Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O książce
Minipowieść francusko-włoska.
Ariane, archeolog z muzeum w Nicei, towarzyszy matce i widzi postępujące objawy demencji. Zdaje sobie sprawę, jak mało czasu zostało jej na zrozumienie tej najbliższej, a zarazem tak obcej kobiety. Co zostawiła w rodzinnym Montebello? Jaką tajemnicę skrywają rubinowe kolczyki?
W tej przepięknej powieści o pełnej emocji trudnej relacji matki i córki Laura Ulonati kreśli portret włoskich imigrantów, którzy w poszukiwaniu lepszego losu osiedlali się we Francji w latach sześćdziesiątych XX wieku. Powoli odsłania kolejne warstwy, próbując dotrzeć do źródeł tożsamości zbiorowej i indywidualnej.
Przekład i ilustracje Alicji Rosé odkrywają poetycką urodę tekstu: barwy, melodie, odcienie uczuć, obrazy pamięci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 103
Cały ten błękit
Tytuł oryginału francuskiego Dans tout le bleu
Copyright © ACTES SUD, 2021
Copyright © Nowela, Poznań 2022
Copyright © for the translation by Alicja Rosé
Redaktor serii Emilia Zwoniarska
Opracowanie graficzne i skład JNK Graftekst Justyna Nowaczyk
Korekta Joanna Świercz
ISBN 978-83-67029-88-9
Wydawnictwo Nowe
Nowela sp. z o. o.
ul. Żmigrodzka 41/49
60-171 Poznań
Dział handlowy (+48 61) 847 40 40
www.wydawnictwonowe.pl
e-mail: [email protected]
Mojej babci
Mostruoso è chi è nato
dalle viscere di una donna morta.
E io, feto adulto, mi aggiro
Più moderno di ogni moderno
A cercare fratelli che non sono più.
Potworny ten, co się narodził
z wnętrza martwej kobiety.
A ja, dorosły płód, włóczę się
Bardziej nowoczesny niż jakikolwiek nowoczesny
Szukając braci, których już nie ma.
Pier Paolo Pasolini,
10 czerwca (1962), z tomu Poezja w kształcie róży (1961-1964); wiersz ukazał się także w Pier Paolo Pasolini Mamma Roma.
Penso che un sogno così
non ritorni mai più,
Mi dipingevo le mani
e la faccia di blu,
Poi d’improvviso venivo dal vento rapito,
E incominciavo a volare nel cielo infinito.
Myślę, że takiego snu
nie będzie więcej już,
pomalowałem ręce
i twarz na niebiesko,
Wtedy nagle przez wiatr zostałem porwany,
I latać zacząłem po niebie nieskończonym.
I
Historia ta skupia się wokół nieobecności, niemożliwego powrotu. Wokół życia, które istnieje tylko wprzeszłości, we wspomnieniach, które prześlizgują się najlepiej jak potrafią przez wąskie szczeliny. Te zszuflad laminowanego kredensu Formica, które nie domykają się prawidłowo iwydostaje się znich zapach suszonej lawendy wsaszetkach wsuniętych pomiędzy stosy ściereczek. Tych ściereczek, które są uszyte ze skrawków materiałów wpaski iwkwiaty, wmieszkaniu, wktórym nigdy nic nie ginie. Zwyjątkiem pamięci.
To opowieść ozwykłych niedzielach, obiadach umatki, której stłumiony głos dochodzi do mnie zza drzwi. Głos potwora oniezwykłym uroku, syreny, której czar odbija się echem na schodach, już na klatce schodowej: Volare, oh, oh! Cantare, oh, oh, oh, oh!
Nieznośny żar tych słów, tego języka, który stał się obcy. Lot samogłosek, który potrafi imitować, aż drżą jej oczy od nocy iłez. Moja matka. Piosenka mojej matki, którą nuci wbrew sobie, myjąc kafelki albo przygotowując obiad. Powietrze ją opanowuje izniewala, ona jednak potrafi nagle przerwać, gdy ma świadomość, że ktoś jej słucha. Przyłapana na gorącym uczynku.
Piskliwy głos dzwonka wcina się mocno wrefren, który zamienia się wszuranie pary jej pantofli: „Kto tam?”. Jej głos stał się podejrzliwy, zdaje się jakby meczała, jak wtej bajce, wktórej koźlęta proszą wilka, aby pokazał im swoją białą łapę, nim otworzą drzwi.
„To ja”.
Znajoma intonacja to za mało, ale jednak pośród skrzypienia itrzasków powoli wyłania się przede mną: drobna staruszka, wysuszona ipomarszczona niczym rośliny, co wyglądają jak żywe kamienie, zredukowane do najbardziej podstawowej esencji życia. Brzuch jednak zdradza jej wielką słabość do słodyczy. Absolutny brak konsekwencji wstosunku do wysokiego poziomu cholesterolu czy jakichkolwiek zaleceń lekarskich.
Widzę, jak unosi pytająco brew, po chwili obie brwi. Przez chwilę mam wrażenie, że się waha, że machnie na mnie swoją przesądną ręką złożoną wrogi wmoim kierunku. Tak, by odstraszyć moje złe, niedyskretne oko, które zawsze jej przeszkadzało. Po chwili jednak chwyta mnie iwciąga do środka. Drzwi się zatrzaskują.
„Mamo, nie wydaje ci się, że przesadzasz?” Stoi teraz pośrodku swojego schludnego przedsionka pełnego małych stolików iobrusików. Wszystko to na wprost mnie. Ze swoimi przewiercającymi, przeszywającymi oczyma wygląda jak dziwny ptak drapieżny. Jej pomarszczony dziób mamrocze coś omoich zbyt rzadkich odwiedzinach, co nie pozwala jej mnie rozpoznać, ograsujących złodziejach, którym nie można ufać – „niczemu ani nikomu!” – że nigdy nic nie wiadomo. Wolałabym pocałunek. Wzrusza ramionami na pytanie, jak się czuje. Obolałe nogi, tak sobie. Wydawało mi się jednak, że słyszałam, jak śpiewasz. Widać poirytowanie na jej twarzy, rzuca mi obrażone spojrzenie, co cię to obchodzi, po czym chowa się wkuchni.
Przy mnie moja matka nie ma głosu. Ma zapach. Umojej matki unosi się zapach Niny Ricci, którego życzy sobie na każde urodziny. Pudrowe nuty róży ijaśminu. Pomidor, tymianek oraz czyste iwyprasowane pranie, apośród nie wdziera się zapach stęchlizny. Zapach grobu. Światło, które skąpo przenika przez niewzruszenie zasłonięte żaluzje.
Jeszcze nie powiesiłam torby ani nie zdjęłam kurtki, jak kieruję się szybko do okna wsalonie. Otwieram je szeroko. Przepędzam ciszę, zapraszam zgiełk. „Nie możesz tak żyć, mamo. To niedorzeczne!” Odpowiada mi niecierpliwie, kłapiąc kłótliwym językiem, niczym jędza krzycząca na chłopaków grających wieczorami na dole wpiłkę. Językiem samotniczki, która woli odgrodzić się, by nie patrzeć, jak jej świat się rozpada.
Do jej świata można dotrzeć drogą zTurynu; okopy, którymi codziennie niechętnie chadzam, prowadzące do spiżarni wNicei, zcałym jej zgiełkiem. Tam, gdzie parkują ciało betoniarki, ciało przeznaczone do zatopienia wielkiego miasta, które nigdy nie będzie żyło. Trzeba opuścić Baie des Anges, przejść przez barierkę okrążającą przedmieścia wciśnięte pomiędzy spalarnię adolinę. Po obu stronach zaś znajdują się fortyfikacje górskie. Terra incognita, którędy autobus rzadko jeździ, trzeba więc długo czekać, zaś turyści nigdy tu nie zaglądają. Odcięta od reszty miasta niczym więźniarka.
To tutaj się urodziłam. Na drugim końcu miejskiego łańcucha, na ulicy zzimnego betonu, który lśni wsłońcu irozciąga się niczym lina linoskoczka.
Tam, gdzie wszystko się zaczyna, gdzie odkrywasz świat, który postarasz się oswoić. Gdzie imigranci zamienili jedno schronienie na inne. Brzuchy matek na brud przedmieść, brud całych krajów, trzymając kurczowo pod przepoconym płaszczem zszarganym od wiatru chleb iser, które przywieźli zdomu. Chleb iser zawinięte wgazetę pożółkłą zżalu. Cisza, która przenika ich poruszone źrenice patrzące na zapomniany horyzont: „Ale dokąd poszła ta Promenada Anglików?”.
Nicea to geografia miasta wstanie wojny. Raczej nie przeszłoby ci to przez myśl, widząc jej plaże, palmiarnie iniewyszukane arkady pałaców. Hotel Negresco ijego bezwstydna delikatnie różowa kopuła. Różowa pierś, której nie ma jak spróbować. Icała ta reszta. Ale mimo wszystko tam jest. Nicea to jedna wielka stacja przeładunkowa; teren odrzucający iusuwający swoje różnorakie tożsamości. Jej historia chwiała się raz wjedną, raz wdrugą stronę: to była francuska, to znów włoska. Ni pies, ni wydra, na zawsze nieokreślona, zamaskowana. Kosmopolityczne miasto, otwarte na morze. Jednak wostrym śródziemnomorskim świetle kłamstwa mają krótkie nogi, acień rzucany przez granicę jest zawsze widoczny dla tych, którzy wiedzą, gdzie należy patrzeć. Wersety onędzy mniej bolesnej wświetle słońca bawią tych, którzy dorastali wdzielnicy imigranckiej, po stronie pominiętej przez rzeczywistość. Gdzie dzieciństwo pozbawione było widoku na morze.