Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zdarzenia z przeszłości określają teraźniejszość. Dawne tajemnice nigdy nie zostaną zapomniane, wpłyną na losy następnych pokoleń.
Piotr, były policjant, przez przypadek trafia na ślad niezwykłej historii dwóch rodzin. Zgodnie z ostatnią wolą zmarłej babci swojego najbliższego przyjaciela postanawia zagłębić się w mroki przedwojennych relacji polsko-ukraińskich na Wołyniu oraz powojennych na Ziemiach Odzyskanych. Dzień po dniu nieubłagana rzeczywistość odsłania tragizm losów Zielińskich i Sobczuków. Czy śmierć Jana Zielińskiego była tylko wypadkiem? Jaką rolę w wydarzeniach sprzed lat odegrali Ukraińcy mieszkający w sąsiedniej wsi? Czy prawda rzeczywiście ma wyzwalającą moc?
Kości zostały rzucone wiele lat temu, ja musiałem je pozbierać. Zabrzmi to banalnie, ale tak to się mniej więcej zaczęło. Właściwe to może kilkadziesiąt lat wcześniej i kilkaset kilometrów dalej. Stwierdzić, że ta historia była niesamowita, to jakby nic nie powiedzieć. I nie chodzi o to, że to, co się wydarzyło ponad pół wieku temu, porażało tak bardzo. Przerażało, że to, co się kiedyś stało, nadal wpływało na losy ludzi. I to na moich oczach. Kiedy dowiadywałem się o pewnych zdarzeniach, nie mogłem w nie uwierzyć. Ze zrozumieniem miałem chyba jeszcze większy problem. Przerastały one wyobraźnię każdego z nas, nie mówiąc już o mojej. Pewne historie miały miejsce przed laty, nie miałem na nie żadnego wpływu ani bladego pojęcia, że mogły zaistnieć. Teraz wiedziałem, że to był mój problem…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książkę dedykuję mieszkańcom naszych „małych Ojczyzn”. Wszystko i wszędzie jest możliwe.
Jedno być może przypadkowe zdarzenie powoduje, że twoje dotychczasowe życie zostaje odwrócone do góry nogami. Właściwie nie twoje, ale twoich przyjaciół, osób z najbliższej okolicy. Osób, które dobrze znasz od lat, a jak się okazuje, tylko tak myślałeś. Poznajesz kolejne fakty, które wydają się nieprawdziwe. W ciągu kolejnych tygodni dowiadujesz się o nowych zdarzeniach, które miały miejsce wiele lat temu. Historie z przeszłości określają teraźniejszość. Nie wiadomo, co bardziej poraża, to, co się stało, czy to, co się dzieje wokół ciebie. A kiedy wydaje się, że poznałeś prawdę, wtedy jesteś kompletnie zdruzgotany. Bo nie wiesz, co powinieneś zrobić. Masz wybór, tylko że nie ma dobrego rozwiązania. Może lepiej byłoby nie wiedzieć.
Było gorące, czerwcowe przedpołudnie. Stałem w tłumie osób zebranych na cmentarzu. Zdecydowaną większość stanowiły osoby z naszej podwrocławskiej miejscowości. Żegnaliśmy panią Zielińską, najstarszą, a jeśli nie najstarszą, to na pewno najbardziej znaną i szanowaną mieszkankę Żórawiny. Kto mógł, to przyszedł, a pojawiło się naprawdę wiele osób.
Spojrzałem na jej trumnę. Urodzona 12 czerwca 1927, zmarła 8 czerwca 2017. Szkoda, zabrakło jej kilka dni do pełnych dziewięćdziesiątych urodzin. Przeżyła kilkadziesiąt tysięcy dni, a ja potrzebowałem tylko jednego, by móc z nią ponownie porozmawiać, zadać jej parę pytań. Miałem na to ponad tydzień… Jednak zwykle gdy czekamy do ostatniej chwili, potem żałujemy, że czegoś nie zrobiliśmy. Ja jednak nie do końca tak to odczuwałem. Z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że być może ta rozmowa nic by nie zmieniła. W każdym razie niewiele. A może zbyt wiele?
Kości zostały rzucone wiele lat temu, ja musiałem je pozbierać. Zabrzmi to banalnie, ale tak to się mniej więcej zaczęło. Właściwe to może kilkadziesiąt lat wcześniej i kilkaset kilometrów dalej. Stwierdzić, że ta historia była niesamowita, to jakby nic nie powiedzieć. I nie chodzi o to, że to, co się wydarzyło ponad pół wieku temu, porażało tak bardzo. Przerażało, że to, co się kiedyś stało, nadal wpływało na losy ludzi. I to na moich oczach. Kiedy dowiadywałem się o pewnych zdarzeniach, nie mogłem w nie uwierzyć. Ze zrozumieniem miałem chyba jeszcze większy problem. Przerastały one wyobraźnię każdego z nas, nie mówiąc już o mojej. Pewne historie działy się przed laty, nie miałem na nie żadnego wpływu ani bladego pojęcia, że mogły zaistnieć. Teraz wiedziałem, że to był mój problem…
Przez następne pół roku wiele się wydarzyło, ale czy coś zmieniło? W pewnym momencie chyba tylko ja znałem te fakty, chociaż co do jednej osoby mógłbym mieć wątpliwość. I mogło tak zostać, chociaż to było mało prawdopodobne. Życie pisze swoje scenariusze, a my odgrywamy w nim mniej lub bardziej ważne role. Ta w charakterze statysty mi nie odpowiadała.
Nie wiem, czy to właściwe określenie, ale lubię cmentarze – mają swój urok, klimat nie do podrobienia. Niepowtarzalne miejsca, od wieków bliskie każdej kulturze, w których zadajemy sobie odwiecznie nurtujące nas pytanie: co po śmierci? Nieodzowny dylemat człowieka. Najbardziej poruszały mnie bezimienne, zbiorowe mogiły poległych żołnierzy. Sumienia żyjących. Kiedy byłem na cmentarzu, szukałem najstarszych grobów, zwracałem uwagę na daty, nazwiska. Są to miejsca, gdzie kogoś żegnamy bezpowrotnie. Od zmarłego zależy, jak długo i w jaki sposób będziemy go wspominać.
Tego dnia miałem powody tak myśleć. Zastanawiałem się, jak bardzo można wpływać na losy innych zza grobu. Mój wzrok przelatywał po twarzach znanych i nieznanych mi osób. Wymieniłem spojrzenie z Michałem Zielińskim, wnukiem zmarłej. Byliśmy, i mam nadzieję nadal jesteśmy, przyjaciółmi od ponad dwudziestu lat. Michał był pierwszym miejscowym, którego poznałem, i chyba najbardziej mi bliskim. Uśmiechnąłem się do niego. Skinął delikatnie głową. Dochodził nas głos księdza, który wspominał zmarłą.
Była częścią naszej lokalnej tożsamości. Myślano o niej, kiedy mówiono o powojennej historii, o pierwszych osiedleńcach, ostatnich wysiedlonych. Niby odległe czasy, ale zdarzenia z przeszłości kształtują nasze tu i teraz. Proboszcz potrafił pięknie mówić, znał osobiście panią Jadwigę. W jego głosie był żal i prawda, wielu nie wstydziło się łez; inni udawali, że im coś do oka wpadło i ukradkiem przecierali oczy chusteczkami.
Za Michałem stała jego córka – Katarzyna. Piękna dziewczyna mocno przytulała się do Bogdana. Byli zaręczeni. Zastanawiałem się, czy będą musieli przełożyć datę ślubu. Ciekawe, jaki jest okres żałoby po śmierci bliskiego… Po prababce to chyba nie są wieki. Z lekkim niepokojem pomyślałem, czy gdyby oni lub ich najbliżsi poznali pewne fakty – zagmatwane historie ich rodzin, nie tylko te dawne – czy w ogóle do wesela by doszło? Patrzyłem na nich, patrzyłem na trumnę i tysięczny raz zadawałem sobie pytanie, czy mam powiedzieć, a jeżeli tak, to komu i kiedy…
Wróciły obrazy sprzed miesiąca, usłyszane słowa i zrobiło mi się w zimno, chociaż był środek upalnego dnia.
Jak prawie codziennie od kilku tygodni jechałem do Wrocławia. Kolejny raz rzuciłem palenie i żeby nie dokładać sobie paru kilogramów, katowałem się na basenie przy Borowskiej. Jeździłem rano, aby nie stać w korkach.
W moim przypadku jazda do miasta musi mieć swój poważny powód. Nie po to wybudowałem się na wsi, żeby bez potrzeby udawać się do Wrocławia. Aquapark był jednym z niewielu wyjątków. Co prawda to tylko dziesięć kilometrów od granic metropolii, ale różnica kolosalna – dwa inne światy. Nie potrafiłbym już mieszkać „na blokach”, przy ruchliwej ulicy. Wiem, co mówię, bo mam porównanie. Zwłaszcza o tej porze, kiedy trawa była taka zielona, soczyście zielona i tak pachniała po skoszeniu, kiedy kwiaty na drzewach były białe i czerwone, a może różowe – chciało się żyć. Tylko natura zna takie barwy i zapachy.
Słuchałem mojej ulubionej płyty Pink Floyd Wish You Where Here. Uwielbiam ten zespół, solówy Gilmoura i Watersa są nie do podrobienia, nie wiem, które lepsze – wokal czy na gitarze. Chyba się zasłuchałem, bo okazało się, że zamiast jechać najkrótszą drogą, czyli Bankową do Wrocławskiej, skręciłem w prawo i wjechałem na nowo powstające osiedle domków jednorodzinnych. Moja prędkość była spacerowa, bo chociaż niektóre domy pozostawały jeszcze w trakcie budowy, to poprzeczne garby na drodze zdążono już postawić. Nie pozwalały one o sobie zapomnieć, nawet przy tak ostrożnej jeździe.
Ciekawe, kiedy będą kolejne petycje do wójta o likwidację tych tak modnych ostatnio spowalniaczy. Na południu Meksyku w stanie Chiapas, z tego co pamiętam, nazywano je „vibradores”. Uśmiechnąłem się do wspomnień sprzed roku. Żona kategorycznie stwierdziła, że jeszcze tam wrócimy. Szczerze powiedziawszy, nie miałbym nic przeciwko.
Tak się zamyśliłem, że prawie bym przejechał. Nie miałbym wówczas problemu, ale trafiło na mnie i nie przejechałem. Przy drodze na trawie zauważyłem przewrócony rower, a obok leżała skulona, z nienaturalnie wygiętą, a raczej odchyloną na bok nogą pani Zielińska. Od razu ją poznałem, często ją widywałem na tej wiekowej damce, jak powolutku jeździła po naszej miejscowości. Dziesiątki razy zastanawiałem się, co jest starsze – ona czy ten jej rower.
Zatrzymałem się i podbiegłem do nieszczęsnej rowerzystki. Rozejrzałem się, ale w pobliżu nie było nikogo. Kobieta miała otarcie na skroni, ślady krwi we włosach, kostka prawej nogi wydawała się co najmniej skręcona. Zdawałem sobie sprawę, że dla osoby w jej wieku nawet najbardziej powierzchowne obrażenia mogą mieć dużo bardziej bolesne konsekwencje. Organizm już nie ten, nie ma siły ani ochoty z nimi walczyć. Nie chciałem, a właściwie to nie potrafiłem czekać z założonymi rękami. Pomyślałem, że zanim przyjedzie pogotowie, będzie lepiej, a przynajmniej prędzej, jeśli ją zawiozę do szpitala. Realia naszej służby zdrowia, zresztą tak jak każdej innej, są nieubłagane i powszechnie znane, żeby sobie lub komuś innemu pomóc, wymagają zdroworozsądkowych decyzji.
– Pani Jadwigo, co się pani stało? – spytałem.
Oczy miała zamknięte, ale oddychała i starała się coś powiedzieć.
– Pani Jadwigo, może pani mówić, co się stało? – Pochyliłem się nad nią.
– Nie wiem, upadłam, boli mnie noga, kręci mi się w głowie – odpowiedziała z wysiłkiem, powoli otwierając oczy.
– Pani Jadwigo, zawiozę panią do szpitala, proszę się nie martwić, potem zadzwonię do Michała. – Dużo gadałem, bo podobno w takich przypadkach tak trzeba. Nie wziąłem pod uwagę, że prawdopodobnie niewiele do niej docierało.
Wiedziałem, że jej wnuk z żoną Magdą są teraz we Wrocławiu. Byli lekarzami, pracowali w szpitalu wojskowym na Weigla. Otworzyłem tylne drzwi samochodu i delikatnie ją podniosłem. Patrzyła na mnie, nic nie mówiła, skrzywiła się z bólu, kiedy dotknąłem jej nogi. Oczywiście przez głowę przelatywały mi myśli, że być może ma uszkodzony kręgosłup i właśnie skazuję ją na wózek inwalidzki. W razie czego usprawiedliwiałem się, że robię to w stanie wyższej konieczności, oczywiście pozostając, co dla każdego powinno być zrozumiałe, w szoku.
Kiedy wyjechałem z Żórawiny, spojrzałem we wsteczne lusterko. Na siedzeniu leżała pani Jadwiga i chyba spała. Wyjąłem telefon z kieszeni kurtki. Michała miałem zapisanego pod hasłem „doktor Michał”. Od pewnego czasu, dla uniknięcia nie zawsze zabawnych pomyłek, do imienia dodawałem jakiś szczegół, który umożliwiał mi zorientowanie się, o którą osobę chodzi.
– Cześć, Michał, nie mogę długo rozmawiać, posłuchaj mnie, będę w szpitalu za około dwadzieścia minut, wiozę twoją babcię, spadła z roweru, ma uraz głowy oraz nogi, chyba nic poważnego, o nic nie pytaj, sam więcej nie wiem, dam znać, jak będę podjeżdżał – poinformowałem go możliwie jak najbardziej spokojnie i lakonicznie.
Rozłączyłem się. Wyobrażałem sobie jego zdenerwowanie. Po sekundzie, jak się spodziewałem, Michał oddzwonił. W tym momencie, może przebudzona dzwonkiem telefonu lub moją rozmową, pani Jadwiga się odezwała.
– Piotr, muszę ci coś powiedzieć, zatrzymaj się, proszę cię, to tylko chwila…
Wydawało mi się, że był to szept, jednak słyszałem ją wyraźnie. Nawet do głowy mi nie przyszło, że będzie to najdłuższa, a na pewno jedna z najważniejszych chwil w moim życiu. Jakoś bezwiednie, nic nie mówiąc, zatrzymałem się na poboczu, rozłączyłem telefon i usiadłem obok poszkodowanej. Nie miałem pojęcia, co się wydarzy. Byłem zdziwiony jej słowami, poza tym wydawało mi się, że lepiej zrobię, sadowiąc się blisko niej. Pewnie za chwilę się uspokoi i pojedziemy dalej – tak wtedy pomyślałem.
Pani Jadwiga złapała mnie za rękę. Trzymała ją mocno. Dziwiłem się, skąd u niej tyle siły. Patrzyła na mnie jakby zawstydzona. W jej wzroku wyczytałem też coś jeszcze – determinację.
– Pani Jadwigo, musimy jechać, szkoda każdej chwili, potem mi pani powie – zacząłem przekonany, że zaraz jednak pojedziemy. Cały czas miałem nadzieję – wstyd się przyznać – że jeszcze dzisiaj popływam sobie na basenie.
Pokręciła głową, jakby chciała powiedzieć, że nic z tego. Odwróciła twarz. Nie patrzyła na mnie, jej wzrok był utkwiony gdzieś daleko, a głos niespodziewanie spokojny.
– Nie… musisz mnie wysłuchać, Piotr, bardzo cię lubię, jesteś najlepszym przyjacielem Michała. Źle się czuję, to nie tylko przez ten wypadek. Jestem stara i chyba z tego szpitala nie wrócę…
Machnęła ręką, jakby chciała powiedzieć „nie przerywaj”. Miała ku temu powody, jej słowa niczego dobrego nie wróżyły, zanosiło się na dłuższą opowieść, na której wysłuchiwanie ochoty miałem coraz mniej.
– Muszę to w końcu z siebie wyrzucić. W czasie wojny zdarzyło się coś strasznego, nikomu tego nie mówiłam. Bałam się o tym powiedzieć Michałowi, tym bardziej jego Kasi. Teraz, kiedy jest zaręczona, Boże, nie mogłam. A właśnie teraz powinnam… Tobie będzie mi łatwiej powiedzieć, niech mi Bóg wybaczy. Jak wiesz, urodziłam się na Wołyniu, mój ojciec był oficerem, mieszkaliśmy w dużej osadzie, był kościół, cerkiew i szkoła. Wiesz, co się działo na Ukrainie w czterdziestym trzecim i czwartym roku. Wtedy my, to znaczy Polacy, słyszeliśmy, że na innych wioskach Ukraińcy mordują Polaków. Widzieliśmy uciekinierów, ale tato mówił, że u nas będzie spokojnie, przecież tyle lat żyliśmy w zgodzie. Boże, a mogliśmy wyjechać…
Przez chwilę pomyślałem, że starszą panią wzięło na wspomnienia o drugiej wojnie światowej. Interesujący temat, ale raczej nie teraz i nie w takich okolicznościach. Dałem jej jeszcze dosłownie kilka minut – było nie było, wiozłem ją do szpitala.
– Latem do naszego domu wpadli Ukraińcy. Byli pijani, czerwoni od krwi na rękach i ubraniach. Kilku z naszej wsi, jeden nasz sąsiad, pamiętam, że nazywał się Sobczuk. Był ze swoim synem Tarasem, z którym chodziłam do jednej klasy. U nich zawsze na najstarszego chłopaka wołali Taras…
Chciałem przerwać, widziałem łzy na jej policzku. Jej paznokcie prawie wbiły się w skórę mojej dłoni. Ta cała sytuacja wydawała mi się nierealna, jakby z filmu. Miałem całkowitą pustkę w głowie. Podejrzewałem, że to być może dopiero początek jej opowieści. Ranna, wiekowa pani w drodze do szpitala… Lekarz, który jest jej wnukiem, pewnie zastanawia się, gdzie jesteśmy, a ja mam wysłuchiwać wspomnień sprzed pół wieku. Zauważyłem, że drżała na całym ciele. Zdjąłem kurtkę i ją okryłem. Nie odezwałem się, mimo całego absurdu sytuacji. Chciałem, żeby opowiadała dalej, ciekawość to ludzka rzecz. Pomyślałem, że skoro może mówić, to chyba uraz głowy nie mógł być poważny.
– Zabili wszystkich: mamę, tatę, mojego brata i siostrę, mieli po dziesięć lat, byli bliźniakami. Wywlekli ich na podwórko, słyszałam, co z nimi robili. Ze mną został ten Sobczuk. Wyzywał mnie, bił, kopał, potem zrobił ze mną straszną rzecz. Wiesz, co mam na myśli. Nie wiem, ile to trwało. Miałam szesnaście lat. Zemdlałam. Potem poczułam uderzenia, takie palące, na nogach, plecach, głowie. Otworzyłam oczy. Sobczuk stał z batem w jednej ręce, takim, jakiego używało się do bicia, no wiesz… do popędzania konia. W drugiej ręce miał butelkę wódki. Wołał do swojego syna, te słowa pamiętam dokładnie: „na co czekasz, teraz twoja kolej, ta Laszka jest twoja”. Śmiał się, potem popchnął Tarasa na mnie i wyszedł. Płakałam i prosiłam go, żeby mnie zostawił, żeby nie robił mi nic złego. Siedział obok mnie, nic nie mówił. Nawet mnie nie dotknął. Dochodziły do nas przekleństwa pijanych banderowców, nieludzkie krzyki mordowanych. Przez okno widziałam, jak płonie nasza stodoła. Boże, to było piekło na ziemi. Taras nagle wstał, przykrył mnie chyba kocem i wyszedł. Nie patrzył na mnie. Modliłam się, żeby nikt nie wszedł. Usłyszałam jego ojca. Pytał, co ze mną zrobił. Taras krzyczał, że nic, bo Jadzia jest cała we krwi, nie rusza się i pewnie nie żyje. Po chwili już ich nie było, pojechali dalej mordować i palić. Leżałam skulona pod tym kocem. Nie wiem, jak długo to trwało. Potem chyba rano do wioski przyjechali Polacy, był z nimi mój brat Franek, najstarszy z rodzeństwa. Uciekliśmy z resztą ocalałych na spokojniejsze tereny, do rodziny za Bugiem. Tam urodziłam syna Janka. Nikomu nie mówiłam, kto był jego ojcem. Michał jest synem Jana, ale jego dziadkiem jest ten Sobczuk.
Pani Jadwiga popatrzyła na mnie. Nie wiem, jak długo mówiła, pewnie trwało to tylko kilka minut, ale dla mnie to były wieki. Miałem dużo pytań, ale nie zadałem żadnego. Szczerze powiedziawszy, zapomniałem, że jedziemy do szpitala i że przed chwilą bardzo mi się śpieszyło. Wiedziałem, że to nie koniec, że chciała powiedzieć coś jeszcze. Musiał być jakiś powód, dla którego mi o tym opowiedziała. Wstyd się przyznać, czekałem z niecierpliwością – taką prostą i bezduszną – co jeszcze mogę usłyszeć. Michał też nie mógł się doczekać. Jemu się akurat nie dziwiłem. Miałem kilka nieodebranych połączeń. Wybrałem opcję pośrednią, wysyłając wiadomość. „Chyba nie jest tak źle, wkrótce będziemy”.
– Pani Jadwigo, proszę, niech pani mówi – powiedziałem, trzymając ją za rękę, zszokowany sytuacją, w której się znalazłem.
– Pod koniec lat czterdziestych na Ziemie Odzyskane, tu, na nasze tereny, zaczęto przesiedlać Ukraińców. Wiesz, jakie to były czasy, walki z bandami UPA. W naszej okolicy mieszkało wielu z Kresów Wschodnich, niektórzy jak ja i mój brat przeżyło straszne czasy na Wołyniu, a teraz przesiedlano do nas Ukraińców. Bałam się, że to mogą być ci sami ludzie. Najwięcej Ukraińców osiedlono w Bogunowie, tym koło Żórawiny. Bałam się tam jeździć. Powoli przyzwyczajałam się do nowego, chciałam zapomnieć, wmawiałam sobie, że każdy przeżył coś złego na wojnie. Rok temu koszmary wróciły. Wierz mi, Piotr, chciałam umrzeć. Drugi raz w moim życiu. Przebacz mi, Boże. Michał powiedział, że nasza Kasia spotyka się z Bogdanem, chłopakiem z Ukrainy. Pamiętam, że spytałam ją z uśmiechem, jak się ten jej kozak nazywa… Była taka szczęśliwa. „Sobczuk, babciu”, usłyszałam. Mój Boże… Sobczuk z Ukrainy… Bałam się nawet spytać, z jakiej miejscowości. A ja myślałam, że wraz z wojną skończyła się moja historia…
Słuchałem w ciszy. Serce waliło mi tak, że pomyślałem, że to ja za chwilę będę potrzebował pomocy lekarza. Rozglądałem się dookoła, jakbym obawiał się, że ktoś nam może przerwać. Powoli docierało do mnie, co chciała mi powiedzieć. Telefon znowu dzwonił. Podskoczyłem jak oparzony. Zaraz to ja zwariuję! Musiałem odebrać.
– Będziemy za dwadzieścia minut – rzuciłem. Wysłuchałem jego w pełni zrozumiałych, nerwowych komentarzy i się rozłączyłem.
Usiadłem za kierownicą. Nie miałem pojęcia, co chciała mi jeszcze powiedzieć pani Jadwiga, ale jechać do szpitala musieliśmy.
– Niech pani mówi, musimy ruszać.
Mówiła coraz pewniej, jakby chciała jak najszybciej i do końca wyrzucić z siebie to, co ukrywała przez tyle lat.
– Bogdan przyjechał do Wrocławia chyba dwa lata temu, na studia. Potem okazało się, że ma jakąś rodzinę w Bogunowie. Oczywiście odwiedzał swoich bliskich. Nie wiem, jak się poznali, pewnie na studiach, Kasia też studiowała. Pamiętam, że kiedy mówiła mi o swoim chłopaku, z jednej strony nie chciałam słuchać, z drugiej coś mnie ciągnęło, nie wiem, czy mnie rozumiesz… Powiedziała, że Bogdan przyjechał do Polski ze swoim starszym bratem, ale ten nagle wrócił na Ukrainę. Jakoś bez zastanowienia, odruchowo spytałam, jak jego brat miał na imię. Gdy usłyszałam, że Taras, wiesz, co pomyślałam… W nocy nie mogłam spać, bolało mnie serce. Michał zawiózł mnie do szpitala. Chciałam mu wszystko powiedzieć, ale nie mogłam. Wmawiałam sobie, że niejednemu psu na imię Burek. Kiedyś przyglądałam się Bogdanowi, czegoś szukałam, sama nie wiem czego, a właściwie to wiem… – Przerwała na moment. – Jakiegoś podobieństwa do nas.
Nie odzywałem się. Najprościej by było potraktować jej wynurzenia jako majaczenie starej baby, która uderzyła się w głowę, ale wierzyłem w każde jej słowo. Docierało do mnie, że teraz to ja mam problem. Jeżeli mi to wszystko powiedziała, to chyba czegoś ode mnie chciała. Uczepiłem się myśli, że przecież jeszcze nikt nie umarł i jest to sprawa Zielińskich, bolesna dla niej, ale chyba zbyt osobista dla kogoś spoza rodziny. Mocno w duchu postanowiłem sobie, że jak pani Jadwiga wyjdzie ze szpitala, to z nią porozmawiam i przekonam ją, żeby o wszystkim powiedziała swoim bliskim. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym powtórzyć usłyszane słowa Michałowi. Z drugiej strony chyba o to jej chodziło. Przecież nie odmawia się, być może, umierającemu.
Na szczęście dojeżdżaliśmy do szpitala na Weigla.
– Michał, dojeżdżamy, możesz wychodzić – poinformowałem swojego przyjaciela.
Pani Jadwiga po tygodniu została wypisana ze szpitala. Michał powiedział, że faktycznie miała skręconą kostkę, na szczęście uraz głowy nie był poważny, ale rzeczywiście dla osoby w jej wieku każdy wypadek może mieć większe lub mniejsze konsekwencje. Wniosek z jego medycznej relacji wydawał się raczej oczywisty – matka mu o niczym nie wspomniała.
Zielińska prawie nie wychodziła z domu, na rowerze na pewno nie jeździła, opiekowała się nią jej synowa, Marlena. Panie Zielińskie mieszkały w takim typowym dla okolicy poniemieckim domu, który na szczęście zachował swój urok i styl. Fundamenty były z bloków granitowych – potężne, niezniszczalne kamienie z okolicy. Do dzisiaj funkcjonują pobliskie kamieniołomy w Strzelinie i Strzegomiu, chętnych na szczęście nie brakuje. Elewacja domu wykończona była czerwoną cegłą, niezwykle ciekawie ułożoną wokół wąskich, drewnianych okien. Do tego proste, niepowtarzalne zdobienia. Jak oni wtedy dbali o każdy detal! Dach dwuspadowy, o ostrym nachyleniu, z brązowej karpiówki, po latach poczerniałej od sadzy i dymów z pieców opalanych węglem. Przy drzwiach wejściowych duże, charakterystyczne werandy – drewniane, z wielkimi oknami.
Domy te były zajmowane przez osiedleńców, którzy przyjechali na te tereny zaraz po wojnie. Najwięcej było repatriantów z Kresów Wschodnich, rodzin z przeludnionych, biednych terenów Galicji. Osiedlali się tu też powracający z wywózki na roboty do Rzeszy. Większość domów stała porzucona, Niemcy uciekli, bali się zemsty i słusznie. Przerażali ich przede wszystkim żołnierze Armii Czerwonej i pewnie dlatego tylko tak nieliczni pozostali.
Ironią historii był fakt, że początkowo przesiedleńcy wybierali domy mniejsze, po prostu takie, które nie rzucały się w oczy. Obawiali się zajmować budynki okazałe, które zwracały na siebie uwagę. Wśród ludzi panowało przekonanie, że „Niemiec pewnie wróci”, a zaistniałą sytuację traktowano jako przejściową. Z drugiej strony tzw. nowa władza miała zwyczaj przejmować na swoje potrzeby takie właśnie reprezentacyjne budynki. Nic nie było wtedy pewne, ludzie żyli z dnia na dzień. Z upływem lat trochę się pozmieniało, mieszkańcy tych terenów uwierzyli, że to jest ich miejsce na ziemi.
Przejeżdżałem koło domu pani Jadwigi kilka razy w ciągu tygodnia. Oczywiście zamierzałem z nią porozmawiać. Wtedy to chyba najbardziej chciałbym od niej usłyszeć, żebym zapomniał o wszystkim, co mi powiedziała. Miałem nadzieję, że człowiek, uderzając głową o ziemię, wymyśla różne rzeczy, niekoniecznie prawdziwe. Byłem jednak coraz bardziej przekonany, że to wszystko to nie urojenia, chociaż była ona starą, schorowaną kobietą, która upadła z pewnej wysokości. Z drugiej strony, przecież pani Jadwiga żyła i mogła to wszystko sama opowiedzieć swoim najbliższym. Oczywistym jednak pozostawał fakt, że powinienem przyjść do niej i o całej sprawie porozmawiać. Tak byłoby najlepiej, jednak okłamywałem samego siebie.
Myślałem, że jeszcze za wcześnie, być może nie do końca wyzdrowiała, być może wstydzi się tego, co mi powiedziała. Czekałem na właściwy moment, ale jak on miał wyglądać i kiedy nastąpić – nie miałem bladego pojęcia. Poza tym z tego, co mi powiedział Michał, jego babcia pozostawała pod stałą opieką swojej synowej, zresztą też lekarki, co prawda już na emeryturze. Teściowa była jej jedynym pacjentem, prawdopodobnie ostatnim, a w każdym razie najważniejszym.
Nie lubiłem Marleny. Nie do końca wiedziałem dlaczego, nie było konkretnych powodów. Przeszliśmy na „ty” chyba na komunii, a może chrzcinach jej wnuczki Kasi. Sporadycznie się z nią widywałem, a jeszcze rzadziej rozmawiałem. Wyczuwałem, że ma do mnie jakiś żal, pojęcia jednak nie miałem, o co jej mogło chodzić, a może mi się tylko tak wydawało. Są takie osoby, które swoją postawą, zachowaniem, niekiedy zupełnie bezwiednie, roztaczają wokół siebie swoistą aurę poświęcenia, cierpienia za innych i dla innych. Mnie to osobiście strasznie irytuje. Taką kobieta byłą Marlena – zamkniętą w sobie. Nie chciała i nie szukała z nikim kontaktu, może poza najbliższą rodziną. Ale to nie był mój cyrk i nie moje zmartwienie – tak mi się przynajmniej wydawało.
Kilka lat temu, podczas męczącej popijawy, rozmawialiśmy z Michałem o wszystkim i o niczym. Takie Polaków nocne rozmowy. Michał się trochę otworzył, wspomniał między innymi o swojej matce; o tym, jak się zmieniła po śmierci swojego męża.
– Chodziłem do ostatniej klasy podstawówki, ojca znaleziono martwego na górze Ślęża pod Sobótką. Ojciec uwielbiał górskie wspinaczki, latem góry były obowiązkowe. Jeździliśmy całą rodziną. Zdarzało się, że sam nagle wsiadał do swojej syreny, starej, dobrej 105 i jechał do Sobótki, żeby popatrzeć na świat z góry. Tak było i wtedy. Wieczorem jacyś turyści znaleźli go przy szlaku, podobno spadł z urwiska.
– Jak znaleźli go martwego? To nie są Tatry, żeby spaść ze skały. Byłem kilka razy na Ślęży. Mówiłeś, że ojciec często chodził po górach i nie był pierwszym lepszym piechurem. – Miałem wątpliwości. Trudno mi było sobie wyobrazić, że ktoś tam mógł zginąć na szlaku.
– Człowieku, byłem wtedy szczeniakiem, śmierć kogoś tak bliskiego i w takich okolicznościach to było coś strasznego, być może nie do końca zdawałem sobie sprawę, co tak naprawdę się wydarzyło. Dzisiaj z perspektywy lat można mieć wątpliwości, ale wtedy przeprowadzono milicyjne śledztwo, ustalono, że to był wypadek. Pamiętam, że matka z babcią strasznie to przeżywały, słyszałem ich podniesione głosy, nie rozumiałem, dlaczego tak się zachowywały, tłumaczyłem sobie, że być może tak reagują starsi na śmierć najbliższego. Kilka dni po pogrzebie byłem świadkiem ich kłótni, zresztą niecałej, bo kiedy wszedłem do pokoju, to nagle przestały rozmawiać. Pamiętam jednak, że wypominały sobie, że nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie stare historie i tajemnice. Najbardziej utkwiło mi w pamięci, kiedy mówiły o samobójstwie.
– I co? Nie chciałeś wiedzieć, o co się sprzeczały? – spytałem.
– Pewnie, że tak, ale nie chciały ze mną rozmawiać. Usłyszałem jedynie, że to stare, jeszcze wojenne historie, a o samobójstwie to pewnie się przesłyszałem. Nigdy już potem nie wracaliśmy do tego tematu. Dużo się wtedy pozmieniało i nie chodzi tylko o śmierć ojca. Już nie było tak samo. Dla mnie nawet sama myśl, że ktoś mógł chcieć popełnić samobójstwo była niepojęta, a już w przypadku mojego ojca, to było zupełnie niezrozumiałe – opowiadał Michał, polewając markowy koniak. W końcu był lekarzem i dowodów wdzięczności miał cały barek.
– Ja do dzisiaj zadaję sobie pytanie, co człowieka może skłonić do podjęcia takiej decyzji. Dziesiątki razy widziałem samobójców, odpowiedzi tak naprawdę nie ma. W ludzkiej naturze do końca jest walka o przeżycie. Moment kiedy człowiek się decyduje, a potem już nie ma możliwości odwrotu, jest niesamowity. Masz rację, myśl, że ktoś ci najbliższy popełnia samobójstwo, jest niepojęta. Nie powinienem drążyć tych tematów… – Zdawałem sobie sprawę, że nawet po tylu latach rozmowa o śmierci ojca może być dla Michała bolesnym wspomnieniem.
– Piotr, nie ma sprawy, sam zacząłem. Byłem dzieciakiem, mało rozumiałem, ale one nie chciały w ogóle na ten temat rozmawiać, jakby się obwiniały nawzajem o to, co się stało. Matka powiedziała mi, że to był nieszczęśliwy wypadek; że to zamknięty, smutny rozdział w naszym życiu. Może obawiała się, że ludzie zaczną gadać, że Zieliński się zabił? Będą się zastanawiać dlaczego? Niekiedy mam takie wrażenie, że chyba nie powiedziała mi całej prawdy. Wiesz, co ludzie mówią o samobójcach, a to było ponad trzydzieści lat temu i do tego jeszcze na wsi. Do dzisiaj podobno na niektórych cmentarzach wisielców grzebią pod płotem. Od tamtego czasu matka się zmieniła, coraz bardziej izolowała się od ludzi, nienawidziłem jej czarnych sukien. Pamiętam, jak codziennie chodziła w nich do kościoła i na cmentarz. Niekiedy tak dziwnie na mnie patrzyła, jakby chciała mi coś powiedzieć. Właściwie to bardziej mnie babcia wychowywała.
Nie wiem, dlaczego wróciłem wspomnieniami do tamtego spotkania. Nigdy już potem na ten temat nie rozmawialiśmy. Wychodziłem z założenia, że to była ich tajemnica, jeżeli w ogóle tkwiło w tej historii cokolwiek do ukrycia. W końcu tyle lat minęło, to były ich osobiste dramaty, nie przykładałem zresztą do tych wydarzeń większej wagi. Swego rodzaju spowiedź pani Jadwigi dużo zmieniła. Postanowiłem, że jutro ją odwiedzę. Szczerze powiedziawszy, warto by było porozmawiać z obiema paniami. Nie za bardzo jednak wiedziałem, od czego miałbym zacząć rozmowę z Marleną. Podświadomie obawiałem się jej pytań. Miałem przeczucie, a ono mnie raczej nie zawodziło, że te sprawy łączą się ze sobą.
Wieczorem zadzwonił Michał, informując mnie, że babcia nie żyje. Tym razem nie miałem żadnego przeczucia, co zdarzało mi się sporadycznie. Chyba że była to wyjątkowa sytuacja. I to by się zgadzało.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Cena wyboru. Blizny Wołynia
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-614-6
© Piotr Lasota i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: MAQ PROJECTS
Okładka: Paulina Radomska-Skierkowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek