Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przezabawny debiut powieściowy o spłukanej młodej kobiecie poszukującej radości i sensu w życiu po nieoczekiwanym rozstaniu, autorstwa komiczki, eseistki i wielokrotnie nagradzanej scenarzystki Moniki Heisey.
Maggie radzi sobie całkiem nieźle. Jasne, jest spłukana, jej doktorat na temat czegoś niejasnego zmierza donikąd, a jej małżeństwo trwało tylko 608 dni, ale w dojrzałym wieku dwudziestu ośmiu lat Maggie jest zdeterminowana, by rozpocząć nowe życie.
Teraz ma czas, by zająć się swoimi hobby, jeść hamburgery o czwartej nad ranem i ożywić swoje życie seksualne. Dopingowana przez przyjaciół Maggie przechodzi przez pierwszy rok życia singielki, od czasu do czasu randkując, od czasu do czasu budząc się na podłodze i zadając sobie po drodze trudne pytania.
„Całkiem nieźle, dzięki” to słodko-gorzka historia, która obnaża niepewność współczesnej miłości, przyjaźni i naszych poszukiwań tego, co lubimy nazywać „szczęściem”.
To jak „Seks w wielkim mieście” dla milenialsów z obsesją na punkcie mediów społecznościowych. Debiut, któremu nie można się oprzeć”. – Metro (UK)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Monica Heisey
Całkiem nieźle, dzięki
Tytuł oryginału: Really good, actually
Przekład: Janusz Ochab
Copyright © Monica Heisey, 2023
Epigraph from „Telemachus’ Detachment”, from Meadowlands by Louise Glück. Copyright © 1996 by Louise Glück. Used by permission of HarperCollins Publishers
Copyright for the Polish edition and translation © Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o., 2023
Jacket design by Mumtaz Mustafa
Jacket painting by Sari Shryack
Author photo credit Yuli Scheidt
Redakcja: Kamila Wrzesińska
Korekta: Ewelina Sobol
Adaptacja okładki i skład: Sylwia Budzyńska
ISBN 978-83-67817-12-7
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Marszałkowska 4 lok. 5
00-590 Warszawa
www.relacja.net
Moje małżeństwo rozpadło się, bo byłam okrutna. Bo jadłam w łóżku. Bo on lubił muzykę elektroniczną i trudne filmy o facetach zmagających się z żywiołami. Bo ja ich nie lubiłam. Bo byłam spięta, a przez to chciałam wszystko kontrolować. Bo po czerwonym winie wszystko krytykuję. Bo kiedy jestem głodna i zestresowana albo napiję się białego wina, też wszystko krytykuję. Bo byłam za bardzo przylepna na imprezach. Bo on codziennie palił zioło, a ja nie uważałam, że „właściwie to to samo”, co dwie filiżanki kawy, które wypijam co rano. Bo zakochaliśmy się w sobie zbyt młodo, a jak nasze prawdziwe życie mogło się równać z wyobrażeniami o przyszłości, kiedy mieliśmy ledwie po dwadzieścia lat, a nasze ciała były nieprawdopodobnie jędrne? Bo przez trzy miesiące w 2011 roku próbowaliśmy nie żyć w monogamicznym związku i było to tylko w porządku, a nie świetne. Bo on dodawał do wszystkich potraw ostry sos, nawet ich wcześniej nie próbując, nawet jeśli ja godzinami starałam się zbilansować wszystkie smaki z przepisu, który musiałam odszukać na końcu długiego i szczegółowego opisu wakacji jakiejś kobiety. Bo raz zapomniał o naszej rocznicy. Bo nigdy nie robiłam prania. Bo jego wielka grecka rodzina nigdy nie zaakceptowała mnie do końca jako jedną ze swoich, nawet po tym, jak nauczyłam się ulubionego wiersza jego yiayii na jej urodziny. Bo kiedyś wszedł do łazienki, kiedy akurat robiłam kupę. Bo w 2015 byliśmy na dziewięciu ślubach i trochę nas poniosło, a wielkie przyjęcie, na którym wszyscy nam mówili, że jesteśmy cudowni, bo się tak bardzo kochamy, i dali nam trzy tysiące dolarów, wydawało się świetnym pomysłem. Bo pojechaliśmy do Paryża i pokłóciliśmy się tam, zamiast jeszcze bardziej się w sobie zakochać albo przynajmniej wylizywać sobie nawzajem tyłek. Bo przestałam sobie wyobrażać, jak będą wyglądać nasze dzieci. Bo on nigdy nie zaczął. Bo byłam niepewna siebie, a czasami małostkowa. Bo on się upierał, żebyśmy zostali weganami, a potem przynosił ukradkiem pizzę do mieszkania, kiedy ja spałam. Bo skończyliśmy oglądać Rodzinę Soprano, a nigdy nie zaczęliśmy oglądać Prawa ulicy. Bo gdy zaczęliśmy być ze sobą, ja pocałowałam kogoś i czasami wciąż o niej myślę. Bo on nie potrafił odpuścić i zachowywał się pretensjonalnie. Bo byłam tchórzliwa, a moja praca „nie przyczyniała się aktywnie do rozmontowania systemu”. Bo parsknęłam, kiedy to powiedział, i spytałam o socjalistyczny wpływ jego ostatniej reklamy Burger Kinga. Bo nazwał mnie pizdą. Bo czasami nią byłam. Tak czy inaczej, skończyło się.
W pewnym sensie. On się wyprowadził, zabierając ze sobą kota (na razie), konsolę do gier i trzy gitary akustyczne. Myśl, że Jon będzie pisał piosenki o rozstaniu w jakimś mrocznym wynajętym pokoju, napełniała mnie jednocześnie głęboką rozpaczą i nieprawdopodobną ulgą; rozpacz, bo zadałam mu ból tak wielki, że zabrał się do eksperymentalnego komponowania; ulgę, bo nie musiałam tego słuchać.
Nie żebym mu tego żałowała. Tego ranka, gdy odszedł, omal nie zrobiłam sobie zdjęcia, by „uwiecznić ten moment”, i oddawałam się rozmyślaniom o tym, jak ta dotkliwa strata zapoczątkuje bardzo kreatywny okres. Może będę robiła zdjęcia swojej twarzy w każdy ważny dzień do końca życia, a potem skomponuję z tego wystawę, którą pokażę w osiemdziesiąte urodziny: moja wielka ziemniaczana głowa z szerokim uśmiechem w dniu obrony doktoratu, szlochająca na pogrzebie matki, pogryzająca z uwagą pierwszą potrawę, jaką kiedykolwiek ugotowało moje dziecko, kilka wyzywających zbliżeń podczas orgazmu, żeby ożywić trochę atmosferę, i tak dalej. Tymczasem kiedy zrobiłam zdjęcie, zobaczyłam worki pod oczami i ściągnęłam Facetune, apkę do edycji fotek. Podkrążone oczy wyglądały w porządku na żywo. Patrząc na swoje odbicie w lustrze, myślałam: „Proszę, oto dwudziestoośmiolatka, która swoje już w życiu widziała”. Ale uświadomiłam sobie, że na zdjęciu chcę jednak wyglądać seksownie.
Kiedy wreszcie wyniósł się na dobre, poczułam ulgę z jeszcze jednego powodu – nie dlatego, że bez niego było spokojniej czy lepiej, lecz dlatego, że dwa tygodnie między „Wyprowadzam się” i „Wynająłem ciężarówkę” były jednymi z najdłuższych i najwolniejszych dni w moim życiu. To wszystko było okropnie nierówne: jednego dnia chodziliśmy wokół siebie na palcach i opowiadaliśmy wyniosłym tonem o nowych kolegach na imprezie integracyjnej, a drugiego wracaliśmy do starych przyzwyczajeń, całowaliśmy się na pożegnanie, wyjadaliśmy sobie z talerzy, pieprzyliśmy się. Za każdym razem, gdy wracaliśmy do tej rutyny – tak łatwej, tak dobrze nam znanej – zastanawiałam się, czy skreślimy tych kilka miesięcy jako po prostu gorszy okres, ale pewnego wieczora przyszedł do domu z jakimiś pudłami i musieliśmy zdecydować, kto zabiera które płyty i co zrobić z beznadziejną sofą, którą kupiliśmy niecały rok temu. Gwarancja na najgorszą sofę świata okazała się trwalsza niż nasze małżeństwo.
Oboje przysięgaliśmy, że nie wiemy, jak do tego doszło. Przecież nie mieliśmy poważnych problemów, które prowadzą do tego rodzaju rzeczy. Owszem, jakieś tam problemy były; oprócz tego, że jadłam w łóżku, nie umiałam cicho mówić i nie układałam rzeczy w lodówce według jego systemu; on miał charakterek i chciał, żebyśmy zaczęli biegać. Ale nie byliśmy nieszczęśliwi, po prostu niezadowoleni… aż nagle staliśmy się tak bardzo, bardzo nieszczęśliwi, nie potrafiliśmy się śmiać, nie chcieliśmy uprawiać seksu, nie mogliśmy zamówić tajskiego żarcia, żeby nie patrzeć przy tym na drugą osobę, jakbyśmy chcieli spytać: „Kim jesteś?”, gapiliśmy się wtedy na tę obcą osobę, którą wybraliśmy – ja w wieku lat dziewiętnastu, a on dziewiętnastu i pół – nie żebyśmy się nienawidzili, ale zastanawialiśmy się, czy gdyby ta druga osoba nagle zmarła – z przyczyn naturalnych albo w jakimś wypadku, co oczywiście nie byłoby dobre, to byłaby tragedia… ale gdyby jednak coś takiego się stało – czy życie nie byłoby może łatwiejsze. Pewnego wieczora przy kolacji te słowa same wymknęły się z moich ust: „Czy to ma sens?”. Żadne z nas nie znało odpowiedzi, co wydawało się odpowiedzią samą w sobie.
Miało sens i funkcjonowało, a przynajmniej tak myśleliśmy, niemal przez dekadę. Jon i ja zakochaliśmy się w sobie na studiach, jego radosny nihilizm zaskakująco dobrze dopełniał moje chroniczne dzielenie włosa na czworo. Początkowo byliśmy przyjaciółmi (wszyscy mówią, że to ważne!) i na pierwszym roku pozwalaliśmy sobie na różne szaleństwa na własną rękę, aż w pierwszym semestrze drugiego roku uświadomiliśmy sobie, że nie tylko świetnie się dogadujemy, ale też jesteśmy na siebie szaleńczo napaleni. Złączyliśmy się ustami i genitaliami i nie rozłączaliśmy się aż do końca studiów. Lubiliśmy sporo takich samych rzeczy, rozśmieszaliśmy się nawzajem, a nasze kłótnie nie były bardziej dramatyczne niż kłótnie wszystkich naszych dwudziestokilkuletnich przyjaciół. Jeździliśmy na skromne wakacje i odwiedzaliśmy nawzajem naszych rodziców. W końcu zamieszkaliśmy razem – spotykaliśmy się już wystarczająco długo, a żadnego z nas nie było stać na życie w pojedynkę. Pomalowaliśmy część ściany farbą tablicową. Zdarzały się nietrafione prezenty urodzinowe i sceny zazdrości o jakieś błahe zdrady, ale generalnie było nam ze sobą dobrze i wciąż się doskonale rozumieliśmy. Po sześciu latach wspólnych nocy, opieki nad zwierzakiem i nauki przyrządzania carbonary po prostu nie zostało nam już nic innego do zrobienia. Jon zapytał: „Co o tym myślisz, Maggie?”, ja odpowiedziałam: „Tak, dobra” i tak się właśnie pobraliśmy, bo wszyscy inni się pobierali, a poza tym w tamtym czasie nic jeszcze nie wydawało się trudne czy niewłaściwe, więc uznaliśmy, że wszystko będzie w porządku.
To, że oficjalnie wzięliśmy ślub, zawsze wydawało mi się trochę surrealistyczne. Kiedy mówiłam do ludzi „mój mąż”, unosili brwi, a ja myślałam: „Tak, właśnie, jakież to dziwaczne”. Jona wcale to nie dziwiło. Sam w sobie nie był romantykiem, ale jego rodzice byli ostatnią parą zakochanych w sobie z wzajemnością małżonków na Ziemi, więc jak mało kto wierzył w stałość tej instytucji. Jego zdaniem małżeństwo było naturalną konsekwencją długotrwałego zakochania. Kiedy pojechaliśmy w podróż poślubną do Włoch i zameldowaliśmy się w naszym tanim apartamencie, gadatliwy amerykański konsjerż wykrzyknął:
– O mój Boże, wygląda pani jak dziecko!
Jon się roześmiał, ale ja czułam się dziwnie zawstydzona. Było w tym coś naiwnego. Czy naprawdę myślałam, że nasze małżeństwo przetrwa, kiedy tyle innych się rozpadło? Może czułam się zakłopotana, bo owszem, tak właśnie uważałam. Chciałam poklepać tamtą wersję siebie po ramieniu: „Kochanie, jeśli czujesz się zakłopotana teraz…”.
Przysięgam, że pierwszego ranka bez niego obudziłam się zapłakana – a przynajmniej moja poduszka była mokra. Zamiast ją odwrócić albo zmienić poszewkę, stoczyłam się z łóżka i wylądowałam ciężko na podłodze. „Nawet jeśli poradzimy sobie z tym najlepiej, jak się da, i tak będzie strasznie” – pomyślałam. Choć zamierzaliśmy być dobrze wychowanymi byłymi, takimi, którzy nie plotkują o sobie ani nie sypiają z tym jedynym współpracownikiem, o którego drugie zawsze było zazdrosne, ani nie zamieszczają na portalach społecznościowych mściwych, seksownych zdjęć, ani też nie tweetują o swoim wspaniałym nowym życiu w roli singli, i tak miało boleć jeszcze przez lata, może zawsze. Z pewnością tak właśnie bolało teraz.
Ważne, by przeprowadzić Dobry Rozwód. Kiedy pakowaliśmy swoje ubrania, uzgodniliśmy, że załatwianie wszystkiego, co przyjdzie nam jeszcze załatwić, z uprzejmością i życzliwością, będzie dobrym sposobem uhonorowania tego, co dla siebie znaczymy (albo znaczyliśmy). Przygotowaliśmy krótką mowę dla przyjaciół – „nasze drogi się rozeszły” – co było prawdą, ale właściwie nic nie znaczyło, i obiecaliśmy sobie, że pozostaniemy w kontakcie, przynajmniej na początku. Nie było go dopiero od doby, ale już zdążyliśmy przesłać sobie kilka wiadomości, różnych wariacji na temat co u ciebie? i przykro mi, że tak to wygląda, i czy mówiłeś już rodzicom. Wydawało mi się, że z czasem zostaniemy takimi byłymi, którzy chodzą nawzajem na swoje urodziny, nie wypijają zbyt dużo drinków, przytulają nowego partnera i wychodzą, zanim zrobi się nieprzyjemnie. Na razie jednak nie widziałam nic prócz tego, jak bardzo to spieprzyliśmy, jak cicho jest bez niego w mieszkaniu i jak mało mam planów na weekend.
Zostałam na podłodze do popołudnia. Nie było to przyjemne, ale takie właśnie rzeczy powinno się robić, kiedy rozpadło się twoje małżeństwo. W filmach po rozwodzie leżysz na podłodze, potem się upijasz, a potem bierzesz się w garść i uczysz się kochać siebie na nowo w domu na plaży wynajętym od czarującego i przystojnego starszego faceta, którego pierwsza żona umarła i choć wyraźnie wciąż ją kocha w pełen szacunku sposób, czuje, że jest już gotów zacząć coś nowego, jakbyście mogli pomóc sobie nawzajem zaleczyć rany. W filmach, kiedy się rozwodzisz, kłócisz się z prawnikami i cierpisz, bo dzieci mają do ciebie żal, i nie możecie się zdecydować, kto dostanie dom – duży, piękny dom, który latami razem urządzaliście, w który zainwestowałaś życiowe oszczędności i gdzie wychowałaś gromadkę dzieci albo przynajmniej jednego sporego psa. W filmach jesteś Diane Lane albo Keaton, albo ewentualnie Kruger, piękną Diane w średnim wieku, która jest własną szefową i zna się dobrze na różnych odmianach białego wina. Zwykle nie mieszkasz ze swoim byłym całymi tygodniami, bo żadnego z was nie stać w pojedynkę na czynsz za zakurzoną kawalerkę. Zwykle też ty nie jesteś uwielbianą wykładowczynią na uniwersytecie, a on nie jest rozchwytywanym copywriterem, a najcenniejszym elementem waszego wspólnego majątku jest przyjaciel, który dostaje w pracy darmowe telefony. Z pewnością nie masz dwudziestu ośmiu lat i nie planujesz imprezy urodzinowej, na której mają obowiązywać stroje pasujące do hasła „Zdziry Jimmy’ego Buffetta”.
Ale ja tym się właśnie zajmowałam, na wpół leżąc, czatowałam na grupie o tym, ile mógłby kosztować baner z napisem PARROTHEADPUSSY, hasłem godnym fanek Buffeta, i czy Clive byłby w stanie przygotować tort o smaku margarity. Uznano zgodnie, że poradziłby sobie z tym, a co więcej, było to z pewnością coś, czego nie mógłby osiągnąć jego wróg, przystojny kucharz z telewizji, który ostatnio uczył widzów, jak „zrobić” gotowaną kukurydzę. Amirah znalazła autobus imprezowy ze specjalną, łatwą w czyszczeniu tapicerką: wygląda na to, że zwykle używają go do jakichś autobusowych orgii, a nie urodzin, ale jest tańszy od tego drugiego o prawie sto dolarów… Lauren, której to właśnie urodziny próbowaliśmy urządzić, odpisała: może nie myślmy o tym za dużo, tylko wydajmy tę kasę na alko? Pozostali się zgodzili.
W czacie uczestniczyło czworo moich najlepszych przyjaciół ze studiów: Amirah, nieco nerwowa i emocjonalnie rozchwiana pielęgniarka, którą poznałam w akademiku, Clive, potężnie zbudowany, elegancki gej, który zawsze opisywał siebie jako „chaotycznego” tylko dlatego, że robił normalne rzeczy, takie jak płacenie gotówką w taksówce, oraz dwie Lauren – jedna, która płakała z byle powodu, oraz druga, która twierdziła, że płakała tylko raz w całym życiu, kiedy w McDonald’s przestali robić pizzę. Dla uproszczenia nazywaliśmy tę pierwszą „Emocjonalną Lauren”.
Nie przyznałam się na grupie, że Jon odszedł. Wiedzieli, że rozważaliśmy separację – że ostatnio nie układało się nam najlepiej – ale nie potrafiłam się zmusić do napisania tych słów: „Rozstaliśmy się”. Chyba jakaś część mnie zakładała, że kiedyś znów się zejdziemy, nawet po tym, jak zgodziliśmy się, żeby odszedł, nawet po wszystkim. Nie mogłam sobie wyobrazić, żeby to potrwało dłużej, to nasze rozstanie. Komu będę się skarżyła na wolny internet? Co on zrobi, kiedy nie będzie pamiętał o urodzinach mamy? Z kim będę konsultować wszystkie decyzje, które podejmowałam przez całe życie? Co z niedzielami, co będziemy wtedy robić? Zakładałam, że w końcu wróci i wtedy powiemy oboje: „To było okropnie męczące, ha, ha”, a potem się upalimy i będziemy oglądać razem Wielkie brytyjskie wypieki, która to czynność, o ile mi wiadomo, zajmuje sześćdziesiąt procent czasu wszystkim małżeństwom.
Nie powiedziałam im też dlatego, że czułam się okropnie głupio. Trudno wyjaśnić, jak żenujący wydaje się z perspektywy czasu ślub, gdy małżeństwo kończy się niemal natychmiast po nim. Związek trwał dłużej niż małżeństwo, znacznie dłużej, ale co z tego? Wszyscy gapią się na ciebie, gratulują ci tej cudownej chwili, dopóki śmierć was nie rozłączy, wszystkie te przygotowania, druhny, suknie, kłótnie z rodziną, listy gości i tysiące dolarów tylko po to, żeby, jak się okazuje, zorganizować przyjaciołom bardzo kosztowną sesję zdjęciową na Tindera… Cóż, nie wygląda to najlepiej. W dodatku potem sama nie możesz użyć tych zdjęć na Tinderze, bo po pierwsze nie wiesz, jak go używać, a po drugie na wszystkich zdjęciach jesteś w sukni ślubnej.
Więc zamiast się przyznać, rozśmieszałam wszystkich; opowiadałam historie o zabawnych psach, które widziałam, o niedawnej wizycie u lekarki, którą raczyłam opowieściami o moim aktywnym, zdrowym stylu życia, podczas gdy ona mrugała, skonsternowana, i odznaczała pomarańczowo-czerwoną część w indeksie BMI w swoim notesie. Nie zachęcajcie Maggie do opowiadania o BMI – napisała Lauren. Bo spędzimy tu całą noc. Clive wyznał, że ostatnio zgłosił się w końcu do „Beautiful Man Index”, co ma sens, bo jest naprawdę cholernie przystojny. Emocjonalna Lauren powiedziała, że słuchała ostatnio podcastu, który zmieni nasze życie. Amirah wysłała link do filmiku z mewą, która kradnie jedzenie ze sklepu, a potem rozkręciliśmy się na dobre, gadaliśmy o gangach morskich zwierząt, plotkowaliśmy o znajomych i narzekaliśmy z jednakowym zacięciem na różne niesprawiedliwości na świecie i na kiczowatość medialnych występów mikrocelebrytów z Toronto.
W końcu zrozumiałam, że muszę im powiedzieć, ale czekałam na właściwy moment. Nie mogłam stawić czoła ich pytaniom, dopóki sama nie poznam odpowiedzi. Czy jestem gotowa, by znów żyć w pojedynkę? Gdzie będę mieszkać? Co zrobię z pieniędzmi? Jasne, miałam trochę pieniędzy, ale Jon miał o wiele więcej, z pracy, od rodziny, dzięki różnym udanym zabiegom finansowym. Wiedział, jak oszczędzać, jak inwestować i jak nie wydawać długo wyczekiwanego honorarium na modne ciuchy albo nową wymyślną karmę dla kota. Dokładał do mojej części czynszu i płacił za nasze zakupy spożywcze, a kiedy wyjeżdżaliśmy na wakacje, płacił za wszystko prócz biletu lotniczego, który mogłam „kupić”, tak jak dzieci w zamian za „pomoc” mogą wylizać talerze po kolacji w Święto Dziękczynienia. Kilka tygodni przed ślubem żartowałam, że mamy coraz mniej czasu, żeby podpisał intercyzę; a co, jeśli się rozejdziemy i zabierze mi wszystko? Powiedział, że mogę zatrzymać moje osiemdziesiąt dolarów. (Kiedyś to była zabawna anegdota).
Mijały dni, a ja błąkałam się po domu niczym panna Havisham na opak, przechodząc bez celu z pokoju do pokoju. Kiedy rozglądałam się po naszym cichym, pustym mieszkaniu – przynajmniej w połowie pustym – uświadomiłam sobie, że mój mąż (eksmąż) zapłacił za telewizor, obrazy na ścianach, krzesła w kuchni i to coś, na czym kładliśmy nogi, siedząc na naszej okropnej sofie. Większość sprzętów należała z definicji do niego. Choć zachęcałam go, by wziął wszystko, co kiedyś kupił, zostawił trochę rzeczy, więc zasadniczo mogłam tu normalnie żyć, ale czułam się dziwnie: szafa w sypialni była za duża i brakowało w niej półek na buty, w szufladzie na sztućce nie było żadnych dużych noży, przy stole nie było na czym usiąść. Opadłam na naszą paskudnie twardą sofę, postawiłam drinka na podłodze, w miejscu, gdzie był nasz stolik z barkiem, i popłakałam sobie trochę.
Nie wiedziałam, gdzie patrzeć, o czym myśleć ani jak spędzać czas. Każdy przedmiot w domu wręcz ociekał różnymi skojarzeniami i wspomnieniami. Toster był prezentem ślubnym, więc jadłam chleb w temperaturze pokojowej. Efemeryczne paragony przymocowane do drzwi lodówki, listy zakupów, notki o bananach, jajkach i planach kupna zapięcia do roweru – to wszystko było zbyt bolesne, więc wypiłam kawę bez mleka. Zakleiłam kawałkiem papieru oprawione zdjęcie w łazience. Nie byłam jeszcze gotowa, żeby je zdjąć, ale i na razie nie mogłam na nie patrzeć. Baner pozostały po naszym przyjęciu zaręczynowym lśnił na ścianie nad miejscem, gdzie wisiały obrazy Jona, napis GRATULACJE mienił się złotymi literami. „E” kiedyś odpadło, ale nie zdejmowaliśmy reszty, podobała nam się nawet bardziej i wydawała nam się zabawna. Teraz tylko ogromnie mnie przygnębiała.
Były też jednak i pozytywne odkrycia; kiedy już nie musiałam koniecznie mieszać naszych stylów, uświadomiłam sobie, że nie znoszę niemal wszystkich ozdób czy elementów wystroju wnętrz, które mój mąż przyniósł do naszego domu. Wszystko, na co kiedykolwiek patrzyłam z myślą: „Kiedyś trzeba to będzie wymienić”, należało do niego – albo trafiło tu w drodze kompromisu, który zwykle opierał się na zasadzie: „coś, czego oboje tak samo nie cierpimy”. Teraz większość tych przedmiotów zniknęła. Niewielka liczba moich rzeczy sprawiała, że dom wydawał się trochę pusty, ale nie zatrzymałam żadnego z dużych ręczników, na ścianach nie wisiały już plakaty zespołów muzycznych, w kuchni nie stały kieliszki do wódki o nowoczesnych kształtach, a na podłodze w łazience nie leżała już lekko pleśniejąca drewniana mata, którą kupił na eBayu. Teraz miałam w końcu przestrzeń, by wystawić swoje drobiazgi, by zapalić świecę, która zdaniem Jona „pachniała dziwacznie”, by puszczać muzykę pop z lat dziewięćdziesiątych, którą uważał za pospolitą i nudną. Oczywiście nie czułam się lepiej, paląc świecę o zapachu tytoniu oraz jałowca i słuchając Backstreet Boys niż wtedy, gdy miałam świadomość, że jestem kochana.
Wszystkie artykuły i posty na forach, które przeglądałam z posępną miną (rady dla rozwiedzionych; rozpad małżeństwa w młodym wieku; pierwszy raz sama – jak sobie radzić), kazały mi się przygotować na bezsenność, ale nie miałam pojęcia, jak długie potrafią się wtedy wydawać noce. Innym zaskoczeniem był fakt, że wciąż mogłam normalnie jeść. Dotąd byłam przekonana, że złamane serce odbiera apetyt. Jako nastolatka oczekiwałam trudnego rozstania – nieuniknionego, jak przekonywały mnie seriale dla nastolatków o przystojnych wampirach i ich nieletnich kochankach – po którym nie będę mogła jeść, będę pięknie chudła, tak szczupła, tak skrzywdzona i cholernie tym podekscytowana. Mieć chłopaka, a potem stracić tego chłopaka wraz z kilkoma rozmiarami sukienek, może nawet na tyle, żeby zmieścić się w jednej z tych przeklętych koszulek polo, które Abercrombie sprzedawał w swoich wilgotnych, wyperfumowanych jaskiniach w centrach handlowych? Nie wyobrażałam sobie niczego lepszego.
Niestety, byłam ofiarą wspierających rodziców, co skutkowało niepokojąco rozsądną samooceną, i chodziłam do szkoły o zacięciu artystycznym, gdzie większość mojej uśpionej energii seksualnej znajdowała ujście w inscenizacjach przestylizowanych sztuk o kobietach w średnim wieku, które cierpiały na słowotok. Nie chodziłam więc na randki, byłam pucułowata i zadowolona, aż do ostatniej klasy szkoły średniej, kiedy to świadomość, że nikt mnie jeszcze nie przeleciał, zaczęła mi tak bardzo doskwierać, że straciłam szybko i bez większego wysiłku – z wyjątkiem odstawienia niektórych pokarmów stałych i ciągłego liczenia oraz zapisywania kalorii – dwadzieścia pięć kilogramów. Wszyscy mnie dopingowali, dopóki nie zemdlałam na lekcji matematyki, bo na lunch zjadłam tylko lody z mrożonego soku.
Prawda jest taka, że jeśli dopadną cię zaburzenia odżywiania nawet wtedy, gdy będziesz miała choćby lekką nadwagę, nikt tego nie zauważy, dopóki sprawy nie sięgną już etapu „a gdyby tak dwa posiłki dziennie były zupą”. Odbyłam kilka rozmów wychowawczych o odżywianiu i równowadze, a potem poszłam do hipnotyzera, który kazał mi sobie wyobrazić, że wyglądam pięknie w kostiumie kąpielowym, i tak właśnie się wyleczyłam – żartuję. Tak naprawdę właśnie wtedy się zakochałam i zapomniałam o tym na jakiś czas. W tamtym okresie nie byłam szczególnie chuda ani gruba, uchodziłam za kobietę, którą ludzie nazywają protekcjonalnie „krągłą” albo „kształtną”, albo, jeszcze częściej, „pewną siebie”, choć to ostatnie określenie aż ugina się pod swym eufemistycznym ładunkiem. Czasami, kiedy czułam się zestresowana po przeczytaniu zbyt wielu czasopism albo wysłuchaniu, jak jakaś znacznie szczuplejsza przyjaciółka narzeka na kształt swoich nóg, mimowolnie znów wracałam do liczenia kalorii i jedząc jajko, myślałam „siedemdziesiąt”. Tłumaczyłam jednak sobie samej, że nikt nie ma całkiem zdrowego podejścia do jedzenia i ćwiczeń, a przynajmniej nikt, kto dorastał w czasach, kiedy na okładkach wszystkich tabloidów sprzedawanych w supermarkecie znajdowała się taka czy inna wariacja artykułu zatytułowanego „Ta starucha ma cellulit”. Uznałam więc w końcu, że dopóki nie inwentaryzuję codziennego spożycia kalorii, jestem w miarę zdrowa.
Jednak w tym momencie pokusa, by wrócić do starych zwyczajów – by zostać jedną z tych powieściowych bohaterek, których kości zaczynają się niepokojąco odznaczać pod skórą, które budzą niepokój swoich nieprzyjaciół i które wyglądają w tym swoim nieszczęściu po prostu bosko – była bardzo silna. „Dzięki ciemnym smugom zmęczenia jej oczy stały się jakby bardziej błękitne, Maggie była zbyt smutna, by jeść, bo wszyscy chcieli się z nią kochać” – albo jakoś tak. Nie byłabym pierwszą kobietą, która doświadczyłaby emocjonalnego wstrząsu bez nagłego i dramatycznego uwydatnienia obojczyków.
Jednak w tej sferze doszłam do siebie aż nazbyt szybko, z irytującym zaangażowaniem dobrze się odżywiałam, więc moja miękka pupa i ja nie zmieniłyśmy kształtów. Posiłki były jedyną rzeczą, które przerywały monotonię długich powolnych godzin tego pierwszego tygodnia bez Jona. Przeglądałam nasze szafki, odgrzebując dawno zapomniane pasty curry i zupki błyskawiczne, które gromadziliśmy „na nagłe przypadki”. Za każdym razem, gdy coś podsmażałam albo rozcinałam opakowanie pysznej quesadilli domowej roboty, wyobrażałam sobie spokojny komentarz Davida Attenborough: „Nawet w najmroczniejszych czasach życie… toczy się dalej”. Wiedziałam, że w końcu jednak skończą mi się zapasy, co było stresujące, bo nie mogłam sobie wyobrazić, że wyjdę z domu po zakupy.
Bezsenność była mniej niepokojąca; nikt już nie sypia dobrze. Świat się rozpada, a nasze telefony nie odstępują nas na krok, świecą nam w twarze, pełne wiadomości o tym, co powiedział prezydent i który z naszych byłych ma nową fryzurę. Gdybym naprawdę chciała odpocząć, mogłabym się zawsze napić albo wziąć tabletki nasenne. Jon powiedział mi, że przed odejściem je zażywał, choć myślałam, że być może robił to, bo nasza sofa jest taka niewygodna. Chciał mi dać kilka, kiedy się wyprowadzał. Właściwie chętnie bym je wzięła, ale wydawało mi się, że jeśli odmówię, będzie to świadectwem mojego dobrego samopoczucia, więc teraz siedziałam do późnej nocy, oglądając brytyjskie seriale kryminalne na Netfliksie.
Dawniej te filmy wydawały mi się zbyt przerażające – (1) mieszkaliśmy na parterze i mieliśmy bardzo podejrzane zasłony, (2) spaliśmy lekko i łatwo nas było wystraszyć. Teraz dawały mi ukojenie. Miały w sobie jakiś określony schemat, wyraźną hierarchię dobra i zła. Może i ten zatroskany detektyw za dużo pił i zdradzał swoją żonę, ale nie był mordercą i pedofilem, mieszkającym w jakimś bunkrze w Swansea. Mordercę-pedofila ostatecznie zawsze chwytano, a znękany partner zawsze musiał przyznać, że detektyw jest cholernie dobry w swoim fachu. Miło było widzieć, że różnica między winnym i niewinnym może być tak wyraźna. Miło też było słyszeć, jak David Tennant przeklina. Poza tym nie czułam już takiego napięcia przy żadnym z seriali, gdy uświadomiłam sobie, że morderca to zawsze ten, który mówi najwolniej.
Gdy w końcu udawało mi się zasnąć, budziłam się w środku nocy, półprzytomna i zdezorientowana. Sięgałam na drugą część łóżka, które teraz wydawało mi się ogromne, szukałam ciepłej, znajomej bryły ciała Jona… i nie znajdowałam go. Natychmiast ogarniał mnie strach, otwierałam szeroko oczy, próbując dojrzeć coś w ciemnościach. Oblewałam się zimnym potem, wystraszona, skołowana i trochę zirytowana. Czy przegapiłam jakąś wiadomość? Mieliśmy się nawzajem uprzedzać o takich sytuacjach! Informowanie o tym, że wróci się później do domu, to jedna z najważniejszych rzeczy w małżeństwie! Potem oczywiście przypominałam sobie.
Kiedy działo się coś takiego, czułam się po kolei: głupia, smutna, rozczarowana; usprawiedliwiona, kiedy przypominałam sobie, że coś podobnego spotkało Joan Didion w Roku magicznego myślenia; zawstydzona, że znów chwytam się tego nawiązania do Joan Didion; w głębi duszy dumna, że może jednak łączą nas jakieś podobieństwa; a potem jeszcze smutniejsza, w końcu zmęczona. Ale ja nie byłam nieprawdopodobnie eleganckim głosem pokolenia, które straciło swoją miłość. Nie umiałam nawet nazwać różnych fasonów spodni, a moim największym dokonaniem była nieskończona praca doktorska o „przeżytej historii przedmiotów” w początkach współczesnego teatru. Nawet gdybym skończyła, i tak nikt by jej nie przeczytał. Nie straciłam swojego męża, zostawiłam go. A raczej zasugerowałam mu, żeby mnie zostawił, a on bardzo szybko się do tego zastosował. Pod wieloma względami była to ostatnia rzecz, co do której się zgadzaliśmy.
I tak nasze małżeństwo skończyło się sześćset osiem dni po tym, jak się zaczęło. Jednego dnia byliśmy zakochani, następnego mieliśmy siebie dość. Nagle okazało się, że funkcjonujemy tylko w dwóch trybach: spokoju i irytacji. Kiedy nie gawędziliśmy pogodnie na mało istotne tematy, prowadziliśmy setki, tysiące kłótni, przewracając oczami, wzdychając głośno i dogryzając sobie nawzajem na następujące tematy:
– zadowolenie z kariery, brak tejże;
– praca emocjonalna, jej definicja;
– kto zużył resztkę kawy;
– kto opłacił ostatnie trzy rachunki za wodę;
– właściwie kto traktuje kogo protekcjonalnie;
– czy to dopuszczalne, a może nawet normalne, żeby siedzieć do czwartej rano i grać w gry komputerowe z gniewnymi nastolatkami z Europy;
– nasi rodzice, nasi przyjaciele jako rodzice, wizja nas jako rodziców;
– pornografia jako dopuszczalne przedsięwzięcie feministyczne;
– związek dyskusji o feministycznej pornografii z kontem premium na Pornhubie pewnego heteroseksualnego mężczyzny;
– paznokcie u stóp, długość i gdzie należy je wyrzucać;
– czy wyprowadzka z Toronto była „kapitulacją”;
– jak się wymawia „Barcelona”;
– dlaczego sypialnia ciągle jest fioletowa, wprowadziliśmy się tu lata temu, mieliśmy ją przemalować;
– ten jeden raz, gdy się przejęzyczył i nazwał mnie „wykładowczynią kontraltową”, co było całkiem niewinne i bardzo zbliżone do słowa „kontraktowy”, ale ponieważ ja czułam się już wtedy okropnie zraniona, odebrałam to jako kpinę z mojej niekompetencji, a ponieważ byłam głodna, zmęczona i przed okresem, wybuchnęłam płaczem przy ludziach, a ponieważ mieliśmy siebie dość, obrzucaliśmy się złośliwościami, których tak naprawdę nie chcieliśmy wypowiedzieć, i raniliśmy się nawzajem, a wszystko to trwało o cały dzień dłużej niż cztery czy pięć sekund, które zajęłoby mi poprawienie go i machnięcie ręką, a ja nigdy nie przyznałam, że to moja wina, nawet kiedy on później przeprosił.
Rozczarowujące rozstanie. Żadnego romansu; żadnej ważnej, decydującej chwili, efektownej eksplozji. Tylko seria małych pożarów, które wzniecaliśmy wokół siebie, przyciskając do piersi kawę jak ten pies z internetu: THISISFINE.
A teraz byłam sama, w gorący czerwcowy wieczór, jadłam pieczywo z masłem, ubrana w bieliznę ze ślubu, bo tylko ta nie była jeszcze brudna. Posypałam solą kawałek bagietki i powiedziałam głośno „Rozwód”, może żeby to poczuć, a może dla teatralnego efektu. Wzięłam między palce pasek drogich, koronkowych majtek i zastanawiałam się, jak niemal co godzinę przez ostatni tydzień, czy może to wszystko nie było jedną wielką pomyłką. Tak łatwo iść przez życie jako para – dzielić koszty różnych rzeczy, zakładać za duże swetry faceta, mieć towarzystwo w kolejce do banku.
Jon i ja zaczęliśmy ostatnio spotykać się w gronie Zaprzyjaźnionych Par, chodzić na kolację w grupach czterech lub sześciu osób, by droczyć się niewinnie nad małymi talerzami, a potem iść do domu i uprawiać seks, używając do tego różnych gadżetów, uzgodniwszy wcześniej, że Ben i Esther prawdopodobnie nigdy tego nie robili. W spotkaniach uczestniczyły nieco starsze pary małżeńskie, które Jon znał z pracy; zachował je dla siebie, podobnie jak nasze ścierki do naczyń, więc nie zaproszono mnie już nigdy na taką niezobowiązującą imprezę. I to akurat wtedy, gdy zaczął się sezon na świeże brukselki! Zachichotałam na myśl o tym i pomyślałam, że mogłabym to wysłać Jonowi. Wcześniej już sprawdzałam, co się u niego dzieje, ale nic nie dawało mi większej satysfakcji niż rozśmieszanie go.
Cała ta sytuacja zakrawała na żart, jakby lada moment jedno z nas – lub oboje – miało zadzwonić do drugiego, z twarzą mokrą od łez śmiechu: „O mój Boże, szkoda, że nie widziałeś swojej miny”. Ja nie cierpiałam tych jego wygłupów, on je uwielbiał. Po zaręczynach zaczął robić błazeńskie dowcipy, na przykład udawać, że umarł, gdy ja wyszłam z pokoju. Kiedy wracałam, leżał na sofie albo osuwał się na stół w kuchni, a jego ciemne oczy wydawały się puste i martwe. Mówiłam mu, że to mnie przeraża. Odpowiadał, że najlepsze zakończenie małżeństwa to takie, w którym znajdujesz ciało swojego partnera. Ponieważ kobiety zwykle żyją dłużej niż mężczyźni, a on znacząco gorzej dbał o swoje ciało (jego słowa), z pewnością to ja znajdę kiedyś jego, a nie odwrotnie. Dzięki temu, tłumaczył, jego śmierć – przypuszczalnie jedna z najgorszych chwil w moim życiu – będzie czymś zabawnym i oswojonym, naszym wspólnym żarcikiem. Nikt, komu o tym mówiłam, nie zgadzał się ze mną, ale ja uważałam, że to urocze.
To okropne być smutnym podczas lata.
ciemne kręgi blada skóra
koreańska metoda pielęgnacji skóry mniej kroków
nabrzmiałe żyły
niefarmaceutyczne środki nasenne
skóra wydaje się szara?
jak oglądać filmy na instagramie anonimowo
kate bush nie na itunes
kate bush this woman’s work
kate bush youtube rip
kanadyjskie prawo rozwodowe
czy spanie na brzuchu powoduje zmarszczki
niedopuszczalny definicja prawnicza
bell hooks pdf
żakardowe spodnium
botox na podwójny podbródek
bill hader rozwód
bill hader w t-shircie
bill hader ciepły śmiech
normalny człowiek wychodzi za celebrytę
gua sha filmy instruktażowe
co znaczy „żakardowy”
jak zostać przyjaciółmi po rozstaniu
ćwiczenia na piersi
regulamin tindera
populacja toronto
męska populacja toronto
bloor i ossington godziny otwarcia sklepów monopolowych
łatwy przepis na risotto
czym zastąpić ryż arborio
czy można jeść przeterminowany parmezan
dostawa całodobowa toronto
dostawa alkoholu toronto
czym jest tiktok
kate bush this woman’s work karaoke
jak odinstalować tiktoka
Pierwszy miesiąc minął jak we śnie. Zwykle budziłam się o pierwszej, potem leżałam w łóżku i masturbowałam się bez przyjemności, podczas gdy w tle grała muzyka z Ostatnich pięciu lat (oryginalne nagranie z off-Broadwayu). Popołudniami głównie próbowałam pracować, potem się poddawałam i publikowałam na Instagramie posty z zawoalowanymi odniesieniami do swojego stanu emocjonalnego. Gdzieś w międzyczasie skończyłam dwadzieścia dziewięć lat.
Właśnie dlatego musiałam się w końcu zwierzyć przyjaciołom. Jako grupa znajomych świętowaliśmy ostro, gdy nadarzała się taka okazja, a urodziny nie powinny być tu wyjątkiem. Już kilka miesięcy temu ustaliliśmy, że uczcimy je wspólnym wyjazdem na plażę nudystów na jednej z Wysp Torontońskich, gdzie przywieziemy tort, koktajle i nic więcej. Dyskutowaliśmy właśnie o znaczeniu odpowiednich filtrów przeciwsłonecznych i zaletach różnych taksówek wodnych, gdy w końcu się złamałam i napisałam: Muszę to odłożyć. Jon się wyprowadził… chyba na dobre? Potem nastąpiło kilka nieznośnych minut milczenia, aż w końcu Clive odpisał: Będę za pół godziny.
Opadłam na łóżko i wpatrywałam się w zaciek na suficie, aż usłyszałam jego kroki na schodach. Wstałam, poprawiłam włosy i podeszłam do drzwi, ale przez chwilę nie chciałam go wpuszczać. Zobaczyłby moje ogołocone mieszkanie, puste miejsca na półkach z książkami, sterty opakowań po jedzeniu na wynos. Jeśli pokażę to Clive’owi, w końcu będę musiała pokazać wszystkim. Będę musiała wyjść do świata i żyć w nim sama.
W końcu zebrałam się na odwagę i otworzyłam.
– W skali od jeden do dziesięciu, na ile jesteś gotowa o tym żartować? – spytał.
– Sześć? – odparłam po krótkim namyśle.
– Dobra. – Skinął głową. – O brwiach pogadamy innym razem.
Poznaliśmy się w uniwersyteckim kółku teatralnym na drugim roku i zaprzyjaźniliśmy się, odgrywając zakochanych w inscenizacji The Music Man, którą on określał jako „tylko dla grubych pedałów”. Czasami, kiedy wypił trochę za dużo, wciąż wołał „PANIBIBLIOTEKARKO!” i przyciągał mnie do siebie na soczysty pocałunek. Oparliśmy się o stół w kuchni (trzeba kupić krzesła), ja malowałam brwi farbą do brody, a Clive mówił mi, że nawet się nie obejrzę, jak wszystko wróci do normy.
– Takie rzeczy się zdarzają – tłumaczył. – Gdybyś angażowała się we wszystko, co chciałaś, kiedy miałaś osiemnaście lat, nadal nosiłabyś tę małą kamizelkę. Poza tym, statystycznie rzecz biorąc, najszczęśliwsi ludzie na Ziemi to bezdzietne, niezamężne kobiety. Udało ci się!
Uderzył w obie moje dłonie, jakby nasza drużyna Little League wygrała właśnie mecz.
Takie zblazowane podejście do różnych spraw było typowe dla Clive’a. Jedynymi rzeczami, które traktował poważnie, było gotowanie, jego praca na stanowisku producenta w telewizji kręcącej reality show oraz noworoczne postanowienie z 2011, by „zostać sławnym”, nad czym wciąż pracował. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy podjął to postanowienie (i prawdopodobnie, by łatwiej je zrealizować), poprosił nas, byśmy zaczęli zwracać się do niego Clive, a nie Brandon, jak rzeczywiście miał na imię. Choć nie było nam łatwo przyzwyczaić się do tej zmiany, zgodziliśmy się ostatecznie, że niewielu jest na świecie Brandonów z klasą, więc był to słuszny ruch.
Rozpakowaliśmy z Clive’em paczkę karbowanych niskokalorycznych chipsów i wznieśliśmy toast za początek mojej „fazy ho”, choć kiedy stuknęliśmy się kieliszkami, zaczęły mi drżeć wargi, musiał więc cofnąć się nieco i przypomnieć mi, że każda ho musi posuwać się do przodu w takim tempie, jakie jej pasuje. Kiedy jego asystentka przysłała mu wiadomość, że mogą stracić Scotta Moira jako sędziego w najnowszym programie, gdzie hokeistów łączy się w pary z łyżwiarzami figurowymi, Clive popędził do pracy, obiecując, że jutro się ze mną skontaktuje.
Amirah przyjechała jakąś godzinę później, odrywając mnie od ponurej rzeczywistości opowieścią o jednym ze swoich klasycznych zawirowań w pracy. Choć od ponad roku była w szczęśliwym związku, Amirah wciąż rozpalała emocje współpracowników ze szpitala, którzy potem mieli obsesję na jej punkcie. Jej najnowszą ofiarą był nieszczęśnik o imieniu Brian, pielęgniarz.
– Nie wygląda to dobrze – wzdychała Amirah, która nienawidziła tych historii i zarazem je uwielbiała. – W zeszłym tygodniu przygotował dla mnie playlistę. Ciągle pyta, czy ją przesłucham, ale dla mnie to jest właśnie ta granica, której nie przekraczam.
– Wysłuchanie playlisty.
– Tak – odparła z powagą. – Kto wie, co tam może być?
Nietrudno było zrozumieć, dlaczego Amirah dokonuje romantycznych spustoszeń w skrzydle C. Była bezpretensjonalnie zachwycająca, nawet w fartuchu, i bezlitosna dla facetów, którzy tracili dla niej głowę. Kiedy wprowadziłam się do akademika, ona urządzała się już w swoim pokoju po drugiej stronie korytarza i właśnie poprawiała plakat Pussycat Dolls przy oknie.
– Czy nie-Nicole mają w ogóle jakieś imiona? – spytałam.
– Może wszystkie nazywają się Nicole – odparła.
I tak to się zaczęło.
– Jak przyjmują to twoi rodzice? – spytała, gdy już przejrzałyśmy playlistę Briana (wypisaną odręcznie na grubym papierze, z zakreślonymi stosownymi fragmentami tekstu… och, Brian). Powiedziałam jej, że robią to, o co ich proszę, czyli że nie rozmawiamy o tym za dużo. Moja mama natychmiast zaproponowała, że przyjedzie do Toronto, zabierze mnie z powrotem do Kingston na tak długo, jak tylko będę potrzebować, i będzie mnie tam karmić wszelkiego rodzaju pocieszająco nostalgicznymi wypiekami; zostałam jednak u siebie. W pewnym sensie czułam ulgę, że moja rodzina – mama, tata, młodsza, ale mądrzejsza siostra Hannah – pozostaje w bezpiecznej odległości kilku godzin drogi od miasta, a głębia ich troski przejawia się tylko w codziennych esemesach od ojca: żyjesz? t/n.
Każdy, kto próbował mnie pocieszyć, podejmował się niewykonalnego zadania: zbyt wiele uwagi i współczucia zakrawało na litość, zbyt mało było dowodem, że jestem bezwartościowa i nikt nie chce ze mną przebywać. Powiedziałam Amirze, że idealnie byłoby (jeśli cokolwiek mogło być tu idealne), gdyby wszyscy wiedzieli o rozwodzie, ale to nie ja musiałabym im o nim mówić, i gdybym leżała w jakiejś odstresowującej komorze hiperbarycznej, dopóki nie poczuję, że jestem gotowa wrócić do społeczeństwa. Potrzebowałam kilku tygodni, żeby na własną rękę pobyć obrzydliwa i przywyknąć do nowego życia w roli niekochanej odstręczającej plewy. Amirah złączyła swoje długie nogi, a ja zrozumiałam, że zaraz powie coś irytującego.
– Chcesz numer do terapeutki mojej mamy?
Nie chciałam. To był tylko rozwód, do tego niezbyt pikantny. Nie miałam nawet jakichś znaczących snów – o czym miałybyśmy rozmawiać?
– Ja chyba w ogóle nie przepadam za terapiami – powiedziałam. – Jakoś mi to nie pasuje.
Mówiłam prawdę. Jedyną terapeutką, jaką kiedykolwiek poznałam, była kuzynka Jona, Penelope, drobna kobieta o prostych jasnych dredach, prowadząca warsztaty, podczas których uczestnicy sami kopali sobie groby i leżeli w nich, by doświadczyć śmierci ego.
– Nie sądzę, żeby tak to wyglądało – odparła Amirah. Podniosła palec do ust i przygryzła skórkę przy paznokciu. Patrząc na mnie w zamyśleniu, oderwała ją zębami. – Ale wydaje mi się, że jeśli kiedykolwiek miałabyś spróbować choćby odrobiny terapii, to teraz jest chyba najlepsza pora, nie uważasz?
– Naprawdę nie ma potrzeby – zapewniłam ją. – Zainstalowałam sobie tę apkę z medytacją, będę więcej biegała… Hej, a czy Tom wie o Brianie?
Tom był chłopakiem Amiry, zwalistym facetem o ogromnych dłoniach i dudniącym śmiechu, który pracował na jakimś ważnym stanowisku w knajpie w centrum. Poznali się na portalu randkowym zeszłej wiosny i od tego czasu byli praktycznie nierozłączni. Wydawało się, że ich język miłości polega głównie na oznaczaniu się nawzajem na korzystnych zdjęciach opatrzonych długimi opisami ich przyjaźni i zapewnieniami, że ich wspólne życie jest jak niezwykła przygoda. Ich ulubioną przygodą było chodzenie do restauracji. Najpierw Tom zamieszczał zdjęcie Amiry trzymającej kieliszek z białym półwytrawnym winem – piątki z tym – potem, gdy podawano główne danie, Amirah dosyłała zdjęcie Toma – big boy uwielbia krwisty plaster – po czym Tom zamieszczał u siebie zdjęcie, które zrobiła mu Amirah, a ta zamykała cały cykl, dodając oryginalny post „piątki” do relacji. W ten sposób wszyscy ich znajomi mogli zobaczyć z każdej strony stolik, przy którym jedli. To zachowanie było bardzo, bardzo niepodobne do Amiry, ale miłość sprawia, że ludzie stają się ckliwi i trochę niedorzeczni, tak to już jest.
Byłam ciekawa, jak jej historie z pracy mają się do tych relacji, do wieczorów z ostrygami i samego big boya.
– Niczego nie robię z tymi facetami – zauważyła Amirah. – A Tom jest na razie tylko chłopakiem.
Zapomniałam, że przyjaciółka definiuje to słowo w nieortodoksyjny sposób, uważała bowiem, że nie wiąże się ono z żadnym zaangażowaniem poza czasem spędzanym razem. Zawsze była bezlitośnie powierzchowna do momentu, gdy zdecydowała, że facet jest tym Jedynym. Jak dotąd było dwóch Jedynych – chłopak ze szkoły średniej i student medycyny, który czasami wciąż pisał do niej esemesy – wydawało się jednak, że Tom wkrótce awansuje.
– Tak czy inaczej – kontynuowała Amirah – co innego prawdziwe życie, a co innego dreszczyk emocji. Wiem, czego potrzebuję na dłuższą metę, ale czasami w danej chwili chcesz tylko wiedzieć, że ktoś nie widział w życiu niczego lepszego niż twój tyłek.
To rzeczywiście brzmiało miło. Może przydałby mi się dreszczyk emocji czy dwa, nawet jeśli na dłuższą metę zawsze wracałam do „plewy”. Amirah dostała esemesa z prośbą, by zastąpiła kogoś w pracy.
– Nie masz nic przeciwko temu, żebym pojechała? Chciałabym się wykazać dobrą wolą, żebym nie musiała pracować w Nowy Rok. Poza tym jest jeszcze pacjentka, której obiecałam, że zrobię z nią bransoletki przyjaźni.
– Powinnam być zazdrosna? – spytałam.
– Cóż, to siedmiolatka z rakiem kości, więc raczej nie…
Wciągnęłam wnętrze policzków między zęby.
– Kuuurwa! – jęknęłam. – Kurwa, miałam na myśli…
– Wiem, co miałaś na myśli – roześmiała się. – A rokowania tej pacjentki są bardzo dobre. Wyluzuj.
Zawsze byłam zdumiona tym, jak łatwo Amirah dawała sobie radę z ciężarem swej codziennej pracy, jak potrafiła pójść spokojnie do szpitala i przekazać trudne wiadomości rodzicom albo pomagać dzieciom radzić sobie z bólem, który będą musiały znosić przez całe życie, a potem przyjść na kolację i słuchać, jak narzekamy na brak etykiety w mailach. Zawsze gdy ujawniła wstrząsający szczegół swojej pracy w szpitalu, cała reszta nas wpadała w panikę, choć jak sama niejednokrotnie podkreślała, to nie był żaden konkurs, a stres, który przeżywał w pracy Clive, nie był wcale mniej ważny tylko dlatego, że powodowało go głównie burzliwe życie osobiste pomniejszych gwiazdek kanadyjskiego sportu. („Czy aby na pewno… jesteśmy co do tego przekonani?” – spytał wtedy Clive. Ja nadal nie byłam).
– Boże, to naprawdę przejmujące – powiedziałam. – Nie wiem, jak sobie z tym radzisz. Ja miałabym cały czas doła.
– Na drugim piętrze jest sala, w której można się wypłakać – uśmiechnęła się Amirah. – Ale zwykle miło jest pomagać ludziom, którzy mają trudny okres w życiu. To ciężkie, ale dobre. Na pewno czujesz to samo, kiedy… objaśniasz Makbeta albo… Prawdę mówiąc, nie wiem, na czym dokładnie polega twoja praca.
– Połowę czasu zajmuje mi wymyślanie chwytliwych tytułów do prac naukowych o czasach przedkolumbijskich – odparłam. – Ale masz rację, pod wieloma względami przypomina też pomaganie dzieciom chorym na raka. – Wstałam i zaczęłam grzebać w szafkach. – Pozwól, że cię nakarmię, zanim wyjdziesz.
Wyjęłam składniki jej ulubionych kanapek, dziwnego połączenia korniszonów i hummusu z miodem i musztardą. Amirah stała za mną, kiedy je robiłam, wygrzebując palcem zawartość słoików, które potem zamknęła i odstawiła do lodówki.
– Może napisałabyś do Lauren – powiedziała, biorąc pierwszy kęs. – Nie siedź w domu sama. Bez Janet trudno tu wytrzymać.
Żeby się nie rozpłakać na wzmiankę o moim kocie, krzyknęłam z nieprzekonującym entuzjazmem: „ŚWIETNYPOMYSŁ!” i wyjęłam telefon. Okazało się, że obie Lauren miały się wkrótce spotkać w barze niedaleko biura Emocjonalnej Lauren, gdzie sprzedawano wino z nalewaka. Powiedziałam Amirze, że nie jestem w zbyt towarzyskim nastroju, ale chętnie wypiłabym kilkaset litrów wina.
– Świetnie! – ucieszyła się Amirah. – Możesz odprowadzić mnie do pracy.
Zabrała swoją torebkę i razem przeszłyśmy do przedpokoju, gdzie próbowałam doprowadzić się jakoś do porządku, korzystając z tuszu do rzęs, który zostawiłam kiedyś na półce obok kluczy. Dotknęłam worków pod oczami i westchnęłam głośno.
– Szkoda, że to musiało się stać właśnie wtedy, gdy utraciłam resztki młodzieńczej urody.
– Nie mów tak – zganiła mnie Amirah, wkładając ozdobne plastikowe klapki. – Uch, mogłabym zabić Jona. Jestem na niego wściekła.
– To nie jego wina – odparłam, wciskając klucze do torebki i otwierając drzwi. – Jeśli już, to ja jestem winna.
– Niby dlaczego? – skrzywiła się Amirah.
Sama nie wiedziałam, po prostu tak czułam.
Następnego dnia miałam iść do pracy, ale nie mogłam się do tego zmusić. Po pierwsze poziom wilgotności w Toronto przeszedł z typowego dla czerwca poziomu „kurtyna wodna Coca-Coli” do „pacha świata”, z którym zwykle musieliśmy się zmagać dopiero w sierpniu, a po drugie wyglądałam koszmarnie i cały czas byłam smutna.
Choć nie uczyłam w lecie, zwykle pracowałam przez kilka dni w miesiącu przy swoim zagraconym biurku na wydziale anglistyki jako asystentka naukowa Merris, starszej i wyrozumiałej specjalistki od początków nowożytności, która była promotorką mojej pracy magisterskiej i w wyobraźni plasowałam ją gdzieś między groźną, ale kochaną ciotką a potężną wiedźmą. Nie pojawiłam się na uczelni przez ostatnie dwie środy, w obu przypadkach wysyłając Merris niejasne i nieprzekonujące usprawiedliwienia. W tę środę zadzwoniła.