Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 206
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotr Lasota
W prawo, czyli na Wschód
"W prawo, czyli na Wschód" dedykuje tym Wszystkim, którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi i życzliwym sugestiom znajomych zaryzykowali i spełnili swoje marzenia.
Chciałbym z imienia wymienić dwie osoby, Tatę, który zmarł kilka dni przed napisaniem książki, a bardzo chciał ją przeczytać oraz Mamę, której nie zabrałem do Chin, a prawdopodobnie najbardziej z całej Rodziny zasługiwała na taki wyjazd.
Zbliżaliśmy się do Irkucka, siedemnastowiecznego portu nad rzeką Angarą. Uwielbiałem niekończącą się jazdę pociągiem wzdłuż Bajkału, najgłębszego zbiornika ze słodką wodą na naszej planecie, który jest również najstarszym jeziorem świata. Zresztą na Syberii nie wiadomo, gdzie coś się kończy, a gdzie zaczyna, tutaj prawie wszystko jest „naj”…
Wypatrywałem miejscowych sprzedawców na peronie. Solidnie zbudowane babuszki o rumianych twarzach, w wełnianych chustach na głowie – bez względu na porę roku – oferowały lokalne produkty. Suszoną rybę, peklowaną słoninę, solone ogórki, kiszoną cebulę, moje ulubione szyszku, czyli nasiona drzewa iglastego. Pojęcia nie miałem z jakiego. Alkohol wszelkiej maści i mocy. Dla nich to był wyjątkowy dzień targowy. Co najważniejsze – międzynarodowy, dwa razy w tygodniu, kiedy zatrzymywały się pociągi na trzydzieści minut. Prawdziwe święto.
– Co to za miejscowość? – Zdumiało mnie samo pytanie oraz fakt, że zadano je po polsku. W tamtych czasach, w takich pociągach i w takim miejscu było bardzo mało rodaków.
– Toła, nie, zaraz, chyba jakaś tłaliet. Moment, już wiem, toaliet! – padła triumfalna odpowiedź.
– Co ty pierdolisz, jaka toaliet? Nigdy nie słyszałem o takim mieście.
– Ja też, ale tak tu jest napisane. Po rusku jeszcze potrafię przeczytać, zresztą sam zobacz. – Spojrzałem na nich zdumiony, wpatrywali się w okno zwalniającego pociągu. Jeden z nich wskazał na budynki dworca kolejowego.
Nie chciało mi się wierzyć w to, co słyszę i widzę. Powtarzałem sobie, żeby się nie odwracać. Ale to było silniejsze ode mnie. Myślałem, że sobie jakieś jaja robią, ale oni faktycznie widzieli tabliczkę na starym, ceglanym budynku, gdzie czarno na białym widniało słowo toiliet. Co prawda pisane cyrylicą, no ale w końcu byliśmy w Związku Radzieckim. W transsyberyjskim pociągu z Moskwy do Pekinu. Wyglądali w miarę normalnie, dlatego też miałem problem ze zrozumieniem sceny, której byłem świadkiem. Pewnie już od Moskwy alkohol lał się strumieniami. Syberia potrafi być zdradliwa. Nie wygrasz i nie zrozumiesz. Nawet nie próbuj, taki jej urok.
Jak to się zaczęło?
Uwielbiałem w szkole stawać przed dużymi, ściennymi mapami; geograficzne czy historyczne – nie miało to znaczenia. Mógłbym godzinami się w nie wpatrywać. Porównywanie starych i nowych granic. Kto, co, kiedy i dlaczego – dziesiątki pytań, które sam sobie zadawałem i na które szukałem odpowiedzi, gdzie tylko mogłem. Oczyma wyobraźni przemierzałem kontynenty. Przeczytałem większość książek podróżniczych, dostępnych w szkolnej i miejskiej bibliotece. Nie wiem dlaczego, ale moje myśli, prędzej czy później, skupiały się na jednym miejscu. Syberii i wręcz mistycznej podróży Koleją Transsyberyjską. Być może dlatego, że moją ulubioną lekturą Alfreda Szklarskiego była Tajemnicza wyprawa Tomka.
Przesuwałem palcem od Warszawy, Moskwy w stronę Władywostoku. Długo to trwało, niekiedy wskazujący zabolał. Mijałem miasta, rzeki czy góry. Marzenia po latach się ziściły, niemożliwe stało się prawdziwe. Jednego nie mogłem przewidzieć – emocji, jakie będą mi towarzyszyć. Zresztą było to niemożliwe. Nie o wszystkim można przeczytać, nie wszystko można sobie wyobrazić. Musiałem to osobiście przeżyć, każdym swoim zmysłem. Nie ma mocnych, każdego dosłownie powalała podróż tym legendarnym pociągiem. Jesteś mały w tej wszechogarniającej przestrzeni, a jednocześnie szczęśliwy, że ją przemierzasz. Od rana siadałem przed oknem, niekiedy stałem w korytarzu wagonu i chłonąłem wzrokiem mijane obrazy. Setki, tysiące kilometrów. Codziennie te same krajobrazy, które się nie kończyły i które mnie nawet przez sekundę nie nudziły. Ural, granica Europy i Azji. Nieokreślona, naturalna bariera, którą czułeś, że przekraczasz, chociaż nie było wiadomo, gdzie się zaczyna. Oceany biało-zielonych brzóz i dudnienie kół pociągu na mostach rzek syberyjskich najbardziej utkwiły w mojej pamięci. Myślałem, że nigdy tej rzeki nie przejedziemy, za każdym następnym razem żałowałem, że już jesteśmy na drugim brzegu. Znajomi często mnie pytali, jak to się właściwie zaczęło; niekiedy dosadniej: co mi odbiło, że zdecydowałem się tam pojechać? Byli jeszcze bardziej zdumieni, gdy zdali sobie sprawę, kiedy pierwszy raz ruszyłem na Daleki Wschód. I nie chodziło tylko o mój wiek. To był wtedy naprawdę inny świat, i tam, i tu. Zastanawiałem się, ile razy byłem w Chinach, i naprawdę nie pamiętam. W sumie około trzydziestu wyjazdów. Poszły na nie w sumie trzy paszporty, w ciemnogranatowych lub bordowych okładkach, dwa mam do dzisiaj.
Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, tłumaczenie zawiłości tamtej rzeczywistości byłoby dosyć męczącym przedsięwzięciem. Przynajmniej spróbuję, choćby z jednego powodu. Dla pokolenia mojego syna to już zupełnie inny świat, kompletnie niezrozumiały. Sęk w tym, że oni urodzili się w odmiennych realiach.
Jeden z paszportów przywołał uśmiech na mojej twarzy. Miał tak zwaną harmonijkę, czyli dodatkową, kilkunastostronicową urzędową wkładkę uzupełniającą. Paradoks polegał na tym, że dokument był jeszcze ważny, ale brakowało w nim miejsca na kolejne wizy, stemple graniczne. Trzeba było mieć naprawdę niezłą wyobraźnię, żeby przewidzieć, że taka sytuacja zaistnieje. Wygląd paszportu nie wzbudzał zaufania podczas kontroli granicznej. Celnicy nie wierzyli w nasze zapewnienia o turystycznych motywach wyjazdów. Różnie bywało, przynajmniej ta dziewicza wyprawa miała taka być.
Pierwszy raz pojechałem do Chin w 1988, pamiętam ten rok. W Seulu odbywały się igrzyska olimpijskie. Na lotnisku w Warszawie większość osób była przekonana, że wracamy z Korei. Na głowach mieliśmy stożkowe plecione kapelusze ze słomy ryżowej, a może bambusowej. Byli w szoku, że są polscy kibice, których stać na oglądanie olimpijskich zmagań sportowców na żywo. W kraju nie każdy mógł sobie pozwolić na kolorowy telewizor, czarno-białe transmisje sportowe były standardem.
Szczerze mówiąc, w tamtych czasach wyjazdy do państw Dalekiego Wschodu były traktowane jak wyprawa na księżyc. Mogę się nawet założyć, że nie było organizowanych wycieczek w tak odległe rejony świata. Nie znałem nikogo, kto by tam był, a wiedza czy też wyobrażenia o nich opierały się na książkach i w dużo mniejszym stopniu na filmach. Wzbudzaliśmy prawdziwą sensację. Tłumaczenie komukolwiek, że wracamy z Chin, Mongolii czy że podróżowaliśmy Koleją Transsyberyjską, prawdopodobnie byłoby przyjmowane z jeszcze większym niedowierzaniem. Czuliśmy się jak olimpijczycy powracający do kraju z medalami na klatach.
Byłem na drugim roku studiów na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, miałem dwadzieścia jeden lat i głowę pełną marzeń. I coś, co być może odróżniało mnie od innych: odwagę, żeby je zrealizować. Wcale mnie nie dziwiło, że zdecydowana większość znajomych i rodziny uważała, że zwariowałem i będę żałował swojego szalonego pomysłu. Wybrałem specjalizację międzynarodowe stosunki polityczne, a to już mnie do czegoś zobowiązywało. Na roku połowa to byli studenci z zagranicy, w większości z Bliskiego Wschodu oraz Afryki, kilku z Wietnamu oraz z Korei, oczywiście tej Północnej. Rozbudzali moją wyobraźnię o dalekich, innych krajach, odmiennych kulturach. Z wieloma się zaprzyjaźniłem.
Z Syryjczykiem Jusufem pojechałem zimą w góry do Jaworzynki, miejscowości na styku trzech granic: polskiej, czeskiej i słowackiej. Był to tzw. trójstyk, wtedy „koniec świata”. Moi krewni tłumnie przywitali gościa. Dzieciaki, zresztą nie tylko one, pierwszy raz w życiu widziały człowieka o ciemnej karnacji ciała. Dotykały go, oglądały z każdej strony. Jusuf z uśmiechem przyjmował to dość osobliwe zainteresowanie. Próbowałem sobie wyobrazić, co by się działo, gdybym przyjechał ze swoim kolegą z Kamerunu – Siriadiu Drame. Dla moich ulubionych beskidzkich górali byłby to pewnie jeden z Trzech Króli. A to było zaledwie trzydzieści kilka lat temu. Udzielałem się – tak to się kiedyś mówiło – w studenckim biurze podróży „Almatur” przy Krakowskim Przedmieściu. Poznałem tam kilku ciekawych ludzi. Głodnych wyzwań.
Pewnego wieczoru spotkaliśmy się „U Fukiera”. Trudno w to uwierzyć, ale pod koniec lat osiemdziesiątych była to jedna z tańszych knajp na warszawskiej Starówce, a jedną z jej głównych zalet był fakt, że prawie zawsze było tam dostępne wino. Czerwone, wytrawne, tak zwana bycza krew, oraz słodkawy wermut. Ktoś rzucił hasło o wypadzie trampingowym do Chin. Był to szalony pomysł, oczyma wyobraźni wizualizowałem sobie podróż do Państwa Środka. Nie było to łatwe. Na szczęście po kilku dniach, już na trzeźwego, wróciliśmy do tematu. Rozważaliśmy półtoramiesięczny pobyt w Azji Wschodniej. Planowaliśmy podróż Koleją Transsyberyjską z Moskwy, kilka dni w Mongolii, z Ułan Bator pociągiem przez Gobi do Pekinu. W Chinach: Makao, Hongkong oraz Tybet. Makao należało wtedy do Portugalii, Hongkong był jeszcze kolonią brytyjską. W Tybecie wybuchły zamieszki i region ten został odcięty od świata, ale o tym nie wiedzieliśmy. Kompletnie szalona i niewyobrażalna wizja – być może dlatego tak nas wciągnęła. Już sama rozmowa, gdzie będziemy, co zobaczymy, pobudzała nasze szare komórki.
Przez kilka miesięcy przygotowywaliśmy się do wyjazdu. Wizy, bilety lotnicze do Moskwy, potem do Ułan Bator, kolejowe z Mongolii do Pekinu, noclegi. Nikt tego przed nami nie robił, była to naprawdę dziewicza impreza. Nawet gdybyśmy chcieli, nie było się nawet kogokolwiek o cokolwiek spytać. Trzydzieści kilka lat temu internet nie istniał, przynajmniej nie dla nas. Możliwości uzyskiwania informacji w cyberprzestrzeni pojawiły się pod koniec lat dziewięćdziesiątych, u nas dekadę później. Kwestia telefonów to zupełnie inna bajka. Komórek nie było, połączenia międzynarodowe to kosmiczne sumy, zresztą do kogo mielibyśmy dzwonić? Do dzisiaj nie wiem, jak się nam udało to wszystko w miarę poskładać. Po prostu chcieliśmy tam pojechać i zrealizować nasze marzenia. Szczerze mówiąc, wiele spraw było załatwianych na miejscu, już podczas wyjazdu, naprawdę sporo ryzykowaliśmy.
Był jeszcze jeden problem, przynajmniej dla mnie, nie wiem, czy nie najważniejszy. Finanse. Wstępnie wyliczyliśmy, że koszt na łebka wynosił minimum trzysta pięćdziesiąt dolarów, mniej więcej milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych. Kwota na tamte czasy kolosalna. Średnie zarobki oscylowały w granicach sześciuset pięćdziesięciu tysięcy złotych na rok, czyli miesięcznie około pięćdziesięciu pięciu tysięcy. Trudno w to uwierzyć, ale planowana wyprawa to dwuletnia pensja. Dolar kosztował mniej więcej trzy i pół tysiąca złotych, co daje szesnaście dolarów na miesiąc. Nadmieniam, że kursy walut zmieniały się z dnia na dzień i nie można było czegokolwiek przewidzieć. Mam na myśli oczywiście kursy walut na tzw. wtedy czarnym rynku, czyli u konika lub znajomego, który wrócił z Zachodu. Kantory wymiany dopiero będą, a przeliczniki państwowe w bankach były żałośnie niskie. Oczywiście wykorzystywano je w wyjątkowych sytuacjach, a władza starała się takie stwarzać. Nie będę wchodził w szczegóły tej finansowej rzeczywistości sprzed lat, ponieważ była ona oderwana od rynkowych czy nawet zdroworozsądkowych zasad. Dla porównania koszt takiego wyjazdu na osobę to mniej więcej trzydzieści/czterdzieści dzisiejszych wycieczek do Egiptu, all inclusive i w sezonie. Stare dobre małżeństwo do końca życia ma opłacone coroczne wakacje do Hurghady.
Byliśmy studentami i żyliśmy z dnia na dzień. Wspominam o tych realiach, które są oczywiste dla osób w tym wieku, co ja. Nie znaliśmy innej rzeczywistości, nie mieliśmy porównania. Byliśmy młodzi, czuliśmy się silni, piękni i wyjątkowi. Taki był nasz świat, zachodniego nie znaliśmy. Dla naszych dzieci to już abstrakcja, trudno jest im zrozumieć, o czym mówimy. Taka naturalna kolej życia. A to właściwie tylko jedno pokolenie.
Przyznaję, że chodziły pogłoski, że na takim wyjeździe do Chin można zarobić, ale pewności i możliwości weryfikacji nie było. Nie znałem nikogo, kto by tam był przed nami. Nie istniała również szansa sprawdzenia czegokolwiek i gdziekolwiek. Po pierwsze nikt o czymś takim nawet nie myślał, bo niby gdzie miałbyś szukać odpowiedzi na swoje pytania. Po drugie o wyjazdach zagranicznych w celach zarobkowych głośno i publicznie się nie mówiło. W tamtych realiach to jakbyś wyrok na siebie podpisał. Głowę zaprzątał mi zgoła inny problem, stary jak świat. Pieniądze. Najpierw trzeba mieć za co dojechać. W latach końca komuny, a raczej realnego socjalizmu, dla zdecydowanej większości rodaków wycieczki turystyczne za granicę były swego rodzaju abstrakcją. Zwiedzanie, korzystanie z uroków ciepłego morza odbywało się przy okazji. Jechałeś, żeby zarobić, a przynajmniej z myślą, że wyjazd musi się zwrócić.
W zależności od kraju, który zamierzałeś „zwiedzić”, towar się kupowało lub sprzedawało. W Polsce właściwie wszystko można było sprzedać. Ludzie dysponowali większymi lub mniejszymi pieniędzmi, a sklepy świeciły pustkami. Ta rzeczywistość była szansą na zdobycie finansów, które pozwoliłyby zrealizować nasze marzenia. Nie było co się nad sobą użalać, broń Boże okazywać jakichkolwiek oznak słabości. Tak zostałem wychowany: przez dom, podwórko, szkołę i państwo. Realia stwarzały nam pewne możliwości. Kombinowałem na wszelkie sposoby, mniej lub bardziej ryzykując. Określenie „kombinowanie” jeszcze zrobi karierę w moich wspomnieniach. Przez dwa miesiące kilka razy byłem w Berlinie, oczywiście w tym Wschodnim. Zachodni był jeszcze zamknięty dla obywateli demoludów. Kawę, słodycze i kosmetyki sprzedawałem na placu Różyckiego. Do Budapesztu woziłem buty i ubrania robocze. Ale dolarów wciąż brakowało. Zorganizowaliśmy z Almaturu tygodniowy turystyczno-naukowy wypad do Bratysławy i Wiednia. Cel, który nam przyświecał, był oczywisty. Mój pierwszy wyjazd na Zachód. Austria uznawała się za neutralne państwo, dosyć specyficzne podejście do realpolityki. W jednym mieście spaliśmy oraz nabywaliśmy pewne produkty (czytaj: papierosy i alkohol). Rano jeździliśmy do drugiego, żeby towar upłynnić. Kolejności łatwo się domyślić.
Ostatnie przekroczenie granicy dosyć mocno utkwiło w mej pamięci. Zaryzykowałem i miałem trochę więcej towaru, zresztą nie tylko ja, tak naprawdę to prawie wszyscy. Brygada czechosłowackich celników niespodziewanie wkroczyła do autokaru, wyglądali na profesjonalistów. Miałem złe przeczucia, było ich więcej niż zwykle. Dobrze wiedzieli, że nasze deklaracje dotyczące podziwiania naddunajskich zabytków, czy nawet zachwyty nad wiedeńskimi filharmonikami, są bardzo dalekie od rzeczywistości. W życiu często bywa, że szczęście jednych oznacza problemy dla tych drugich. Ja tego dnia należałem do tych pierwszych. Kolega siedzący kilka rzędów przede mną wiózł prezent dla znajomego. Wyjątkowe wydanie Archipelagu GUŁag Sołżenicyna. Wtedy zakazana literatura funkcjonująca w podziemnym obiegu. Ironią losu był fakt, że tego rodzaju „towar” tego dnia wwożono w odwrotną stronę, do kraju zachodniej demokracji. Podczas kontroli książka została ujawniona, celnicy wezwali funkcjonariuszy specjalizujących się w trochę innej dziedzinie. Autokar oraz bagaże zostały nadzwyczaj skrupulatnie przeszukane. Tych panów zupełnie nie interesowały alkohol i papierosy. Szukali socjalistycznej kontrabandy. Kolega miał przejebane, wyprowadzono go z autokaru. Kiedy wieczorem wracaliśmy do Bratysławy, czekał na granicy, cały i zdrowy. Nic nie mówił, a my o nic nie pytaliśmy.
Po kilku miesiącach uzbierałem ponad sto pięćdziesiąt dolarów – kupa forsy, do pełni szczęścia brakowało jeszcze około dwustu. Brałem pod uwagę kilkadziesiąt „baksów”, które powinienem zarobić po drodze. W Rosji, a właściwie wtedy w Związku Radzieckim, ciuchy z jeansu, nawet te rodzimej produkcji teksasy „Odra”, miały niezłą przebitkę. Dużo większa była, kiedy fachowo się naszyło skórzany napis „Lee” lub „Wrangler”. W improwizacji byliśmy mistrzami. Niesłabnącym powodzeniem cieszyły się u naszych wschodnich sąsiadów oczki, czyli przeciwsłoneczne okulary, oraz żuwaczki, gumy do żucia, zwłaszcza McDonalda, a także wszelkiej maści „damskie kosmetyki”. Ale to ciągle za mało kasy na wyjazd. Ostatecznością była pożyczka u rodziców. Problem, że ojciec kilka miesięcy wcześniej kupił samochód, wtedy to był naprawdę wydatek wielu lat pracy. Z piasku bicza nie ukręcisz, często słyszałem to powiedzenie. Siedzieliśmy i dumaliśmy, co robić.
– Jedźcie do stryja w góry.
Mama miała genialne pomysły. Stryj był naszym dalekim krewnym, mieszkał w okolicach Koniakowa i krążyły o nim legendy. Podobno bajecznie bogaty, a pieniędzy dorobił się jeszcze przed wojną, kiedy ze swoim ojcem przemycali przez granicę polską, czeską i słowacką, co tylko było można. Słyszałem, że nawet na kopyta koni i krów zakładali kalosze, żeby cicho i bez śladów zwierzęta przepędzać. Najważniejsze, że góral z krwi i kości bardzo lubił i szanował mojego tatę.
Następnego dnia pojechaliśmy w góry. Odwiedziliśmy stryja; ojciec powiedział, co tak naprawdę jest powodem naszych odwiedzin. Stary gazda spojrzał na niego, potem na mnie, strasznie długo to trwało.
– Chodź, Kazek, ze mną. Ty, młody, zaczekaj na nas – mówił gwarą, którą już rozumiałem, jednakże podczas pierwszych spotkań miałem z tym problemy.
Długo ich nie było, czas wlókł się niemiłosiernie. Leżałem w trawie pod lasem i modliłem się o brakujące dolary. Po dwóch godzinach wrócili.
– Tylko, Pioter, wróć od tych Kitajców…
Stryj uśmiechnął się na pożegnanie. O nic nie pytałem. Miałem nadzieję, że będę miał za co pojechać do Chin. Ojciec długo milczał, kiedy wracaliśmy. Cierpliwie czekałem, aż pierwszy się odezwie.
– To prawda, co mówili o stryju. – W końcu usłyszałem jego głos.
– Dlaczego tak mówisz? – spytałem.
– Widziałem, co przyniósł. W takiej dużej góralskiej chuście były dziesiątki złotych dukatów. Gdybym nie zobaczył, w życiu bym nie uwierzył.
– Ja tylko takie cuda mogłem oglądać w filmie o Janosiku.
Po chwili wyciągnął z kieszeni jedną monetę. Obracałem ją długo w dłoni zupełnie oszołomiony. Złoty dukat austriacki, próba 986, datowany na 1915 – ostatni rok panowania Franciszka Józefa I, podobizna cesarza widniała na awersie.
– Wziąłem ich więcej, w zastaw pod samochód. Wymienimy na dolary.
Skinąłem głową, niekiedy słowa są zbyteczne.
W drodze na Wschód
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
W prawo, czyli na Wschód
ISBN: 978-83-8373-221-3
© Piotr Lasota i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Dominika Synowiec
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
GRAFIKA: Domena publicza
birdaa/unsplash.com
commons.wikimedia.org
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek