bo i niewiele ze sobą przywiózł, zajął pomieszczenia z pełnym wyposażeniem, wszystko to należało do Biedermanna, meble, garnki. Rezler kazał sprowadzić dla siebie tylko własną odzież i zastawę stołową – biały zestaw talerzy i filiżanek. Lubił popijać kawę na ganku, z każdym podniesieniem filiżanki ukazywała się sygnatura z hitlerowskim orłem. Rezler uciekł z folwarku w styczniu 1945 roku, pozostawiając ten swój hitlerowski zestaw filiżanek. W dzbanku parowała jeszcze gorąca kawa.
Głód panował wtedy straszny, w dodatku strach było wychodzić z domu, jednak ludzie w poszukiwaniu żywności wtargnęli do pokoju Rezlera, wypili tę ciepłą aromatyczną kawę, zabrali zapasy żywności. Wprawdzie jedzenie po Rezlerze rosło w ustach, ale głód rządzi się swoimi prawami. Młodziutka, wesoła Teresa, mieszkająca z rodzicami w domku nad garażami, przyniosła do domu ten dzbanek i kilka talerzy z zakąskami, przygotowanymi z pewnością dla Rezlera, których nie zdążył zjeść. Matka okrutnie się zdenerwowała:
– Czy ty chcesz nas otruć? Wiadomo, co to jest? Po tej łajzie? Wyrzuć mi to, natychmiast!
Talerze wyrzucono na zewnątrz i jadły z nich kury, póki ktoś sceptycznie nie zwrócił uwagi, że taka zhańbiona kura nie nadaje się na rosół. W ogóle nie nadaje się na nic!
Zajączek doszedł do willi, gdzie mieszkał na pięterku w pokoju z małym okrągłym okienkiem. Willa Biedermanna zachwycała urodą, drewniany ganek podpierały ażurowo zdobione belki. Z tyłu rozciągał się ogród. Żal było patrzeć, jak niszczeje, bo niegdyś stanowił chlubę fabrykantowej; wśród wypielęgnowanej zieleni szemrała fontanna, na środku której siedział kamienny żółw. Zresztą ogród zawsze jest potrzebny, bo miło jest usiąść, odpocząć i popatrzeć na kwiaty. Człowiek od razu lepiej się czuje, jeśli może zatrzymać wzrok na czymś pięknym i kolorowym i odetchnąć od miejskiego zgiełku po pracy. Teraz jednak tego żółwia ktoś strącił na ziemię i uszkodził, a fontanna nie tryskała wodą, bo takie atrakcje nie są potrzebne człowiekowi pracy, obywatelowi nowej Polski. Tylko burżuj sobie na takie rzeczy kiedyś pozwalał. Teraz się to skończyło. Burżujskie przyjemności się skończyły. Stało w folwarku całkiem rozwalone pianino, w które 17 stycznia, w piątek, 1945 roku walili pięściami ruscy żołnierze. Potłukli też szafki biblioteczne i podarli książki, których resztki leżały w piwnicach w charakterze rozpałki. Kiedyś Janek tam zajrzał i złapał się za głowę, bo niektóre były naprawdę piękne i dało się je jeszcze uratować. Nosił do swojego pokoju, ile zdołał, ale w końcu ktoś przyczepił się, że tyle rozpałki mu nie potrzeba i musiał przestać, bo to różnie mogło się skończyć. Jednak zorganizował sobie w ten sposób sporą bibliotekę i czytał w każdej wolnej chwili.
Wspiął się po stromych schodkach do swojego mieszkania. Za lakierowanymi na biało drzwiami znajdował się mały, przytulny pokój z oknem niemal zasłoniętym przez gałęzie ogromnego drzewa. Pokój obok zajmowali starszy mężczyzna z żoną i chorą córką Wiesią. Córka ta, tęga, czarna dziewczyna z niemal męskim wąsem nad pąsowymi, wydatnymi wargami, była chora na umyśle. Po nieszczęśliwych wydarzeniach ze stycznia 1945 roku pomieszało jej się w głowie. Wszyscy wiedzieli, że zgwałcili ją czerwonoarmiści. Cudem uniknęła śmierci, inna dziewczynka, mieszkająca tuż obok, nie przeżyła. Wiesia ciągle o tym mówiła, płakała, próbowała zrobić sobie krzywdę i rodzice musieli jej stale pilnować. Takie nieszczęście!
Zmarła dziewczyna została pochowana w dole koło sadzawki. Właściwie w samej sadzawce, bo przecież, gdy się to stało, panowała sroga zima i nie dało się wykopać grobu w ziemi zamarzniętej na kamień. Tak było – ludzie mówili o tym często, straszne przeżycie. Ci ruscy sołdaci zabili Niemców, siedzących jeszcze w folwarku, jednego nawet rozjechali czołgiem, choć wyszedł z podniesionymi rękami na znak, że się poddaje. Kilku zostawili przy życiu i kazali im załadować zabitych na wóz, który zarekwirowali Pawlakowi, mieszkającemu na wprost sadzawki. Następnie zaprzęgli ich do tego wozu i kazali zabitych zaciągnąć do tego dołu, nad którym i ich pozbawili życia. Dorzucili tę zgwałconą dziewczynkę, bo Wiesi udało się ocknąć i uciec. Jakimś cudem, bo jeszcze chwila i podzieliłaby los koleżanki. Gdy tylko ziemia odtajała, przysypano zmarłych piaskiem. Wcześniej leżeli sztywni i biali od mrozu, patrząc szeroko otwartymi oczami w sine zimowe niebo. Niejaki Stasiek, niezwykle przystojny młodzieniec, mieszkający z rodzicami obok sadzawki, twierdził, że dziewczyna jeszcze żyła, gdy ją w ten bezimienny grób wrzucono. Teraz sadzawka powoli zarastała, bo nikt z niej nie korzystał z wiadomej przyczyny. Nawet krów tam nie pojono, prowadzono je za mostek, do rzeki.
Zajączek dowiedział się o tej strasznej historii przez przypadek, bo wiadomo, że obcym o takich rzeczach się nie mówiło albo mówiło bardzo po cichu. Nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się o czerwonoarmistach powiedzieć złego słowa głośno. Jednak pewnego wieczoru ludzie w folwarku przysiedli na pogawędkę, znużeni pracą. Było spokojnie, na niebie malował się już jasny sierp księżyca. Tę sielankę przerwał przeraźliwy krzyk. Wszyscy zerwali się na równe nogi.
– Pomocy! – krzyczała przeraźliwie matka Wiesi. – Kobiety! Na pomoc! Ratujcie!
– Zaczyna się! – ktoś mruknął poirytowanym głosem.
Nikt nie pozostał obojętny, przepychano się na wąskich schodkach, tłoczono w drzwiach, za którymi Wiesia szarpała się z ojcem, potargana, okrwawiona. Dostała menstruację, a od tamtego strasznego wydarzenia zawsze, regularnie raz w miesiącu dostawała szału. Krwawienie było dla niej powrotem do tego traumatycznego zdarzenia.
Janek rzucił się na pomoc, bo ojciec Wiesi naprawdę już opadał z sił. Boże! Obydwaj spocili się i zasapali, nim udało im się dziewczynę powalić na podłogę.
– Tera jo zwiążo, powyzywa, powyzywa i bedzie koniec – oświadczyła jedna z bab. – Zawsze tak z nio jest. Miesiąc w miesiąc.
Wiesia leżała z przymkniętymi oczami, od czasu do czasu napinając mięśnie ud i drżąc spazmatycznie.
– Tylko niech Janek nikomu nie mówi – błagała Zajączka matka Wiesi. – Po co każdy ma wiedzieć! Niech nie mówi!
– Tu lekarz potrzebny, nie tajemnica! Zresztą każdy widzi! I słyszy! – Janek zdenerwował się jeszcze bardziej. – Leczyć ją trzeba!
– Nic nie trzeba! Do szpitala jeszcze zabiorą! Do wariatów! A ona nie jest głupia, tylko skrzywdzona! – Kobiety pokiwały głowami.
– Tak, to prawda! Najgorszy szpital! Zaraz będą robić zastrzyki, przywiązywać, prądem porażać! W domu, to w domu, każdy wie, że najlepiej jest i jak tylko Bóg da, to wyzdrowieje! Dobrze, że żyje! A jak umrze, to we własnym łóżku!
„Co to za życie, to inna sprawa!” – Zajączek ugryzł się w język, bo już prawie powiedział to na głos. Dopiero by było! „No, to już wiadomo, skąd ten smród” – pomyślał. Może trzeba by jakoś tych Niemców z tej sadzawki zabrać, dziewczynę pochować? Jak tak można, by leżała nie w grobie, tylko w śmierdzącym dole tuż koło drogi? Może ktoś jej szuka, czeka na jakikolwiek znak?
Przypomniał sobie, jak w Brzezinach na rozstaju dróg, tuż pod krzyżem cholerycznych leżały przez kilka dni zwłoki niemieckich żołnierzy. Popuchły już i sczerniały, a ludzie oglądali z ciekawością to okropne zjawisko, jakim jest rozkład ciała. Później żołnierzy pochowano, bo smród groził już jakąś zarazą, ale najpierw ogołocono ich doszczętnie. Jakoś strach przed zarazą znikał, gdy można było coś zyskać i żaden z rabusiów nie miał oporów przed noszeniem butów zdjętych z martwych stóp. Zepchnięto nieboszczyków do wspólnego dołu w samych kalesonach albo i bez i przysypano piaskiem. I tyle po nich zostało, co w pamięci ludzkiej, bo nikt nie postawił im żadnej tabliczki. Okupantów, bandytów nikt nie żałował.
Ale tu? Żeby tę dziewczynę jakoś upamiętnić! Co ona winna, żeby nie mieć własnego grobu? Może ktoś jej szuka? Mało to ludzi kogoś szuka?
Jednak czasy były takie, że strach nawet myśleć o takich sprawach. Ciągle działo się coś, co ludziom zamykało usta. Ktoś nagle trafiał do więzienia lub znikał bez wieści. Wciąż słychać było strzały, pojawiały się i znikały dziwne postaci. Działy takie rzeczy, że ludzie zaciskali powieki i udawali, że nic nie widzą. Rankiem człowiek nie wiedział, czy dotrwa do wieczora, a wieczorem modlił się, by przetrwać noc, bo zdarzały się napady i rabunki. Jedni mówili, że to akowcy, inni, że zwykli rabusie, a prawdą było, że każdy miał jakąś broń, jakieś potrzeby i ludzie się bali. Barykadowano się na noc w mieszkaniach, choć i to niewiele dawało, bo przecież świni czy krowy do mieszkania nikt nie weźmie. Rano otwierano chlewik, a tam – pusto! Tu jednak sytuacja się wyklarowała na tyle, że ktoś rozpoznał ubranego w mundur niejakiego Mikulkę, złodzieja i łobuza. Tenże Mikulka próbował zastraszyć kilka osób i napisał list, w którym groził doniesieniem do władz o współpracy z Niemcami. List był jednak przez nieuczonego złodzieja tak ułożony, że ludzie zamiast się bać, zaczęli się śmiać.
Pisał na kartce wyrwanej ze szkolnego zeszytu, na której widniało jakieś przedwojenne dyktando, pokreślone na czerwono przez profesora. Górę kartki z nazwiskiem ktoś przezornie oddarł, a na drugiej stronie Mikulka nagryzmolił niewprawnym pismem:
Krwawa Banda nakazóje położyć pieniondze pod kamieniem przy moście. Kamień jest oznaczony krzyżem. Jak pieniondze nie bendom tam położone to poznasz rękę Krwawy Bandy i też powiemy gdzie tszeba że w czasie wojny spułpracowałeś z okupantem.
Poniżej narysowana była trupia główka na skrzyżowanych piszczelach.